Joanna Chyła „Pyzia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Joanna Chyła z domu Pyziak. Urodziłam się w styczniu 1925 roku w Inowrocławiu. Przez cały okres trwania Powstania Warszawskiego byłam sanitariuszką, w sierpniu na ulicy Miodowej 24, a we wrześniu również w szpitalu powstańczym na Mokotowskiej 55.

  • Proszę powiedzieć o latach przedwojennych. Pani urodziła się w Inowrocławiu. Czym zajmowali się pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?

Miałam rodzeństwo, brata, który był młodszy ode mnie o dwa lata. Kiedy się urodziłam, to ojciec mój pracował na Kujawach w administracji dużego majątku [rolnego]. To było około dziesięć kilometrów od Inowrocławia. Kilka lat przed wojną przenieśliśmy się do Torunia i miał tato małe przedsiębiorstwo, małą restaurację w centrum Torunia.

  • Jak się układały stosunki w Toruniu między Polakami a Niemcami przed wojną?

Trudno mi powiedzieć, byłam wtedy dzieckiem, chodziłam do szkoły podstawowej, potem zaczęłam gimnazjum, więc problem pochodzenia nie wypływał. Właściwie nie było żadnych konfliktów, bo nie było nawet okazji.
Natomiast wiadomo, że wszędzie są ludzie dobrzy i źli, i kiedy wróciliśmy z ucieczki, już po pierwszym etapie wojny – tato został, a my z mamą uciekaliśmy, taki był trend wtedy do centralnej Polski – okazało się, że jeden z lokalnych Niemców ojca uratował, bo ojciec był w grupie prowadzonych, nie wiadomo dokąd, Polaków już zebranych, czwórkami ustawionych. Zauważył ojca. To był jeden z kupców toruńskich, który miał tutaj swoje przedsiębiorstwo, to było normalne wtedy. Ojciec potem mówił, że ów [Niemiec] podszedł do dozorującego Niemca, pokazał na tatę i powiedział, nawet ojciec zacytował po niemiecku: To jest Kein Politik. Nie wiem, co jeszcze powiedział, złapał ojca, szarpnął go mocno, wepchnął w sień, w drzwi wejściowe jednego z budynków i został ojciec uratowany przez Niemca. Nigdy nie wiadomo [jak się kto zachowa], ludzie są bardzo różni. Jako córka jestem bardzo wdzięczna temu człowiekowi, który uratował nam ojca.

  • Jak to się stało, że pani się znalazła w Warszawie?

Skoro nie mogliśmy mieszkać na terenach włączonych już do Rzeszy, to musieliśmy się stamtąd przenieść. W momencie kiedy nas wysiedlano, to przyszło dwóch żołnierzy w mundurach niemieckich [6 listopada 1939 roku], wręczyli jakiś papier pisany po niemiecku. Moi rodzice nie znali niemieckiego, więc poszedł ojciec do sąsiadki poprosić o wyjaśnienie, o co chodzi. Przeczytała, okazuje się, że mieliśmy dwie godziny na opuszczenie naszego mieszkania i wolno było zabrać dziesięć kilo bagażu na osobę. Nie wiem, czy to było napisane czy nam powiedziano, że od dwunastej w południe nie mamy prawa pobytu w Toruniu, a to było rano. Trzeba było dokądś jechać, gdzie ma się trochę ludzi znajomych czy dalszą rodzinę. Najpierw pojechaliśmy do Kutna, okazuje się, że tu też nie będzie dobrze i dopiero wtedy pojechaliśmy do Warszawy. Pierwsze Święta Bożego Narodzenia 1939 roku były już spędzane w Warszawie, w trudnych warunkach u cioci, którą bym określiła, że miała małe mieszkanie, natomiast wielkie serce. Zawsze była gotowa pomóc i pomogła nam.

  • Jak ta ciocia się nazywała?

[Józefa] Kazubska.

  • Gdzie mieszkała?

Na Mokotowie, ulica Rejtana. Byli bezdzietnym małżeństwem i właśnie nas przygarnęli na jakiś czas.
Później rodzice szukali jakiegoś sposobu zarobkowania. Ojciec na początku ulicy Wolskiej wynajął sklep. Prowadził sklep z papierosami i tytoniem na spółkę z panem, który był wysiedlony z Poznania.

  • Jak pani weszła do konspiracji?

Po pierwsze to musiałam trafić do szkoły, ponieważ byłam dopiero po dwóch klasach gimnazjum. [W roku 1939] nie uczyłam się w żadnej szkole, bo musiałam zająć się gotowaniem obiadów, o czym nie miałam właściwie zielonego pojęcia, bo miałam piętnaście lat, a rodzice szukali sposobów stworzenia nowej egzystencji. Po roku, jak już tato ten sklep wynajął, dostałam się do szkoły. Bardzo się cieszę, że trafiłam do bardzo dobrej szkoły, to było przedwojenne Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, oczywiście już w warunkach okupacyjnych. Już musiało się inaczej nazywać, to były „Kursy Przygotowawcze do Wyższych Szkół Zawodowych”. Cztery lata musiałam chodzić do tej szkoły, żeby dobić do matury. Chyba trzy razy zmienialiśmy adres tej szkoły, bo byliśmy ciągle doczepiani do jakiejś szkoły zawodowej. Jeszcze można dodać, że na tych kursach było dużo przedmiotów, które mieściły się w programie ogólnokształcącej szkoły i kursów przygotowawczych. Natomiast nie było historii ogólnej, nie było historii Polski, nie było łaciny i nie było języka zachodniego innego niż niemiecki. Tych trzech przedmiotów uczyłyśmy się na kompletach, raz w tygodniu dany przedmiot, półtorej godziny nauki, więc ciągłe jeżdżenie po Warszawie na komplety. Przede wszystkim znalazłam się w szkole, z tego się bardzo cieszyłam i rodzice też byli zadowoleni.
Pod koniec pierwszego roku uczęszczania do tej szkoły podchodzi do mnie koleżanka, miła bardzo, łatwo się uśmiechająca, i pyta mnie: „Czy nie chciałabyś przyjść na zbiórkę harcerską?”. To była wiosna 1941 roku. Byłam zaskoczona: „Jakie harcerstwo? Przecież jest wojna, harcerstwa nie ma”. W tym środowisku nie byłam zakorzeniona, więc nie miałam od kogo i skąd dowiedzieć się o tych rzeczach. „No dobrze, to przyjdę na tę zbiórkę”. Zbiórka wyglądała w ten sposób, że spotkało się sześć czy osiem osób, przyszła ta dziewczyna, która mnie zachęciła i przyszła starsza od nas troszkę, nasza drużynowa, druhna Irena Lepalczyk. Zbiórka tak wyglądała, że myśmy wędrowały wałem wzdłuż Wisły… od Mostu Poniatowskiego… To był spacer wiosenny, koleżanka miała na imię Bożena i to było w okresie jej imienin, więc to musiało być około 13 marca. Tak wyglądało moje zapoznanie się z tą drużyną harcerską i zaczęłam przychodzić na zbiórki.
To była łagodna konspiracja, bo były zbiórki, na których się dyskutowało na temat przeczytanej lektury, jakieś gry sprawnościowe się wykonywało. Od wiosny do jesieni [harcerki] urządzały wycieczki, to było coś wspaniałego, bo to była wędrówka piesza w okolice Warszawy, niemalże w każdą niedzielę. Kontakt z przyrodą, wymarsz za miasto, wędrowanie przez las czy wzdłuż Wisły, czy przez wsie i wioski zaniedbane dosyć. Myśmy szły ze śpiewem nawet. Gdzieś daleko były trasy, którymi jeździły samochody niemieckie, ale jak myśmy wędrowały przez wioski i przez teren zupełnie wiejski, to nawet nikt na nas nie zwracał uwagi. Harcerstwo się zaczęło.
Jaka praca społeczna wtedy miała miejsce w harcerstwie? Oczywiście harcerstwo nie było koedukacyjne ani przed wojną, ani przez całą wojnę i okupację, więc nasza drużyna była drużyną żeńską. W ramach pracy społecznej trafiałyśmy do świetlic dla dzieci, dla młodszej młodzieży, organizowanych przez samo miasto Warszawę dla dzieci potrzebujących opieki poza godzinami lekcyjnymi w szkole. [Dzieci] było bardzo dużo, bo skoro ojcowie nie wrócili z wojny czy zostali na którymś końcu świata po działaniach wojennych, czy zginęli, matki poszły do pracy. Dzieci idą do szkoły na trzy, cztery godziny, matka pracuje i dzieci są bez opieki, bez kierunku. W świetlicach było więc dużo dzieci i osobiście bardzo chętnie traktowałam to… Aha, nasze lekcje odbywały się po południu, przez wszystkie cztery lata, bo myśmy były doczepiane do szkół zawodowych, a z tymi dzieciakami trzeba było posiedzieć przed południem. Tak to mniej więcej wyglądało do zwrotu na całej arenie wydarzeń wojennych.
Po wybuchu wojny między Niemcami a Związkiem Radzieckim w czerwcu 1941 roku, front wojenny najpierw w wielkim tempie posuwał się z zachodu na wschód, aż do Stalingradu. Tak sobie przypominam. Było długotrwałe oblężenie Stalingradu i potem na przełomie 1942/1943 roku Związek Radziecki na tyle już się zmobilizował, że nie dał się, pokonać [przez] Niemców pod Stalingradem i [nastąpiła] zmiana frontu. Teraz już nie z zachodu na wschód, tylko odwrotnie, ze wschodu na zachód.
Wtedy jak myśmy odczuły to w drużynie harcerskiej? Szkolenia, szkolenia, szkolenia, więc my dziewczyny będziemy potrzebne najczęściej jako służba pomocnicza w trakcie działań wojennych. Miałyśmy do wyboru szkolenie jako łączniczki, albo jako sanitariuszki, albo opiekunki osób starszych, samotnych, wymagających pomocy, albo opiekunki dzieci. Wtedy wybrałam sanitariat. To był rok 1943, stopniowo do lata zmierzało… nie umiem tej daty określić dokładnie. Drużyny harcerskie chłopców miały inny charakter, inną działalność, żyły innym życiem i na pewno wtedy u nich się też rozwinęło bardzo szkolenie, przygotowanie do działań wojennych, ewentualnie obronnych.
Od 1943 roku, już w pierwszym półroczu chyba, nasza działalność harcerska też zaczyna inaczej wyglądać. Miałyśmy kursy sanitarne prowadzone przez fachowe, dyplomowane pielęgniarki, w mieszkaniach prywatnych. Opatrunki, bandażowania, robienie zastrzyków i tak dalej. Praktykę miałyśmy też przewidzianą, mniej więcej dwutygodniową, w salach opatrunkowych czy w recepcjach szpitalnych, żeby zetknąć się z koniecznością udzielania pierwszej pomocy. Szare harcereczki, nie znałyśmy całej struktury organizacyjnej, zresztą wtedy nie należało się orientować jak wygląda organizacja, do której się należy. Myśmy sobie zdawały sprawę, że w naszych rodzinach też ktoś może być zaangażowany w konspirację taką czy inną. W ogóle nie było w zwyczaju, żeby się wypytywać, żeby się dzielić tymi przeżyciami, żeby jakieś informacje… Po prostu należało na te tematy jak najmniej wiedzieć, żeby na wypadek aresztowania czy jakichś przesłuchań, po prostu nie mieć wiadomości, nie mieć informacji.
  • Jak pani zapamiętała dzień 1 sierpnia 1944 roku? Czy dostała już pani wcześniej wiadomość, że wybuchnie Powstanie?

Chwileczkę, jeszcze ogólnie chciałabym powiedzieć, że Warszawa wojenna żyła jakby podwójnym życiem, codziennym i życie konspiracyjnym. Życie codzienne musiało istnieć, ludzie musieli pracować, musieli zarabiać, musieli gospodarstwo domowe prowadzić.
Niezależnie od tego konspiracja była rozwinięta szeroko. Na przykład, prasa podziemna była bardzo rozpowszechniona. Najczęściej ukazującą się gazetką był „Biuletyn Informacyjny”, który przekazywał najbardziej konkretne wiadomości…
Jeżeli idzie o moment przygotowania do Powstania, to jednak myśmy, mówię o drużynach harcerskich, przechodziłyśmy szkolenia. Jak już front się zbliżał, wojska radzieckie zbliżały się do Warszawy, to ludzie mieszkający na Pradze między sobą mówili: „Słuchajcie, przecież my słyszymy ciągle działania wojenne, strzelanina jakaś, taka czy inna, więc front jest po prostu już bardzo blisko nas, blisko Warszawy”. Mimo że byłam bardzo młodą dziewczyną, to sobie zdawałam sprawę, że w Warszawie zrobiło się czujniej. Rozumiano, co się dzieje, na jakim etapie jesteśmy. Chyba dwa tygodnie przed wybuchem Powstania, my sanitariuszki dostałyśmy przydziały do określonych punktów. Na którejś zbiórce harcerskiej dostałam skierowanie do punktu sanitarnego na ulicę Miodową 24. Tylko tyle wiedziałam, że jeśli coś się zacznie dziać w Warszawie, to mam być na Miodowej.
Przychodzi 1 sierpień 1944 roku. Dość wcześnie, ósma, dziewiąta rano, przybiega do mnie łączniczka, dziewczyna, której nie znałam wtedy, zupełnie obca dla mnie, z poleceniem, że na godzinę szesnastą mamy się stawić w mieszkaniu doktora, nazwiska zapomniałam, na ulicy Miodowej, ale jeszcze nie 24, i że mam teraz na zasadzie łączności, udać się do naszej harcerki, która ma na imię Lila, na Koło, i zawiadomić ją o tym samym rozkazie, że mamy się stawić. Rodzice już wtedy byli w pracy i wyskoczyłam. Koło to jest sąsiednia dzielnica, poza Wolą. Już się czuło na ulicach jakieś rozkojarzenie komunikacji, już było nietypowo, nienormalnie, to znaczy bardzo długo się czekało. Jakoś złapałam tramwaj. Pojechałam na Koło. Koleżanki nie zastałam, u jej ojca zostawiłam zawiadomienie o wezwaniu na szesnastą, na ulicę Miodową. Zdążyłam wrócić do domu, mijam się w drzwiach z moim bratem Jurkiem i on mówi bardzo pogodnym głosem: „Do widzenia, idę do kolegów na Mokotów”. To były ostatnie słowa, które od niego usłyszałam, ponieważ już do domu nie wrócił nigdy. Po wojnie oddano nam jego dokumenty, zebrane w jakimś szpitaliku powstańczym. Mając siedemnaście lat zginął właśnie na Mokotowie.

  • Wie pani w jakich okolicznościach?

Absolutnie nic nie wiem, bo nigdy nie spotkałam nikogo, kto był tego świadkiem. Jego dwóch kolegów jest wymienionych na miedzianych tablicach na murze Muzeum Powstania Warszawskiego. To byli troszeczkę od niego starsi chłopcy. Przypuszczam, że musiał z nimi być, ale myśmy nie wiedzieli kto, z kim i gdzie.

  • Ktoś pani dokumenty przyniósł?

Tak, Czerwony Krzyż, bo myśmy szukali oczywiście. W 1945 roku otrzymałam jego dokumenty oddane w Czerwonym Krzyżu. Zrobiłam może błąd, bo w tym szpitaliku czterdzieści dokumentów podobno było zawiezionych, a nie zapisałam nikogo, żadnego adresu. Może gdybym…

  • Jaki to był szpitalik?

To było na Mokotowie na ulicy Racławickiej, chyba u sióstr franciszkanek. Myśmy z mamą tam potem chodziły, jeździły, ale siostry, zdaje się, były już w innych zakonach, ponieważ one są przesuwane. Nie dotarłyśmy do takich osób, które by nam coś więcej powiedziały.

  • Brat jak się nazywał?

Jerzy Pyziak.

  • Nie wie pani, jaki miał pseudonim?

Mama chodziła po wojnie na różne ekshumacje, też do jakiegoś jasnowidza dotarła, to nie był Jurek Granat, to nie jest autentyk, nie wiadomo, co o tym można myśleć. W każdym razie zginął na Mokotowie.
Ja [rano] dostałam rozkaz, żeby o godzinie szesnastej być w mieszkaniu doktora, „Pobóg” miał pseudonim. Zbieramy się, jest nas kilkanaście sanitariuszek. Znajoma mi była tylko Lilka, którą zawiadomiłam, ona też przyszła. Kilkanaście innych dziewcząt, komendantka, czekamy co dalej. O godzinie siedemnastej słyszymy intensywną strzelaninę. Patrzymy po sobie, ten doktor, u którego się spotkaliśmy mówi: „Słuchajcie, zaczyna się. Powstanie wybuchło, zaczyna się akcja”. My wtedy biegiem na przełaj przez ulicę Miodową, bo nasz punkt wyznaczony był po drugiej stronie ulicy, i czekamy, co będzie dalej. To jest budynek historyczny, dopiero po wojnie dowiedziałyśmy się, że to jest Collegium Nobilium z okresu Sejmu Czteroletniego. Po wojnie tam zdaje się była szkoła teatralna. Czyli nie był to budynek mieszkalny tylko budynek urzędowy, biurowy; długie korytarze, jakieś sale, salki. Ale myśmy już na noc czuły, że musimy się gdzieś schronić, najchętniej do piwnicy, bo już strzały dochodzą z wielu stron. Pierwszego wieczoru miałyśmy dwóch czy trzech rannych, nie tak bardzo ciężko rannych, więc jeszcze mogłyśmy sobie poradzić z opatrzeniem ich. Na drugi dzień już zaczął funkcjonować ten szpital w piwnicach.

  • Takie najgorsze momenty…

Chciałam właśnie wspomnieć, że moje bardzo intensywne przeżycie miało miejsce zaraz 2 sierpnia, bo jak już się znalazłyśmy w tej piwnicy… Tylko jeszcze wspomnę, co było ciekawego. To nie była brudna piwnica zasypana węglem. Ściany były pobielone, podłoga była czysta, czyli jak gdyby to na wszelki wypadek było przygotowane, może na jakieś takie… Nie wiem jak to się dzieje, że w piwnicy jest tak czysto. Jeszcze w dodatku tam była poprzednio produkcja opakowań tekturowych, papierowych, w niektórych pomieszczeniach było mnóstwo ciętego papieru i to była potem nasza sypialnia przez całe trzydzieści dni. Myśmy spały nie na ziemi tylko na papierach, to było już miękkie. To tak na marginesie.
Wydarzenie intensywne bardzo, 2 sierpnia przylatuje do nas dziewczyna, właśnie już na dół do piwnicy, mówi, że jest łączniczką kapitana „Młota” i że są potrzebne dwie łączniczki, aby się udać po chłopaków, którzy nie dotarli tutaj na czas na swój punkt zborny. Spojrzałyśmy z tą jedną nową dziewczyną po sobie, nie znamy się prawie wcale, dopiero od kilku godzin, i obydwie się zgłaszamy, że my pójdziemy.
Dostałyśmy polecenie, żeby się udać bardzo daleko, to była duża trasa, w okolice PAST-y. Były dość długie walki o budynek PAST-y. Ale sam obiekt nie był dla nas ważny, tylko w mieszkaniu prywatnym, w tej okolicy, mieli być ci chłopcy zgromadzeni, nie wiem ilu. Myśmy dotarły pod ten adres, ale niestety mama jednego z chłopaków w tym mieszkaniu, gdzie oni czekali, powiedziała, że oni się nie doczekali i wydawało się im, że już w ciągu tych dwudziestu czterech godzin nie sposób się dostać z tej dzielnicy na Stare Miasto, gdzieś w okolice Miodowej. Jeszcze znów ogólnik, Warszawa wtedy stanowiła jakby szachownicę, tereny polskie i niemieckie. Nie można było przejść, to było wykluczone. W każdym razie chłopaków już nie było. Czyli myśmy pokonały tą odległość, chciałyśmy wypełnić zadanie, a nie mogłyśmy, bo ich już nie było. Co było utrudnieniem tej całej wyprawy? Nie było żadnej ochrony, jak się szło czy biegło ulicą.
Po paru dniach można było iść wzdłuż ulicy nie chodnikiem normalnie, tylko piwnicami. W ścianach piwnicznych z jednego do drugiego [domu] wykute były ogromne dziury i po prostu można było iść w ten sposób, i żaden strzał człowieka nie trafił. Chyba że było bombardowanie. Myśmy ciągle dokądś szły i biegły pod murem. Najczęściej „gołębiarze” strzelali z góry, nie wiadomo dobrze kto, skąd.
Dotarłyśmy na żądany adres, ale nie byłyśmy w stanie wypełnić zadania. Powrót też był daleki, trudny i ciekawy. Wracałyśmy już inną drogą, przekroczyłyśmy ulicę Marszałkowską i potem między Marszałkowską a Nowym Światem równoległe uliczki są, pamiętam, że to było na Żurawiej. Trafiłyśmy na wzruszający, wspaniały moment. To było 2 sierpnia po południu, tuż po zdobyciu Poczty Głównej na Placu Napoleona. Entuzjazm, wszyscy śpiewają: „Jeszcze Polska nie zginęła”. W oknach pojawiają się biało-czerwone flagi. Ludzie sobie prawie z rąk wyrywają „Biuletyn Informacyjny”, który w czasie wojny wychodził w ograniczonym formacie (wielkość A5, jak kartka zeszytowa), a teraz jest w formacie normalnej gazety. Wyczytują najnowsze wiadomości. To był właściwie drugi dzień Powstania, był entuzjazm, jeszcze nie przygaszony tymi tragediami, które szły równolegle. Były momenty zwycięstwa, były momenty klęski, były straty w ludziach ogromne. Właśnie na początku największe straty w ludziach były na terenach Ochoty i Woli. Szczególnie na Woli mordowano ludność [cywilna].

  • Pani dostała informację, że pani rodzice zginęli, tak?

Dostałam po pewnym czasie [wiadomość], że rodzice zginęli, tak.
  • Ponieważ oni byli na Woli.

Oni byli na Woli. Wracamy, nie wykonawszy zadania, daleką drogą. Już entuzjazm, że powstańcy zwyciężyli, poczta zdobyta. Ale my musimy lecieć dalej. Potem jeszcze Tamką do Dobrej, w każdym razie do ulicy równoległej do Wisły. Wiem, że długą trasę równoległą do Wisły musiałyśmy przebiec, żeby potem ulicą Bednarską pod górę, [przez] Krakowskie Przedmieście dopiero do Miodowej wrócić. Wracamy i niestety składamy raport kapitanowi „Młotowi”, że chłopaków już nie zastałyśmy. Jak na dwa pierwsze dni Powstania, to dla mnie były bardzo silne przeżycia, bo cały czas właściwie w stanie zagrożenia i już [było] bardzo konkretne zadanie. Niestety, nie udało się go wykonać.
Bardzo dziwną noc przeżyłyśmy, jak już prawie nad ranem trzeciego dnia dobiegałyśmy do Krakowskiego Przedmieścia. Jest ciemna noc, na Bednarskiej jakiś domek w głębi, z przodu jakiś ogródek, jakieś metalowe ogrodzenie; widać, że to jakaś solidna budowla. Dwóch czy trzech mężczyzn się kręci, dziwnie ubranych w czarne, skórzane płaszcze; kapelusiki na głowie. Ani nie wyglądają na powstańców, ani na przeciętnych warszawiaków. Sierpień, a takie ubrania, płaszcze czarne. Oni otwierają furtkę, zapraszają nas po prostu, żebyśmy schroniły się na noc. Nie mamy powodu, żeby się tłumaczyć, że nie chcemy skorzystać z tego, bo noc, to każdy chce mieć dach nad głową. Myśmy od północy do rana przeżyły czas wielkiego napięcia…
Aha, zeszłyśmy do piwnicy, bo już ludzie byli czujni, żeby nie nocować w mieszkaniach, bo może być nalot. Dużo kobiet było, około dwudziestu osób w sumie, może trochę więcej. Kobiety takie zaniedbane, potargane, przepocone, wyglądały jakby tam siedziały z tydzień, a przecież to była dopiero pierwsza noc. Naprawdę nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy, czy jesteśmy w rękach Niemców czy Polaków, w ogóle nie wiadomo co. Oni nad ranem Wiesię i mnie wzięli na spytki, każdą po kolei. Nie wiedziałyśmy, dokąd idziemy, do kogo i po co. Jedna wraca, drugą wołają, tylko mogłyśmy na siebie spojrzeć. Oni się wypytywali, skąd idziemy, dokąd idziemy i tak dalej. W końcu wyszło na to, że oni się bali, kim my jesteśmy, a myśmy się bały, kim oni są. Puścili nas dalej, na szczęście, i na Miodowej 24 zdałyśmy relację. To było właściwie krótkie przeżycie i może nieefektywne, ale charakterystyka tego… otoczenie i warunki, wszystko było bardzo nietypowe.
Teraz, co się dzieje na Miodowej 24 w szpitalu? O dziwo, nasz punkt sanitarny bardzo szybko przekształca się w szpital, może za duże słowo szpital, w szpitalik. W warunkach piwnicznych powstały trzy sale dla lokowania rannych. Ludność bardzo pomagała zaopatrzyć to wszystko, łóżka polowe dostarczali i łóżka jednoosobowe żelazne, i koce, i poduszki. Od razu, w ciągu pierwszych dwóch, trzech dni to już nabrało charakteru szpitala. Duży, długi korytarz wzdłuż tych piwnic przeznaczono na miejsce, gdzie można było robić większe opatrunki. Skądś się znalazł bardzo duży, długi stół, żeby leżących rannych można było położyć. W pierwszych dniach, w ciągu tygodnia czy dziesięciu dni maksimum, już trzy sale zostały zapełnione. Teraz załoga tego szpitala. Okazało się, że Doktor „Pobóg”, u którego w mieszkaniu się spotkaliśmy, był wyznaczony na komendanta tego szpitala. Kilku lekarzy się jeszcze znalazło, doktor Bolek, doktor Ludwik, doktor Inka. Dwóch było pochodzenia żydowskiego, oni się na Starym Mieście ukrywali, więc się zgłosili, że są w stanie nam pomóc i w ogóle być z nami razem. Mamy lekarzy i jedną wykwalifikowaną pielęgniarkę dyplomowaną. Po kilku dniach okazuje się, że mamy też stomatologa, bo studentka piątego roku stomatologii mieszkała w sąsiednim dużym budynku z rodziną. Miała u siebie wiertarkę dość prymitywną, nożną wiertarkę stomatologiczną. Przyniosła to, tak że była przygotowana, żeby służyć pacjentom, którzy potrzebują pomocy dentysty, to było ważne.
Myśmy były służbą pomocniczą w tym szpitalu. Jak ranni przychodzili, to ci, co mogli chodzić, wracali do swojego oddziału. Myśmy miały pod opieką rannych leżących, więc trzeba było ich umyć, nakarmić i o ich higienę osobistą zadbać, wykonywać jakiś łatwiejsze opatrunki, jeżeli umiałyśmy je zrobić, albo towarzyszyć przy dużych opatrunkach, które na długim stole były wykonywane. Rannych w dużo cięższym stanie odsyłano na ulicę Długą 7, to było bardzo blisko. Tam był duży szpital z dużym zespołem lekarskim, to musiał być chyba prawdziwy szpital, nie wiem. Wiem, że można tam było z poważnymi sprawami odsyłać rannych.
Może [opowiem] jeszcze, jak wyglądał dzień powszedni? Problem jedzenia, człowiek w końcu musi coś jeść. Przez pierwsze dwa dni to chyba jeszcze troszkę chleba dostaliśmy. [Później] dwa miesiące chleba nie widziałyśmy na oczy. Wobec tego czym żyłyśmy? Najczęściej rozgotowana [kasza] Spośród mieszkańców, w pobliżu była pani Marta Nowakowska, którą serdecznie i ciepło wspominamy. Ona się zajęła gotowaniem, co dzień bez przerwy gotowała kaszę w jakimś wielkim kotle na podwórzu. To była podstawa, kasza i cukier, [kasza] sypana cukrem. Jak powstańcy zdobywali hurtownie gdzie były zasoby żywnościowe, suchy prowiant, to nam też coś podrzucali co jakiś czas. Było gotowane jedzenie i to było wybawienie dala nas. Żadnych warzyw, żadnego tłuszczu, chleba, nie ma nic.
Strona duchowa też była ciekawa, bo punkt nasz się mieścił w pobliżu dzisiejszej Katedry Wojska Polskiego, która znajduje się na ulicy Długiej. To był wtedy kościół Ojców Pallotynów. Spośród księży Pallotynów szczególnie zapamiętałyśmy księdza Kordeckiego. Przychodził do nas co kilka dni i wiedziałyśmy, że oni też odwiedzają piwnice, które były przepełnione ludnością cywilną (przecież to nie były tylko same szpitale w Warszawie). Oni organizowali modlitwę na miejscu i przygotowali nas właściwie do rachunku sumienia, i udzielali generalnej absolucji, co było właściwie dobrodziejstwem dla wszystkich ludzi wierzących.
Nasze zagrożenie w szpitalu było jakiego typu? Strzelanina z takich czy innych barykad. Rąbał w nas ciągle z pociągu pancernego jakiś bardzo ciężki pocisk. Gdzieś od strony Żoliborza, jakiś dworzec, jakaś linia kolejowa musi przechodzić. W połowie miesiąca, chyba szesnastego, zawaliło się prawie pół naszego budynku, zginął doktor „Pobóg”, komendant, jeszcze kilku mężczyzn, bo jakaś narada tam była. Na szczęście, nie trafiło w tą część budynku, gdzie leżeli nasi ranni i my z nimi razem przebywałyśmy.
Pierwsze zagrożenie [szpitala] to ostrzał, drugie zagrożenie – pociąg pancerny. Trzecie – pojawiły się jakieś nowe działa, które ludność potocznie nazywała w jednej dzielnicy „krowami”, a w drugiej dzielnicy „szafami”. Nie wiem już, jak u nas było w końcu…

  • „Szafy” były.

Możliwe, że na Starówce [były] „szafy”. Intensywny zgrzyt dochodzi z daleka, pewien odstęp czasu i, jak nam mówili mężczyźni, wali się szesnaście pocisków ciężkich; nie wiadomo dobrze, gdzie trafią. Wszyscy tylko słyszą zgrzyt „szafy”, więc się gdzieś chronią, bo to wszystko w krótkich odstępach czasu już potem padało.
Czwarte zagrożenie, chyba największe, to naloty, samoloty bombardujące dzielnicę po dzielnicy, więc oczywiście naszą Starówkę też. Może na początku tego nie doznałyśmy, ale w miarę jak mijały sierpniowe dni, tym częstsze były naloty. Jeden z nalotów przed końcem sierpnia był niesamowity. Cóż wtedy pozostawało? Wszyscy zamieraliśmy w bezruchu, ranni i my. Nasłuchujemy: dudni, dudni, to samolot leci, potem świst, to znaczy, że bomba leci i huk. Nigdy nie wiadomo, czy to jest koniec, czy jeszcze żyjemy dalej. Jak wyszliśmy rano, po takim nalocie nocnym, na dziedziniec, to całe naprawdę wielkie podwórze, to był jeden wielki lej czy jeden wielki dół. Czyli ta bomba (jedna czy więcej), trafiła w podwórze i myśmy niemalże cudem ocaleli, bo myśmy byli tylko ze dwa metry od tego oddaleni. Kwadrat tego podwórza był taki: od [ulicy] Miodowej nasz szpital, z lewej strony ulica Długa i właśnie kościół Pallotynów, z prawej oficyna mieszkalna chyba czteropiętrowa, a z czwartej strony jakiś ogródek. Cały środek przepadł.
Teraz, co dalej? Zacieśnia się pętla niemiecka dookoła Starówki, dociera do nas słowo ewakuacja i nie wiemy, jak to będzie. Jaka ewakuacja? Przecież Starówka otoczona Niemcami, więc nie ma drogi. Próbowali przez Ogród Saski przechodzić, dowiedziałyśmy się potem, że nic z tego nie wyszło. Pada hasło „kanały”. Wiedziałyśmy… przecież nie było zebrań informacyjnych, to wszystko od ludzi do ludzi, od jednej osoby do drugiej, ten wiedział coś, ten wiedział, że pójdą powstańcy, żołnierze kanałami mają przechodzić, ranni chodzący i częściowo sanitariat. Nocą to miało być i pierwsza noc z 31 sierpnia na 1 września była odwołana. Nocą z 1 na 2 września myśmy już przechodzili. Jesteśmy trochę grupą bezpańską, bo komendant w połowie miesiąca, jak było bombardowanie z pancernego pociągu, zginął. Doktor Bolek był wyznaczony na jego zastępcę, ale był mało energiczny i nie czuliśmy jakoś tego, że on o czymś decyduje.
Największym autorytetem spośród lekarzy cieszył się u nas doktor Ludwik chirurg-laryngolog, pochodzenia żydowskiego. Daliśmy mu pseudonim „Rakieta”, bo jak tylko przybiegała łączniczka z żądaniem, że jest potrzebny laryngolog, on natychmiast ruszał, docierał i bardzo pomagał w zakresie swojej specjalności. Darzyliśmy go wielkim szacunkiem i on miał u nas duży autorytet. Ten człowiek, jak poszedł już dwa czy trzy dni przed upadkiem Starówki na takie wezwanie: „Potrzebny laryngolog!”, tak nie wrócił, zginął gdzieś. Myśmy zatem niemalże same podejmowały decyzje, kto zostaje, kto idzie…

  • Pani wie na pewno, że on zginął?

Tu została jego żona i synek siedmioletni, więc uważamy, że gdyby on [żył], to na pewno by wrócił do żony i do dziecka…

  • W tym szpitalu zostali jego żona i syn?

Tak.

  • To byli Żydzi?

To byli Żydzi, oni się widocznie ukrywali gdzieś poza gettem na Starówce, przecież my nie wiemy gdzie, co i jak. Ale w każdym razie stanowili rodzinę i my nie wiemy na pewno czy to, czy tamto, czy owo, ale takie mamy odczucie, że on by do tej rodziny wrócił. Poza tym, przecież mógłby się potem w Śródmieściu dopytać, gdzie Miodowa została ulokowana po wyjściu ze Starówki, więc byłby odszukał swoją rodzinę. Mamy zatem przeświadczenie duchowe, psychiczne, że on zginął.
W końcu zdecydowałyśmy, że z rannymi leżącymi zostają te dziewczyny, które mają w najbliższej okolicy swoje domy, swoje rodziny, bo [to] jest ich dzielnica, to jest ich miejsce. Część z nas z kolei, z rannymi chodzącymi przechodzi do Śródmieścia. W jakim sensie byłyśmy im potrzebne… Ktoś miał rękę czy ręce zabandażowane, czy górną część [ciała], czy kręgosłup, czy głowę zabandażowaną, ale ten człowiek mógł chodzić, więc ci ludzie właśnie… Takie było zarządzenie, bo potem przy włazie było widać, że z kilku stron docierały załogi szpitalne z rannymi chodzącymi i częściowo ten sanitariat…
  • Co się stało z tymi, którzy nie chodzili?

Ci, co nie chodzili, zostali. Potem ich… dopiero po wojnie myśmy się gdzieś spotkały z kimś, kto został z nimi, to się mogłyśmy coś dowiedzieć. Wywozili ich dokądś samochodami, ze Starówki chyba na Wolę i potem dalej, nie wiemy dokładnie jak. Mam też wrażenia, że na Długiej rozstrzeliwali Niemcy, przecież tam było dużo ludzi.
Kanałami szliśmy około czterech godzin. Wejście do kanałów było przez studzienki.

  • Ta Żydówka z dzieckiem też przeszła kanałami?

Też przeszła.

  • Ale ona była cywilem.

Ona była cywilem, tak.

  • Cywilów wpuszczali na Starym Mieście do kanałów?

Przecież nikogo nie legitymowano.

  • Nie trzeba było mieć przepustki?

Nie, przecież w nocy trzeba było przechodzić. Setki ludzi przechodziło. Przepustki – to musiałby być urząd jakiś jeden. To wszystko było na żywioł. Warunki wejścia. Wchodzimy, na ogół większość z nas miała pod opieką jednego z powstańców. Akurat miałam pod opieką nie tak młodego chłopaka, to był może trzydziestoletni mężczyzna ranny w bark, ranny w rękę. On może inaczej na to patrzył, był podłamany psychicznie. Jako sanitariuszki musiałyśmy być oparciem dla rannego, a z kolei nie wolno łączności między osobami zerwać. Idąc tym kanałem, wszyscy koniecznie musieliśmy się jeden drugiego trzymać z tyłu za pasek czy za spodnie, żeby była ciągłość. Co jakiś czas było skrzyżowanie dróg kanalizacyjnych i gdyby ktoś oderwał się od tej całej ciągłości, i zboczył w jedną czy drugą stronę, mógł się zgubić, i po prostu koniec, w ogóle nie wyjść stamtąd nigdy, bo po prostu straciłby kierunek. Wody zaczęło przybywać, więc się zastanawiamy dlaczego. Czy Niemcy już węszą, co się dzieje i zalewają kanały? Nie wiemy, ale idziemy. Najprawdopodobniej dlatego, że obciążenie. (Jak włożymy do naczynia z wodą jakiś ciężki pojemnik z czymś, to poziom wody się podniesie.) Ciemności zupełne, bardzo daleko na przedzie tylko światełeczko latarki łączniczki. Mówić nie wolno nic, żeby nie było szumu u góry, że tu coś się dzieje i nic, tylko idziemy.
Najtrudniejsze było przełażenie na skrzyżowaniu tych rur; niektóre takie „grube Berty” to były bardzo duże rury kanalizacyjne, więc trzeba było jakoś się przeczołgać z trudem i pomóc rannym. W końcu po długim czasie światło się szare robi na przedzie. Co to może być, co za światło? Orientujemy się, że to już po prostu świta, dzień się zaczyna. To był 2 wrzesień, już dni się robiły po troszku krótsze, ale jednak dość wcześnie zauważało się światło. Docieramy do wyjścia, nad nami się już pochylają ludzie miejscowi – to jest róg Nowego Światu i Wareckiej – wyciągają do nas ręce, pomagają nam sanitariuszkom, pomagają rannym. Szliśmy około czterech godzin chyba, od dwunastej w nocy do czwartej, coś takiego, a normalnie, górą by się szło ze trzy kwadranse najwyżej.
Po wyjściu z kanałów – punkt rozdzielczy, meldujemy się, że z tym szpitalem przeszliśmy, że tylu i tylu rannych, że tyle sanitariuszek, lekarzy. Dostajemy przydziały, dokąd się mamy udać. Nasi ranni, którzy jeszcze dalej potrzebowali opieki, do najbliższych szpitali i szpitalików, a my jako załoga sanitarna dwa adresy dostajemy. Pierwszy to jest szpital na Mokotowskiej 55. Bardzo duży szpital powstańczy, [umieszczony] nie tylko w piwnicach, bo nawet niektóre pomieszczenia były na parterze czy na pierwszym piętrze i pod kilkoma budynkami było to wszystko. Bardzo rozgałęziony szpital. Kwatera dla nas do nocowania – Wilcza 8. To nie była sama ulica, trzeba było od Wilczej do Mokotowskiej przebiec trochę na przełaj. Zgłaszamy się, nawet nie do komendanta szpitala (myśmy do niego nie dotarły, bo to była duża załoga), ale do kogoś, kto kieruje tymi salami. Przydzielono nam jedną, dużą salę, na której mamy opiekować się rannymi. Było kilkunastu rannych. Praca zorganizowana w ten sposób, że dyżury albo całodzienne, albo całonocne. W ten sposób egzystujemy.
Wilcza 8 – z naszej kwatery, gdzie mogłyśmy głowę skłonić pod dachem, można było się tylko śmiać. To był tak zwany męski pokój, nawet zamożnie kiedyś musiał wyglądać, duże biurko, duża biblioteka, bogato zaopatrzona. Jakaś maleńka kozetka, gdzie mogły usiąść obok siebie ze trzy osoby, o położeniu się kogokolwiek nie było mowy. Dwa czy trzy krzesła. Dwanaście osób ma tam spać, więc jeden na stole, drugi pod stołem, jeden na biurku, drugi pod biurkiem. Jak się Powstanie skończyło, to się chwaliłam, że przeżyłam różne warunki, także w okresie, kiedy trzeba było się położyć spać, ale na podłodze nie nocowałam nigdy, co najmniej na gazecie. Naprawdę, jak już gazetę mogłam położyć na podłodze, bo podłoga była drewniana, to już byłam szczęśliwa.
Na Mokotowskiej nasze samopoczucie już się zmieniło. Na Starówce to był nasz punkt, myśmy były u siebie. Załoga kilkunastoosobowa, ale myśmy się poznali pierwszego dnia, byliśmy sobie bliscy, a tutaj wszystko obce. Przychodziła co jakiś czas na tę salę doktor Klara i sprawdzała stan rannych, jaką mają opiekę, co się dzieje. W dalszym ciągu [my] sanitariuszki, pielęgniarki, salowe, coś takiego. Trzeba [rannych] umyć, trzeba nakarmić. Jeden był taki, co chciał koniecznie sobie papierosy popalić, a ręce miał obie obandażowane, wiec tego papierosa trzeba było mu podać, żeby mógł zapalić i psychicznie jakoś oddziaływać na siebie. Zagrożenie, w moim odczuciu, było większe na Starym Mieście niż w Śródmieściu. Może jakoś inaczej było to zagrożenie rozłożone w czasie. Naloty też były rzadsze. Też był problem, jak wodę zdobyć, były kolejki do studni, do kranów, żeby wziąć wodę spożywczą. Jeden lekarz chciał zorganizować w nocy wypad po lekarstwa, po zasób leków do jakiegoś punktu sanitarnego. Od nas się kilka osób zgłosiło, w połowie drogi nas zawrócili: nie mamy po co, bo tam już są Niemcy, nie dotrzemy i wracamy z niczym.
Znów zaczyna się słyszeć o kapitulacji, w ogóle atmosfera… psychicznie już nie było takiego napięcia, jakaś piosenka aktualna się pojawiła, wszyscy sobie to podśpiewywali. Taki wierszyk à propos chodzenia: „Raz na lewo, raz na prawo. Tak dziś chodzi się Warszawą”. Już takie rozładowanie trochę psychiczne. Ale co będzie z nami wszystkimi? Nie wiemy nic. Dochodzą wieści, że ma być kapitulacja. Wiadomo, kapitulację podpisywano 2 października w Ożarowie…

  • Wyszła pani jako cywil czy jako żołnierz?

Nie jako żołnierz, raczej z grupą sanitarną. Jedna z lekarek, doktor Irena Meremińska, Świdowska z męża (bo potem wyszła za jednego z powstańców), taką grupę zorganizowała, jak już była ewakuacja szpitali. Po podpisaniu kapitulacji pierwsi wychodzili powstańcy jako żołnierze. Jak ktoś bardzo chciał, to zdjął opaskę, przebrał się w jakiś będący jeszcze w dobrym stanie ubiór cywilny, który gdzieś dostał, i mógł tak wyjść. [Powstańcy] nie koniecznie musieli iść do obozów jenieckich. Co było osiągnięciem tej kapitulacji? To, że już od połowy Powstania Powstańcy nie byli traktowani jako bandyci, bo przez cały sierpień w oczach Niemców powstańcy to byli bandyci. Potem coś u aliantów było, to już jest polityczna sprawa, kto z kim się dogadał.

  • Wróćmy do pani losów.

Dobrze, teraz mamy wychodzić. Potem cała ludność cywilna musi opuścić Warszawę i szpitale tak samo mają opuszczać Warszawę. Doktor Meremińska zorganizowała grupę, jakieś pismo miała, nie wiem od kogo i przez kogo podpisane, więc myśmy wychodzili grupą mieszaną: ranni chodzący i kilka osób z personelu. Nie musieliśmy się stawić w Pruszkowie, chociaż tam był punkt rozdzielczy. Cała ludność cywilna przechodziła przez obóz w Pruszkowie. Ze szpitali ciężko ranni byli wysyłani ciężarowymi samochodami, a inni odprowadzani pieszo. My taką grupą: ranni, dwóch czy trzech lekarzy i trochę sanitariatu, wyszliśmy. Jakoś ominęło nas wyjście przez Pruszków, ale jakie [lekarka] miała zaświadczenie, papiery, to już nie wiem.
Gdy już znaleźliśmy się poza terenem Warszawy, to dla nas Powstanie się skończyło. Wtedy już każdy gdzieś… Trafiliśmy pod wieczór do Milanówka. Lada moment godzina policyjna, mamy godzinę czasu, kilku mężczyzn było między nami, to gwałtu rety: „Słuchajcie, musimy gdzieś nocować”. Ale to już jest poza Powstaniem…

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?

W Toruniu, bo po Powstaniu znalazłam się u rodziny mojej mamy w Żyrardowie i tam znalazłam rodziców. Aha, jeszcze w międzyczasie na Starówce mi powiedziano: „Rodzice pani zginęli, bo wszyscy musieli na Woli wychodzić na podwórze, Niemcy strzelali, lali benzyną i podpalali”. Przez kilka dni miałam świadomość, że jestem kompletną sierotą, nie mam ojca ani matki, ani nic. Jak ta wiadomość do mnie przyszła, to miałam uczucie, jakby się ziemia pode mną ugięła. Jednak potem znalazłam rodzinę pod Warszawą.

  • Pani Joanno, mam ostatnie pytanie. Pani w Powstaniu miała dziewiętnaście lat. Jak by pani miała znowu dziewiętnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Uważam, że bym poszła. Dlaczego? Bo byłam zżyta z moim harcerstwem, więc bym wspólnie z moją grupą działała. Myśmy były przygotowane do udziału, [chociaż] nikt z nas nie był w stanie przewidzieć przebiegu i końca. Uważałam jednak, że jak już ma być walka o wyzwolenie Warszawy spod okupacji niemieckiej, a ta okupacja była bardzo bolesna i uciążliwa, to jakże jako młody człowiek mogę siedzieć w domu i patrzeć w okno.



Toruń, 14 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Joanna Chyła Pseudonim: „Pyzia” Stopień: sanitariuszka Formacja: ZHP, szpitale ul. Miodowa i Mokotowska Dzielnica: Stare Miasto i Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter