Ryszard Chałupiński „Sław”

Archiwum Historii Mówionej

Ryszard Chałupiński, urodzony 12 lipca 1926 roku w Warszawie. W czasie Powstania używałem pseudonimu „Sław”. Służyłem w „Chrobrym I”.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pan urodził? Gdzie się pan wychował? Czym zajmowali się rodzice, rodzeństwo?


Urodziłem się w Warszawie na ulicy Świętej Barbary. Praktycznie biorąc, byłem jedynakiem, ale dom rodzinny był bardzo ciepły i tak wspominam go do dzisiaj.

  • Gdzie pracował i czym zajmował się tata?


Tata pracował w Wytwórni Papierów Wartościowych. Zresztą został odznaczony za swoją działalność... Tam był powołany oddział, który po prostu przesyłał oryginalny papier do wyrobu pieniędzy. [Papier] przesyłany był do Anglii. Mój ojciec brał udział w tej akcji. Mama natomiast nie pracowała, zajmowała się domem.

  • Do której szkoły uczęszczał pan jeszcze przed wojną?


Przed wojną była to szkoła numer 191. Myśmy mieszkali na Mokotowie. Dyrektorem tej szkoły była pani Wyszyńska, odznaczona w swoim czasie przez Piłsudskiego krzyżem Virtuti Militari.

  • Jak pan zapamiętał przedwojenną szkołę?


Fantastycznie. Moim przyjacielem był Tadeusz Schmidt syn podpułkownika Wojska Polskiego. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, z tym że wojna nas rozdzieliła. Szkoda, bo był to wspaniały człowiek – cichy, spokojny, a jednocześnie mądry. Bardzo mile wspominam ten okres. Niestety rok 1939 przerwał sielankę i to była dla nas katastrofa.

  • Ojciec dostał wtedy powołanie do wojska?


Nie, nie dostał żadnego powołania. Miał już wtedy czterdzieści sześć lat, więc w sumie już się chyba nie kwalifikował.

  • Gdzie mieszkaliście państwo na Mokotowie?


Na Mokotowie [mieszkaliśmy] na ulicy Kazimierzowskiej, a szkoła była na ulicy Narbutta – pierwsza przecznica od ulicy Puławskiej.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny?


Dom został kompletnie zbombardowany, tak że zostaliśmy sami i trzeba było się ratować. Wszystko zginęło, wszystko zostało obrócone dosłownie w popiół.

  • Gdzie wtedy przebywaliście całą rodziną, gdy dom był zniszczony?


Żeśmy tułali się trochę u przyjaciół, krewnych, ale to był okres dość krótki, bo w sumie wynajęliśmy normalnie mieszkanie. Tak że to były też bardzo trudne chwile, ale przeżyliśmy. To najważniejsze.

  • Pamięta pan sam moment wkroczenia niemieckich żołnierzy do Warszawy, kiedy pan, jako chłopiec, zobaczył ich po raz pierwszy?


Tak, oczywiście. Pamiętam wspaniałą defiladę prawdziwie niemiecką – niemiecki dryl. Wojsko wkroczyło, sielanka, po prostu sielanka, ale trwało to krótko. Wtedy już byłem w gimnazjum.

  • Kontynuował pan naukę w czasie okupacji?


Oczywiście. Gimnazjum było jeszcze przed wkroczeniem, przed 1939 rokiem. Zdałem do gimnazjum imienia Stanisława Staszica w Warszawie i tam zaczęło się nowe życie. Nie znałem nikogo, ale bardzo szybko nawiązaliśmy więzi po prostu przyjacielskie. Wtedy zaczęliśmy myśleć o tym, co by tu zrobić, żeby trochę tych Niemców upokorzyć. Oczywiście zaczęło się od tego, że [zrobiło się] jakiś napis na murze, jakaś ulotka przyklejona.

  • Wy sami organizowaliście to oddolnie?


Tak jest, oddolnie. To po prostu były dowcipy. Miałem wtedy szesnaście lat. Później w 1942 roku... Przeskakuję ten okres, bo uczęszczałem na komplety, uczyliśmy się prostu. Komplety były niewielkie – osiem, dziesięć osób.

  • Gdzie w końcu zamieszkaliście po zniszczeniu waszego domu na Mokotowie?


Na Różanej (w dalszym ciągu [tam mieszkaliśmy]), ale to była już przeszłość, tego nie brało się pod uwagę. Mieliśmy również mieszkanie, ale to [było] malutkie [mieszkanie] na Chałubińskiego 10, ale w sumie życie koncentrowało się na Różanej.

  • Pański ojciec w czasie okupacji dalej pracował w Wytwórni Papierów Wartościowych?


Tak.

  • Tam rozpoczął działalność konspiracyjną?


Oczywiście, naturalnie.

  • Czy pan cokolwiek o tym wiedział, czy to było zakamuflowane i dopiero później się pan o tym dowiedział?

 

Dowiedziałem się potem, naturalnie, że potem. Z tym że dowiedziałem się wszystkiego od matki, bo ojciec w 1944 roku zginął (nawet nie mam grobu ojca), tak że to były takie chwile, których nie można było przewidzieć. W ogóle osobiście nie podejrzewałem, chociaż przychodzili do nas ludzie, którzy zresztą są wymienieni w książkach jako uczestnicy oddziału specjalnego powołanego przez „Bora” Komorowskiego, tak że w zasadzie ten oddział był w dyspozycji Komendy Głównej AK. Taka była sytuacja. Ojciec naturalnie cały czas tam pracował, dlatego że operacja była bardzo poważna. Wszystko przecież tutaj było liczone – każdy arkusz był liczony, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Trzeba było tak zrobić, żeby część tego papieru przetransportować do Londynu, bo myśmy tutaj nie mieli [możliwości produkcyjnych]. Częściowo była uruchomiona produkcja pieniędzy, ale została bardzo szybko przerwana z uwagi na to, że Niemcy już zaczęli się interesować, więc to wszystko przejął Londyn.

  • Do czego służył potem ten papier? Do druku pieniędzy czy innych dokumentów?


Do druku pieniędzy, bo to był papier tylko do [drukowania] pieniędzy. Z tym że przetransportowano również i matryce, tak że te pieniądze nie różniły się niczym, absolutnie. Nikt nie mógł powiedzieć, że to jest fałszywka, bo to był oryginalny pieniądz na tym samym papierze, na tych samych matrycach, tak że to... O tym dowiedziałem się dopiero po wojnie.


  • Jak zapamiętał pan życie w okupowanej Warszawie?


Życie w okupowanej Warszawie było niespokojne, ciągle coś wisiało [w powietrzu]. Muszę powiedzieć, że jeszcze dzięki ojcu fikcyjnie pracowałem w Wytwórni Papierów Wartościowych. Kilku nas było – synów pracowników, którzy mieli przepustki, tak że to nas chroniło przed jakimś [problemami]. Mam nadzieję, że chroniło, bo w rzeczywistości nie wiadomo byłoby, jak by zareagowali Niemcy na to, ale w każdym razie takie przepustki uzyskaliśmy. Dyrektorem papierni, bo ojciec właśnie w papierni pracował... To było w alei Niepodległości (tam chyba jeszcze jest ta papiernia).

  • Kiedy i poprzez kogo zetknął się pan z działalnością konspiracyjną? W gimnazjum Staszica?

 

Tak. Już od razu w gimnazjum mieliśmy różne spotkania, ale jeszcze przed złożeniem przysięgi. Dopiero w 1942 roku złożyłem przysięgę. Zresztą była tam grupa młodych ludzi, może kilkudziesięciu. Była zbiorowa przysięga. Nawet nie wiem, nie znam nazwiska tego oficera, który [przyjmował] przysięgę. Ważne jest to, że od tamtej pory już po złożeniu przysięgi mieliśmy reżim. Nie wolno było nam zajmować się tym, czym chcemy, tylko musieliśmy robić to, co nam rozkazano. Osobiście od razu poszedłem na szkolenie. Między innymi skończyłem kurs podchorążych artylerii. W czasie okupacji były plany, żeby mosty obsadzić po wybuchu Powstania, ponieważ tam na mostach z jednej i z drugiej strony były ogniska karabinów maszynowych. Piechota miała zająć tamte stanowiska, przepędzić Niemców i my automatycznie wkraczamy do akcji, przejmujemy sprzęt, działka, karabiny maszynowe i działamy już jako samodzielna jednostka. Oczywiście to nie wypaliło. Po prostu wyszedłem z domu 1 sierpnia około godziny drugiej i pojechałem do przyjaciela z kompletów na Wolę. Zresztą na Woli mieliśmy wiele wykładów różnego rodzaju. Było tam kilka melin, że tak powiem, gdzie odbywały się nasze spotkania. Oczywiście to wszystko pod kątem wyszkolenia.

  • Czy zapoznał się pan w praktyczny sposób z bronią, czy były tylko zajęcia teoretyczne?


Tak, z bronią się zapoznałem. Tutaj na tym odcinku nie było żadnych zastrzeżeń. Praktycznie biorąc, każdy musiał umieć obchodzić się z bronią, chociaż było tyle rodzajów broni w czasie Powstania, to jednak z tymi podstawowymi jednostkami wszyscy już powinni umieć się obchodzić. Tak zresztą było. Myśmy mieli doskonałe [przeszkolenie]. Zresztą to [byli] młodzi ludzie – broń to była dla nich rzecz święta. Niestety nie mieliśmy takiej ilości broni, żeby każdy mógł już po wybuchu Powstania...


W międzyczasie, jak wyjechałem [1 sierpnia], to do domu przyjechał po mnie kurier, [pytając,] gdzie, co i jak, gdzie mamy się spotkać, ale mnie niestety nie było. Przyjaciel mieszkał na Twardej 28. Jak się zorientowałem, że coś się dzieje... Zresztą jego nie było, bo okazuje się, że on był w „Baszcie”, tak że pojechał na [Mokotów]. Wymieniliśmy się, bo on [pojechał] na Mokotów, a ja z Mokotowa do niego. Na chybił trafił odwiedziłem jeden adres, gdzie odbywały się przeszkolenia i trafiłem. Chłopcy siedzieli i po prostu już wtedy straciłem wolność działania. Wtedy już byłem na... Stamtąd [przeszliśmy] do „Haberbuscha”. U „Haberbuscha” w zasadzie nic się takiego nie działo, aczkolwiek słyszałem od niektórych kolegów: „Tam u »Haberbuscha« to dopiero było, tam Niemcy...”. To nieprawda, cisza i spokój były u „Haberbuscha”. Mnie osobiście postawili na odcinku łączności, więc miałem trzech ludzi i w razie czegoś to szybciutko przesyłaliśmy meldunki czy coś takiego.

  • Jak był pan ubrany, umundurowany? Czy pierwszego dnia Powstania był pan uzbrojony?


Skąd, [byłem] w przyzwoitym, czyściutkim garniturku. Zastanawiałem się, jak ja mam się położyć na ten brudny bruk, ale położyłem się w końcu.

  • Jaką broń pan dostał? Czy miał pan własną broń?


Niestety nie miałem żadnej krótkiej broni. Broń myśmy w zasadzie dostawali wtedy, kiedy szło się na akcję, a już nas artylerzystów, to w ogóle inaczej traktowano. [Mówiono]: „Wy macie tu swój magazyn z bronią”. W następstwie tego wszystkiego nasz Batalion „Chrobry” podzielił się. To właściwie był baon, a nie batalion, czyli jednostka nieco mniejsza od batalionu. Myśmy wylądowali na Starym Mieście w Pasażu Simonsa i okolicach, tak że szkoła na Barokowej, cały ten teren obejmowaliśmy w swojej gestii. W pewnym okresie były ciągłe utarczki i walka z Dworcem Gdańskim. Tam była... W ogóle magazyny na Stawkach były obsadzone przez Niemców – i to silna obsada.

  • Udało się panu zamienić garnitur na panterkę z magazynu na Stawkach?


Naturalnie, tylko że to wtedy dopiero się zamieniło garnitur na panterkę (nawet nie wiem, co się stało z tym garniturem), ale po zdobyciu tych ciuchów, bo inaczej to w ogóle w czym, co założyć? Nie ma co założyć.

  • Pamięta pan pierwszą akcję, pierwsze strzały, pierwsze walki?


Pierwsza akcja była na Wroniej. Pamiętam, leżałem. Podłożyłem sobie gazetkę na balkonie i leżałem tam z karabinem maszynowym, bo w ogóle nie wyobrażałem sobie, jak ja mogę się wybrudzić w tym garniturze. To było na Wroniej. Tam żeśmy mieli sporo roboty, bo Niemcy nie chcieli się poddać, obstrzał był straszny, ale jakoś udało mi się uniknąć, może dlatego, że właśnie byłem na balkonie, aczkolwiek oni walili z ciężkiej broni praktycznie po murze.

  • Ile amunicji było do kaemu, który pan wtedy miał?

 

To był karabin normalny, kb, a nie maszynowy, nie. Z uzbrojeniem było strasznie źle. Po prostu każdy, kto szedł na akcję, dostawał coś. Raz dostał peema, raz zwykły karabin, a kiedyś dostałem karabin, który miał cztery naboje, i z tym poszedłem na akcję, bo co zrobić. Nie ma innego wyjścia. Jest to, co jest, i koniec.

  • Po akcji broń się zdawało?


Zdawało się, oczywiście. Następna ekipa dostawała tę broń.


Otóż w pewnym momencie niejednokrotnie były atakowane magazyny na Stawkach. Tam właśnie zdobyto jakieś ciuchy, to znaczy panterki, poza tym jakieś brandy niemieckie było, aczkolwiek wtedy nawet jeszcze nie wąchałem alkoholu, ale wiem, że było. [Były] jakieś konserwy, coś do jedzenia. W tym okresie nasz już, że tak powiem, działon został wcielony do akcji atak na „Haberbuscha”, gdzie zostało zdobyte działo [o średnicy] pięćdziesiąt minimetrów (to [było] potężne działo jak na nasze stosunki) i ciągnik, który zawierał amunicję do tego działa – kilkadziesiąt sztuk, już nie pamiętam, czy sześćdziesiąt parę, w każdym razie około siedemdziesięciu sztuk amunicji. Przecież każdy ładunek, to był takiej [około 50 cm] długości i średnica pięć centymetrów (to już był spory [ładunek]. Oczywiście byłem wcielony do tego działonu. Mój doskonały wykładowca z okresu Powstania był wtedy działonowym (doskonały człowiek, wspaniały człowiek), ale cóż, owało nam amunicji... To była bardzo miękka amunicja, nie przeciwpancerna, tak że po uderzeniu w pancerz ona się płaszczyła, rozbijała i koniec, więc oczywiście nasza ekipa specjalistów wzięła się za przerabianie czubków i to zdawało egzamin. Zniszczyliśmy, dajmy na to, czołg. Niezupełnie [zniszczyliśmy], ale unieruchomiliśmy czołg – niemieckiego „Tygrysa”. Działo stacjonowało na barykadzie na Barokowej, właściwie Nalewki i tutaj w tym... To był odcinek z jednej strony Archiwum (w tej chwili tam też jest Archiwum Akt Nowych), później taka przestrzeń, Nalewki i Pasaż Simonsa – ogromy gmach na nasze wtedy stosunki, to był gmach moim zdaniem nie do zdobycia (przynajmniej tak nam się wydawało), żelbetonowy, duży. Jakichś wielkich sukcesów nie mieliśmy. Owszem, były jakieś utarczki, gdzie można było użyć tego działa – dajmy na to atak właśnie z getta, bo tam przecież getto było. [Wyrwa, przejście] było w murze getta i tam podjeżdżał czołg, walił w nas jak w bęben i uciekał, bo zależało im, żeby zlikwidować tę barykadę. To jest jednak duża sprawa, bo tak to mieli zupełnie zagrodzone wyjście z getta i tam żeśmy właśnie unieruchomili jeden czołg. Później już Niemcy się bali i wieczorkiem, raczej tak popołudniu, wychylali się, kiedy już widoczność była słabsza. W pewnym okresie zaczynało nam ować już jakiegoś dalszego pola manewru. To wszystko było stłamszone, bo jednak Niemcy przyciskali, to się wszystko zwężało, ale ataki, utarczki ciągle były. W jednej takiej akcji też zostałem dość ciężko ranny, ale do szpitala się nie poszło, tylko się w dalszym ciągu zajmowało tym, czym było można i trzeba.

  • Za jaki odcinek na Starym Mieście odpowiadał pański batalion?


Właśnie za Pasaż Simonsa, Arsenał, później szkoła na Barokowej, pałac Mostowskich, cały rejon Długa. To było już w zasadzie ustalone od początku, że taki rejon będziemy mieli i myśmy nie ustępowali w zasadzie.

  • Ten rejon utrzymaliście praktycznie do końca?


Do samego końca.

  • Jaki był charakter walk na Starym Mieście? Jak pan, jako młody chłopak, znosił piekło wojenne?


Muszę powiedzieć, że się nad tym w ogóle nie zastanawiałem. Doszedłem do wniosku, że to jest fakt, to jest chwila obecna, nie myślałem o niczym, nie myślałem nawet o domu, tylko praktycznie biorąc, uwaga skupiała się na jednym – gdzie tu uderzyć na Niemców, jak się bronić. To były ciągłe rozmowy niezależnie od tego, że tam kierownictwo czy dowództwo sobie jakieś plany układało, to my niezależnie od tego też kombinowaliśmy, żeby po prostu nie dać się zabić. Miałem kolegę jeszcze ze szkoły powszechnej, który znalazł się również u „Chrobrego”, a nie wiedziałem w ogóle, że on jest u „Chrobrego” w czasie okupacji. On, przechodząc rowem łącznikowym, wychylił głowę na sekundę, żeby spojrzeć na coś, i od razu dostał w czapę. To było straszne. To był bardzo fajny, przyjacielski kolega, mądry, z inteligenckiej rodziny. Miał całe życie przed sobą i okazało się, że przez nieostrożność skończył żywot.

Myślę, że okres Powstania na Starówce był straszny ze względu na jego zakończenie. Ponieważ nie mogli zdobyć tego odcinka, to w pewnym momencie zaczęli bombardować Pasaż Simonsa. Wtedy zostałem przysypany i myślałem, że to jest już koniec, dlatego że tam były dwa piętra piwnic. Nie pamiętam, jak to było, czy to na pierwszym czy na drugim piętrze w dół, ale chyba raczej leżeliśmy na pierwszej kondygnacji piwnicy. Wtedy byłem ranny i wybuch pierwszej bomby zasypał nas kompletnie. To było nieduże pomieszczenie, nie ma czym oddychać, ciemno, tragedia. Wszyscy dostawali kaszlu, to był pył po wybuchu. Prawdopodobnie to cegła, tynk i tak dalej, to wszystko było rozpylone, a tam sztukasy sobie nadlatywały, zrzucały bombę, do góry i dalej. Takich nalotów w ciągu jednego dnia było kilka. To nie to, że był jeden nalot i [koniec]. Oni po prostu nas nękali. O dziwo drugi nalot zostawił jakąś szczelinkę. Oderwało się część sklepienia parterowego i ktoś zaobserwował szczelinkę. Oczywiście wszyscy mieliśmy chusty powstańcze i całe szczęście, bo chusty nas ratowały, dlatego że przykładało się do twarzy i wtedy ten pył częściowo osiadał na chuście, bo inaczej to można było się udusić.
W taki sposób zlikwidowaliśmy naszą działalność na Starym Mieście. Zaczęła się ewakuacja kanałami do Śródmieścia.

  • Jak wielu pana kolegów zginęło w Pasażu Simonsa?


Tam do tej pory leży jeszcze około trzysta osób. Tam w ogrodzie Krasińskich stoi mały pomnik, gdzie... Nazywamy to po prostu mogiłą powstańczą.

  • Czyli praktycznie po tym nalocie oddział przestał istnieć?


Był zdziesiątkowany. To był batalion, który liczył ponad osiemset osób, tak że to była kupa ludzi, natomiast w takim układzie, to był przecież dla nas cios straszny. Nie można było tych ludzi wyratować, to była niemożliwa rzecz. Przecież ci, którzy od razu po pierwszym nalocie zaczęli odgrzebywać, bo wiedzieli, że tam przecież jest kupa ludzi, nie tylko zresztą wojskowych, ale i cywile tam się chronili, tak że ewakuacja nastąpiła chyba trzeciego dnia.


Pamiętam, tam jest właz, właściwie to jest w tej chwili wszystko uwidocznione przed pomnikiem Powstańców, tam jest ten właz, którym myśmy wchodzili do kanałów. Mnie to tam trochę pomogli, dlatego że byłem unieruchomiony, ale w każdym razie jakoś mnie wpuścili do kanału, chociaż było powiedziane, że rannych nie bierzemy, dlatego że tam po prostu nie wytrzymywali i później leżał tam trup, przeszkadzał, zawadzał, nie było co z nim zrobić.

  • Pan szedł o własnych siłach przez kanał, czy był pan niesiony na noszach?


Nie, [szedłem] o własnych siłach. Tam nie było możliwości [używania] żadnych noszy, dlatego że były różnice w wysokości kanału – było dziewięćdziesiąt centymetrów, ale i siedemdziesiąt, więc to... Nie wiem, jak to zrobiłem, że przeszedłem, ale przeszedłem. Dopiero zaczęły się problemy po wyjściu na Wareckiej, ale to też nie było takie... Jakoś nie utkwiło mi w pamięci, że to był koszmar. Przeżyłem, jakoś przetrwałem. I to w zasadzie był koniec Starówki. Musiałem pójść do jakiegoś szpitala, polowego oczywiście, żeby zrobili porządek, bo przecież w kanale są fekalia, [wszystko jest] brudne, straszne, więc musiałem tam wejść. To była Żurawia 2/4. Pech chciał, że po dwóch dniach uderzyła w ten szpital [bomba], właściwie od frontu było to całe... Mieszkaliśmy w poszczególnych lokalach mieszkalnych, gdzie byli ludzie. Natomiast w głównym frontowym skrzydle było całe laboratorium i tu trafiła kula, właściwie to była bomba, z tym że wystrzeliwana z armaty, tak zwana Gruba Kaśka i koniec, likwidacja szpitala. Wtedy nawiązałem kontakt z kolegami i doszliśmy do wniosku, że w tej sytuacji nie ma co tutaj robić, musimy przejść kanałami na Czerniaków, ale trzeba było uzyskać na to zgodę. Wydali nam zgodę: „Proszę bardzo, idźcie”, tym bardziej że każdy z nas był poszkodowany, więc to nie był już sprawny żołnierz, który nadawał się do wszystkiego.
Na Czerniakowie spotkałem grupę chłopców z „Parasola”. Tam właśnie nikt nie znał mojego pseudonimu „Sław”, tylko wiedzieli, że jestem Ryszard. Takie były przypadki, że spotykali mnie w Powstaniu i nie znali mojego pseudo, bo skąd. To tylko ci, którzy ze mną mieli stały kontakt, wiedzieli, jaki jest mój pseudonim. Przyczepiłem się po prostu do nich i oni dali mi nawet broń, bo oddział był wspaniale uzbrojony. Dostałem od nich broń i znów sytuacja się powtarza – [Niemcy] uruchomili „goliaty” na Wilanowskiej. „Goliaty” waliły, budynek też potężny, ale na „goliata” nie ma siły. Tam była taka sytuacja wielokrotnie. Żeśmy unieruchamiali „goliaty”, ale wiedzieliśmy, że to już jest koniec Powstania.

Wtedy zapanował zastrzyk optymizmu, jak przejęliśmy oddział wojska z Pragi. Co prawda dowódcą był ruski kapitan, ale w polskim mundurze, tak że traktowaliśmy go jak swojego, bo jak inaczej. Mimo, że ruscy znienawidzeni byli, ale jeżeli szli nam z pomocą, to trzeba się było jakoś odwdzięczać, przynajmniej w tym sensie, że po prostu traktowaliśmy ich normalnie. Bardzo ciekawa sytuacja, dlatego że właśnie ze względu na ciągłe ataki „goliatów”, powinno się uruchomić ostrzał tamtego terenu z artylerii. To była łatwa sprawa, dlatego że tam jednak była pewna wolna przestrzeń i przy prymitywnej przenośnej radiostacji (pamiętam jak dzisiaj), ale to już Polak był w radiostacji: Ja słan, ja słan, ja słan – wywoływali siebie jakoś tak i w sumie to ich tam poległo mnóstwo. Nie potrafili się poruszać w mieście.

  • Mówi pan o żołnierzach Berlinga?


Tak. Natomiast zaczęli się okopywać, Niemcy strzelali do nich jak do gruszek. To była w ogóle sytuacja tragiczna. Czekaliśmy na dalszą pomoc, która miała wkrótce nastąpić. Okazuje się, że się nie doczekaliśmy. Nie pamiętam dokładnie daty, ale w każdym razie Niemcy w końcu złamali nasz opór, otoczyli cały budynek i zaczęli wyciągać ludzi z piwnic, bo to przeważnie wszystko odbywało się w piwnicach (na górze już nikt nie siedział), także i cywile, i my.

  • Mieliście jeszcze amunicję, czy już nie było amunicji?


Nie, mieliśmy amunicję. W ogóle wtedy broni na Czerniakowie nie owało. Ja w ogóle sam byłem szczęśliwy, że dostałem normalny pistolet, ale amunicji miałem pełną kieszeń. W sumie nie słyszałem, żeby ktoś tam krzyczał, że mu amunicji czy coś takiego. Wtedy już było tam mniej ludzi, a sprzęt został, więc sytuacja uzbrojenia automatycznie się poprawiała.

Niemcy zaczęli wyciągać wszystkich. Pierwsza rzecz to to, że zawdzięczam życie takiemu koledze, który – starszy dużo ode mnie – wpadł i krzyczy: „Ryszard! Przebieraj się! Przebieraj się!”. Ja byłem w panterce. Mówię: „Ale w co? Ja nie mam nic”. Zresztą miałem wtedy wysoką temperaturę (pamiętam to), [byłem] trochę półprzytomny i on mi przyniósł takie robocze spodnie – portki, ale nieużywane (nie wiem, skąd on to wykombinował), i jakiś sweterek, chyba damski, bo obcisły, krótki, ale w każdym razie wyszedłem w ten sposób. Oczywiście broń rozbiłem, ale pod strachem Boga się wychodziło. Niemcy kogoś, kto miał na sobie coś niemieckiego, [brali] na boczek. Nie wiem, ale wiele osób na ten temat mówi, że ich [Powstańców] po prostu rozstrzelano tam na miejscu. Mnie natomiast ukradli zegarek – ten żandarm [mi ukradł]. Miałem swój pierwszy zegarek, który dostałem od ojca jeszcze przed rozpoczęciem działań, to właśnie zdjął mi z ręki i schował do kieszeni, ale byłem szczęśliwy, że poszedłem dalej, że nie zostałem tu.

  • Czy był pan świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców na ludności cywilnej, na kolegach jeńcach na Starówce czy później?


Nie, tego nie widziałem, nie miałem okazji. Jedno jest pewne, że później już, po Powstaniu… To znaczy Niemcy byli łagodniejsi od ruskich oddziałów, ukraińskich, bo to przeważnie [byli] Ukraińcy. To było straszne. Stamtąd przegonili nas w aleję Szucha. W alei Szucha podzielili nas na grupy: „berlingowcy”, akowcy i cywile. Teraz tak: Niemiec przychodzi, widzi, że nie wszyscy mają buty, mówi: „Komu uje, to proszę bardzo, są cywile, żeby od cywilów wzięli”. A z kolei później do „berlingowców” powiedział: „Jeżeli wam coś uje, to proszę od akowców wziąć”. Oczywiście parę osób się ruszyło. Ja nie miałem butów, ale trudno. Miałem tylko kapcie na nogach, ale myślę sobie: jakże mogę zabrać komuś buty, przecież on też nie ma tych par kilka, ma jedyne buty na nogach.


Stamtąd [poszliśmy] na Wolę do kościoła na Wolskiej i tam to już była tragedia za mną, dlatego że jeść nie mogłem kompletnie, tylko piłem, jeżeli było picie, i na piechotkę do... Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, dokąd nas ciągną. Przyjechał samochód ciężarowy, zabrał część jeńców, odjechał. Chciałem zabrać, ale chłopcy mówią: „Nie, słuchaj, bo oni mogą przecież odjechać i was rozstrzelają. Tu musisz z nami zostać”. Zostałem, ale to była dla mnie męka, koszmar. Każdy krok to był już ponadludzki wysiłek.

  • Gdzie był pan ranny?


Właśnie między innymi w pachwinę. Ta cała rana była już w stanie gangreny, bo to przecież [była] dość duża rana, ale nikt się tym nie interesował w ogóle, no bo gdzie. Już na Czerniakowie nie było żadnej pomocy sanitarnej, w każdym razie nie trafiłem na taką pomoc.
Później [dotarliśmy] do Skierniewic. Tam był obóz. W tym obozie byli sami ranni. Transport do obozów, do stalagów, do oflagów. Ja wylądowałem w Stalagu XI-A. To był Altengrabow. Myślałem, że jestem w Polsce – Stary Grabów, okazuje się, że nie. Obóz podobno [liczył] około trzydziestu tysięcy jeńców. To był międzynarodowy obóz, byli Anglicy i Amerykanie, Francuzi. Pamiętam, jak żeśmy szli między drutami, bo tam każda narodowość była ogrodzona. Ich obszar był wydzielony, ogrodzony drutami, tak że nie można się było kontaktować, przechodzić z jednego rewiru do drugiego. To jest wzruszające, ale Francuzi zaczęli śpiewać. Brawa nam bili ogromne. Później już lazaret. Wspaniali ludzie byli w lazarecie, mówię o lekarzach.

  • Lekarze też byli jeńcami wojennymi?


Tak, też byli. Był Oberarzt, jakiś Niemiec. Każda narodowość miała swojego lekarza, swoją izbę chorych, szpital. Całym szefem tego szpitala, który nas obsługiwał, był kapitan Burton – Anglik, wspaniały człowiek. Następnie Polakiem – Polak... W tej chwili wyleciało mi z głowy nazwisko tego porucznika. Było dwóch lekarzy polskich. Żeby nie oni, to bym już nie żył. Po prostu taka jest prawda, ale przeżyłem. Wróciłem: ojciec nie żyje, matka była ciężko ranna, domu nie ma, nic nie ma, widelca nie ma, noża nie ma, nic nie ma, talerza. Taki to był początek...

  • Pamięta pan koniec wojny, moment wyzwolenia obozu?


Tak, wspaniale to... Przyjechały duże ciężarowe samochody dżemsy – Amerykanie oczywiście, bo obóz wyzwolili Amerykanie – ale zaczęli ewakuować najpierw Amerykanów, Anglików, Francuzów, zachodnich [jeńców]. Miałem zaprzyjaźnionego lekarza Amerykanina, który był w ogóle pilotem, został strącony. On mnie namawiał, żeby z nim koniecznie jechać. Ja nie mogłem. Myślę sobie: „Ojca nie ma, co ta biedna matka zrobi?”.

  • O śmierci ojca pan się dowiedział dopiero po powrocie do Polski?


Nie, już miałem sygnały, że tata zaginął, nie ma taty, bo można było korespondować raz na kilka miesięcy z Polską, więc to mnie zmobilizowało do tego, żeby wracać do Polski. Były możliwości wyjazdu, bo później, jak już swoich ewakuowali, to zaczęli ewakuować również pozostałe narodowości, tak że można było sobie śmiało wyjechać gdzieś na Zachód, później ewentualnie do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, ale ze względu na to, to jest raz, a po drugie byłem... Trzeba było podjąć decyzję natychmiast, dlatego że w pewnym momencie Amerykanie się wycofali i przyszli ruscy.

  • Obóz wyzwolili Amerykanie, ale po pewnym czasie wkroczyli do niego Rosjanie?


Natychmiast, tak, i to po kilku dniach, po dwóch czy po trzech dniach. To było w takim tempie, że wszyscy byli zaskoczeni i wtedy nie można już było żadnego ruchu zrobić, to już koniec, tak że podjęliśmy decyzję, żeby szybko wracać do Polski. Kilku nas było, między innymi też podchorąży, sympatyczny facet, który [chodził] w wojskowych bryczesach i w długich butach z cholewami (oficerskie buty).
Podjęliśmy decyzję, że wracamy do Polski, ale czym, co i jak? Zdobyliśmy konia z bryczką i w ten sposób zaczęliśmy się ewakuować z tego obozu. Naturalnie po kilku dniach dobrnęliśmy do granicy polskiej. Tam już przecież było słychać tylko ruską mowę, a w międzyczasie spotkała nas taka przygoda, że solidnie pijani ruscy zatrzymali nas, zabrali oficerskie buty temu koledze, oczywiście strzelając z pistoletów automatycznych w niebo dla postrachu, więc byliśmy trochę przerażeni. Spotkaliśmy po drodze jakiegoś oficera, mówimy, co jest, że buty... On mówi: „To ja im pokażę! Poczekajcie tu na mnie! Zaraz sprawdzę, co to jest”. Oczywiście czekaliśmy godziny – nikt się nie zjawił. Po prostu tylko tak zamarkował swoją postawę ten ruski oficer. Było to pierwsze ostrzeżenie, żebyśmy uważali, mimo że widzieli, że my jesteśmy w mundurach, bo już wtedy mieliśmy mundury. Miałem jakiś mundur, nie polski, ale mundur. Na granicy zostawiliśmy wszystko: tą bryczkę, konika wspaniałego i towarowymi pociągami [pojechaliśmy] do Warszawy.

  • Jak wspomina pan pierwszy widok Warszawy?

 

Pierwszy widok Warszawy był przerażający. Człowiek... Dobrze znałem Warszawę. Gdzie się nie stąpnęło, to mówiłem: „Boże, tu stał dom, tam mieszkał ten i ten”. Człowiek sobie przypominał. To był koszmar. Oczywiście matki nie zastałem, no bo gdzie. Nie ma [domu], kupa gruzów na tym miejscu, gdzie mieszkaliśmy, i nic więcej. Odnalazłem mamę w Piastowie u moich bardzo bliskich. To była cioteczna siostra mojej matki i moja matka chrzestna, tak że bardzo bliscy. Oni zresztą wysyłali mi paczki do [obozu]. Zaczął się ciężki los, nie ma gdzie mieszkać. To była tragedia. Po prostu byłem przerażony tym, co to będzie dalej. Tenże kolega, o którym wspomniałem, że do niego się wybrałem na początku [Powstania], mieszkał na Twardej. Oni zajmowali pięciopokojowe mieszkanie i odstąpili nam jeden pokój. To nas uratowało.
Zacząłem pracować w Banku Rolnym przez przypadek, dlatego że kolega mój, [to znaczy] ojciec mojego kolegi pracował w tym banku. Jak się dowiedział, że tutaj takich trzech muszkieterów – Powstańców się zjawiło, to załatwił nam tam po prostu robotę. Zresztą bardzo ciepło nas przyjęli, bo to [była] przedwojenna inteligencja. Jednak tam nie było...


  • Czy po wojnie był pan prześladowany przez władze komunistyczne?


Nie, nie mogę powiedzieć. To były takie drobne szantaże, ale nie można powiedzieć, że byłem prześladowany, bo jednak pracę miałem, nie usunięto mnie z pracy. Zapisałem się na studia do Akademii Nauk Politycznych na Wawelskiej i studiowałem, i też mnie stamtąd nie wyrzucono. Po prostu jakoś tak tych trzech muszkieterów, jak nas nazywano, pracowało w Banku Rolnym (ja chyba sześć lat). W zasadzie nikt się nas nie czepiał. Każdy... Myśmy się zachowywali zresztą bardzo powściągliwie. Żaden z nas nie miał żadnych konfliktów miejscowych. Po prostu tak jakoś łagodnie to przeszło.

  • Dlaczego wziął pan udział w Powstaniu? Dlaczego pan działał w konspiracji? Co panem kierowało?


Przecież to był normalny nasz obowiązek. Jak może czuć się Polak, jak jest traktowany jak Untermensch, czyli niepełny człowiek, nigdzie nie wolno, uczyć się nie wolno, bo przecież oni momentalnie pozamykali [szkoły]. Już nawet gimnazja były zamknięte, jakieś szkoły zawodowe, to wszystko [było pozamykane]. Więc jaka jest przyszłość Polaków? Automatycznie przecież, zwłaszcza wśród młodych ludzi, to burzy krew, tego się nie da wytłumaczyć, ale tego nie można przełknąć z kolei, że ktoś, kto niezależnie od tego, że okupuje nasz kraj, to jeszcze morduje ludzi w sposób legalny. To są rzeczy, które muszą budzić sprzeciw. Wiedzieliśmy, co nam grozi w razie czego, ale każdy z nas mówił: „Trudno, spróbujemy. Nie możemy przejść do porządku dziennego nad tym, co się dzieje”. Przecież [były] ciągłe łapanki. Człowiek nie czuł... W Warszawie było ciężko, dlatego że [tu było] duże skupisko ludzi i oni mieli łatwą robotę, bo podjeżdżali z dwóch stron ciężarówkami, ładowali i [wywozili] do obozów albo do pracy w rolnictwie do Niemiec. W każdym razie to jeszcze był chlebek z masełkiem. Najgorsze były obozy koncentracyjne.

  • Jak lata okupacji, Powstanie Warszawskie wpłynęło na pana charakter? Pan był młodym chłopakiem, który dopiero kształtował swój charakter. Jak to wszystko wpłynęło na pana?


Trudno mi to określić. Podejrzewam, że miałem w swoim czasie nawet takie historie chorobowe. To dla mnie był jednak wielki wstrząs: to, że ojca straciłem, tak że to...

  • Nie ma grobu ojca?


Nie. W tej chwili muszę zrobić ojcu tablicę pamiątkową na wojskowych Powązkach, bo to mu się należy po prostu. Po prostu należy mu się.

  • Jak by pan powiedział teraz młodemu pokoleniu Polaków, co to znaczy być patriotą w dzisiejszych czasach zupełnie innych od tych, w których pan żył?


To jest bardzo trudne pytanie. Obserwuję wśród młodzieży – oczywiście nie całej, ale u części młodzieży – zupełną obojętność na to, co tam było, co się działo. Są po prostu zainteresowani tym, żeby żyć sobie lekko, łatwo i przyjemnie. Żeby dojść do takiego stanu, do jakiego myśmy doszli, to trzeba coś przeżyć, to trzeba jakiegoś wstrząsu. W tej chwili oni nie odczuwają nic. Zresztą często widzę w telewizji jakiś wywiad, to [mówią]: „Powstanie? Tak, tam było jakieś powstanie”. Natomiast część młodzieży, z którą my pracujemy, ma bardzo wysokie morale. Oni wiedzą, co się działo, wiedzą, jakie były konsekwencje tego wszystkiego i ta młodzież, to przeważnie są harcerze Rzeczpospolitej. Mamy kontakty z nimi, to człowiek jest dumny z tych młodych ludzi.

  • Gdyby miał pan znowu osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania?


Na pewno. W tej chwili drażni mnie to, że część osób, nawet naukowców, wygłupia się i twierdzi, że Powstanie było niepotrzebne, po co to Powstanie, tylko masakra, to był błąd. Uważam, że nie mają racji.

Warszawa, 8 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Ryszard Chałupiński Pseudonim: „Sław” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście, Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter