Jerzy Tomasz Świderski „Lubicz”

Archiwum Historii Mówionej
Jerzy Tomasz Świderski.

  • Gdzie i kiedy pan się urodził?

W Warszawie, jestem rodowitym warszawiakiem. Urodziłem się 21 grudnia 1929 roku. Od początku byłem w Batalionie „Gustaw”, w kompanii harcerskiej, w plutonie łączności.

  • Pańskie dzieciństwo – dom, rodzice. Proszę opowiedzieć trochę więcej na ten temat.

Urodziłem się w Warszawie, natomiast cała rodzina pochodzi z Kresów Wschodnich, właściwie nawet jeszcze zza Kresów, bo nie tylko zza Bugu, ale zza Dniepru, z okolic Winnicy. Mój ojciec był urodzony w Kijowie, mój brat tak samo był urodzony w Kijowie (w 1919 roku). Moja mama pochodziła z Zagłębia, ze Śląska, a właściwie z Turyngii. Karszowie to była spolszczona rodzina Niemców turyńskich. Jestem mieszanką wschodnio-polsko-niemiecką.

  • Czy miał pan albo ma rodzeństwo?

Mój brat zginął pierwszego dnia Powstania. Był porucznikiem. Przed wojną ukończył szkołę oficerską, podchorążówkę broni pancernej w Modlinie. Mam mnóstwo zdjęć jego i broni pancernej. Dojeżdżałem do niego i zakochałem się w broni pancernej. W ogóle moim marzeniem było, że będę pancerniakiem. Wyszło na to, że w końcu stałem się niszczycielem czołgów, co też przeżyłem bardzo emocjonalnie, bo kochałem czołgi, a musiałem je niszczyć.

  • Czym zajmował się pan przed wojną?

Przed wojną byłem w szkole. Uczyłem się w szkole harcerskiej imienia Andrzeja i Olgi Małkowskich na ulicy Kruczej, a potem na ulicy 6 Sierpnia. W czasie wojny, jak zamknęli szkołę, to trafiłem do Gimnazjum imienia hetmana Jana Zamojskiego na ulicy Smolnej 30 – najprzód jawnego, a potem tajnego. Tam wstąpiłem do 2. Warszawskiej Drużyny Harcerzy im. Tadeusza Rejtana. Wprowadził mnie mój późniejszy drużynowy, a później naczelnik harcerzy: harcmistrz Zbigniew Fallenbuch. Od 1942 roku byłem najpierw w zastępie „Sokołów” i potem trafiłem w ten sposób do Armii Krajowej, do Narodowej Organizacji Wojskowej, która była częścią Armii Krajowej, jedną z głównych organizacji tworzących Armię Krajową. Żołnierzem po przysiędze byłem od nocy sylwestrowej z 1943 na 1944 rok. Na ulicy Księdza Siemca w zakonnym schronisku młodzieżowym składaliśmy przysięgę żołnierza Armii Krajowej, żołnierza wojska polskiego.

  • Ile miał pan wtedy lat?

Wtenczas już miałem pełne czternaście.

  • Jak wyglądały szkolenia, spotkania konspiracyjne?

Było wychowanie harcerskie, w duchu harcerskim, w duchu dziesięciu punktów prawa harcerskiego: „Harcerz służy Bogu i Polsce i sumiennie spełnia swoje obowiązki; na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy; harcerz w każdym widzi bliźniego, a za brata uważa każdego harcerza, a za siostrę każdą harcerkę; harcerz jest karny i posłuszny rodzicom i wszystkim swoim przełożonym; harcerz miłuje przyrodę i stara się ją poznać; harcerz jest czysty w myśli, mowie i uczynkach, nie pali tytoniu, nie pije napojów alkoholowych”. Muszę powiedzieć, że do tej pory staram się tego prawa pilnować, przestrzegać i żyć według niego. To jest jak gdyby wzmocnienie dziesięciorga przykazań. Jestem katolikiem wierzącym i praktykującym – w miarę możliwości, bo niestety, moje dolegliwości fizyczne trochę mnie ograniczają. Ale muszę powiedzieć, że zwłaszcza jak teraz choruję – niestety mam porażenie połowicze – i nie opuszczam mszy świętej przez radio i telewizję, to lepiej znam Ewangelię teraz niż poprzednio, jak nie bardzo mogłem dosłyszeć, jak mówiło się z ambony.
Szkolenie wojskowe odbyło się też od początku i obejmowało kilka zakresów. To było szkolenie terenoznawstwa i orientowania się, w terenie szkolenie przewodnickie. Doskonała znajomość miasta, doskonała znajomość rozmaitych przejść, zwłaszcza przejść, nie używając ulic – dachami, strychami, podziemne. Już wtenczas była nauka o ciągach komunikacyjnych kanałami miejskimi (najważniejsze kanały). Jeszcze przed Powstaniem znałem sieć kanałów zasadniczych, których później używaliśmy. Kanał duży, burzowiec z placu Krasińskich, pod ulicą Miodową, Krakowskim Przedmieściem, Alejami aż do Nowego Światu, mały kanał od Daniłowiczowskiej do Świętokrzyskiej przy placu Napoleona, następnie kanał na Żoliborz (to jest przedłużenie dużego kanału), kanał pod Alejami Ujazdowskimi i pod aleją Szucha, pod placem Unii Lubelskiej na Mokotów. Z tym że strasznie brzydziłem się chodzenia kanałami. To było bardzo, bardzo nieprzyjemne. Natomiast doskonale umieliśmy posługiwać się nie tylko planem miasta, ale posługiwać się przejściami tak, żeby nie używać ulic, żeby przedostawać się ciągami domów, podwórkami. Doskonała umiejętność przewodnicka – jak poruszać się po mieście, nie będąc widzianym, a przede wszystkim nie będąc celem. Potem – poruszanie się w tak zwanym martwym polu. Zadaniem było rozpoznanie punktów i rozmaitych stanowisk niemieckich i nauka, jak daleko sięga obstrzał i pod jakim kątem. [Nauka], w jaki sposób można się poruszać, nawet w polu obstrzału, tak żeby nie mogli trafić, [chowanie się] w tak zwanym martwym punkcie, martwym kącie.

  • Kto prowadził szkolenia?

Prowadzili przeważnie harcerze, podchorążowie i oficerowie Armii Krajowej. Ponieważ Armia Krajowa, zwłaszcza młodzież, to przeważnie była młodzież harcerska, tak że było mnóstwo oficerów, podoficerów i podchorążych harcerzy (instruktorów harcerskich, starszych harcerzy), oni to prowadzili. Następnie była samarytanka: udzielanie pierwszej pomocy, przenoszenie rannych, ożywianie nieprzytomnych, unieruchamianie uszkodzonych, złamanych kończyn, tamowanie krwotoków. Następnie – środki, które można sobie zorganizować i użyć do doraźnego postępowania, między innymi rośliny lecznicze. Następnie łączność: obowiązkowo alfabet Morse’a, alfabet semaforowy, łączność przewodowa i już elementy łączności radiowej – zarówno alfabetem Morse’a, jak i łączność na fonię i łączność z użyciem tajnego języka.

  • Gdzie odbywały się szkolenia?

Przeważnie w domach. Ale mieliśmy dwukrotnie coś w rodzaju obozów – pod przykrywką – dla dzieci zagrożonych gruźlicą. W Śródborowie i w Chyliczkach, w lecie, pod pozorem kolonii Rady Głównej Opiekuńczej odbywały się szkolenia w terenie.
Następnie pionierka, umiejętność budowania przepraw. Kładki, prowizoryczne mosty, ale również budowa umocnień, kopanie okopów tak, żeby się nie zawaliły, i umacnianie stanowisk tak, żeby mogły stanowić podstawę dla gniazd karabinów maszynowych i tak samo podstawę do użycia artylerii polowej. Poza tym nauka o broni. Podstawą był pistolet samopowtarzalny, automatyczny Vis-35 produkcji polskiej ([produkowany] w kilku zakładach, Wilniewczyca i chyba Steckiego), następnie karabin Mauser wz. 98, kaliber 7,92, karabin Mosin ’91– już nie pamiętam wzoru, ale przerobiony na amunicję polską, typową, to znaczy kaliber 7,92 i na pociski mauserowskie, bo oryginalne Mosiny były na amunicję rosyjską (później sowiecką) 7,62, ale to było u nas nieprzydatne, karabiny maszynowe MG 34 i MG 42.
Następnie nauka o broni automatycznej, o pistoletach maszynowych zwłaszcza Bergmann i tak zwany Schmeisser (MP 38, MP 40) Rheinmetall (niemieckie), ale potem głównie Sten angielski, Sten polski z lewostronnym magazynkiem, którego, notabene, współ-konstruktorem był mój brat i wreszcie „Błyskawica”. Poza tym granaty ręczne różnego rodzaju, polskie granaty obronne i zaczepne (przedwojenne, z łyżką), granaty niemieckie, tak zwane tłuczki (z drewnianym trzonkiem, z wyrywaną zawleczką – zapalało się to i były trzy czy cztery sekundy do rzucenia granatu). Następnie granaty ulepszone niemieckie, w których zawleczkę wyrywało się od góry i też były tylko sekundy do rzucenia, ale te były lepsze, bo były lżejsze i poręczniejsze; granaty sowieckie – uderzeniowe i wreszcie Millsy, amerykańskie granaty obronne – świetna broń, ale bardzo niebezpieczna. Trochę również działał tutaj mój bezpośredni dowódca plutonu, Witek Piasecki, który był też trochę pirotechnikiem. Opracowywał już naszego własnego pomysłu granaty z puszek sidolowych oraz tak zwane szmacianki (wypełnione rozmaitymi gwoździami, mutrami, żelastwem, [plus] ładunek wybuchowy i tak samo zapalnik). Potem – uczenie minerki: jak sporządzać ładunki wybuchowe, jak je podkładać, jak je odpalać tak, żeby samemu nie zostać odpalonym. Wreszcie – w jaki sposób przeprowadzać niszczenie (niestety niszczenie) szlaków kolejowych, w jaki sposób można skutecznie rozwalić tor kolejowy nie tylko przy pomocy środków wybuchowych, ale również jak można przez rozłączenie szyn spowodować wykolejenie pociągu, żeby przesunąć względem siebie szyny i zwłaszcza jak uszkodzić zwrotnice. To było najłatwiej – można było tak zrobić, że tor jest zablokowany, po prostu tor kończy się, dlatego że zwrotnica zostaje ustawiona na taką pozycję, że przez nią pociąg nie może przejechać.

  • Czy ćwiczenia były czysto teoretyczne, czy też praktyczne – na przykład kontakt z bronią?

Z bronią jak najbardziej praktyczne, również z nauką strzelania. Była strzelnica na Żoliborzu. Pod aleją Wojska Polskiego w części zachodniej od Instytutu Chemicznego do Cytadeli za dawnych, dawnych czasów (nie wiem, czy to jeszcze za carskich czasów) był wybudowany loch, który prowadził do Cytadeli. Był częściowo zasypany, ale w środku, pod aleją Wojska Polskiego był znakomitą strzelnicą. Cicho, bezpiecznie i pod ziemią. Tam odbywały się strzelania.

  • Niemcy nigdy nie wpadli na ślady strzelnicy?

Nie, do końca nie wpadli. Nie można było dostać się do tego, bardzo dobrze trzeba było znać kod, jak do tego lochu się dostać. Poza tym było szkolenie na zbiórkach, ale najwięcej to na niby-obozach, koloniach dla gruźliczych dzieci. Niemcy bali się panicznie wszelkiego rodzaju infekcji. Tak że jak było, że to jest kolonia dla dzieci gruźliczych – święte. Dla Niemca jak jest Seuche Gebiet, Seuche Gefahr, Eintritt verboten – nie ma gadania. Jak bardzo ułatwiało nam niemieckie poczucie dyscypliny: Ordnung must sein! Oni nam strasznie dużo pomogli przez swoją, przepraszam bardzo, ograniczoność.
  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?

Było bardzo bujne. Przede wszystkim bardzo dobre znajomości i bardzo serdeczna atmosfera, powiedziałbym, hurrapatriotyczna. Po prostu można było naprawdę ludziom wierzyć i naprawdę była bardzo, bardzo duża solidarność. Na przykład jeśli chodzi o kolportaż i przekazywanie prasy podziemnej, można było spokojnie przekazywać gazetki. Myśmy zajmowali się kolportażem, a również pomagaliśmy w wydawaniu prasy. Chociaż harcerstwo było narodowe i bardzo prawicowe, ale obsługiwaliśmy również prasę socjalistów, ludowców, post sanacyjną, oprócz ściśle już jawnie komunistycznych. Praca w kolportażu to nie tylko tajne pisemka, ale również książki, wydawnictwa i właśnie wydawnictwa szkoleniowe. Moja ulubiona broń pancerna – mieliśmy całą instrukcję używania, eksploatacji, konserwacji i zabezpieczenia broni pancernej. Co prawda niestety tylko najbardziej klasycznych typów, bo Niemcy nie byli tacy łaskawi, żeby nam udostępnić najnowsze dane, tak że musieliśmy korzystać z tego, co było. Ale [były] podstawowe typy pojazdów pancernych takich jak Panzer I, Panzer II, Panzer III, już również zupełnie niezłe informacje o Panzer V, czyli późniejszej „Panterze” (zresztą stosunkowo nieudana podróbka sowieckiego T-34) i Panzer IV und VI – Tiger. Tiger und Konig Tiger. Tiger to był najlepszy czołg drugiej wojny światowej, bezwzględnie. Tylko w rezultacie było ich bardzo, bardzo mało, bo były bardzo pracochłonne. Zwyciężyli Sowieci swoim T-34, bo to była tak masowa produkcja… Niemcy próbowali w jakiś sposób podrobić T-34 w postaci „Pantery”. Nie udało im się.

  • Czy w czasie działalności konspiracyjnej przed wybuchem Powstania Warszawskiego ktoś został aresztowany z kolegów harcerzy, ktoś z rodziny? Czy miał pan takie przykre chwile?

Tak. Został aresztowany profesor Bogdan Świderski, brat stryjeczny mojego ojca, znakomity geolog. Niemcy próbowali na nim wydusić informacje o złożach naftowych w Galicji. Nie ugiął się, był w Oświęcimiu i niestety zginął.

  • Kiedy dowiedzieliście się państwo o jego śmierci?

Od razu żeśmy się dowiedzieli. Został formalnie wypuszczony, a naprawdę umarł.

  • Wspominał pan, że brat też działał w konspiracji.

Brat w czasie wojny we wrześniu 1939 roku był dowódcą drezyn pancernych, pociągu pancernego z Niepołomic, w Armii „Kraków”. Wojował na Śląsku, wojował na szlaku małopolskim, w rezultacie po 17 września ogarnęli ich bolszewicy. Został zabrany do Rosji, ale szczęśliwie... Bolszewicy i Niemcy wymieniali się jeńcami i w czasie tej wymiany brat wylądował w Magdeburgu na Eisenbahn Kommando (w komandzie kolejowym). Stamtąd udało mu się wydostać, przedostał się do Warszawy (już w 1940 roku) i od razu włączył się do harcerstwa i do Związku Walki Zbrojnej, późniejszej Armii Krajowej. Ponieważ był studentem wyższych lat politechniki i po znakomitym kursie technicznym, również w szkole oficerskiej – był na politechnice w zespole profesora Groszkowskiego i Kocjana, w jednostce, która opracowywała, między innymi, nowe bronie i między innymi zajmowała się ewidencją broni V-1 i V-2. Między innymi u nas w domu przez pewien czas były części zdobyte pod Wizną – części rakiety Vergeltung 2. Niemcy wystrzeliwali pociski chyba z poligonu pod Blizną. Rakiety trafiały nad Bug i nad Narew w okolicy Wizny. Cały pocisk, cała rakieta, która wpadła do rzeki, została wydobyta, rozmontowana, zewidencjonowana, opisana, zmierzona i wszystko potem poleciało „mostem powietrznym” do Londynu. Tak że z Polski były pierwsze szczegółowe dane i doskonałe rozeznanie, czym jest broń rakietowa. Tak że żeśmy zrobili von Braunowi trochę przykrą niespodziankę, bo Anglicy byli już przygotowani, co to takiego będzie.

  • Jaki był wkład pańskiego brata w skonstruowanie „Błyskawicy”?

Opracowanie [Stena]. Brat opracował możliwość zaadaptowania Stena do lewostronnego magazynku (oczywiście na amunicję Parabellum 9 milimetrów).

  • To wszystko odbywało się w warunkach konspiracyjnych. Czy wie pan, kto dokonywał przeróbek?

Przede wszystkim zakłady „Parowóz” na Kolejowej, następnie fabryka odlewów Jarnuszkiewicza – było kilka zakładów, głównie zlokalizowanych na Woli, tak samo na Grzybowskiej. Niemcy dostarczali lufy, bo odlewy, tłoczenia – wszystko można było w kraju zrobić, ale na przykład wysokogatunkowa stal do luf, do zamków musiała już być zrobiona fabrycznie. Ponieważ Niemcy musieli zatrudniać robotników (a nawet inżynierów) Polaków również w zakładach zbrojeniowych, to organizowanie tego odbywało się na wielką skalę. Tak że lufy były niemieckie. Niemieckie lufy strzelały do Niemców. Poza tym na przykład udało się zdobyć Panzerschrecka. Niemcy wypróbowywali nową broń przeciwpancerną. Na wzór Bazooki były pancerfausty jednorazowego użytku (pociski rakietowe). Na wzór amerykańskiej, a właściwie japońskiej Bazooki opracowali Panzerschreck. Udało się zdobyć taki, bo Niemcy zostawili na polu, podczas ćwiczeń, w okolicach Karolina i niespodziewanie udało się znaleźć taki! Cały. Nawet z trzema sztukami amunicji.

  • Wróćmy do pana wspomnień tuż przed Powstaniem Warszawskim, ostatnie miesiące. Czy wiedział pan, że Powstanie się zbliża?

Że Powstanie musi być, to wiedzieliśmy doskonale, bo do tego byliśmy przygotowywani, na to pracowaliśmy. Ale oczywiście, kiedy wybuchnie… Była pierwsza koncentracja. To był piątek (chyba to był 28 lipca), już byliśmy skoszarowani, ale wtenczas odwołali wybuch Powstania. Następnego dnia rozkaz o godzinie „W” został nadany w łącznicy na ulicy Żurawiej – u nas, w mieszkaniu Jurka Żeleńskiego (późniejszy, znany bardzo publicysta i dziennikarz Jerzy Żeleński, który zginął w czasie wprowadzania stanu wojennego). U Jurka Żeleńskiego było dowództwo i była łącznica. Tam dostaliśmy rozkaz i chłopcy rowerzyści rozwozili go, tak że do godziny trzeciej wszystkie jednostki zostały zawiadomione i zostały skoncentrowane. U nas mobilizacja przebiegła bardzo, bardzo sprawnie.
Jakie mieliśmy zadanie? Byliśmy przygotowywani do walki na placu Piłsudskiego. Co prawda już przed Powstaniem wiadomo było, że to jest nie do zrealizowania, dlatego że plac Piłsudskiego był tak naładowany wojskiem i instytucjami wojskowymi, tak ufortyfikowany, że nie było mowy. Tak że był rozkaz zabezpieczenia, zablokowania ogniem, jak gdyby zamknięcia Niemców, wszelkiego rodzaju dróg, wszystkich ulic, które wychodziły z placu Piłsudskiego na zewnątrz, to znaczy zablokowanie Krakowskiego Przedmieścia, Mazowieckiej, Kredytowej, oczywiście Królewskiej, Alberta I Króla [Belgów] i Senatorskiej.
W rezultacie, jak wybuchło Powstanie, to znajdowaliśmy się (moja jednostka) na ulicy Senatorskiej. Natomiast ja byłem przed samym Powstaniem wysłany na ulicę Wilczą jeszcze po ostatnie meldunki z rejonu, dlatego że naszym zadaniem było zbieranie informacji i meldowanie, co się dzieje w danym rejonie, niemalże co dwie godziny. Zostałem posłany po ostatnie meldunki na ulicę Wilczą i po amunicję pistoletową, a zwłaszcza po kasę batalionu. Kasa była pokaźna, dlatego że to było głównie w dolarach. Z tak cennym ładunkiem jechałem na rowerze i wybuchło już Powstanie. Na Kruczej i Marszałkowskiej zaskoczyła mnie strzelanina. Dotarłem do domu rodziców na Nowogrodzkiej, zatrzymałem się troszeczkę, musiałem niestety zostawić rower i starałem się przejść. Szczęśliwie udało mi się trafić na ulicy Moniuszki do kompanii „Grażyna” ([kompania] naszego batalionu). Kompania „Grażyna” miała atakować plac Piłsudskiego od strony Śródmieścia, od strony Jasnej, Kredytowej, placu Małachowskiego, Mazowieckiej. Dotarłem do nich, zameldowałem się u porucznika „Harnasia”, którego łącznikiem byłem w czasie pierwszej koncentracji. Byłem jego łącznikiem i pomocnikiem.
Nie zdobyliśmy placu Piłsudskiego, ale za to w nocy z 1 na 2 sierpnia (stąd znam hasło „Wilno – wolność”) zdobywaliśmy razem z batalionem „Kiliński” Pocztę Główną na placu Napoleona. Z tym że batalion „Kiliński” i grupa „Chwatów”, załoga Tajnych Zakładów Wydawniczych, zdobywała od placu Napoleona (tam było silnie ufortyfikowane, to była bardzo niedobra sytuacja), natomiast porucznik „Harnaś” zorganizował wypad od strony Kraftfahrparku (parku samochodowego) poczty od strony Świętokrzyskiej (tam było „miękkie podbrzusze” poczty). W rezultacie późniejszy porucznik, wtedy sierżant podchorąży Kieżun (słynny profesor Kieżun, podporucznik „Wypad” z oddziału specjalnego) wpadł do zbrojowni niemieckiej (notabene z zaciętym Stenem czy rozpylaczem niemieckim, szmajserem) i Niemcy mu się poddali. Zdobyliśmy tam sporo bardzo fajnej broni i amunicji. Załoga poczty to było kilku esesmanów, takich z prawdziwego zdarzenia, ale przeważnie to byli dziadkowie pocztowcy. Była tak zwana Post Besatzung (ochrona poczty).
Była jeszcze jedna, fajna rzecz, mianowicie Niemcom na pomoc pojechały pojazdy pancerne, między innymi działo pancerne Hetzer na ulicy Szpitalnej, ale tak im się pokręciło, że wystarczyło kilka rzuconych granatów, by ich zatrzymać i obezwładnić. W gruncie rzeczy nic im się nie stało, ale przestraszyli się i poddali. W rezultacie czołg nie dojechał do poczty, został zdobyty, został nazwany „Chwatem” i potem był na poczcie. To był nasz czołg. Brał udział później w walkach na Krakowskim Przedmieściu, ale chyba wiele się nie zasłużył. Za to jest w Muzeum Powstania – to jest właśnie ten „Chwat”.
Jeszcze zanim poczta została ostatecznie zdobyta, koniecznie chciałem wrócić do swoich na Senatorską, do dowództwa batalionu „Gustaw”, bo miałem kasę, miałem materiały – nie wykonałem rozkazu. Porucznik „Harnaś” mnie wtenczas pobłogosławił, bo w ogóle odradzał, powiedział, że mnie zwalnia z obowiązku, że to jest samobójstwo w tej chwili. Jeszcze nie jest wyjaśniona sytuacja, jak ja w ogóle dostanę się do północnego Śródmieścia, na Stare Miasto, na Wolę. Ale zaryzykowałem i rzeczywiście muszę powiedzieć, że pomoc ze strony ludności, ze strony spotykanych ludzi, ze strony stróżów kamienic była fantastyczna. Przedostałem się przez Marszałkowską, przez plac Grzybowski rozmaitymi zakamarkami, stajniami, podwórkami na Senatorską. Tam dowiedziałem się, że batalion odszedł na Wolę, ale jest na ulicy Elektoralnej czy koło Leszna. Dostałem znakomity chleb ze smalcem, a byłem głodny straszliwie, tak że zjadłem. Byłem zupełnie mokry, bo był wielki deszcz 1 i 2 sierpnia (potem zrobiła się piękna pogoda), byłem bardzo przeziębnięty. Wyruszyłem wobec tego na poszukiwanie swojego macierzystego oddziału i szczęśliwie na placu Bankowym (przez który się przekradłem, bo był duży obstrzał od strony Ogrodu Saskiego) spotkałem nasz patrol, moich starszych druhów – kolegów z gimnazjum Zamojskiego i z kompanii harcerskiej. Wtenczas doprowadzili już mnie do kapitana „Gustawa”. [To było] na ulicy Ogrodowej w klasztorze (to były bodajże Sakramentki). Batalion wtedy działał już na Chłodnej, współdziałając w zdobywaniu Nordwache na rogu Żelaznej i Chłodnej (tam był posterunek niemieckiej policji – Nordwache). Zdobywali szkołę w getcie na ulicy Żelaznej, Nowolipie, Nowolipki. Jak zameldowałem się kapitanowi „Gustawowi”, dostałem cukierki, dostałem (jak się potem okazało, bo nie byłem już przy tym) pochwałę w rozkazie i dostałem rozkaz, żeby znowu dyrdać do Śródmieścia, do porucznika „Harnasia”, żeby przyłączył do batalionu. Ponieważ już znałem drogę i rozpoznałem, w jaki sposób można właśnie, nie używając ulic, przedostać się przez zakamarki koło placu Grzybowskiego i zwłaszcza omijając PAST-ę, która już była rozpoznana jako silne stanowisko niemieckie, dostałem się bardzo prędko znowu w okolice poczty na ulicę Mazowiecką 2/4. Tam już były stanowiska „Harnasia”, „Grażyny” i OS-ów. Przekazałem meldunek. Ponieważ bardzo denerwowałem się, że się nie wydostanę, to zacząłem nawet ponaglać „Harnasia”, żebym mógł już pójść. Ten mnie opierdolił jak rudą mysz, zupełnie! Ale w końcu dostałem zwrotny meldunek, znowu wyruszyłem i znowu tej nocy dotarłem na Wolę.
Potem było kilka dni walk, przede wszystkim w getcie. To była walka o szkoły i o koszary w dawnym Szpitalu Świętej Zofii na Żelaznej, i koszary SS na Nowolipiu. Okazuje się, że myśmy bardzo pomogli przy oswobodzeniu „Gęsiówki”, dlatego że nasze natarcie było od strony południowej, od strony Żelaznej i od strony Leszna, a wtenczas „Zośka” i pluton pancerny Wacka Micuty atakował od strony Okopowej. Wtenczas Niemcy znaleźli się w dwóch ogniach i uciekli. W rezultacie „Gęsiówka” została przez Niemców opuszczona. Co prawda było polowanie na Obersturmbannführera Bentke, który był katem i największym draniem, straszliwym katem getta, ale tak zaszył się gdzieś w ruinach (a łatwo było w gruzach getta zaszyć się, tak że nie było sposobu znaleźć) i nie udało się go znaleźć. Bardzo wszyscy się cieszyli, że go znajdą i będzie mógł być publicznie rozstrzelany albo powieszony (bo to, że go trzeba było wykończyć, to było wiadomo). W każdym razie Niemcy – część ich się poddała, ale większość uciekła w gruzy getta i rozpłynęli się.
Na Woli biliśmy się mniej więcej do 6–7 sierpnia i potem był rozkaz przemarszu na Stare Miasto. Objęliśmy kwatery na ulicy Kilińskiego, na Podwalu. Nasza barykada, nasz odcinek frontu, to był Plac Zamkowy, wyloty ulic Senatorskiej, Podwala, Piwnej i Świętojańskiej. Ten odcinek trzymaliśmy właściwie do końca obrony Starego Miasta, do 2 września.
  • Kiedy dowiedział się pan o śmierci brata?

Długo po Powstaniu. Myśmy go szukali, myśleliśmy, że może jest w Lasach Chojnowskich, może go zgarnęli bolszewicy. Wiedziałem, że walczył na Okęciu w grupie „Kuby”, i myśleliśmy, że może się uratował. Niestety wszyscy zginęli w nocy z 1 na 2 sierpnia. To była w ogóle tragiczna sytuacja. To była wyspecjalizowana jednostka techniczna, która miała stanowić przewodników i miała przyjąć na Okęciu polską brygadę spadochronową. Był w ogóle plan opanowania lotniska. Niestety załoga lotniska Luftwaffe była bardzo silna. Wystrzelali ich. Jak wiadomo, brygada powietrzna spadochronowa poleciała do Arnhem, a nie do Warszawy (co było wielkim zawodem). Być może wielu z nich ocalało w ten sposób, bo w Warszawie to by pewnie była straszliwa jatka. Fakt jest faktem, że walczyliśmy bez brygady spadochronowej, która była przecież przeznaczona do pomocy Powstaniu.
Na Starym Mieście była tragiczna historia 13 sierpnia, tak zwany czołg – pułapka. To było zawracanie głowy. To nie był żaden czołg – pułapka. To był seryjny, tak zwany Sturmpanzer, czyli Schwere Ladungsträger Borgward B IV SdKfz 301 Ausführung „C” albo Schwere Sprengstoffladung Traeger 301 Ausführung C. To był czołg – stawiacz min, czołg saperski na wyposażeniu 501. i 500. batalionu pionierów pancernych. Czołgi te miały minę, wysięgnikiem minowały obiekty. To był czołg przeznaczony do minowania obiektów takich, których nie udało się zniszczyć bardziej konwencjonalnymi środkami (artylerią czy małymi czołgami „goliat”).

  • Czy był pan świadkiem eksplozji czołgu na ulicy Kilińskiego?

Byłem bardzo blisko wybuchu, ale uratowała mnie moja służbistość. Pełniłem wtenczas obowiązki łącznika naszego dowódcy rejonu (czyli pułku) majora „Roga”, Błaszczaka. Zobaczyłem, że jedzie czołg ulicą Podwale – od strony Nowomiejskiej (teraz barbakanu). Jedzie Podwalem, jest zakręt, gdzie odchodzi ulica Kilińskiego. Zobaczyłem czołg, bardzo chciałem obejrzeć go z bliska. Podskoczyłem, ale miałem służbę. Natychmiast wróciłem i zameldowałem się kapitanowi „Czaharowi” Czarskiemu, czy mógłbym na chwileczkę pójść, zobaczyć czołg z bliska. Nie wyobrażałem sobie, że mogę odejść ze stanowiska bez odmeldowania. To mnie uratowało. Wybuch nastąpił wtenczas, jak znalazłem się wewnątrz murów i chociaż byłem bardzo blisko wybuchu, to poza poranieniem odłamkami szkła, gruzu, betonu (tym, co poleciało wskutek wybuchu), to w gruncie rzeczy jak widać – żyję. Rzeczywiście ogłuchłem wtenczas. To była straszliwa moc fali uderzeniowej i wtenczas byłem najgorzej poszkodowany, bo straciłem przytomność, ale nie byłem poważnie ranny. Byłem pokaleczony, poturbowany, ogłuchłem, ale żyję (co prawda w dalszym ciągu skutki tego są widoczne).

  • Jakie zadania miał pan na Starym Mieście?

Na Starym Mieście byłem najpierw łącznikiem dowódcy rejonu, potem łącznikiem mojego dowódcy kompanii, porucznika (później kapitana) „Kostki” Pszczółkowskiego. Byłem jego gońcem, bezpośrednio przy nim, wszędzie. Byłem też zwiadowcą.
Miałem przygodę pod sam koniec, już podczas obrony przed szturmem generalnym. Zostałem posłany na ulicę Mostową. [Poszedłem] do naszych placówek – nie z naszego batalionu, ale były różne, WSOP „Dzik”, „Czwartacy” Armii Ludowej, Batalion „Bończa”, Batalion „Syndykalistów”. Zostałem tam posłany i nieświadomie przeszedłem niezauważony linię naszych stanowisk. Wydostałem się poza pierwszą linię Niemców i znalazłem się na ich tyłach. Ale to mi bardzo dobrze posłużyło, bo zorientowałem się, gdzie oni są, jaka jest koncentracja. Orientowałem się, że na pewno będzie atak. Udało mi się wrócić, ale dosłownie w ten sposób, że Niemcy byli na górze, na zwale gruzów, z karabinem maszynowym, a ja pełzłem dołem. Nie zauważyli. Dostałem się do swoich, zdałem meldunek i okazuje się, że rozpoznałem zupełnie dobrze kierunek uderzenia i skąd będzie główne niemieckie natarcie. Nie wiedziałem, że przyniosłem tak ważną wiadomość – okazuje się, że tak.
Walczyliśmy wtenczas na Podwalu, na rynku Starego Miasta. Byłem w kamienicy Baryczków – tam, gdzie jest teraz Muzeum Historyczne Warszawy (była tam biblioteka). Zapamiętałem tylko taki epizod, że mieliśmy karabin maszynowy, który zresztą fantastycznie obsługiwała „Ada” Dowsin z oddziału specjalnego – fantastyczna dziewczyna. Ponieważ Niemcy atakowali już zupełnie ławą od strony Piwnej i Świętojańskiej przez rynek Starego Miasta, nie było czasu… Zawsze przed lufą karabinu maszynowego trzeba podlać wodą, bo inaczej kurz straszny i nic nie widać. Nie było czasu na podlanie wodą i od razu z marszu trzeba było kosić. To był karabin maszynowy zdobyty na Podwalu, MG-42 (bardzo dobry karabin, zresztą z zapasową lufą). To była jatka, dlatego że Niemcy i „własowcy”, którzy atakowali kupą przez rynek Starego Miasta (a byli prawdopodobnie zupełnie pijani), zostali zupełnie skoszeni. Część z nich uciekła z powrotem w stronę Placu Zamkowego, część utkwiła w piwnicach czy w zakamarkach, część ich potem wyłapano. Wtenczas udało się zupełnie dobrze powstrzymać natarcie niemieckie. Nawet była mowa, że pewnie nie będziemy opuszczali Starego Miasta, tylko uda się Niemców „wynieść” aż poza Plac Zamkowy. Ale przyszedł rozkaz ewakuacji kanałami i wtedy był bardzo nieprzyjemny odwrót kanałami. To była bardzo tragiczna sytuacja.

  • Jak wyglądało życie codzienne na Starym Mieście w czasie Powstania? Wyżywienie, woda, gdzie się spało – jak się spało?

Wyżywienie było świetne, dlatego że były zdobyte znakomite zapasy – jeszcze na Stawkach, a potem na Rybakach (w szkole na Boleść i na Rybakach) mieliśmy czekoladę! W ogóle nie znałem czekolady od przed wojny, a tutaj było czekolady [tyle], ile się chciało! Co prawda była to czekolada Boost, specjalna czekolada dla lotników z jakimiś dopalaczami, ale doskonała w smaku. Był chleb Dauerbrot, specjalnie opakowany, tak że zachowywał świeżość. Wody nie było (to była najtragiczniejsza rzecz). Było tylko trochę „czarnej kawy” zbożowej, bardzo wstrętnej lury. Nawet mycie i gotowanie kaszy odbywało się w winie, bo wina było ile chcieć! W piwnicach Fukiera były całe ogromne beczki wina i właściwie wino stanowiło wodę. Spało się [tam], gdzie się przycupnęło.

  • Ile trwała służba? Czy to była służba w konkretnych godzinach, czy przez dwadzieścia cztery godziny?

Były dyżury, była zmiana tak jak wachta na pokładzie. Po prostu od tej do tej i trzeba było tego pilnować, ale oczywiście zawsze byli zmiennicy. Jak było się łącznikiem osobistym dowódcy, to właściwie trzeba było przy nim [być]. Kiedy dowódca zasnął, to trzeba było też skorzystać i troszkę odpocząć. Tragedią było to, że nie można się było myć. Resztki wody były tylko do picia i do gotowania tej obrzydliwej „czarnej kawy”.

  • Jak działała służba medyczna – lekarze, sanitariuszki?

Mieliśmy fantastycznego lekarza, doktora „Morwę” Pogórskiego – chirurga ze Szpitala Maltańskiego. Przyłączył do nas na Woli i był naszym lekarzem kompanijnym i batalionowym. Założył szpitalik, najprzód jeszcze na Nowym Mieście, a potem na ulicy Podwale i w końcu na Kilińskiego. Rzeczywiście bardzo dobrze się opiekował. Sanitariuszki to były nasze harcerki z drużyny „Błękitnej”. Sanitariuszek było bardzo, bardzo dużo – to były bardzo serdeczne i bardzo fajne dziewczyny.

  • Jak wyglądało życie religijne? Czy był w oddziale kapelan?

Naszym kapelanem był ojciec ksiądz Tomasz Rostworowski – znakomity harcmistrz, znakomity wychowawca, znakomity kapelan i w ogóle fantastyczny instruktor harcerski. Codziennie odprawiał w piwnicy Mszę Świętą, przyjmowaliśmy Najświętszy Sakrament, udzielał absolutio in articulo mortis. Mieliśmy specjalną modlitwę aktu żalu doskonałego na wypadek śmierci, ale udzielał absolutorium. Tak że nie tylko po spowiedzi, ale codziennie mieliśmy udzielaną pełną absolucję, tak że można było przyjmować Przenajświętszy Sakrament.
Ojciec Tomasz został na Starym Mieście razem z rannymi, szczęśliwie ocalał i do października przechował się ale już nie na Starym Mieście, ale w gruzach na północnym Powiślu. Potem był moim komendantem, jak odtwarzaliśmy harcerstwo już po Powstaniu, w konspiracji najprzód jeszcze niemieckiej, a potem przeciw bolszewickiej.

  • Proszę powiedzieć o stosunku ludności cywilnej na Starym Mieście do powstańców, do Powstania. Jaki to był duch? Jak to wyglądało?

Bardzo serdeczny. Muszę powiedzieć, że [wyglądało] szczęśliwie, ponieważ udzielaliśmy wszelkiego rodzaju pomocy ludności cywilnej – przede wszystkim w żywności, resztką wody i płynów do picia. Ludność cywilna była bardzo lojalna i bardzo serdeczna. Właściwie wszyscy byli powstańcami. Później, właściwie już pod koniec Powstania, ludzie cywilni w piwnicach mieli pretensje, że: „Po co żeście to Powstanie zrobili?! Widzicie, co się dzieje?!”, ale na Starym Mieście ludność była fantastyczna.
Niestety, czołg pochłonął ogromną ilość ofiar, głównie cywilów, dzieci – praktycznie rzecz biorąc, ludzi, którzy wybiegli oglądać. Nie żołnierze głównie polegli przy tym, [tylko] ci, którzy nie byli na służbie. Ale spośród dowództwa, żołnierzy pełniących obowiązki służbowe, żołnierzy walczących na barykadzie, na linii frontu, nie poniósł nikt żadnego uszczerbku. Tak że Niemcom ten czołg-pułapka pod względem militarnym (taktycznym) nic nie dał. Ani nikt z dowództwa nie został zabity, ani linia obrony nie została naruszona. Zabito bardzo dużo [osób], ale głównie cywilów.

  • Co pana skłoniło do prowadzenia dziennika?

Znalazłem pomarańczowo-brązowy dzienniczek, akurat taki format, że mieścił się w kieszeni panterki. Coś mnie zmusiło, że muszę zapisywać. Miałem świadomość, że to jest wydarzenie takie, które się nigdy nie powtórzy, które jest jedyne w swoim rodzaju. [Wiedziałem, że] muszę zanotować rozmaite swoje spostrzeżenia, przeżycia i co się działo. Rzeczywiście starałem się codziennie w miarę możliwości, a właściwie conocnie zapisywać, co się działo. Nie miałem możliwości [robienia zdjęć], nie miałem wtedy jeszcze aparatu fotograficznego (aparat fotograficzny, bardzo dobry Kodak „Retina” zdobyłem już później, w Śródmieściu na Komendzie Policji), więc zacząłem ilustrować. Robiłem rysunki. Znalazłem pudło z pastelami – nie wiedziałem, że pastele trzeba utrwalić, [więc] trochę się rozmazało. Później, już po wojnie udało się utrwalić te rysunki i zupełnie dobrze wyglądają, są w muzeum. Reprodukcje są w moim dzienniku (zresztą jeszcze lepsze są na dysku). Pamiętnik właściwie jest dla mnie kluczem weryfikującym moje wspomnienia. Co prawda Przygoński stwierdza, że pomyliłem się o jedną dobę – mianowicie to, co u mnie opisuję jako 31 sierpnia, to jest w rzeczywistości 1 września (a co 1 września, to jest 2 września […]), ale jednak jestem skłonny przypuszczać, że jednak to ja mam rację. W każdym razie wiele danych, zanotowanych w moim pamiętniku, stanowi dokument również historyczny.

  • Czy codziennie czynił pan zapiski?

Nie zawsze się dało codziennie, ale starałem się możliwie codziennie właściwie conocnie, starałem się możliwie co dobę zapisywać. To był jakiś wewnętrzny przymus.

  • Ile stron liczy pamiętnik?

Kilkadziesiąt stron. Oryginał jest u mnie. Po mojej śmierci dostanie się do muzeum, ale póki żyję, to chcę, żeby był u mnie.

  • Wspomniał pan, że był pan miłośnikiem broni pancernej, a w czasie Powstania musiał pan niszczyć czołgi. Jak odbywało się niszczenie czołgów?

Ponieważ pełniliśmy służbę na barykadzie u wylotu Podwale – Senatorska – Plac Zamkowy, w tak zwanej Reducie było stanowisko PIAT-a (po zrzutach). PIAT to jest Projector Infantry Anti-Tank (skrót: PIAT). To był wyrzutnik rakietowy broni przeciwpancernej, produkcji angielskiej. Niemcy w końcu bali się już bardziej przybliżać, dlatego że dwa razy dostali. Nawet mam fotografię (zrobioną już po wojnie, po Powstaniu) – czołg tak się rozerwał, że silnik wyleciał zupełnie i cały niemalże silnik leży na bruku. Taktyka była taka, że można było dopuścić dosyć blisko czołg i zupełnie na pewniaka strzelano do niego, miedzy innymi później w Śródmieściu tak samo. Był atak, natarcie czołgowe (też czołgiem-miną) na Krakowskim Przedmieściu. Zostały dopuszczone bardzo blisko. Mina eksplodowała – zresztą nie wyrządzając dużych szkód, tylko dużo huku było – natomiast czołg (a właściwie działo pancerne Sturmgeschutz) przez ulicę Krakowskie Przedmieście z podnóża kościoła dostał tak, że właściwie całkowicie został unieruchomiony. Tak samo na Podwalu – pamiętam, jak też działo pancerne dostało. To był charakterystyczny widok. Lufa działa podniosła się do góry, a potem rąbnęła w bruk. Nikt z czołgu nie wyszedł, prawdopodobnie wszyscy zginęli, ponieważ to były pociski kumulacyjne, które przechodziły przez pancerz i rozrywały się w środku, to była straszna jatka.

  • Czy pan używał tej broni, czy był pan świadkiem użycia?

Byłem świadkiem użycia. Sam byłem za szczeniak, żeby mi taką wspaniałą broń dali. Natomiast używana była, zdobyta jeszcze przed Powstaniem: Panzerschreck – niemiecka wyrzutnia – ale były tylko trzy pociski do niej. W każdym razie broń przeciwpancerna była bardzo dobra. Mnie bolało serce, bo byłem całym sercem i duszą za czołgami – co prawda nie niemieckimi, ale za polskimi, ale bolało mnie serce, że trzeba było strzelać do czołgów.
  • Czy były jeszcze inne metody niszczenia, unieruchamiania czołgów?

Butelki z benzyną – najlepiej samozapalające, z chlorkiem… pamiętam, że dawało się do tego cukier puder i chlorek, chyba azotu. To się samo zapalało, nie potrzeba było podpalać (przy uderzeniu [następowało] samozapalenie). Jak to paliło się na zewnątrz, to w gruncie rzeczy prawdopodobnie wiele załodze to nie szkodziło, chyba że ogień został wchłonięty przez rury wlotowe do gaźnika. Niemcy nie mieli czołgów na ropę tylko na benzynę, tak że były łatwopalne. Jak [paliło] się na zewnątrz, to więcej działało przerażenie. Czołgi, które zostały zdobyte, to dlatego że załoga się przestraszyła, że paliło się na zewnątrz – bali się, że się sfajczą w środku, upieką i wyskakiwali. Jak wyskoczyli, to wiadomo, co się działo.
Na Woli (wracając jeszcze do walk na Woli) na Okopowej załoga jednej z tych „Panter” zaczęła być bardzo pomocna. Udzielili instrukcji, pomagali przy obsłudze, w gruncie rzeczy byli… Zresztą sam doświadczyłem, jak byłem strażnikiem jeńców, już na Starym Mieście. Zaciął mi się karabin. Niemiec wziął karabin ode mnie, naprawił, oczyścił, bardzo pięknie go wyreperował i oddał mi! Myśmy zresztą z jeńcami bardzo dobrze się obchodzili. Dzieliliśmy się jedzeniem, dzieliliśmy się wszystkim, nawet resztką wody, jaka była. Niemcy to jednak dostrzegali. U nas to było programowo – pokażmy im, że nie jesteśmy tacy bandyci jak oni. Zresztą potem były echa – jak potem sam byłem w Niemczech już po wojnie. Jak były obchody rocznicy Powstania w 1994 roku, to właśnie wspominali, że Polacy bardzo po rycersku i bardzo szlachetnie obchodzili się z jeńcami.

  • Jak pan pamięta moment kapitulacji Starego Miasta, zejście do kanałów?

Kapitulacji Starego Miasta nie było – była ewakuacja Starego Miasta. To było w nocy z 1 na 2 września (to jest data już rzeczywiście ustalona). Była zbiórka nie na samym placu Krasińskich, tylko w gruzach okolicznych domów, bo sam plac był już ostrzeliwany przez Niemców z broni maszynowej od strony Bonifraterskiej. Trzeba było absolutnie wszystko zostawić, cały ekwipunek – wszystko oprócz broni. Stopniowo się schodziło. Były dwa piętra zejścia do burzowca na placu Krasińskich (to jest przy rogu: Długa – Archiwum Akt Dawnych, plac Krasińskich, w zachodnio-południowym krańcu placu Krasińskich). Schodziło się i szło się pod Miodową, pod Krakowskim Przedmieściem, pod Nowym Światem aż do Ordynackiej – tam było wyjście. Droga była bardzo uciążliwa, bardzo długotrwała, z kanału wyszliśmy dopiero rano, a wchodziliśmy późnym wieczorem.

  • Czy przydała się wiedza zdobyta w czasie szkolenia o kanałach?

Oczywiście! Przede wszystkim nie baliśmy się kanałów. Mnie oszczędzono, dlatego że moi druhowie chodzili kilkakrotnie małym kanałem do Śródmieścia. Wtenczas zresztą nawiązała się bardzo bliska współpraca z Harcerską Pocztą Polową. Na placu Napoleona w gmachu Poczty Głównej była główna stanica poczty polowej Armii Krajowej obsługiwanej przez harcerzy. Przy okazji łączności bojowej moi druhowie zabierali również listy prywatne – głównie do żołnierzy, ale również do ludności cywilnej. W ten sposób odbywała się komunikacja pocztowa, bo Stare Miasto nie było objęte obsługą Harcerskiej Poczty Polowej. Tak że ochotniczą służbę pocztową pełniliśmy my. Ale mnie się to bardzo potem przydało, bo dostałem cały ogromny pakiet znaczków poczty polowej, kart pocztowych i listów. Fantastyczne!

  • Zejście do kanałów było 2 września?

Nie. W nocy z 1 na 2 września. Czy to był jeszcze pierwszy, czy to był drugi nad ranem… To było późnym wieczorem 1 września.

  • Czy to było pana pierwsze zejście do kanałów, czy już wcześniej…

Przymierzałem się wcześniej też, ale muszę powiedzieć, że mnie droga kanałowa zupełnie nie odpowiadała, nie chciałem tego. Tak że pierwszy duży przemarsz kanałem, to był właśnie z 31 sierpnia na 1 września i z 1 września na 2.

  • Jakie zasady obowiązywały w czasie przemarszu kanałem?

Absolutna, ścisła cisza. Nie wolno było palić żadnych świateł. Kanały były dobrze zabezpieczone, bo były strzałki, które wydawało mi się nawet, że fluoryzują, ale to nieprawda. To były po prostu strzałki robione wapnem, pokazujące kierunek i gdzie się znajdujemy. Szczególną ostrożność należało zachowywać pod studzienkami, dlatego że Niemcy stali na górze i mogli wystrzelać albo rzucać granaty i wszelkiego rodzaju karbid czy rozmaite środki trujące. Akurat jak myśmy szli, to nas to nie spotkało, ale bardzo wielu powstańców – zwłaszcza podczas ewakuacji Mokotowa – zostało zabitych w kanałach.

  • […] Jak pan pamięta moment wyjścia z kanałów w Śródmieściu (róg Ordynackiej i Nowego Światu)?

Przede wszystkim światło dzienne. To było olśnienie, bo [w kanałach panowała] zupełna ciemność, a tu światło dzienne. Bardzo trudno było wygrzebać się po stopniach, bo to nie tyle drabinka, ile stopnie. Bardzo, bardzo było trudno, ale się wydostaliśmy. Przede wszystkim było to, że się strasznie śmierdziało i bardzo było się utytłanym w gównie, za przeproszeniem.

  • Ze Starego Miasta przyniósł pan swoją broń, którą Niemiec pomógł naprawić? Co to była za broń? Jaką broń przyniósł pan ze sobą ze Starego Miasta?

Wtenczas nie miałem broni. Miałem granat ręczny jako osobistą obronę, a dopiero w Śródmieściu dostałem piękny prezent w postaci pistoletu, tak zwanego Browninga z fabryki „Nationale”, co prawda bardzo niewielkiego kalibru, bo to była tak zwana piątka, czyli kaliber 5,65 (5,7), ale miałem już swoją własną, piękną broń. Jeszcze okładki z niej mam zachowane do tej pory na pamiątkę.

  • Czy na Starym Mieście dostał pan panterkę?

Miałem dwie. Miałem tak zwaną małpę – była trochę cieplejsza, też w ciapki, i panterkę, która była lżejsza. Panterka to była esesmańska bluza ochronna. Były panterki i były tygryski. Trochę się różniły. Tygryski miały naszycia do jeszcze dodatkowego maskowania, na przykład gałązkami, zieleniną (panterka tego nie miała). Moja panterka jest w Muzeum Historycznym Warszawy. Ponieważ była tak długa, że mi się plątała pod nogami, to już w Śródmieściu moja mama obcięła mi dół. Poza tym była bardzo podziurawiona. Dostałem z granatnika już w Śródmieściu na Jasnej [i w panterce] było dużo dziur. Tak samo moja opaska była tak straszliwie pokrwawiona, że nie dało się wyprać. Mam fotografię tej opaski, ale ona sama była… Też jest w Muzeum Historycznym. Niestety, nie dało się jej wyprać, była tak pokrwawiona, że straciła barwę.

  • Kiedy dotarł pan na Śródmieście, spotkał się pan wreszcie z rodzicami?

Tak. Na drugi dzień uzyskałem przepustkę i mogłem udać się do rodziców. Ale po drodze miałem przygodę, bo w przeskoku przez Aleje Jerozolimskie (czyli wtenczas aleję Sikorskiego) dostałem pociskiem snajpera z Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) z rogu Nowego Światu. Dostałem po gębie, ale dlatego, że jestem niski, że jestem kurdupel. Gdybym był troszkę wyższy, to dostałbym [pod skroń].

  • Czy rana tego postrzelenia była widoczna?

No tak, ale to było lekkie.

  • Czy mama bardzo przeraziła się, jak pana zobaczyła?

Nie, nie tak bardzo. Ponieważ ojciec prowadził punkt sanitarny i punkt krwiodawstwa, mama moja była sanitariuszką, to nie było żadnego problemu. Zresztą widać było, że to jest zupełnie powierzchowne. W ogóle Powstanie szczęśliwie przeżyłem. Co prawda liczy się oficjalnie trzykrotne ranienie, ale w gruncie rzeczy to były raczej pokaleczenia, poturbowania. Najgorzej to może później, na Poczcie Głównej, już w Śródmieściu. Podczas bombardowania zostałem przywalony dużym blokiem betonu. Było bardzo źle, bo miałem złamane dwa żebra.

  • Został pan odznaczony Krzyżem Walecznych.

21 sierpnia. To jest data odznaczenia. Parę dni później (już nie pamiętam którego) podsypiałem na stanowisku przed dowództwem, na korytarzu na Kilińskiego 3. Zbudzili mnie, właściwie jeszcze było ciemno i: „Do dowództwa!”. Zameldowałem się, a tam dowódca batalionu z uroczystą miną gratuluje odznaczenia Krzyżem Walecznych po raz pierwszy przez pułkownika „Montera”, dowódcę Powstania. Gratuluje jednego z najwyższych, polskich odznaczeń wojskowych.

  • Za co dostał pan odznaczenie?

W Śródmieściu dostałem dopiero baretkę, bo samego krzyża przecież nie było (dopiero znacznie, znacznie później dostałem sam krzyż), ale honor był wielki. Później dostałem legitymację pisaną już na maszynie, ale z bardzo cennym podpisem Janka Rodowicza z „Zośki”, który zginął potem w bezpiece. Był adiutantem i pomocnikiem pułkownika „Radosława”, dowódcy brygady dywersyjnej. Legitymacja jest z podpisem „Radosława” i z kontrasygnatą Janka Rodowicza – porucznika „Anody”. „Jerzy Świderski – pseudonim – jest odznaczony…”, numer rozkazu, są wszystkie dokumenty dotyczące odznaczenia. I od razu zostałem awansowany o dwa stopnie – ze strzelca na kaprala. To podobno wynika z regulaminu wojska polskiego, że żołnierz, który zostaje odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych awansuje o dwa stopnie (jeżeli spełnia warunki do uzyskania tego awansu).

  • To chyba był pan jednym z najmłodszych kaprali w czasie Powstania?

Jednym z najmłodszych, na pewno.
  • Wrócił pan do domu, z mamą spotkał się pan w pierwszych dniach września?

Tak.

  • Co pan wtedy czuł, jak zobaczył pan rodziców po przeszło miesiącu?

Zachwyt. Przede wszystkim bardzo martwiłem się o brata. Nie wiedziałem, że zginął. Rodzice też nie wiedzieli.

  • Ile czasu spędził pan na przepustce z rodzicami?

Kilka godzin. Musiałem zaraz wracać na Mazowiecką. Zaczął się atak na Śródmieście Północne, tak że już potem mieliśmy strasznie. Ale znowu była niespodzianka dla mnie, bo następnego dnia przyszedł mój tata na Mazowiecką i na Czackiego – już jako lekarz – jak byłem łącznikiem podczas obrony kościoła Świętego Krzyża i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu.

  • Proszę opowiedzieć o tych wydarzeniach, o walkach w Śródmieściu.

Muszę powiedzieć, że atak na kościół Świętego Krzyża, na pałac Staszica, na wylot Nowego Światu na Krakowskie Przedmieście, to intensywność walk była co najmniej taka sama jak na Starym Mieście. To było bardzo ciężkie. Powstańcy śródmiejscy byli zaszokowani, a dla nas to było niestety to samo albo jeszcze gorzej niż to, co było na Starym Mieście podczas ostatnich dni. Były ciągłe naloty sztukasów szturmowych. To były samoloty Ju-87, ale miały działka przeciwpancerne. Potem, jak narysowałem taki samolot, to mnie nie wierzyli, że coś takiego było. Oczywiście, że było, i te samoloty nie tylko zrzucały bomby – raczej nie zrzucały bomb, tylko ostrzeliwały z działek przeciwpancernych. Leciały dosłownie tuż nad ziemią. To była najgorsza broń. Poza tym właśnie atakowanie czołgami i działami pancernymi.

  • Czy w sierpniu, pierwszych dniach września, sowieckie lotnictwo działało nad Warszawą?

Nie. Dopiero w drugiej połowie września. Ale za to zrzuty sowieckie były całkiem efektywne. To, co mówią, że to był skandal, że zrzucali bez spadochronów, że to się psuło – to, co myśmy dostali… Co prawda mnie kiedyś mało nie zabił – na skwerku, na Piusa – worek z sucharami zrzucany z „kukuruźnika”. Ale broń, jaką nam dostarczyli – pepesze i PTR (protiwtankowoje orużije – karabiny przeciwpancerne) to była bardzo dobra broń. I amunicji sporo dostaliśmy.

  • Czy nie niszczyła się w czasie zrzutów bez spadochronów?

To, co żeśmy dostali, było w stanie nadającym się do użytku, a ile zniszczyło się, to tego nie wiem. W każdym razie sądzę, że zrzucali w dobrej wierze. Ponieważ „kukuruźniki” latały dosłownie nad głową, to użycie spadochronów było nierealne, spadochron by się nie rozwinął.

  • Wróćmy do walk na Śródmieściu w pierwszych dniach września. Mówił pan o ich intensywności. Jak to było? Jakie miał pan zadania już na Śródmieściu?

Byłem łącznikiem grupy uderzeniowej, która zajmowała pozycje w dolnym kościele Świętego Krzyża (od strony Krakowskiego Przedmieścia) i na terenie dawnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: Świętokrzyska, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, a z drugiej strony ulica Czackiego, Traugutta. To był tak zwany kwadrat świętokrzyski i tam był doskonały schron przeciwlotniczy na skwerku, na dawnym podwórzu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (dwupiętrowy schron w dół, bardzo bezpieczny). Było tam dowództwo odcinka. Drugie było w skarbcu Komunalnej Kasy Oszczędności na rogu Czackiego i Traugutta. To były miejsca, gdzie człowiek czuł się bezpiecznie, dlatego że to były doskonale zabezpieczone schrony. Na Starym Mieście takich schronów nie mieliśmy.

  • Do kiedy trwał niemiecki szturm Śródmieścia? W pewnym momencie zakończył się chyba niepowodzeniem?

W gruncie rzeczy obroniliśmy linię Nowego Światu. Troszeczkę zostaliśmy zepchnięci do tak zwanej lizjery, czyli krawędzi: Mazowiecka, plac Napoleona, Jasna, ale to utrzymaliśmy do końca. Tak samo narożnik Marszałkowskiej i Królewskiej – tak zwana placówka „Herse”. To był dom Hersego, firmy handlowej „Herse i Spółka” – to był róg Królewskiej, Marszałkowskiej i placu Dąbrowskiego (wejście od placu Dąbrowskiego).

  • Wspomniał pan, że był pan trzy razy ranny. W jakich okolicznościach była odniesiona trzecia rana?

Na Jasnej pod filharmonią był ostrzał granatników, wydawał się nieszkodliwy. Pocisk wybuchł blisko, ale odczułem to raczej jako uderzenie drzazgi drzewa. Rąbnęło mnie, ale za bardzo nie odczułem. Pobiegłem dalej, melduję się porucznikowi „Kostce” Pszczółkowskiemu, podaję mu meldunek czy rozkaz – w każdym razie melduję się mu. Z góry wysoki mężczyzna patrzy na mnie: „Ciapek! A co tobie?” (nazywał mnie „Ciapkiem”). Wtenczas spojrzałem, a wszystko we krwi. Okazuje się, że dostałem dużo odłamków, ale też nieszkodliwie. Bardzo się skrwawiłem, ale w gruncie rzeczy nic mi się nie stało. Tak że nawet specjalnie się o tym nie rozpisywałem. Tylko jest zaznaczone, że oficjalnie zostałem uznany za rannego. Ale muszę powiedzieć, że Powstanie cieleśnie stosunkowo mnie oszczędziło. Jakoś udało mi się, Bóg łaskaw.

  • 10 września ruszyła ofensywa sowiecka, potem na Pradze pojawili się Sowieci. Czy pan i koledzy z oddziałów wiedzieli o tym?

Wiedzieliśmy, że Praga została już wyzwolona przez Sowietów i przez Polaków („berlingowców”). Kiedy dokładnie, tego dowiedzieliśmy się później, raczej w połowie września. Oczekiwaliśmy oczywiście, że też już będzie wyzwolenie Warszawy lewobrzeżnej. Nie orientowałem się, że nic z tego nie wyszło i że przekroczenie Wisły nie zostało zrealizowane. O walkach na Czerniakowie dowiedzieliśmy się właściwie później.

  • Jeżeli chodzi o zrzuty – wielki zrzut amerykański…

18 września. To było wielkie widowisko. Przede wszystkim obserwowałem z balkonu na Nowogrodzkiej i myślałem, że to jest zrzut spadochronowy, że to lądują spadochroniarze. Okazuje się, że to były zrzuty. Ale to było pudło, dlatego że większość tych zrzutów poleciała do Niemców. Oczywiście były bardzo efektowne, doskonałe pistolety Smith and Wesson, doskonałe „Tommy gun”, wielkokalibrowe pistolety, właściwie już pół-karabiny, pół-pistolety maszynowe, z bębnem i z rączką karbowaną z przodu. Doskonałe kaliber 11 milimetrów z czymś, tak że właściwie prawie jak armata. Ale tego było bardzo mało. Natomiast bardzo dobrze odczuliśmy pomoc medyczną, dlatego że było bardzo dużo środków opatrunkowych i bardzo dużo środków tamujących krew. Ojciec prowadził stację krwiodawstwa i punkt przetaczania krwi – to była bardzo ważna rzecz w Powstaniu. Uczyłem się tam, już będąc ozdrowieńcem (właściwie jeszcze ranny, obandażowany po uszkodzeniu pod filharmonią) określać grupy krwi i podgrupy. To mi się potem bardzo przydało w medycynie. Wtenczas już w Śródmieściu – właściwie jeszcze wcześniej – myślałem, że jeżeli przeżyję, to muszę zostać lekarzem. Przede wszystkim widziałem ogromne cierpienia dzieci – głód, ranienia, ból, przede wszystkim straszliwy strach dzieciaków. Wtenczas postanowiłem, że muszę jakoś pomagać, że muszę zostać lekarzem. Że jeżeli tylko przeżyję, to żebym został lekarzem pediatrą. I rzeczywiście tak się stało.

  • Jakie były ostatnie dni Powstania? Jak pan je pamięta?

Właściwie w Śródmieściu był stosunkowo spokój. Potem kapitulacja, to był szok. Jeszcze pod koniec Powstania grupka nas została skoncentrowana na ulicy Mokotowskiej i tam mieliśmy odprawę o odtwarzaniu organizacji harcerskiej już po Powstaniu w warunkach nowej konspiracji. Dostałem papiery, instrukcje i rozkazy do odtwarzania organizacji po Powstaniu. Tak że właściwie byliśmy zajęci już tym, co będzie po Powstaniu.

  • Z jakiego rejonu wychodził pan z Powstania? Z południowego Śródmieścia?

Do niewoli?

  • Tak.

Z północnego Śródmieścia, z ulicy Jasnej. Z tym że u mnie była historia, że właściwie nie tyle uciekłem Niemcom, ile że Niemcy mnie wyrzucili.

  • To znaczy?

Byłem gówniarz straszny. Właściwie z początku nie pilnowali wcale, a potem pilnowali trochę per noga i wyrzucali wszystkich. Ponieważ bardzo dużo dzieci i młodzieży pchało się do nas z pomidorami, mlekiem, chlebem – jak był początek transportu – to Niemcy wyrzucali. Mnie wyrzucili razem z dzieciakami. Był problem, bo nie wiedziałem, jak się porozumieć z rodzicami. Na szczęście przechowali mnie kolejarze pod Gołąbkami. Ponieważ moja rodzina od strony mamy to byli Majewscy (od fabryki ołówków), domyślałem się, że [rodzice] może znaleźli jakieś oparcie w Pruszkowie. Chłopcy od kolejarzy przeprowadzili mnie bruzdami chyłkiem do Pruszkowa. Jak tylko znalazłem się na ulicy Ołówkowej w Pruszkowie, pierwszą osobą, którą spotkałem, była moja mama. I tak się skończyło Powstanie.

  • A tata trafił do obozu?

Ojciec – nie. Wyszedł z ludnością cywilną przez Ursus, Pruszków. Ale z Pruszkowa został zwolniony, ponieważ lekarzem obozowym był późniejszy profesor Semerau-Siemianowski, dobry znajomy ojca. Wyreklamował [ojca] i jako potrzebny pracownik służby zdrowia został zwolniony i był lekarzem organizującym pomoc medyczną najprzód w Pruszkowie, potem w Leśnej Podkowie na cały teren: Milanówek, Brwinów, Leśna Podkowa, Komorów. Była sieć szpitalików dla powstańców, dla rannych mieszkańców Warszawy. Już potem jako harcerze w odnowionej organizacji harcerskiej pomagaliśmy w zaopatrzeniu i pomagaliśmy w szpitalach – ośrodkach pomocy dla warszawiaków.
  • Kto organizował tę pomoc? Harcerstwo, ale czy pamięta pan z nazwiska tych ludzi?

Tak. Najprzód był oficer NOW pan Jan Majewski – pseudonim „Łużyca”. Też wydostał się, był w Pruszkowie i był pierwszym komendantem wojskowo-harcerskim, bo był harcmistrzem. Bardzo prędko potem udało się nawiązać kontakt – w październiku 1944 [?] roku – z ojcem Tomaszem Roztworowskim, który przechował się na północnym Powiślu. Potem Niemcy właściwie sami go puścili i pozwolili mu wyjść z Warszawy. Zatrzymał się u sióstr zakonnych w Walendowie (to jest na linii grodziskiej). Udało się z nim skomunikować i objął komendę chorągwi warszawskiej.

  • W czym przejawiała się pomoc dla warszawiaków?

Przede wszystkim lokal. Punkty pomocy, szpitaliki, punkty ochrony, schroniska, były w prywatnych domach. Ponieważ to były wille prywatne, więc w tych domach znajdowali miejsce, pomoc, ludzie ewakuowani z Warszawy. Miejscowi dawali ogromną pomoc i okazywali ogromną serdeczność. Żywność, środki opatrunkowe, leczenie, w ogóle była bardzo wielka solidarność ludzka.

  • Kiedy skończyła się dla pana wojna?

Właściwie dopiero w 1947 roku, jak mnie wypuścili z więzienia.

  • Był pan represjonowany.

To było przejście bardzo prędko od okupacji niemieckiej pod okupację sowiecką.

  • Proszę o tym więcej opowiedzieć.

Byłem w Podkowie Leśnej, miałem tam tajną drużynę harcerską. Myśmy zdobywali w Karolinie rozmaite środki opatrunkowe i rozmaite zaopatrzenie, ale również broń i amunicję, bo tam były składy zaopatrzeniowe 9. armii niemieckiej przejęte przez Sowietów. Sowieci niby pilnowali tego, ale w gruncie rzeczy za wódkę to byli gotowi dać absolutnie wszystko, tak że stamtąd brało się bardzo dużo rozmaitych rzeczy, bardzo cennych, a przede wszystkim środki lecznicze. Zaczęły się aresztowania przede wszystkim akowców, poza tym właścicieli willi.
Zaczęły się bardzo nieprzyjemne czasy. To była wiosna – początek lata 1945 roku. Ponieważ było zagrożenie, że nas wsadzą, że będą aresztowania, udało mi się przedostać do Wrocławia, do mojego wuja. We Wrocławiu wpadłem w głupi sposób. Bardzo mi się spodobał gmach z polską chorągwią na placu (teraz to się chyba nazywa plac Świdnicki) – okazuje się, że to był UB. Zdjęli mnie tam, wsadzili, doszukali się rozmaitych rzeczy. Postawiono mi zarzut, że chciałem przedostać się na Zachód. Tak bardzo poważnie mnie nie potraktowali, ale w końcu na tyle, że ponieważ już było dochodzenie w sprawie harcerskiej w Warszawie, to przekazano mnie w rezultacie Ministerstwu Bezpieczeństwa w Warszawie na Koszykowej, [tam] zaczęła się moja więzienna peregrynacja. Najprzód bardzo długo siedziałem na Koszykowej. To było bardzo paskudne więzienie, bo zupełnie bez światła, w piwnicach. Teraz to jest Ministerstwo Sprawiedliwości, [ale] jest tam duży, podziemny areszt. Potem w więzieniu mokotowskim. W więzieniu mokotowskim już było lepiej, to już było normalne więzienie i jakoś dało się żyć.
W lutym 1947 roku mieliśmy proces przed Wojskowym Sądem Rejonowym. Właściwie to był proces więzienny, notabene w dawnej kaplicy więziennej na Mokotowie na Rakowieckiej. Ulgowo to poszło, bo dostałem wtenczas trzy lata więzienia. Od razu adwokat z urzędu, też wojskowy, powiedział: „A, to właściwie obejmuje amnestia”. Zostałem wypuszczony. Okazuje się, że zostałem objęty amnestią z 1947 roku i wydostałem się.

  • Za co oficjalnie był wyrok „trzy lata”?

Z artykułu 1. i z artykułu 4. Artykuł 1. to był za: „Należenie do nielegalnej organizacji, mającej na celu obalenie demokratycznego ustroju Polski Ludowej”. [Artykuł] 4: „W czasie wojny – gromadzenie, przechowywanie i używanie broni”.

  • Czy pamięta pan, jaki był akt oskarżenia? Co prokuratorzy zarzucali panu w akcie oskarżenia?

Właśnie należenie do nielegalnej organizacji harcerskiej.

  • Przez kogo był pan przesłuchiwany? Tylko przez Polaków czy też przez Sowietów?

Na początku, jeszcze we Wrocławiu, to przez Sowietów. W Warszawie już przez Polaków – w każdym razie polsko mówiących. Nie zawsze dobrze po polsku mówiących, ale w każdym razie w języku polskim.

  • Czy wiele osób siedziało z panem w celi, w więzieniu?

Och! Zwłaszcza na Koszykowej było zagęszczenie – dosłownie całą Polskę zamknęli wtenczas. Tłumy. Na Mokotowie zresztą strasznie wszyscy siedzieli. Na Mokotowie zresztą siedzieliśmy z kryminalistami. I tutaj kryminaliści byli bardzo, bardzo uczynni, bardzo dobrze wprowadzali nas w życie więzienne i pomagali jak mogli. Argument był taki: „Słuchaj, trzeba im pomagać, bo jak to się wszystko zmieni, to ci, co z nami siedzą, to będą potem sędzie i prokuratorzy. To trzeba być dla nich jak najlepiej. Poza tym to są fajne chłopaki, to trzeba im pomagać”. Tak że muszę powiedzieć, że już więzienie na Mokotowie wspominam dosyć dobrze. Pewnie, że nieprzyjemnie jest siedzieć w więzieniu, ale siedzieć w fajnej gromadzie, z życzliwymi ludźmi… I przede wszystkim widać światło dzienne. Już zaczęły się spacery, już na spacerniak się chodziło.

  • Pana dom rodzinny – przed wojną mieszkaliście na Nowogrodzkiej?

Przed wojną – ulica Nowogrodzka 12 mieszkania 3.

  • Czy dom przetrwał Powstanie?

Dom przetrwał Powstanie i potem jeszcze długo tam mieszkaliśmy.

  • Jak pan patrzy na Powstanie Warszawskie po przeszło sześćdziesięciu latach?

Powstanie musiało wybuchnąć, to było zbyt nabrzmiałe. Po prostu przygotowywaliśmy się do niego przez cały okres okupacji niemieckiej. Powstanie musiało wybuchnąć, bo jeżeli by nie wybuchło na rozkaz, to musiała być ruchawka spontanicznie, czyli jeszcze bardziej tragiczna rzecz. Oczywiście nie byłem na tyle dojrzały i na tyle jeszcze mądry, żebym mógł przewidywać rozmaite ewentualności, ale przesłanki do wybuchu Powstania były takie, że Rosjanom się przecież opłaci, jeżeli otworzy się front niemiecki. A Powstanie otworzyło niemiecką linię obrony, 9. armii, całej grupy Armii „Środek”, na przestrzeni czternastu kilometrów! Przecież ogromny odcinek był pozbawiony właściwie niemieckiej obrony. Bolszewicy mogli wejść zupełnie jak w masło. I argument, że to był tylko zagon od strony południowej, że Niemcy byli również z dwóch stron… Ale mogli spokojnie Wisłę przekroczyć niemalże bez jednego wystrzału. I Rosjanom by się to opłaciło, bo zajęliby Warszawę bez kłopotu. Następnie poszliby za ciosem do Warty, do Odry – to byłaby następna ofensywa, nie [jak] już później – zimowa, tylko właśnie letnio-jesienna. Niemcy zostaliby pokonani. Francja była skomunizowana, Włochy były skomunizowane. Bolszewicy by doszli do kanału La Manche i by mieli całą Europę. Tak że właściwie przez Powstanie pozbawili się znakomitej okazji opanowania Europy. Tak że w jakiś sposób Powstanie ocaliło – wbrew woli czy… zrządzeniem losu ocaliło Europę przed bolszewikami.

  • Co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków?

Że warto dobrze pracować, że warto być Polakiem. I że trzeba z tego być dumnym.

Warszawa, 12 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Jerzy Tomasz Świderski Pseudonim: „Lubicz” Stopień: strzelec/kapral, łącznik Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter