Jerzy Zubrzycki „Zbych”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Zubrzycki.

  • Jak pan się dostał do Powstania?

Powstanie zaskoczyło mnie tam, gdzie mieszkałem, na Sadybie Oficerskiej, na Czerniakowie. Usłyszałem strzały, poszedłem do mego kolegi, który mieszkał piętro niżej, a też należał do tej samej organizacji co ja, [żeby zorientować się,] co się dzieje.

  • Jaka to była organizacja?

Armia Krajowa, oddział „Chrobry”. Wyszliśmy na ulicę, powiedziano nam, że Powstanie. Skoczyliśmy na dach, rzeczywiście słychać było strzelaninę, słychać było odgłosy. Wobec tego wyciągnąłem ze schowka swój pistolet FN-kę browninga, pobiegłem na plac Bernardyński, bo było słychać strzały, ale było już po wszystkim. Reflektor został zdobyty, Niemcy wzięci do niewoli, chyba siedmiu Niemców było, mieli do nas pretensję, że myśmy do nich strzelali, bo oni podobno uzgodnili z kimś z naszych, że jakby w razie czego, to oni mają dosyć wojny, nie chcą już zabijać, nie chcą być sami zabici, że poddadzą się bez żadnej walki. Niestety, okazało się, że ten, co z nimi to uzgadniał, nie zawiadomił oddziałów znajdujących się na Sadybie Oficerskiej. To był [Batalion] „Oaza”. Ale ponieważ miałem pistolet, to mnie zatrzymano w tych oddziałach, natomiast mojego kolegę Janka Jasmana odesłano z powrotem na Podhalańską, gdzie mieszkaliśmy, do oddziału WSOP, to znaczy do takich oddziałów wspomagających Powstanie.
W zasadzie nic więcej się nie działo, trochę tych oddziałów chodziło, jakiś samochód uciekł z Sadyby w stronę Mokotowa, myśmy do niego strzelali, nie wiedzieli, czy to nasz, czy to nie nasz. Zająłem sobie stanowisko w klasztorze bernardyńskim od strony ulicy Czerniakowskiej, wyglądałem na Wilanów, obserwowałem szosę wilanowską. W pewnym momencie ściągnięto mnie na dół na jakąś zbiórkę, gdy wróciłem po jakiejś godzinie to w tym miejscu były trzy ślady po pociskach artyleryjskich. Czołgi czy samochody pancerne, które przejeżdżały, też się zorientowały, że to jest świetny punkt obserwacyjny, na wszelki wypadek rąbnęli trzy pociski, od tego czasu już raczej siedziałem na parterze.
Dochodziły do nas różne głosy, że Powstanie upadło, że nie ma [walk], zaczęliśmy się wycofywać. Najpierw na Sadybę rozeszliśmy się do takich mieszkań zakonspirowanych, gdzie były różne oddziały, a potem przez Augustówkę, prawie tuż między Wilanowem a Sadybą, przeszliśmy w stronę Mokotowa, ostrzelano nas, był reflektor niemiecki i była obsługa reflektora. Też przypuszczam, że nie chcieli do nas strzelać.

  • Czy pan pamięta, kiedy to było, wspomniał pan, że wycofaliście się?

Drugi sierpnia. Dlaczego przypuszczam, że nie chcieli do nas strzelać, bo jak się zorientowali, że my nie mamy broni, to oni wyszli z okopów, stanęli sobie w takiej myśliwskiej pozycji i z pozycji stojącej strzelali do nas jak do kaczek. Zorientowałem się, że strzelali w górę, bo kilka razy usłyszałem na szosie wilanowskiej [uderzenia pocisków] w słupy telegraficzne, izolatory, które pękały od pocisków, a nikt z nas nie był zabity ani ranny. Też szedłem do ataku, nas było około trzystu osób, chyba mieliśmy dwa czy trzy karabiny, jakieś steny, coś takiego. Swoją FN-kę trzymałem w ręku, co zrobiłem „padnij” po przebiegnięciu kilku kroków, to ładowałem swoją FN-kę w ziemię. Potem, jak żeśmy się wycofali stamtąd, pytali się: „Po coś ty wyciągnął ten pistolet, jak Niemcy byli trzysta metrów od nas?”. Bohatersko powiedziałem, bo mi było głupio, że gdybym został ranny, to się dobiję. Oczywiście, jak zostałem ranny, to chyba najgłośniej krzyczałem o pomoc wszystkich Powstańców.
Część oddziału przebiła się do Puszczy Kampinoskiej, poszli ostro w lewo mimo ostrzału, między Wilanowem a tym… a część oddziału wycofała się z powrotem w stronę Wisły, przepłynęliśmy na Morysinek przez jezioro, bo w Wilanowie była, że tak powiem, niemiecka obsługa. Potem stamtąd zorganizowali, przeszli przez Augustówkę z powrotem na Sadybę Oficerską. Ponieważ znałem Sadybę, to mnie przydzielono kilku żołnierzy Powstańców, którzy nie znali Sadyby, ich przeprowadziłem, po drodze mieliśmy drobną przygodę, bośmy natrafili na wóz niemiecki, który jechał od strony Wisły, od strony oddziałów frontowych, na zaplecze.

  • To był wóz czy furmanka?

Furmanka dwukonna, dwóch Niemców, myśmy szli, siedmiu czy ośmiu chłopców, [oni] z daleka widzieli, że nie mamy żadnej broni przy sobie. Zatrzymali się, trzymali broń na kolanach, nie podnosili jej do góry. Doszedłem do wniosku, że nie mamy żadnych szans, żeby do nich podejść z dwoma granatami, moją FN-ką; myśmy mieli takie „sidolówki” gotowe robione. Poszedłem parę kroków do przodu, pierwszą miedzą w lewo w stronę Sadyby skręciłem, oni też odczekali, jak myśmy odeszli na parę kroków, pojechali dalej. Żałowałem, żeśmy nie mieli żadnego karabinu, chociażby sten. Jak dochodziłem do Sadyby, to pomyślałem, że chyba bardzo dobrze, żeśmy nie mieli żadnej długiej broni. Potem zgłosiłem się do porucznika „Romana”, do tego Batalionu „Oaza”, chłopców rozprowadziłem po różnych kwaterach.
Potem z Jankiem Jasmanem przez kilka dni dostarczaliśmy żywność z magazynów, które tam były, głównie to był cukier. Znaczy w dzień Niemcy na forcie byli, patrolowali Sadybę, a w nocy myśmy budowali straż pożarną; myśmy z kolei patrolowali Sadybę, rozwozili żywność. Tak było kilkanaście dni, dopóki nie przyszły z powrotem oddziały, które wycofały się do lasów kabackich. Przyszły, to było chyba 18 sierpnia, zajęły Sadybę, wtedy już ogłoszono normalną mobilizację, ogłoszono Powstanie, nas przydzielono do „Oazy”. Poszliśmy w stronę placu Bernardyńskiego, zajęliśmy stanowiska na placu Bernardyńskim.
Będąc na placu Bernardyńskim, usłyszałem, że biorą Powstańców, szukają ochotników do drużyny przeciwpancernej. Okazało się, że mieliśmy tak zwany Panzerschreck to znaczy rusznicę, to nie była rusznica, tylko to była taka broń odrzutowa przeciwczołgowa. Zgłosiłem się, zgłosił się „Lubek” Lubomir Tomaszewski, zgłosił się jeszcze kolega Strzelecki, który razem z nami był. W trójkę sierżant „Bury”, bodajże, przeprowadził z nami najkrótszą chyba instrukcję, jak się obsługuje broń, to trwało pewnie z pół godziny, powiedział: „Teraz pójdziemy na ćwiczenia”. Wzdłuż Chełmskiej patrolowały niemieckie czołgi, myśmy poszli na Chełmską przejść się i zobaczyć, co jest. W pewnej odległości od strony Belwederskiej zobaczyliśmy idące czołgi. Schowaliśmy się za budynek taki drewniany, niewielki, czekaliśmy, aż oni podejdą, żeby do niego strzelić. Ale widocznie byłem najmłodszy chyba w całej drużynie, sierżant „Bury” albo zauważył strach w moich oczach, albo żal mu się zrobiło mego życia, powiedział: „Idź, zamelduj do dowództwa, że atakują czołgi wzdłuż Chełmskiej”. – „Tak jest”. Odwróciłem się, pobiegłem. W pewnym momencie zrobiło mi się gorąco, bo pomyślałem, że mnie spławił. Uznał, że jestem za młody, niepotrzebny, żeby się narażać. Miałem dwa granaty angielskie przy sobie, swoją FN-kę, wobec tego skoczyłem za taki śmietnik, który był przy tym budynku, czekałem, jak czołgi przejdą, ewentualnie oni ich nie zatrzymają (bo były chyba dwa albo trzy czołgi), to wtedy rzucę dwa granaty, jakoś będę ich osłaniał. Ale usłyszałem strzał czołgowy, usłyszałem strzał z Panzerschrecka i cisza. Wobec tego odwróciłem się, pobiegłem do dowództwa, zameldowałem, że była potyczka, czołgi zostały odparte, na tym się tego dnia nasze pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem zakończyło.
Potem, jak przyszły nasze oddziały, zrobiliśmy dalej natarcie, zajęliśmy pozycję wzdłuż ulicy Chełmskiej. My, nasz Panzerschreck (tak nazywam – „Panzerschreck”) był wysunięty przed nasze pozycje jakieś ze trzydzieści, czterdzieści metrów. Strzelając w stronę ulicy Czerniakowskiej, jak Niemcy będą jechali, czołgi, to z my zasadzki czołgi zlikwidujemy, zanim dojdą do naszych pozycji. Rzeczywiście, chyba to był 25 sierpnia silne natarcie wyszło od koszar szwoleżerów, od klasztoru Nazaretanek, myśmy zajęli stanowisko na parterze, zasłonili sobie.

  • Którędy czołgi szły?

Czerniakowską od strony klasztoru i szły środkiem ulicy, tam wtedy rosły małe drzewka kilkuletnie, kilkunastoletnie posadzone, one szły środkiem jezdni, łamały drzewka, za tymi drzewkami i pod ścianami szła piechota niemiecka. Potem już długo, długo po wojnie widać było ślady tych czołgów, bo mniej więcej od klasztoru Nazaretanek do Chełmskiej nie było w ogóle żadnego drzewa, a od Chełmskiej w stronę Wilanowa były piękne drzewa, od klasztoru w stronę Szwoleżerów piękne, niektóre jeszcze do dzisiaj rosną. W tej chwili to już się trochę zatarło, nie widać tego. Gdy doszedł czołg na wysokość naszego okna, myśmy chcieli przepuścić pierwszy czołg, żeby go załatwić później, a unieszkodliwić drugi. Ale niestety głowa Niemca ukazała się w oknie, tak że „Lubek”, który był celowniczym, już się nie zastanawiał, tylko rąbnął w pierwszy czołg, oczywiście chodu z tego miejsca. Jeszcze cofając się, usłyszałem, że Niemcy skoczyli na sąsiednią posesję, odgradzał nas tylko taki dosyć wysoki ceglany mur, czekałem, aż oni się wycofają, rzuciłem tak przez siebie granat obronny jeden, jaki miałem, angielski, też chodu. Na tym się skończyła druga potyczka. Niestety Niemcy czołg wzięli na hol, następne czołgi odholowali z powrotem, tak że nawet nie wiedzieliśmy, w jakim stopniu został uszkodzony, ale już sam nie jechał. Jak się Niemcy troszkę wycofali, to nasi wyskoczyli, kilku Niemców było zabitych w tym natarciu, chyba sporo, bo nawet dwa wozy sanitarne niemieckie potem przyszły, żeby zbierać zabitych i rannych Niemców. Myśmy już przedtem wyskoczyli, żeby zabrać przede wszystkim broń, amunicję od nich w tym czasie, jak tamci szli od strony klasztoru, bo wtedy Niemcy nie strzelali i myśmy nie strzelali. Tak się skończyło pierwsze moje spotkanie z Niemcami. Potem zajęliśmy pozycję wzdłuż ulicy Hołówki, znaczy jeszcze trochę do przodu.

  • Co to znaczy „do przodu”?

To znaczy z Chełmskiej poszliśmy jeszcze do przodu jakieś dwieście metrów i zajęliśmy następną pozycję.

  • W stronę Czerniakowskiej?

W stronę Warszawy, w stronę Czerniakowskiej, stamtąd nasze oddziały szturmowały klasztor Nazaretanek, to był potężny budynek, zajęty przez Niemców, myśmy też pobiegli na górę, ale niestety Niemcy już wiedzieli, że mamy Panzerschreck, tak że czołgi nie wychodziły. Tam był szpital niemiecki, tych rannych Niemców ewakuowali, część Niemców była w budynkach klasztoru, a to był potężny budynek, nikt sobie nie zdawał sprawy z nas, nawet z dowództwa, że to jest tak wielki budynek. Oczywiście skoczyłem na dach, żeby zobaczyć koszary szwoleżerów, czy stamtąd nie będzie można strzelić z Panzerschrecka. Wyglądałem, patrzyłem przez lornetkę, jakiś snajper niemiecki widocznie zauważył błysk lornetki, postrzelił mnie, to była pierwsza moja rana w rękę, ale nie naruszyło kości, tak że bohatersko opatrzyłem sobie ranę, przełożyłem przez temblak, jak prawdziwy bohater. Krążyłem po oddziałach, po Sielcach właściwie. Były patrole, ta część nie należała do nikogo właściwie. Parę dni później był spokój, parę dni później dostaliśmy wiadomość, że Niemcy atakują od „Bruhn-Werke”, to znaczy od strony Belwederskiej, od strony ulicy Tureckiej bodajże. Pobiegliśmy tam, ale ja jako zawsze ostrożny, mówię: „Zaczekajcie, zobaczę na mapę, jaki tam jest układ ulic, żebyśmy się zorientowali, co, gdzie i jak”. Wyciągnąłem plan Warszawy, żeby popatrzeć, oni nie czekali na mnie, tylko pobiegli, jakąś minutę pobiegłem za nimi. Przebiegając którąś z poprzecznic, natknąłem się na czołgi niemieckie, które strzeliły, zostałem drugi raz ranny, tym razem już poważnie, po prostu poczułem gorąco, poczułem uderzenie, poczułem jakieś ciśnienie, upadłem, poderwałem się, pobiegłem parę kroków, schowałem się za narożnik budynku, stamtąd mnie zabrano już do szpitala.

  • Jaka była druga rana, w co była?

To była ta druga rana z pocisku, dostałem siedem odłamków z działka.

  • Wiem, ale klatka piersiowa, nogi, ręce?

To potem leżałem w tak zwanym prijucie, na Chełmskiej był ewakuowany z Śródmieścia Warszawy szpital Dzieciątka Jezus, Niemcy go wyrzucili. Na początku byli w tym szpitalu cywilni ranni, ale potem zajęło to wojsko, do tego szpitala zostałem przeniesiony. Kilka dni później szpital został przez Niemców zbombardowany, wtedy na mnie zawalił się sufit, całe szczęście, że nie było miejsca na łóżkach, leżałem miedzy łóżkami na noszach na podłodze. Tak że cały największy ciężar zatrzymał się na łóżkach, mnie tylko złamało nogę, zmiażdżyło miednicę, ale ponieważ miałem obie ręce w szynach, bo miałem odłamki, zdążyłem zasłonić, tak że miałem potłuczoną głowę, cały siny. Najgorsze, że zaczęło się już palić to wszystko, zaczynało mnie przypiekać.

  • To była ta trzecia rana?

To była tak, znaczy ran to miałem więcej, ale to był trzeci raz. Po jakimś czasie nasze oddziały przyszły, wyciągnęli mnie z tych gruzów, koledzy zawiadomili moją ciotkę na Sadybie, że jestem ciężko ranny, ciotka zorganizowała transport i zabrała mnie do domu już jako cywila.

  • Może pan opisać miejsce tego szpitala?

To było na Chełmskiej w takim przytułku, przedtem był taki przytułek dla dzieci czy dla kogoś, dla osób starszych. Dlatego wszyscy nazywali to „prijut”, złośliwie zresztą.

  • Mniej więcej w którym odcinku?

Mniej więcej pośrodku Chełmskiej, po stronie od Sadyby, nie po stronie Czerniakowa, tylko po stronie Sadyby. Nie wiem, czy później nie była Wytwórnia Filmowa, czy coś takiego, w tym budynku.
  • Idąc od Belwederskiej w stronę Wisły po prawej ręce.

Po prawej ręce. Zresztą miałem taki przypadek, że budynek miał ogromne okna przeszklone, a Niemcy strzelali do nas z tak zwanych krów, tych pocisków rakietowych. Było słychać, zanim one uderzyły, mnie zmieniano opatrunek na sali, tych dwóch sanitariuszy, jak usłyszeli „krowy”, to się schowali. Natomiast lekarz, który stał, robił mi opatrunek jakoś tak pochylił się nade mną, rozłożył ręce tak, jak gdyby chciał zasłonić, czekał aż to wszystko przejdzie, pociski uderzyły gdzieś w pobliżu, bo było słychać. Nie wiem, jak się nazywał ten lekarz, ale do dzisiaj tak, jak miałem broń, jak walczyłem, to jako tako się trzymałem, jeśli chodzi o strach, natomiast zupełnie się rozprężyłem, jak byłem bezbronny, jak leżałem, jak nie wiadomo, co ze mną było. Nie mogłem po prostu opanować strachu, a on jeden, jak się tak nade mną położył, właściwie zmienił mój nastrój.
Potem ciotka mnie zabrała na Sadybę, na ulicę Podhalańską, mieliśmy plac, mieliśmy przed wojną budować dom, była tylko taka pakamera, była piwnica. Ponieważ budynki niebezpieczne, bo jak pocisk uderzył, budynki się zasypywały, myśmy siedzieli w pakamerze drewnianej. We wrześniu Niemcy zrobili natarcie na ulicę Podhalańską, wszystkich ludzi z ulicy zamordowali, z tej ulicy wszyscy ludzie byli po prostu gwałceni, kobiety mordowane, wrzucane do szamb żywcem, działy się dantejskie sceny. Natomiast nas nie znaleźli, bo w naszą pakamerę rąbnął pocisk, ona się złożyła, złożyły się te drewniane [ściany], zrobiła się kupa drewna. Oni tam nie weszli, myśmy przez całą noc, przez cały dzień następny siedzieli cichutko, nie wychodzili, bośmy przez szpary widzieli, jak Niemcy mordują wszystkich mieszkańców.

  • Czy to byli Niemcy, czy to może były oddziały współpracujące z Niemcami, Ukraińcy?

Nie sprawdzałem, wolałem nie sprawdzać, jakie były oddziały, byli w niemieckich mundurach.

  • Rozmów nie było słychać?

Nie, rozmów myśmy nie słyszeli zupełnie, słyszeliśmy krzyki, słyszeliśmy gwałty. Całą rodzinę mojego kolegi Jasmana Jasia wymordowali. On był wtedy w oddziałach w innej części Sadyby.
Na drugi czy na trzeci dzień wymieniono oddziały, już były oddziały z obsługi lotnictwa, bo mieli niebieskie mundury i żółte wyłogi. Jakiś Niemiec przyszedł drewno sobie wyciągnąć z pakamery, nie wiem, czy ognisko chciał rozpalić, czy mu było do czegoś potrzebne, zauważył nas, wyciągnął: Halt! Halt! Co ciekawe, że myśmy mieli psa dobermana Boja, który nie leżał w piwnicy, tylko przed piwnicą leżał, jak chodzili inni Niemcy, to pies leżał, warował, w ogóle nie reagował na nic, ale ktokolwiek wchodził na nasz plac, to on się na nich rzucał. Zastanawiałem się, jak pies rozumiał, że my siedzimy cicho ukryci, że jego obowiązkiem jest siedzieć cicho. Dopiero jak Niemiec zaczął szarpać deski, krzyknął na nas – Halt! to ten pies chciał się na niego rzucić, doskonale, ciotka go zdążyła złapać za obrożę i przytrzymała. Potem Niemiec zawiadomił innych, kazał nam się [wynosić]. Ponieważ cały czas byłem z tymi noszami, na których leżałem w szpitalu, to ciotka zorganizowała czterech znajomych naszych z Sadyby, przenieśli mnie, kazali pójść na fort, z fortu wywieziono mnie na Dworzec Zachodni, żandarmeria niemiecka już, a potem do Milanówka do szpitala.

  • Czy pamięta pan, którego to było, wrzesień, sierpień jeszcze?

To już wrzesień był, bo w ostatnie dni sierpnia zostałem ranny, to było wtedy, kiedy było natarcie, kiedy Niemcy zdobyli Sadybę, nie pamiętam, to chyba był 3 września czy któryś już.

  • Wtedy dostał się pan do niewoli?

Nie bardzo do niewoli, dlatego że ewakuowano z Warszawy na Dworcu Zachodnim dwa szpitale. Na dwóch sąsiednich torach, na tym samym peronie, sanitariuszki tak nas mieszały, żeśmy pojechali z cywilnym transportem do Milanówka już nie jako żołnierze, tylko jako cywilni, bo były cywilne transporty szpitali, w których byli cały czas Niemcy, nasze też wywiezione już z Sadyby. Byłem w Milanówku niby jako cywil.

  • Czy pan w czasie Powstania, w czasie tych walk spotykał się bezpośrednio z Niemcami?

Niestety tak się bali mnie, że nie podchodzili bliżej do mnie.

  • Później po wzięciu do niewoli, po zabraniu z ruin?

Nie poszedłem do niewoli, znaczy nie zostałem wywieziony.

  • Ale został pan zabrany z Warszawy?

Zostałem zabrany, skończyłem wojnę w Milanówku w szpitalu, leżałem prawie dwa lata w szpitalu w Milanówku.

  • Mnie chodzi o moment, kiedy pan został zabrany z tego zwaliska do fortu.

Tam była żandarmeria niemiecka i transporty. Tych ludzi z Sadyby wsadzano do ciężarówek, żandarmeria wywoziła na Dworzec Zachodni, przez Mokotów.

  • Jakie było zachowanie tych Niemców, żandarmerii, jak ludzie się odnosili do Niemców, Niemcy do ludzi?

Ludzie byli potulni, bo już było przegrane, wiedzieli. Żandarm, który nas ładował, tylko tego jednego żandarma widziałem, był tak przepracowany, miał jakieś takie oczy, nie był pijany, ale miał jakąś pianę na ustach, przypuszczam, że ze zmęczenia, bo on ładował tych ludzi i wyrzucał. Mam takie wyrzuty sumienia, bo leżałem na podłodze w ciężarówce, ciotka siedziała obok mnie na ławce, chciała zawołać Boja, tego mojego psa, żeby wskoczył, Niemiec nie pozwolił. Myśmy odjechali, pies został. Po wojnie, ojciec, który przyszedł na ten plac już po wojnie, jak się wojna skończyła, zobaczył psa zabitego na naszym placu, czyli on prawdopodobnie wrócił na nasz plac, jak Niemcy wchodzili, rzucił się na nich, go zastrzelił. Takie mam wyrzuty sumienia, żeśmy jakoś tego psa nie zabezpieczyli. Cały czas siedzieliśmy w tym szpitalu w Milanówku, warunki były potworne, z tym że lekarze byli fantastyczni.

  • Wspominał pan, że pan dwa lata był w szpitalu, po froncie dwa lata?

Cały czas w sumie, tak, bo rana na nodze, którą mam, nie chciała się zagoić, bo po prostu kość była na wierzchu, musieli sztukować, bo owało gdzieś koło paru centymetrów kości, bo to było zmiażdżone przez jakiś czas. Robiono mi transplantację skóry, to znaczy wycinano, wkładano w to miejsce różne kawałki skóry, po jakimś czasie to się w końcu zagoiło.

  • Co pan robił po wyjściu ze szpitala?

Po wyjściu ze szpitala ciotka znalazła znajomych, państwa Wiśniewskich, którzy mieszkali w Milanówku, przenieśliśmy się do nich, oni nam jeden pokój odstąpili mnie i ciotce. Potem u państwa Humnickich mieszkanie wynajęli, zacząłem chodzić do liceum w szpitalu, skończyłem liceum.

  • W którym roku?

Dwa lata po wojnie. Potem zdałem na architekturę, w 1952 roku skończyłem Wydział Architektury w Warszawie.

  • Jak pan się dostał na studia? Czy nie robiono panu trudności, że Powstanie, Powstaniec, żołnierz z Powstania.

Nie miałem z tego powodu przykrości, a wręcz odwrotnie, gdziekolwiek dowiedziano się, że byłem Powstańcem, że byłem ranny, to znajdowałem sympatię. Między innymi profesor Lorenz, profesor Zachwatowicz, ci ludzie, którzy nie byli bezpośrednio w jakichś organizacjach UB czy innych. Właściwie to dzięki temu, że byłem w Powstaniu, że byłem w AK, właściwie więcej miałem przyjemności, więcej miałem pomocy ludzi niż trudności. Zresztą nie mówiłem, że byłem w Armii Krajowej, w swoim życiorysie pisałem, że przyłączyłem się do Powstania wtedy, kiedy wybuchło. Od tego momentu zacząłem za czasów PRL-u uchodzić za Powstańca.

  • Na początku rozmowy wspomniał pan, że jak usłyszał pan strzały, to ze swojej skrytki wyjął pan pistolet. Skąd pan miał pistolet? Czy pan był już wcześniej w konspiracji?

Byłem wcześniej w konspiracji, nawet założyłem swoją sekcję bojową − sześciu chłopaków. Ponieważ mieszkałem na Sadybie Oficerskiej, wielu kolegów to byli synowie oficerów, tak że między innymi był Wiciński Janek, który zginął w Powstaniu, Antek Piekarski, Maciek Piekarski, który był redaktorem w Radio Polskim, to wszystko byli moi koledzy. Tak że miałem dostęp do biblioteki, miałem swój pistolet, założyłem swoją sekcję bojową, urządzałem regularne ćwiczenia, urządzałem regularne wykłady. Najpierw czytałem z podręcznika dowódcy kompanii, co powinno być, a potem po wojskowemu na baczność tłumaczyłem moim chłopakom. Głównie ćwiczenia polegały na rozbieraniu mego pistoletu po ciemku, to znaczy kładłem płaszcz, wkładaliśmy ręce w rękawy, trzeba było go rozebrać, złożyć. Ćwiczenia w terenie polegały na tym, żeśmy skakali z mostku do jeziorka Czerniakowskiego, trzeba było przepłynąć pod mostkiem (to znaczy udawaliśmy minowanie, że tak powiem pod wodą obiektów mostów), wypłynąć na drugiej stronie, wyjść tak zza tego mostku, żeby nikt nie zauważył, żeśmy wyszli. Wszyscy − skoczył, nie ma, utonął, robił się wielki szum na tym, że utonął, myśmy się oczywiście nabijali z tego.

  • W jaki sposób pan wszedł w posiadanie tego pistoletu?

Wujek mój był dyrektorem w Wodociągach i Kanalizacji, dyrektorem tak zwanego biura najmu, znaczy przyjmował robotników do pracy. Wszystko było bardzo fajnie, jak przyjmował sezonowych robotników do pracy, ale jak się kończył sezon, to musiał ich zwalniać. Wtedy się strasznie ci robotnicy [denerwowali], tragedie się działy, bo przed wojną było bardzo ciężko z pracą, ci ludzie niemal kilka razy rzucili się na mego wujka. On sobie wyrobił broń, oprócz tego był myśliwym, miał dubeltówkę, flower, ciotka się martwi, mówi: „Co, będziesz strzelał do ludzi?”. – „Nie, będę strzelał do góry na postrach”. – „To cię zabiją twoim własnym pistoletem”. – „Trudno, taki mam zawód”. Pistolet był w domu, o tym wiedziałem. Tak że miałem dubeltówkę, miałem flower. Dosyć obeznany byłem z bronią. Zresztą w każdym niemalże domu na Sadybie Oficerskiej była jakaś broń. Bywało tak, żeśmy strzelali do siebie przed wojną, jak nam któryś z kolegów podpadł. Kuzyn doktora Szczudełka był w kadetach, przychodził w pięknej czapce, myśmy się z niego nabijali, on mieszkał w bloku głównym, a ja byłem przyjacielem wartownika, który pilnował fortu. Chodziliśmy po tym forcie z moim flowerem, strzelali do wszystkiego, co się rusza, nic żeśmy nie upolowali, ale strzelali. Kiedyś zaczęło się od tego, że oni z tego budynku głównego z bloku strzelali do tablicy szkolnej, do celu nad ulicą Powsińską, a ponieważ dziewczyny wiedziały, że chodzę z flowerem ze szkoły, bo tam była szkoła nasza, nagadały kierowniczce szkoły, że strzelałem, bo mam flower, chodzę po forcie. Miałem dużą przykrość, wiedziałem, że to oni strzelają z bloku, a nie mogłem przecież powiedzieć, że nie ja, to oni, nie wypadało. Tak żeśmy się zaczęli przemawiać, w końcu zaczęli strzelać do nas, do fortu, myśmy byli ukryci, oni byli jak na talerzu, bo w oknie na balkonie na tle białej ściany i dobrze oświetlonego budynku, bo była ulica i lampy. Strzelili raz w naszą stronę, drugi raz w naszą stronę, to strzeliłem w ich stronę, ale tak, żeby tynk im spadł na głowę, żeby między oknami.
  • Mieliście zaprawę do Powstania?

Dosyć byliśmy [wprawieni].

  • Czy jeszcze pan ma może jakieś wspomnienia, o których chciałby pan powiedzieć?

O tych wspomnieniach to przez cały dzień [można opowiadać. Ten okres] był pełen wrażeń i pełen różnych [wydarzeń]. Poza tym po Powstaniu w szpitalu były bardzo ciekawe historie, ciężkie sprawy. Było tak, że straszne były warunki w szpitalu i pod koniec Powstania przywieziono kolegę, któremu amputowano rękę i leżał na naszej sali. Drugiego czy trzeciego dnia któryś z naszych kolegów, który miał tak zwany samolot, to znaczy miał ranny bark i trzymał rękę na takim rusztowaniu, a był chodzący, stanął sobie w oknie, w pewnym momencie patrzy i krzyczy: „Koleś, pies twoją rękę zasuwa!”. Co się okazało, że po amputacjach zakopywali [kończyny] gdzieś za szpitalem, psy głodne się dobrały do tego, zrobiła się ogromna chryja. Zaczęliśmy się podnosić, siostrzyczki, które nas trzymały (bo to siostry trzymały szpital), poprosiły… W niedzielę zawsze była msza, na korytarzu rozkładano stoły, ustawiano wszystko, co potrzeba, przychodził ksiądz i odprawiał mszę, było bardzo uroczyście. Ksiądz się widocznie dowiedział o tym albo go siostry prosiły, miał do nas kazanie, żebyśmy się nie martwili, że bez względu na to, jak będziemy wyglądali, ale po Powstaniu czy gdziekolwiek się stanie, zostanie wasza ręka czy wasza noga, na dany znak na Sąd Ostateczny pójdziecie w najpiękniejszym swoim okresie życia, ze wszystkimi rękami, nogami, żebyście się nie martwili, żeby do nieba, bo wszyscy jesteśmy naładowani energią elektryczną czy jakąś tam. Są plusy i minusy, ci co mają plusy wszyscy pójdą do nieba, a minusy − pójdą do piekła. Ale byli bohaterscy, tyle się nacierpieli, na pewno pójdziemy wszyscy do nieba. Ponieważ wtedy przygotowywałem się do liceum, obok mnie leżał kolega, który był adiunktem fizyki, leżało dwóch kolegów medyków, tośmy się tak trochę zastanowili, jak to jest, że się plusy połączą z plusami, a minusy z minusami, a co będzie, jak się minus z plusem połączy. „A, to pójdziemy do czyśćca”. Zaczęliśmy wszyscy oceniać zarówno kolegów, jak i siostry, lekarzy − ten jest plusowy, ten jest minusowy, jak nam jakiś kolega podpadł, przychodziła siostra robić opatrunek: „Siostro nie warto mu robić opatrunku, on jest minusowy, on pójdzie do piekła”. Wszystkie siostry, siostra Aleksandra, która była przełożoną, której się wszyscy bali, nazwaliśmy, że jest minusowa, chociaż bez niej szpital rozleciałby się w ciągu jednego dnia. Natomiast siostra Zofia, którą można było do rany przytulić, zawsze była w ciągu nocy, zawsze usiadła gdzieś na łóżku, pogłaskała, powiedziała coś, to była siostra plusowa. Siostry tak się dowiedziały jakoś skądś, że właśnie w ten sposób wszystkich oceniamy. To takie były właśnie przykłady. Ciekawe.

  • Czy to był milanowski szpital?

Milanowski szpital, mieścił się w gimnazjum milanowskim. Potem, jak szpital zlikwidowano, a ja zamieszkałem w Milanówku, to do tego gimnazjum, jeszcze na kulach zacząłem chodzić. Tak że zostałem w Milanówku i potem jeszcze parę lat mieszkałem w Milanówku, bo nie chciano mnie zameldować w Warszawie, bo nie mam meldunku Warszawy, tylko jestem zameldowany w Milanówku. Dopiero, jak się ożeniłem, a moja żona pochodziła z Krakowskiego, tylko dostała przydział do huty w Warszawie do pracy, to ją zameldowali. Dopiero, jak się ożeniłem, to żona mogła mnie zameldować w Warszawie.

  • Które to były lata?

1962 rok, jak się ożeniłem. Stary już byłem. Jest zdjęcie mojej żony i te obrazy wszystkie moja żona malowała, a była mechanikiem z wykształcenia. Tak że to takie były nasze losy.

  • Kim był pana ojciec przed wojną?

Mój ociec był kierowcą mechanikiem, chodził do Wawelberga, ale go nie skończył, bo podobno się ożenił i musiał się zająć rodziną i dzieckiem, zaczął pracować w Banku Rolnym. Przed wojną pracował w Banku Rolnym na Nowogrodzkiej, w wielkim banku na wprost „Romy”. Do niego chodziłem nieraz, był mechanikiem kierowcą. Ale w czasie I wojny był w sądzie polowym, był pisarzem w 9. dywizji piechoty generała Sikorskiego w czasie wojny bolszewickiej. Ponieważ miał bardzo ładny charakter pisma, to go wzięli za pisarza. Była ciekawa historia już w czasie okupacji. Myśmy zatrzymali się w Ręczajach, taka wieś niedaleko Wołomina. Będąc w Warszawie, ojciec dowiedział się, że nasz kolega, znajomy adwokat, wyciąga polskich jeńców z niewoli. „Jak ty to robisz?”. − „A no po prostu, piszemy kilkanaście podań do różnych instytucji niemieckich, że jedyny żywiciel, że ma dużą jakąś posiadłość rolną i nie ma kto uprawiać, że jest niezbędny dla przemysłu niemieckiego. Kilkanaście wysyłamy i zdarzyło się nam, że już kilku chłopaków naszych z niewoli żeśmy wyciągnęli”. Ojciec natychmiast wrócił na Ręczaje do państwa Kielczyków (tam się zatrzymaliśmy), wziął stolik do pisania, powiedział: „Słuchajcie, mogę wyciągać chłopaków z niewoli”. Nikt nie chciał wierzyć, ale ktoś się zgodził, jak, co i jak. Napisał podanie jedno, drugie, trzecie, skontaktował się z naszym kolegą, z Felkiem Pokrzywą i przez niego wysyłaliśmy do tych [instytucji]. Przetłumaczyli na niemiecki, mieli już tych swoich tłumaczy. Po jakimś czasie, po miesiącu czy po dwóch wrócił chłopak z niewoli. To wtedy już cała wieś należała do nas, tak że myśmy się zaprzyjaźnili, prawie całą wojnę w tej wsi spędziliśmy.
A poznaliśmy się tak, że na początku wojny uciekliśmy już, jak Niemcy podchodzili pod Warszawę, uciekaliśmy jak większość na wschód. Zatrzymaliśmy się w Ręczajach, bo już Niemcy szli od południa, szli od wschodu, otaczali Warszawę, słychać było odgłosy strzałów. Ojciec się wycofał do Warszawy, ale potem w Ręczajach myśmy się zatrzymali, jeździli po żywność, robili coś niecoś. Ponieważ ojciec był mechanikiem, to reperował wirówki, maszyny do szycia, inne rzeczy, kieraty, co wszystko było. Też się zresztą wyspecjalizowałem w reperowaniu maszyn do szycia, bo na wsi czasami maszyny, które są dosyć precyzyjne jakieś singerowskie czy inne, smarowali taką mazią do wozów od słomy. To się wszystko tak utwardziło, że ruszyć nie można było. Trzeba było rozebrać, w nafcie, w benzynie wypłukać, wyczyścić, skombinować dobrego olejku kupionego w firmie Singer (bo Niemcy założyli oryginalną firmę), założyć oryginalne igły, założyć oryginalne bębenki i maszyna pracowała jak nowa. Tak że to były takie historie różne.




Warszawa, 14 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Jerzy Zubrzycki Pseudonim: „Zbych” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Oaza” Dzielnica: Mokotów, Sadyba

Zobacz także

Nasz newsletter