Katarzyna Rabińska-Nowakowska „Kasia”

Archiwum Historii Mówionej

Katarzyna Rabińska-Nowakowska pseudonim „Kasia”., urodzona w Warszawie 30 kwietnia 1924 roku. Walczyłam w Powstaniu Warszawskim na terenie Politechniki Warszawskiej, moje zgrupowanie to było Zgrupowanie Pancerne „Golski”, pluton 161.

  • Jaką funkcję pani pełniła?

Byłam sanitariuszką.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomniana swoje dzieciństwo, lata przedwojenne. Gdzie pani mieszkała?

Dzieciństwo było bardzo szczęśliwe do pewnego stopnia, do chwili, kiedy ojciec nie umarł. Ojciec był podpułkownikiem, legionista, kawalerzysta. Był odznaczony wszystkimi najwyższymi odznaczeniami. Był przyjacielem Władysława Sikorskiego. Ojciec był dowódcą pułku w Rzeszowie. Sikorski był dowódcą pułku we Lwowie, utrzymywali ze sobą łączność. Ojciec piastował bardzo wysokie stanowiska, w domu był pełny dostatek. Miałam wychowawczynię, nigdy nie chodziłam do szkoły powszechnej, tylko miałam nauczycielki w domu, w domu się uczyłam.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam siostrę, starszą od siebie o dwa lata.

  • Czy przed wojną mieszkała pani w Warszawie?

Ponieważ ojciec był w wojsku, to w różnych miejscach [mieszkaliśmy], ojciec pełnił wysokie stanowiska wojskowe w Poznaniu, w Grudziądzu. Tak jak powiedziałam, był dowódcą pułku w Rzeszowie, później wróciliśmy do Warszawy.

  • Czy spotkała pani Władysława Sikorskiego?

Na pewno spotkałam, ale byłam tak mała, że nie pamiętam. Miałam śmieszną opowieść, jest to rodzinna [opowieść, jak] Sikorski podkochiwał się w siostrze mojej mamy, była piękną kobietą. Chodził za nią i wołał, mówił do niej: „Madame Lili, zabrałaś serce mi”. Musiał bywać u mnie w domu, ale byłam tak małym dzieckiem, że nie pamiętam. Bardzo często bywał, oczywiście.

  • Jak się nazywała siostra pani mamy?

Mama jest z domu Kosińska, nazywała się Lila Kosińska. Zresztą losy ją rzuciły też bardzo daleko w świat, bo studiowała w Londynie w wyższej szkole albo w Oxfordzie, albo na innym uniwersytecie. Poznała wspaniałego Hiszpana. Hiszpan się w niej zakochał i ona się zakochała w Hiszpanie. Losy rzuciły ją do Meksyku. W Meksyku mieli ogromne posiadłości. Ciotka Lila była w Meksyku. Jak przyjechała do Rzeszowa, strasznie się podobała panu generałowi Sikorskiemu.

  • Jak przyjechała do Rzeszowa, to już była mężatką?

Już była mężatką, oczywiście, to była ogromna miłość do końca życia.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, byłam na wakacjach, bo myśmy sobie zawsze jeździli na wakacje. Miałam w Płockim kochaną rodzinę, która miała piękny majątek – Słupca, wujostwo Gorzechowcy i po prostu dwa miesiące… Strasznie lubiłam przyjeżdżać do Słupcy, bo zawsze mówiłam, że to najpiękniejsze lata, które miałam w życiu. To był śliczny majątek, mieli piękne konie, towarzystwo przeurocze. Wszyscy sąsiedzi się zjeżdżali, tańce, zabawy. Wszystkiego się nauczyłam, nauczyłam się tańczyć, nauczyłam się pływać, nauczyłam się jeździć konno… Same przyjemności, jakie można było spotkać i mieć w życiu, to właśnie miałam w czasie wakacji w majątku wujostwa Gorzechowskich.

  • Pani tata już nie żył?

Tak, tata zginął w bardzo tragicznych okolicznościach, rok przed śmiercią Piłsudskiego, Piłsudski umarł w 1935 roku, tata umarł w 1934, właściwie można powiedzieć, że zginął, ale o tym nie będę mówić.
Wracając do okresu 1939 roku, do września, więc już nie pojechałam 1 września do szkoły. Chodziłam do Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, to było jedno z najlepszych gimnazjów państwowych w Warszawie. Nie dojechałam, bo już wybuch wojny groził, więc nie wyjechałam z majątku. Myśmy uciekali z majątku, myśląc, że Niemcy pierwsi zajmą majątek, więc myśmy uciekali, pewno dwie furmanki, dwa ekwipaże, powóz, inny brek. Myśmy uciekali pojazdami naładowanymi jedzeniem, ciotka wzięła troszkę kosztowności. Uciekaliśmy pod Sanniki, gdzie był największy bój, gdzie było najbardziej niebezpiecznie. Wróciliśmy później do Słupcy, dopiero za miesiąc czasu pierwszy Niemiec się pokazał, taka była moja historia we wrześniu 1939 roku. Później przyjechała po mnie mama i już [wracałam] prawie przez zieloną granicę, wujostwo dali nam konie do Wyszogrodu, przez zieloną granicę na statek, statkiem dojechałam do Warszawy.

  • Pamięta pani pierwsze spotkanie z Niemcem?

To było bardzo eleganckie, nawet pamiętam Niemca. To był młody człowiek, w mundurze oczywiście, blondyn. To było bardzo kurtuazyjne spotkanie, niemniej później za dwa miesiące wyrzucili wujostwo z majątku.

  • Znalazły się panie pod Sannikami. Groziło paniom wtedy bezpośrednie niebezpieczeństwo?

Były niebezpieczne momenty, bo była bitwa. Zabrali nam konie, było wielkie zmartwienie, bo wuj miał piękne klacze, jeszcze półźrebaki, więc nasze Wojsko Polskie wszystkie konie nam zabierało, bo zrozumiałe, konie były potrzebne do obrony. Później trochę koni zabrano z naszych pojazdów, jakie mieliśmy, więc wszystko trzeba było skrócić. Mieszkaliśmy na wsiach, doiliśmy krowy, które pasły się na polu. Nie było jedzenia, bo nie było się gdzie zatrzymać. Był po prostu kataklizm wojenny, ale bezpośrednio w akcji frontowej nie byłam, tylko tyle, że były naloty, że chowaliśmy się po rowach, to to miało miejsce.

  • Jak Niemcy latali samolotami, to chyba widzieli, że jest ludność cywilna?

Oczywiście. Oczywiście, że bombardowali, dla nich to nie było różnicy, czy to wojsko. Siekało się, co tylko można było niszczyć i tracić.

  • Zapamiętała pani obraz dróg w czasie wojny, jakie często widzimy na filmach?

Tak, przede wszystkim co zapamiętałam najbardziej – naszych żołnierzy, którzy do końca wierzyli, że wojnę wygramy, którzy wierzyli, że to są tylko chwile, kiedy musimy się cofać, kiedy są nasze niepowodzenia. Nigdy nie zapomnę żołnierzy, którzy stale nam mówili: „Nie bójcie się, my zwyciężymy”. Oczywiście, że tak. Później jak wracaliśmy, to już Niemcy byli na terenach. Byłam podobno młodą, ładną dziewczyną, to mi ciotka owinęła w chustki, żeby nas Niemcy nie zgwałcili, bo jeszcze miałam swoją kochaną siostrę cioteczną, która też była w wieku czternastu lat, tak że w takich warunkach wracaliśmy później z powrotem do majątku.

  • Jak wspomina pani lata okupacji?

Później były bardzo trudne lata okupacji. Nie było jedzenia, nie było okrycia ciepłego, nie było czym palić w piecu. Myśmy mieli ogromne mieszkanie siedmiopokojowe, mieszkaliśmy w kamienicy prezydenta Wojciechowskiego na ulicy Natolińskiej 9. Było zresztą ogromne komorne, trzeba było płacić duże pieniądze, a pieniędzy już wtedy w ogóle nie było, ale nie przypominam sobie, żeby administracja się upominała, żeby płacić za komorne, bo przecież nie było czym. Mama miała bardzo wysoką emeryturę po śmierci ojca, a z chwilą wybuchu wojny emerytura została w ogóle zawieszona, niewypłacana. Pamiętam, mieliśmy piękne rzeczy, mama miała piękne futra, biżuterię, to się wszystko sprzedawało na jedzenie, żeby przeżyć.

  • Czy pamięta pani łapanki, rozstrzeliwania na ulicach?

Ależ oczywiście. Nie raz byłam w trakcie łapanek, gdzie udało się uciec. W czasie okupacji nie byłam nigdy aresztowana, nigdy mnie Niemcy nie złapali, ale oczywiście, że pamiętam. W Warszawie to było na porządku dziennym.
Jeszcze powiem bardzo ciekawą rzecz. W gronie najbliższych przyjaciół siostry był Jaś Bytnar, Tadeusz Zawadzki, Aluś Dawidowski, Jacek Tabencki, to byli chłopcy, o których się dzisiaj bardzo dużo mówi. Bywali u nas na co dzień, dosłownie kilka razy w tygodniu. Przynosili gazetki, rozmawialiśmy o sytuacji, w jakiej Warszawa i ludność się wtedy znajdywała. Zasadniczo to były bardzo ciekawe czasy. U nas w domu, ponieważ siostra była ode mnie starsza, więc organizowała koncerty chopinowskie. Myśmy mieli śliczny fortepian. Profesor Hryniewiecki grał, więc u nas się odbywały koncerty chopinowskie, odbywały się różne zebrania towarzyskie, ale nigdy nie było tańców! Po prostu było przykazaniem młodzieży warszawskiej, że jest niewola, jest żałoba i tańczyć nie będziemy, ale organizowaliśmy cudowne, pamiętam, zabawy towarzyskie. W zabawach towarzyskich się tak świetnie człowiek bawił, że można było rzeczywiście miło czas spędzić, z tym że była godzina policyjna i każdy musiał przed godziną policyjną wrócić do domu.

  • Czy pani siostra również działała w konspiracji?

Siostra wyszła za mąż. Siostra nie działała, siostra tylko uczyła na kompletach tajnych, ale nie należała do konspiracji, bo wyszła za mąż, miała dziecko. Wyjechała do Łukowa. Mąż siostry miał też majątek pod Łukowem (Ławki) i tam się osiedliła. Właściwie nie byli w Ławkach, tylko byli jeszcze u drugiej mojej ciotki.

  • Pani siostra wyszła za mąż w czasie wojny?

Wyszła za mąż w czasie wojny, tak jest, już w czasie okupacji i po prostu wyjechała z Warszawy, dlatego że wyszła za mąż. Mąż jej był w Siedleckim, tam już jej życie się ułożyło.

  • Jak pani siostra poznała Jasia Bytnara i innych chłopców związanych z konspiracją?

Chłopców poznała, [ponieważ] chodziła również do [Gimnazjum imienia] Królowej Jadwigi. Była zależność, że [gimnazjum] Królowej Jadwigi przyjaźniło się z gimnazjum Batorego. Klasa siostry przyjaźniła się z klasą, gdzie ci chłopcy chodzili. Były wieczorki wspólne, były wspólne wycieczki, tak że się tak zaprzyjaźnili, że przyjaźń później została na wiele, wiele lat. Na przykład dziewczyna – jak się między młodzieżą mówi – Tadeusza Zawadzkiego, to była Hela Glińska, przyjaciółka mojej siostry, z którą teraz parę miesięcy temu się spotkałam, bo akurat u siostry było przyjęcie i została zaproszona. Wspominaliśmy cudowne czasy, spotkania, czas spędzony razem z chłopcami, z Jasiem Bytnarem. Jaś Bytnar to był przeuroczy chłopak, piegowaty, inteligentny, dowcipny, tak że [przyjemnością było] przebywanie w jego towarzystwie, ale i wszystkich chłopców, bo to byli bardzo mądrzy chłopcy, ogromnie wielcy patrioci i przede wszystkim od początku działali [w konspiracji]. Większość z chłopców chodziła do szkoły Wawelberga, a szkoła Wawelberga była na poziomie Politechniki Warszawskiej, tak że myśmy się bardzo często spotykali z chłopcami.

  • Czy pamięta pani ludność żydowską z okresu okupacji?

Oczywiście, że pamiętam. Pamiętam doskonale, jak do nas maleńka Żydóweczka przychodziła, myśmy mieszkali na trzecim piętrze, już powyżej nas nie było mieszkań, tylko był strych i myśmy sami, nie mając, co jeść, zawsze dzielili się z Żydóweczką. Żydóweczka przychodziła po to, żeby dostać jeść i później wracała do getta z powrotem.
W czasie konspiracji, jak kończyłam kurs sanitarny na Żytniej czy na Żelaznej… Na przykład, wiem że [było to] w części niedaleko getta, niedaleko był mur. Pamiętam doskonale, jak Żydów gnali do getta z tobołkami, to był bardzo przykry obraz, tak że to było na porządku dziennym. Przede wszystkim przejeżdżało się koło placu Krasińskich, bardzo blisko getta, więc też się widziało tragedię Żydów, którą przeżywali.
  • Jak to się stało, że nawiązała pani kontakt z konspiracją?

Koleżanka Niuśka Perepeczko (zresztą ciotka Marka Perepeczko) założyła sobie sklepik, [to znaczy] mama Niusi, założyła na ulicy Puławskiej. Mówi: „Kasia masz teraz troszkę czasu, pomóż mnie w tym sklepie”. Do sklepu przyszły koleżanki Jasia Bytnara, to było zaraz na początku okupacji. [Mama Niśki] mówi: „Kasia, my ciebie wciągamy do konspiracji”. – „Oczywiście, to jest mój obowiązek”. Wciągnęły mnie, już od razu wtedy nawiązałam kontakt, dostałam adresy, to wszystko było zakonspirowane, ale w każdym razie pewne kontakty, gdzie kończyłam… Wpierw byłam łączniczką, wpierw roznosiłam…

  • Czy składała pani przysięgę?

Nie mogłam nie składać.

  • Mogłaby pani opisać, jak wyglądało składanie przysięgi?

Oczywiście, jestem w mieszkaniu, gdzie odbywałyśmy zawsze szkolenia sanitarne, byłyśmy w całym komplecie, było pięć osób. Moją przysięgę przyjmowała Wanda Gromulska, pseudonim „Teresa”, która zginęła tam, gdzie byłam ranna, i trzy inne koleżanki. Myśmy wszystkie przysięgały, przysięgę złożyły na jej ręce, oczywiście na krzyż.

  • Co to było za mieszkanie?

Nie wiem, co to było za mieszkanie, to było czyjeś mieszkanie, gdzie odbywały się konspiracyjne kursy sanitarne, a ponieważ Wanda Gromulska już była któryś rok na medycynie, w pierwszych latach medycyny, więc kursy prowadziła i nas przeszkalała.

  • Może pani powiedzieć coś więcej o sklepie, w którym pani pracowała?

To było niedaleko Królikarni, wtedy był nowy dom. Bardzo krótko, pamiętam, miesiąc pracowałam.

  • Może pani opowiedzieć, co to był za sklep?

Słodycze. Po prostu słodycze.

  • Czy pani mama wiedziała o pani nowym zajęciu?

Że pracuję w sklepie oczywiście, że wiedziała, ale o tym, że jestem w konspiracji, to nie wiedziała.

  • Jakie były pani pierwsze zadania w konspiracji? Jaką funkcję pani pełniła?

Byłam łączniczką. Dopiero później już po dłuższym czasie – chyba z półtora roku pracowałam jako łączniczka – zaproponowano mnie, że: „Ponieważ jest mało sanitariuszek, chcielibyśmy, żebyś skończyła kurs sanitarny i została sanitariuszką”. Bardzo [chętnie] się na to zgodziłam, bo zawsze, w życiu to było moje marzenie, jak byłam mała, żeby być lekarzem. Mam wrażenie, że to było marzenie niejednej dziewczyny.

  • Na czym polegał kurs sanitarny?

Uczyliśmy się tamowania krwi, bandażowania, robienia zastrzyków. Wszystkie podstawowe zagadnienia sanitariuszki, które w każdej chwili będzie musiała spełnić.

  • Co pani przenosiła jako łączniczka? Czy to były rozkazy, czy może broń?

To koleżanki, jeszcze wtedy oczywiście nie wiedziało się, tylko się przechodziło, się roznosiło, rozdawało i wszystko było tajne, wszystko było zakonspirowane, absolutnie wszystko.

  • Miała pani jakąś niebezpieczną sytuację?

Nie, nie miałam. Nie mogę powiedzieć, żebym miałam niebezpieczną sytuację.

  • Pamięta pani przygotowania do Powstania Warszawskiego?

Przede wszystkim dłuższy czas byliśmy skoszarowani. U mnie na ulicy Natolińskiej, cały nasz patrol (czyli pięć osób) był skoszarowany.

  • Czy pani mama już wtedy wiedziała o tym, że jest pani w konspiracji?

Nie, nie, bo mama wtedy mieszkała u swojej przyjaciółki, ciotki Wacki Mossakowskiej, która mieszkała w Wołominie. Prawie pół Wołomina było jej, zresztą tam jest dzisiaj muzeum [jej] ojca, powstało, pana Wojciechowskiego. Ciotka Wacka Mossakowska oddała mamie maleńki domek. Mama nawet cześć rzeczy, jak już było niebezpiecznie w Warszawie, wywiozła z Natolińskiej do ciotki. Mama była calusieńki czas w Wołominie, tak że w mieszkaniu ogromnym byłam sama jedna z ukochanym psem.

  • Zaczęła pani opowiadać o koleżankach.

Z koleżankami na Natolińskiej miałyśmy zbiórki, nocowałyśmy. Nie wolno się było nam ruszyć. Później odwołano alarm, normalnie już chodziłam do pracy, a później pracowałam w drugim, w cukierni, w „Bombonierce” na Marszałkowskiej. To była prywatna cukiernia. Chroniło mnie to przed łapankami, przed wywózką, bo dostałam ausweis, dlatego zaczęłam pracować, żebym miała zabezpieczenie przed wywiezieniem na roboty do Niemiec.
W „Bombonierce” dostałam zawiadomienie, żebym stawiała się na terenie Politechniki Warszawskiej, dokładnie w kotłowni, że jest zbiórka (już opowiadam o 1 sierpnia). Stawiłam się, znaczy, dostałam telefon. Byłam w fatalnej sytuacji, bo dnia 1 sierpnia tylko jedna przyszłam do pracy. Był dozorca, który otworzył kawiarnię i odszedł sobie. Nikogo więcej nie było poza mną, kiedy otrzymałam telefon od swojej patrolowej, od Wandy Gromulskiej, natychmiast zadzwoniłam do pana Malinowskiego, który był właścicielem. Mówię: „Proszę pana, muszę zaraz wyjść z cukierni, proszę natychmiast przyjść, bo jest taka sytuacja, że dzisiaj nie mogę zostać tutaj, idę”. Zlekceważył to, nie przychodził. Kiedy już było dosłownie czy w pół do trzeciej, czy blisko trzeciej, zdecydowałam się zamknąć kawiarnię na klucz. W chwili, kiedy wrzucałam pod wycieraczkę, patrzę – stoi pan Malinowski, właściciel kawiarenki. Oczywiście nie miałam czasu, żeby się tłumaczyć, tylko mówię: „Muszę lecieć!”. Poleciałam. Szczęśliwie to było wszystko w mojej dzielnicy, więc biegiem poleciałam z Marszałkowskiej na Natolińską. Zabrałam swój ekwipunek. Ekwipunek składał się z torby sanitarnej i z trzydniowego zapasu żywności. Biegiem poleciałam na teren Politechniki Warszawskiej. Spóźniłam się piętnaście minut. Dziewczyny zobaczyły mnie i mówią: „Słuchaj, dowódca cię wzywał, dlaczego się spóźniałaś?”. Z wielkim stresem zaczęłam spotkanie. Poszłam do dowódcy. Dowódca mówi: „Słuchaj, co się stało? Dlaczego się spóźniłaś? Nie wykonałaś rozkazu, będziesz postawiona pod sąd wojskowy”. Nie było łatwe usłyszeć coś takiego. Ogromnie to przeżyłam, ale tłumaczyłam się jak mogłam, oczywiście tłumaczenia nie było, bo rozkaz jest rozkazem i rozkaz wykonać trzeba. W każdym bądź razie później już fakty się tak potoczyły, że mój wielki problem zmalał bardzo i już o tym się więcej nie mówiło.

  • Nie postawili pani przed sądem wojskowym?

Nie, bo były tak trudne sytuacje na terenie Politechniki…

  • Proszę o nich opowiedzieć.

To był ogromnie rozległy teren, mieliśmy mało chłopców, nie wiem, czy dobrze mówię, ale to co pamiętam, to było dwudziestu ośmiu chłopców. Trzeba było na cały teren posterunki rozstawić, żeby sytuacja mogła być opanowana przez Powstańców. Bez przerwy Niemcy nas atakowali. Z trzech stron byliśmy otoczeni Niemcami – Aleje Niepodległości, Pole Mokotowskie i chyba część ulicy 6 Sierpnia. Nasza była tylko Noakowskiego, tak że chłopcy byli nadzwyczaj dzielni. Trzeciego dnia Powstania już zostałam ranna, więc mam wspomnienia tylko z walki w ciągu trzech dni.

  • Jak pani została ranna?

Po prostu kładłam rannego na nosze, ja i Wanda Gromulska leżałyśmy, bo czołgałyśmy się, żeby się doczołgać do rannego, bo padł rozkaz, że: „Sanitariuszki na pole walki! Są ranni!”. Część rannych przenieśliśmy, żeby zabezpieczyć, ostatnim był [kolega o] pseudonimie „Perełka”, pracownik Politechniki Warszawskiej zresztą. Był śmiertelnie ranny, ale myśmy jeszcze nie wiedziały, że jest śmiertelnie ranny, chciałyśmy go ratować. Kładąc na nosze, byłam w pozycji leżącej, dostałam kulą dum-dum w pięty. Kula dum-dum to jest kula rozrywająca, więc już byłam zupełnie nie nadająca się do walki. To była akcja, kiedy nasi chłopcy odpierali Niemców. Rzeczywiście odparli, atak został zwyciężony przez naszą obronę. Później mnie chłopcy przenieśli półprzytomną czy w ogóle nieprzytomną, do szpitala Sano, to było na ulicy Lwowskiej szpital ginekologiczno-położniczy, nieprzygotowany zupełnie do opatrunków, do operacji chirurgicznych, ale był cudowny człowiek, który zresztą mnie operował, profesor Stefanowski. Zaprzyjaźniłam się z nim zresztą później. Za parę dni przyszedł profesor Dega do szpitala, więc rzeczywiście opiekę miałam cudowną, jeśli chodzi o ratunek. Ponieważ tak jak powiedziałam, nie było narzędzi chirurgicznych, amputowali mi nogę wpierw piłkami od laubzegi, zostały połamane, a później zwyczajną piłą od drzewa, jak później profesor Stefanowski opowiadał mi, jak ta sprawa przechodziła.

  • Miała pani narkozę?

To był ból straszny. Było znieczulenie eterem. Była okupacja, narkoz prawie że nie było, tak że człowiek cierpiał ogromnie. Czym mogli, to mnie ratowali, ale trudno nazwać to narkozą, bo to był jednak trzeci dzień Powstania, to był dopiero sam początek Powstania. Na początku Powstania zginęła „Danuta” Krahelska (której buzia jest na Syrence), też parę kroków ode mnie, bo przecież na Polu Mokotowskim zginęła. Tak samo Baczyński zginął na początku Powstania, tak że masę ludzi… Wanda Gromulska, przemiła, wartościowa, urocza dziewczyna, również zginęła wtedy w tej akcji. Dostałam w nogę, a ona została śmiertelnie ranna.

  • Pamięta pani, jak zginęła „Danuta” Krahelska?

Nie wiedziałam wtedy o tym, oczywiście takich rzeczy się nie wiedziało.

  • Powiedziała pani, że zginęła parę kroków od pani.

Zginęła niedaleko ode mnie, ale absolutnie nie widziałam jej, ani nie miałam z nią łączności, bo była w zupełnie innym zgrupowaniu i zupełnie inne zadanie miała niż ja.

  • W którym miejscu pani została ranna?

Na terenie Politechniki, ale w którym miejscu, to w tej chwili nie pamiętam, bo w pierwsze dni Powstania był straszny deszcz, ślizgawica. Pamiętam, jak myśmy biegły przez alejki Politechniki, myśmy się ślizgały, myśmy się czołgały w błocie, tak że pierwsze dni Powstania była okrutna pogoda i deszcz, tak jak później przez całe dwa miesiące byliśmy nękani przepięknym słońcem, pogodą i możliwością bombardowania, którą Niemcy wykorzystywali i bombardowali.

  • Gdzie znajdował się szpital na ulicy Lwowskiej, w którym pani leżała?

Lwowska 13, to był uroczy szpital – znaczy uroczy, jeśli tak można powiedzieć – obrośnięty pięknym winem, było mnóstwo ptaków, tak że jak sobie przypominam, jak leżałam na łóżku i miałam przed sobą ścianę liści zielonych winogron, to był bardzo uspokajający widok.
  • Długo pani leżała w szpitalu?

Niedługo, dlatego że kiedy Politechnika Warszawska padła 19 sierpnia, kiedy już było widać, że się nie utrzymamy na Politechnice, to szpital został ewakuowany, dlatego że był za blisko pierwszej linii frontu. Później zostałam ewakuowana na Koszykową, do prywatnego mieszkania, gdzie zrobiono wojskowy lazaret, leżałam i później przywieźli mojego dowódcę, bo w ostatnim dniu obrony Politechniki stracił rękę, więc jego też przywieźli do szpitala, gdzie leżałam. Zresztą był moment, że wszyscy [byliśmy] krok od śmierci, wszyscy słyszeli „krowę”, tak że „krowa” trafiła akurat w miejsce, gdzie ludzie stali w bramie, wysoko się mury utrzymały, a całe wejście do domu było zupełnie zniszczone. Łóżko metalowe, na którym leżałam, było skręcone, dosłownie metalowe części, z którego się łóżko składa, to było zupełnie pozginane, zupełnie skręcone. Wyrzuciło mnie z łóżka… Kiedy trafia bomba, to się w ogóle nie słyszy bomby, tak samo jak kula, kiedy mnie trafiła, to w ogóle nie słyszałam kuli, bo jak człowiek jest trafiony, to w ogóle nie słyszy kuli, tylko zrobiło się ciemno w pokoju, bo zaczął lecieć tynk i raptem spadłam z łóżka, które zostało skręcone. Jeszcze śmieszna opowieść, w parę godzin później przyszła moja bardzo dobra znajoma, odwiedzić mnie i mówi: „Słuchaj, pierwsza rzecz to znalazłam twoją kartę, a ciebie nie było. Myślałam, że zginęłaś w czasie ataku”.

  • Jak nazywała się ta znajoma?

To była Hania Wcharzyńska [??]. Utrzymuję z nią w dalszym ciągu kontakt, zresztą jej brat był bardzo znany. Działał w „Karcie”.

  • Czy jak przebywała pani w szpitalu ginekologicznym na ulicy Lwowskiej, to była pani świadkiem porodów? Czy dużo dzieci rodziło się w czasie Powstania?

W ogóle się nie rodziły tam dzieci, bo został później przekształcony w szpital polowy, tak że się w ogóle później… Byli tam wspaniali ludzie, jak profesor Stefanowski. Profesor Stefanowski później został rektorem Akademii Medycznej w Łodzi, zresztą moją siostrzenicę umieścił po raz wtóry na medycynie po rozruchach akademickich, kiedy ją wyrzucili z medycy. Dzięki profesorowi Stefanowskiemu wróciła na studia. Szpital został z położniczego przekształcony na szpital polowy.

  • Miała pani sympatię w czasie Powstania Warszawskiego?

Nie, nie miałam. Nie miałam w czasie Powstania i nawet w obozie nie miałam, chociaż przelotne sympatie zawsze były. Zawsze były miłe momenty [i ludzie], z którymi się czy zaprzyjaźnił człowiek, czy zbliżył do siebie.

  • Czy koledzy panią odwiedzali, kiedy pani była w szpitalu?

Koledzy mnie wzięli, jak się noga zagoiła, bo w szpitalu były tak tragiczne warunki, że nie było możliwości zostać, tak że chłopcy przyszli i zabrali mnie na kwaterę. Jak mnie się trochę noga podgoiła, to już byłam cały czas u siebie w oddziale na kwaterze, wszystkie siedzące czynności wykonywałam, opatrunki robiłam, administracyjne sprawy prowadziłam. Nie byłam do końca [Powstania] w szpitalu. Dopiero jak już nastąpiła kapitulacja, byłam niesprawna, więc nie mogłam wyjść, bo cały pluton 161 nie ujawnił się jako żołnierze, tylko wyszli jako ludność cywilna, a ja już wyszłam jako żołnierz. Wróciłam do Szpitala Maltańskiego na Śniadeckich, stamtąd byłam zabrana do obozu jenieckiego.

  • Gdzie znajdowała się pani kwatera?

Na ulicy Koszykowej.

  • W którym miejscu dokładnie?

Gdzieś blisko, wysokie numery to blisko był targ na Koszykach, w obrębie targu na Koszykach.

  • Jakie były kontakty Powstańców z ludnością cywilną?

Kontakty z ludnością cywilną były nadzwyczajne! Nigdy w życiu nie zapomnę, jak mnie zupełnie obcy ludzie pomagali, ile mnie obcy ludzie okazali serca. Przede wszystkim warunki były straszne, wszyscy tracili swój dobytek, nie mieli co jeść. Zasadniczo powinien się każdy martwić o swoją egzystencję, a ludność cywilna bardzo Powstańcom pomagała. Tak jak piszę w swoich wspomnieniach, ludzie przynosili mi – chociaż nie było jedzenia – suchary, przynosili mnie kostki cukru, przynosili mnie koszulę nocną, bo przecież leżąc, byłam stale spocona, w gorączce, musiałam stale koszulę zmieniać, to w ogóle [z tym] nie miałam problemu. Prali mnie wszystko, przynosili, obcy ludzie, zupełnie mnie nie znający. Też muszę powiedzieć, że nigdy nie zapomnę momentu, kiedy starsza pani przyniosła mi sos z kwaszonych ogórków. Miałam wtedy dużą gorączkę, a na dworze był upał i straszne pragnienie. W życiu nie zapomnę smaku sosu z ogórków kwaszonych, kiedy dostałam od starszej pani, która mi ze swoich zbiorów jeszcze przyniosła i podzieliła się ze mną. Zachowanie ludności cywilnej – oni byli wdzięczni, że myśmy chociaż na krótki okres czasu stworzyli kawałek wolnej Polski. Ludność cywilna bardzo nam pomagała i bardzo nas szanowała i bardzo była szczęśliwa, że Powstanie wybuchło. Oczywiście do pewnego momentu, bo później jednak każdy jak się zetknął z rzeczywistością, to też nad wieloma sprawami się zastanawiał.

  • Pani dostała w czasie Powstania Krzyż Walecznych? Może pani opowiedzieć, za co została pani nagrodzona takim odznaczeniem?

Za swoją postawę, za swoją pomoc i za to, że… Bez powodu bym na pewno nie dostała, tak się zachowałam, jak się zachowałam. Jeszcze chciałam opowiedzieć o momencie, kiedy zostałam odznaczona, to też było niesłychane przeżycie. To było tak bardzo szybko, kiedy na niebie ukazały się [spadochrony]… Rano wstajemy, wczesnym rankiem wstajemy, bo nasze posłanie to było w mieszkaniu na podłodze, na kocach, wstajemy, patrzymy w okno, a niebo zasłane białymi spadochronami. To był jeden, jedyny dzień, kiedy alianci zorganizowali gremialną pomoc dla Powstańców, rzeczywiście wtedy dostaliśmy dużą pomoc, choć wiele zrzutów przeszło na stronę niemiecką. Nam to bardzo pomogło i przede wszystkim bardzo podniosło w nas ducha, bo byliśmy pewni, że zrzuty powtórzą się wielokrotnie, niestety więcej się już nie powtórzyły. W krótkim czasie po tym dziewczyny mówią: „Słuchaj, zostaniesz odznaczona”. Byłam zdziwiona, nigdy w życiu tego nie przeżywałam. Raptem widzę, że coś się szykuje, więc wchodzę do pokoju, do jednego z pomieszczeń, a na stole są pomidory, jest bukiet kwiatów. Mówię: „Przecież pomidorów nie widziałam od chwili wybuchu Powstania, skąd się to znalazło?”. Dziewczyny szykowały już przyjęcie, bo już było wiadomo, że zostaną odznaczone cztery osoby z naszego batalionu. Odznaczenie było też bardzo wzruszające, to już była ciemna, późna noc, działo się to na dziedzińcu. Przede wszystkim przyjechał dowódca batalionu – kapitan „Golski”, wręczył nam gratulacje, bo o odznaczeniach nie było mowy w tym czasie, medali nie było, żeby dawać. To był bardzo wzruszający, przede wszystkim nastrojowy [moment], bo była ciemna noc, ruiny przed nami i za nami, były domy z wnękami, gdzie nie było szyb. Jeszcze pamiętam, nigdy nie zapomnę szczęku blach, które się kołysały i wiły o siebie, jak wiatr zawiał, tak że to był specjalny klimat w tym momencie. Wręczył nam kapitan „Golski” odznaczenia, pośmiertnie również Wanda Gromulska dostała to odznaczenie – Krzyż Walecznych i były przemówienia i podziękowania. Później chłopcy urządzili nam przyjęcie. Przychodzimy znowu do pomieszczenia, gdzie stół był nakryty, a tam stoją kotlety! Mówię: „Boże, Powstanie Warszawskie i kotlety! To rzecz niesłychana!”. Trochę alkoholu się znalazło, więc rzeczywiście bardzo przyjemnie spędzaliśmy wieczór i wczesną noc, bo śpiewaliśmy piosenki. Pomimo tragicznej sytuacji jednak to była młodzież, więc były różne inne przyjemności, które można było jeszcze przeżyć. Było to bardzo przyjemne spotkanie z kapitanem „Golskim”, okazał się bardzo dowcipnym, rozmownym i towarzyskim człowiekiem.

  • Czy dowiedziała się pani z czego zrobione były te kotlety?

Z kota. O tym dowiedzieliśmy się, jak wszystko zjedliśmy, dopiero dowiedzieliśmy się, że chłopcy zabili kota, mięso zmielili i zrobili kotlety. To też była zaskakującą sytuacja.

  • Czy smakowały państwu kotlety?

O! Wspaniałe były.

  • Upadek Powstania. Mówiła pani, że pani pluton zdecydował się wychodzić jako ludność cywilna.

To znaczy jako cywile. Moi koledzy wszyscy wyszli jako cywile.

  • Dlaczego?

Dlatego że nie chcieli iść do obozu, po prostu, bo ci którzy ujawnili się jako żołnierze, musieli iść do obozu, a oni nie chcieli iść do obozu.

  • Czy mieli państwo prawo wyboru: wyjść jako żołnierz lub jako cywil?

Oczywiście. Jak się [człowiek] nie ujawnił, to najlepszy dowód. Cały pluton 161 wyszedł jako ludzie cywilni, wszystkie moje koleżanki czy wszyscy chłopcy, może się mylę, bo tam jednak później dużo chłopców nowych doszło, może się mylę, ale w każdym bądź razie moje dziewczyny wszystkie wyszły jako [cywile]… Nie przyznały się do tego, że walczyły w czasie okupacji.

  • Jak się potoczyły dalej pani losy?

Wyszłam jako żołnierz. Niemcy mnie ewakuowali. Cały szpital ewakuowali do Zeithain, to jest znane miejsce, bo to był stalag-szpital, wszyscy ranni lekarze, cały ekwipunek szpitala został zabrany do obozu i zostaliśmy wywiezieni. Warunki były okropne! Jak przyjechaliśmy, to pierwszą noc (a jakby nie było, myśmy byli późno wywiezieni z Warszawy, bo po 15 października) było bardzo zimno, tak że noc spędziliśmy na świeżym powietrzu, jeszcze nas do baraków nie zakwalifikowano, bo baraki dopiero dla nas szykowali. Warunki były straszne do chwili, kiedy Czerwony Krzyż nie uznał nas jako kombatantów, a jako kombatanci zostaliśmy uznani na święta Bożego Narodzenia, wtedy dostaliśmy pierwsze paczki.
W obozie chorowałam strasznie ciężko na szkarlatynę, byłam umierająca, dziewczyny już krzyżyk na mnie postawiły, że już w ogóle nie żyję. Przeżyłam, chociaż mówię, że tak było dobrze, że nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Z chwilą kiedy wróciłam do przytomności, kiedy już miałam na tyle świadomość, że żyję, strasznie żałowałam, że na tą złą ziemię wróciłam.

  • Dlaczego podjęła pani decyzję, żeby wyjść jako żołnierz?

Innych warunków nie miałam, przecież nie mogłam chodzić, bo byłam bez nogi, więc innych warunków… Na kuli jaką odległość mogłam przejść? Niewielką, więc musiałam się zdecydować na to, żeby mieć opiekę cały czas. Nie miałam innego wyjścia.

  • Podobno w obozie, w którym się pani znajdowała, więźniowie zorganizowali jasełka.

Tak. Obóz się później bardzo zorganizował. Był zorganizowany teatr. Dowódca, porucznik Wagner był reżyserem teatru „Ateneum”, zresztą przeuroczy człowiek, sympatyczny, reżyserował różne sztuki, oczywiście bardzo patriotyczne, między innymi przez koleżankę została napisana jasełka. Zostały zorganizowane różne sztuki teatralne. Teatr był, było zorganizowane nauczanie, bo to była przecież sama młodzież, więc uczyliśmy się języków obcych, uczyliśmy się historii, były różne prelekcje organizowane, obóz się po prostu już zorganizował. Śliczna kapliczka została zbudowana, nie tyle zbudowana, ile zagospodarowana, z witrażami. Koleżanka, która jasełka napisała, piękne witraże zrobiła, więc tak jak w obozach – kościół w witrażami to jest coś niesłychanego. Już było zorganizowane życie, obozowe wprawdzie, ale życie.

  • Pamięta pani moment wyzwolenia?

Był bardzo smutny, dlatego że nas wyswobodziły wojska radzieckie. Nasz obóz był położony trzy kilometry od Łaby. Łaba była granicą między strefami okupacyjnymi, alianckim i sowieckim, a nas wyzwolili Sowieci. Większość obozu przeszła przez Łabę, zakładając sobie francuskie opaski, żeby nikt nie kwestionował, na stronę aliantów. Też byłam w takiej sytuacji… Zresztą sytuacja moja, jeśli chodzi o nogę, nie miała znaczenia. Miałam straszną nostalgię, tęskniłam za krajem, tak że mnie było wszystko jedno, tylko marzyłam o tym, jak najszybciej wrócić do kraju. Świadczy to o tym, że myśmy w grupie zaprzyjaźnionej, sześcioosobowej, poprosili naszego komendanta obozu, pułkownika Strehla, żeby nam dał możliwość wyjazdu wcześniej z obozu do Polski i przydzielił nam traktor do granicy polsko-niemieckiej i przeszliśmy. Czekaliśmy w „dogryzie” [??] pewno tydzień czy półtorej na pociąg, który szedł w kierunku Polski, i zabraliśmy się. Przyjechaliśmy do Polski, w takiej sześcioosobowej grupie.

  • Czy pani mama i siostra przeżyły wojnę?

Mama przeżyła w Wołominie, a siostra przeżyła w Łukowie. Nie wiedziały nic o mnie. Jak wróciłam do kraju z tegoż obozu, naszym środkiem płatniczym były puszki mięsne, które dostałyśmy na wyposażenie na drogę, to była zapłata za rikszę. Pierwsza rzecz to całą szóstką… Nie, później podzieliliśmy się. Między innymi w naszej grupie był Mietek Milecki, znany aktor swojego czasu, z dwoma paniami pojechali do Częstochowy, a ja ze swoją cudowną opiekunką panią Wandą Englertową, ciotką znanych aktorów zresztą, przyjechaliśmy do Warszawy z panem Foktem jeszcze. Pani Wanda i pan Fokt, wróciliśmy do Warszawy, więc we trójkę wzięliśmy rikszę i po kolei: wpierw pojechaliśmy na Natolińską. Na Natolińskiej była bardzo, można prawie powiedzieć, zaprzyjaźniona pani Goździcka, administratorka. Mówi: „Słuchaj, kochanie, twoja mama mieszka na Targowej”. Ponieważ babcia miała na Targowej kamienicę, więc mówię: „O! To na pewno u babci Kwasiborskiej, na Targowej 44”. Pierwsza rzecz, to pojechałam tam, tam była cześć dalszej rodziny, [rodzina] powiedziała: „Mama mieszka naprzeciwko”. Już było gdzie się zahaczyć. Wanda Englertowa miała najbliższą rodzinę na Floriańskiej.

  • Pani Wanda była w obozie z panią?

Tak, była. Opiekowała się mną od chwili, kiedy byłam ranna. Opiekowała się mną jak najlepsza matka, to był tak uroczy człowiek! Zawsze ze łzami w oczach o niej mówię, bo inaczej nie mogę, tyle od niej otrzymałam serca i tyle jej zawdzięczam.

  • Czy opiekowała się panią już w Powstaniu?

Tak, już się mną opiekowała, już jak byłam ranna. Była pielęgniarką w szpitalu, już się opiekowała. Zawsze mówiła: „Słuchaj, Kasia, ja mam dwóch synów, o których nie wiem nic, ja wierzę, jak ja tobie tyle opieki i serca przekażę, to to samo serce może otrzymają moi synowie”. Jeden zginął bez wieści zupełnie, [nikt] nie wie, gdzie jest pochowany, nie wie, gdzie zginął; a drugi to jest znany Julek Englert, który napisał piękną książkę o Piłsudskim, mieszka zresztą cały czas w Londynie. Ona umarła, wyjechała do Ameryki, później [przeszła] przez zieloną granicę, przekroczyła zieloną granicę, żeby dojechać do męża, bo jej mąż był pułkownikiem, był w Londynie, zaraz po wojnie się dostał do Londynu. Wszystkimi siłami starła się do Londynu dostać, przez zieloną granicę przeszła, spotkała i męża, i syna Julka.

  • Czy była pani represjonowana po wojnie?

Nie, nie byłam represjonowana. Dlaczego? Dlatego że zaraz, bardzo szybko po Powstaniu poznałam męża w Płocku. Wujostwo tak zrobili, że w majątku Słupca, sądząc, że może majątek się da uratować, zrobili leśniczówkę. Myśmy osiedli w leśniczówce w Słupcy, zresztą do dzisiejszego dnia jest zabita deskami, że tak powiem. Myśmy osiedli, to było wszystko daleko od wszystkiego, daleko od ośrodków, tak że przesiedziałam zupełnie bez żadnych represji, bez niczego.

  • Pani w czasie Powstania Warszawskiego miała pani dwadzieścia lat?

Tak.

  • Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia lat, czy poszłaby pani znów do Powstania?

Oczywiście, dla mnie to jest zaszczyt. To jest rzecz, uważam, to jest szczęście przeżyć, co przeżyłam. Tak uważam. Oczywiście!





Płock, 16 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Katarzyna Rabińska-Nowakowska Pseudonim: „Kasia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski”, pluton 161 Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter