Krystyna Apolonia Szonert

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Szonert, z domu Palme, rok urodzenia 1935.

  • W jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania?


W dzielnicy Śródmieście przebywałam przez cały okres Powstania, ale nie w jednym miejscu, dlatego że…

  • Proszę opowiedzieć, gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Warszawie na ulicy Świętokrzyskiej.

  • Kim byli pani rodzice?


Mój ojciec był kuśnierzem i prowadził pracownię futer właśnie na Świętokrzyskiej 13.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Tak, siostra moja urodziła się na krótki czas przed wybuchem II wojny światowej, a następnie brat i najmłodsza siostra już później.

  • Czyli w czasie wojny właściwie miała pani tylko jedną siostrę.


Tak, tylko jedną siostrę.

  • Miała pani cztery lata, jak wybuchła wojna. Jak pani zapamiętała 1 września, czy zdawała pani sobie sprawę z tego, co się wokół dzieje?


Wiedziałam, dlatego że rodzice powiedzieli mi, że… Starali się oczywiście mnie uspokoić i chyba tak się stało, dlatego że była z nami jeszcze matka ojca i wydawało mi się, że właśnie jak długo będę przebywać w tym kochającym otoczeniu, tak długo wszystko będzie dobrze. No, ale niestety bardzo prędko straciliśmy dom, bodajże następnego dnia, i musieliśmy uciekać, bojąc się pożaru, dlatego że Świętokrzyska ulica paliła się po prawej stronie, patrząc z Nowego Światu w głąb, i jednocześnie palił się Nowy Świat. Kiedy wychodziliśmy, a właściwie uciekaliśmy z naszego domu, który jeszcze się wtedy nie palił, ale był najniższym domem w tej części Świętokrzyskiej, było wiadomo, że ten dom się zapali lada chwila. Kiedy uciekaliśmy właśnie stamtąd, to ja pamiętam bardzo dokładnie, że trzymałam za rękę moją babcię i widziałam płonące domy na Nowym Świecie na przykład, po obydwu stronach Nowego Światu i zionące gorące powietrze, jakie na nas padało – i to powodowało strach. Ale widziałam, że jakoś wszyscy podążają w tym samym kierunku i nikomu się nie dzieje nic strasznego, tak że przebyłam to całkiem dobrze.

  • Gdzie się państwo udaliście?


Udaliśmy się poprzez ulicę Ordynacką do Kopernika, gdzie zaraz blisko ulicy Ordynackiej, na ulicy Kopernika, mieszkała moja ciotka z rodziną, to znaczy siostra mojej mamy. I tam zgromadziliśmy się w piwnicy, plus jeszcze inne części naszej rodziny – czego tak bardzo dobrze nie pamiętam, natomiast pamiętam doskonale, że piwnice były wypełnione dosyć gęsto ludźmi, dlatego że ten dom słynął z nadzwyczajnych fundamentów i doskonałej struktury ścian i budownictwa. Wydawało się wszystkim ludziom, że jeżeli jakiś dom przetrwa w tej okolicy, to właśnie będzie ten dom, tak że oprócz samych mieszkańców byli jeszcze ludzie, którzy przyszli z sąsiednich miejsc. Stał się wtedy bardzo tragiczny dla mojej mamy wypadek, dlatego że chowając się w czasie nalotu, a był to nalot niespowodowany bombowcami niemieckimi, tylko działami, które wyrzucały duże bardzo pociski i jeden z pocisków w czasie tego właśnie nalotu trafił w najbliższą część budynku, w ścianę gdzie na dole w piwnicy była moja matka z dwojgiem dzieci i babcia – to pamiętam dobrze. I ten pocisk, przelatując i drążąc sobie drogę, wybuchł i wysłał pociski w naszą stronę, na skutek których moja babcia była dosyć poważnie ranna i nie udało jej się całkowicie wyzdrowieć z tych ran. Moja mama miała bardzo silnie uszkodzoną prawą stopę i miała pocisk na czubku głowy. Oczywiście pamiętam tę krew, która zaczęła się sączyć ze wszystkich stron i naszą ucieczkę z tego miejsca do innego, ale to nie miało chyba większego znaczenia – po prostu o tyle, że czas do końca nalotu jakoś szybciej płynął. Po skończonym nalocie wróciliśmy do mieszkania mojej ciotki i moja babcia była zabrana przez – nie pamiętam tego, czy przez pogotowie, czy przez okupantów sąsiednich mieszkań – w każdym razie wiem, że była zabrana do szpitala, w którym przebywała bardzo długo, bo te rany, które się [nie goiły] pozostały z nią przez jakiś czas, bo to na pewno musiała czekać na opatrunki, na lekarza i tak dalej. Dostała infekcji, która z kolei się nie goiła przez miesiące, aż wreszcie [babcia] zmarła. Natomiast moja mama nie robiła nic w tym kierunku, żeby sobie pomóc, tylko się modliła – to pamiętam – modliła się bez przerwy. Po chyba bardzo krótkim czasie, a może nawet tego samego dnia była zabrana przez mojego wujka do mieszkania jej matki w Alejach Jerozolimskich 17 i tam był sprowadzony felczer, który oglądał najpierw te rany, zrobił opatrunek na głowie i zdecydował, że jeśli chodzi o nogę, to jedyne, co byłoby rozsądne, to natychmiast operować. No, pytanie padło: „Gdzie?”. – „A, no tutaj właśnie, gdzie jesteśmy”, gdzie było ciemno, zupełnie jak w nocy. Może nawet to była i noc. Ten wujek, który nas przyprowadził, musiał trzymać świeczkę, a felczer wyjął swoje narzędzia chirurgiczne i zobowiązał się wyciąć tę najbardziej zniszczoną kość, która by się sama nie zagoiła, a która by spowodowała gangrenę i ucięcie nogi w kolanie. Jeszcze muszę dodać, że jedynym środkiem znieczulającym dla mojej mamy to była bardzo silna czarna kawa, kubeczek kawy czy dwa kubeczki kawy i taka sama ilość alkoholu, ale nie wiem, czy zwyczajnej wódki, czy spirytusu, nie mam pojęcia. W każdym razie to spowodowało, że mama straciła świadomość, operacja została przeprowadzona i później już kiedy zaczęła powoli dochodzić do siebie dzień po dniu i tydzień po tygodniu, okazało się, że operacja była wielkim powodzeniem i nic złego się nie działo. I chociaż została kaleką na resztę życia, to jednak nie straciła nogi, więc to był wielki sukces.

  • Proszę powiedzieć, czy pani była przy tej operacji?


Przy samej operacji nie, trzymała mnie babcia w innym pomieszczeniu przez ścianę. A ten wujek, który trzymał świecę, to niestety w pewnym momencie zemdlał. No, mimo wszystko… nie wiem, czy on był ocucony, czy inna osoba przyszła na jego miejsce – tego nie wiem.

  • Powiedziała pani, że jak do piwnicy wpadła bomba, to że pani mama miała bombę na głowie.


Nie bombę, mama miała odłamek – wszystko to były odłamki. Tak że mama miała uszkodzoną głowę tu, na samym czubku, na wielkość palca, gdzie czasem pokazywała nam, że możemy sprawdzić, i ten otwór pozostał do śmierci.

  • Pamięta pani, w którym roku zmarła pani babcia po tych przeżyciach w szpitalu?


Babcia zmarła gdzieś około czterdziestego albo czterdziestego pierwszego roku, albo między czterdziestym a czterdziestym pierwszym – tak, to by brzmiało najbardziej prawdopodobnie. Ja nie widziałam.

  • Pani ojciec był razem z wami w piwnicy?


Nie, mojego ojca nie było, bo ojciec brał udział w walce o obronę Warszawy.

  • Czy po kapitulacji Warszawy dalej mieszkała pani z rodziną u cioci, w tym budynku na Kopernika?


Nie, natychmiast po ustaniu działań wojennych mój ojciec wrócił do domu. Radość oczywiście była wielka i natychmiast zajął się znalezieniem dla nas nowego mieszkania, gdzie cała rodzina mogłaby prowadzić normalne życie. I znalazł mieszkanie […], znalazł pomieszczenie w Alejach Jerozolimskich 13, a przedtem, jak użyłam słowo „trzynaście” na Świętokrzyskiej, to był numer dziesięć, Świętokrzyska 10. I tutaj właśnie w Alejach, numer trzynasty, gdzie pamiętam numer telefonu do dzisiejszego dnia, 710-01, ojciec wynajął czy kupił (nie wiem, jak to wtedy wyglądało) duże mieszkanie, w którym mógł pracować, i właśnie tam się przeprowadziliśmy. Tam zaczęliśmy, jak mama mówiła, życie od początku, bo nic się z poprzednich rzeczy nie uratowało, trzeba było zaczynać od prostej koszulki i pary butów.

  • Czy pani ojciec przez całą okupację pracował w swoim zawodzie?


Tak.

  • I miał swój warsztat w domu?


Miał warsztat w domu, tak. Od strony ulicy – Alej Jerozolimskich to była pierwsza brama od ulicy Brackiej. Miał na zewnątrz, znaczy od strony ulicy, szyld ze swoim nazwiskiem i nazwą swojego przedsiębiorstwa, a po prawej stronie bramy był ogromny kolonialny sklep braci Pakulskich, którzy później ulokowali się na rogu Chmielnej i Brackiej, ale wtedy jeszcze przed Powstaniem to mieli sklep właśnie w tym samym budynku.

  • Kiedy pani poszła do szkoły? Czy poszła pani do takiej szkoły oficjalnej, czy była pani uczona w domu?


Byłam uczona w domu, tak że umiałam czytać i pisać, mając pięć lat. Jak skończyłam pięć lat, byłam zapisana do szkoły Cecylii Plater na Pięknej i tam byłam, ja myślę… Właściwie nie mogę się tego dokładnie doliczyć, ale musiałam tam być do roku jakiegoś czterdziestego trzeciego, tak myślę, trzeciego albo czwartego, dlatego że w tamtej szkole ze swoimi koleżankami z tej samej klasy przystępowałyśmy do Pierwszej Komunii Świętej, dlatego że była tam również kaplica na miejscu i tam na miejscu brałyśmy Pierwszą Komunię, której udzielał ksiądz, który uczył nas religii.

  • Czy pani sama chodziła do szkoły?


Nie, w tym wieku jeszcze nigdzie nie chodziłam sama.

  • Czy była pani uczona, jak się zachowywać w stosunku do Niemców, jak ma się pani zachowywać na ulicy?


Tak, tak, oczywiście.

  • Czego panią uczono?


Uczono mnie wielkiej dyskrecji i ostrożności, unikania za wszelką cenę jakichkolwiek kontaktów z Niemcami i oczywiście bardzo spokojnego zachowania, żeby nie powodować żadnego centralnego… centralnej ciekawości. No i uczono mnie, że Niemcy nas okupują i są przeciwko Polakom, i że rozstrzeliwują Polaków.

To było dla mnie bardzo ważne w tym momencie, dlatego że mniej więcej w tym roku, zaraz po Komunii, krótko po Komunii Świętej, szkoła została zamknięta przez Niemców. Ojciec jednej z koleżanek, à propos jej nazwisko było takie same jak teraz obecnie jest moje, Magda Szonert, podjął się uczenia dzieci ochotniczych rodziców, w ich mieszkaniu. Pod warunkiem że sobie stworzymy specjalne godziny czy minuty w przychodzeniu i wchodzeniu do mieszkania, żeby to nie wyglądało jak gromadne przychodzenie na lekcje. Żeby to raczej wyglądało, że to przychodzą koleżanki do Magdy się pobawić czy spędzić czas. I rzeczywiście tak było. Byłyśmy uczone, że jeżeli się w razie czego spotkamy dwie na schodach, to żeby to ukryć, starać się rozmawiać o jakichś zabawach i tak się stało. Kiedy ja już byłam na którymś – powiedzmy – na pierwszym czy drugim piętrze, nagle zobaczyłam, że przede mną jest jedna z dziewczynek. No, ale to jeszcze było pół biedy, dopóki byłyśmy tylko same we dwie, ale wchodząc na górę, spotkałyśmy najbliższą sąsiadkę, którą już z widzenia znałyśmy i byłyśmy zaskoczone tym. Wtedy ja jakoś, pamiętam, nie straciłam głowy, zaczęłam głośno mówić: „Ale Magda będzie szczęśliwa, jak zobaczy, że my już tak wcześnie przychodzimy na jej imieniny”.

Zapukałyśmy do drzwi, weszłyśmy do środka i to na razie był koniec, ale sąsiadka była osobą pewną i opowiedziała rodzinie Szonertów o tym moim wystąpieniu, no i było moc śmiechu. I właśnie co się stało? Bo te komplety trwały co prawda do końca roku, po którym dostałyśmy cenzurkę, ale już nie były kontynuowane, dlatego, myślę, że to musiał być rok czterdziesty czwarty, a po roku czterdziestym czwartym to już były wakacje i po wakacjach Powstanie. Więc właśnie w tym czterdziestym czwartym roku, pamiętam, przeraźliwy fakt, kiedy będąc u państwa Szonertów, zobaczyłyśmy przez okno, które było na trzecim czy czwartym piętrze, na rogu Kruczej i którejś z poprzecznych, ale nie pamiętam dokładnie której, zobaczyłyśmy łapankę niemiecką. Jak Niemcy podjechali ciężarowym samochodem, wyskoczyli z tyłu, uzbrojeni i zaczęli łapać tych ludzi, którzy akurat przechodzili rogiem ulicy po przeciwnej stronie, tak że z okna mogłyśmy to widzieć. Musiałyśmy być bardzo ostrożne i byłyśmy, bo to było tak tragiczne, jak ci ludzie i płakali, i wyrywali się, i starali się uciekać na wszystkie strony, a ci którzy odbiegli na pewną odległość czy starali się schować w sąsiedniej bramie, byli z miejsca zastrzeleni. Tak że widziałyśmy bardzo dużo tragedii ludzkiej i rozlanej krwi. Może nawet nie powinnyśmy w tym wieku tego widzieć, ale widocznie ojciec Magdy, pan Szonert, bardzo mądry człowiek, który uważał, że to ma jakiś sens, tak pozostawił nas dobrowolnie, która nie chciała dziewczynka oglądać, to mogła oczywiście odejść, ale te, które z jakichś powodów chciały oglądać, te widziały. To się działo bardzo prędko, to nie trwało długo, zaledwie minuty, ale niemniej się działo. I później, pamiętam, po jakimś czasie, kiedy przyszedł koniec roku szkolnego, to pan Szonert powiedział nam, że: „Jak przejdziecie ulicę, odchodząc z naszych stron, to zwróćcie uwagę, że tam jest grób ludzi rozstrzelanych pod murem”. I rzeczywiście, nie wiedzieliśmy na pewno, ale jak rozmawialiśmy wszyscy razem, to podejrzewaliśmy, że to musieli być może ci ludzie, którzy byli złapani w czasie łapanki, którą oglądaliśmy przez okno.

  • Czy była pani jeszcze świadkiem jakichś tragedii w czasie okupacji?


W czasie okupacji, tak. Zbliżamy się teraz do Powstania Warszawskiego. Ojciec przywiózł nas spod Warszawy, gdzie spędzaliśmy wakacje szkolne. Przywiózł nas do domu w Aleje Jerozolimskie 13, na rogu Brackiej, z tą myślą, że jeżeli wybuchnie wojna… A sam wiedział, że na pewno wybuchnie Powstanie, dlatego że był członkiem AK, już miał umówione spotkanie i zostawi matkę z trojgiem dzieci, więc powiedział, że będzie nam się łatwiej przechowywać pod wysokimi domami i w zabudowanym miejscu niż gdzieś na polu poza Warszawą w wakacyjnym domku. Mylił się akurat, ale tak się stało. Pamiętam, że po naszym powrocie odbywały się takie nabożeństwa na podwórku, gdzie stał wysoki posąg Matki Boskiej i mówiony były różaniec i modlitwy do Matki Boskiej. Ale nagle… Mnie się zawsze wydawało, że to się stało pierwszego dnia Powstania, że właśnie, tak jak później ludzie mówili, ale czy to była prawda – nie wiem, że to był pierwszy dzień Powstania. Dlatego że właśnie Powstańcy zgromadzili się w naszej oficynie na końcu podwórka i że ich zadaniem było rozpoczęcie tej [walki], Powstania i ataku na Niemców, którzy byli na BGK. Dosłownie przez Bracką i kawałek jeszcze, który nie pamiętam, czy miał budynki, czy to był wolny jakiś kawał niezabudowanego miejsca – nie wiem, tego nie wiem – pamiętam BGK. Mówiono, że właśnie Niemcy są tam na dachu, doskonale uzbrojeni. No i rzeczywiście były ataki i strzały wzajemne, ale bardzo prędko zjawił się samochód ciężarowy niemiecki, wjechał do bramy i zaczęły się, nie wiem, czy pertraktacje, czy co to było.

Jednocześnie z Niemcami wpadli do bramy ludzie, którzy akurat przechodzili Alejami Jerozolimskimi, albo którzy starali się schronić w piwnicy. Ci ludzie wszyscy byli złapani przez Niemców, ustawieni pod oknami naszego budynku, naszego domu, znaczy ze środka, od strony podwórka, bo nie widziałam, co się działo na zewnątrz, i zostali rozstrzelani. Natomiast dozorca, który się przeciwstawiał temu samochodowi w bramie, bo on twierdził, że to jemu przeszkadza w pracy i tym podobne argumenty, on niestety został też zabity przez Niemców. Została jego żona, która oczywiście bardzo histerycznie płakała. Ale jak wiadomo, zanim rozpoczęło się Powstanie, obywatele miasta Warszawy, nie wiem, czy wszyscy, czy ci, z którymi my w jakiś sposób byliśmy connected, wszyscy uważali za rzecz niezwykle ważną mieć zapasy na okres nadchodzącego Powstania i wojny, tak że we wszystkich piwnicach pod domami ludzie mieli swoje półeczki, każdy miał swój kącik w swojej piwnicy poświęcony temu i to były: alkohol, pieczywo, konserwy, mleko, słodycze prawdopodobnie i również te zapasy, w te zapasy była zaopatrzona dozorczyni domu. Jak Niemcy wkroczyli, znaczy wyskoczyli z samochodu, rozstrzelali, kogo chcieli i ogłosili przez megafony, że wszyscy mieszkańcy tego bloku muszą schodzić na dół, bezwzględnie opuszczać swoje mieszkania i najlepiej, żeby gromadzili się w piwnicach i tam przebywali aż do odwołania. Więc wszyscy zaczęli schodzić do piwnic i tam pod ścianami przykucali sobie czy na czymś siadali i czekaliśmy, co będzie dalej, jakie są dalsze losy. Ta wyższa władza wojskowa, która przyjechała ciężarowym samochodem, znalazła się w dyżurce nieżyjącego już dozorcy, znaleźli te zapasy, wyciągnęli te wędzone boczki i szynki, wyciągnęli alkohol, zaśmiewali się, że jest tak dużo alkoholu i popili się kompletnie, ucztowali, popili się. Kiedy to już się stało, nagle zjawili się w piwnicach, bo przez ten czas jak oni ucztowali, to ta druga część zwykłych żołnierzy przechodziła piwnice we wszystkie strony i możliwe kąciki, pilnowała i sprawdzała tych ludzi, którzy tam siedzieli. Natomiast jak tamci, którzy już się popili i nie bardzo wiedzieli, co się z nimi dzieje, zamienili się – ci przytomni poszli się upić, a ci pijani zaczęli nas pilnować. I to było niezwykle przerażające, bo ja to pamiętam, jak oni nosili ze sobą – nie takie granaty, które były popularne i to każdy wiedział, jak wyglądają, to musiały być granaty, bo oni to nosili w ręku. Gdzieś słyszałam, jak to się nazywało, ale nie pamiętam. To były takie jakby wielkie pociski złożone z dwóch okrągłych trójkątów, tu zlepione pośrodku, tak że one miały taki kształt i jednocześnie taką wielkość, a tu były na takich grubych trzonkach drewnianych. Oni nosili te granaty w prawym ręku i ci ludzie, którzy, biedacy, wszyscy siedzieliśmy po prawej stronie tej piwnicy pod ścianą, to oni przechodzili z tymi granatami, zataczali się i bardzo często jak dochodzili do nas, akurat było zataczanie na prawą stronę. Pamiętam, jak myślałam: „Boże, żeby tylko ten granat nie uderzył o ścianę”. I jak przeszli, to każdy mógł odetchnąć przez chwilę, dopóki nie przyszedł następny. Co jest tu ważne, bardzo ważne, muszę to wspomnieć, że nasz dom i ta właśnie oficyna, i te właśnie piwnice, były przed przyjazdem Niemców pełne Powstańców. Oni sobie żartowali, śmiali się, rozmawiali z nami i dla swojej własnej obrony, swojego… Właściwie nie obrony, dla swojego własnego bezpieczeństwa przebili mur piwnicy, który przechodził na stronę Nowogrodzkiej 4 i kiedy Niemcy… Nie wiem, czy oni już na moment wcześniej wiedzieli, że Niemcy już tu mają zamiar wjechać, czy jak manipulowali tym samochodem zanim wjechali do bramy, w każdym razie w tym momencie wszyscy młodzi mężczyźni przeszli, przeskoczyli przez tę dziurę, jakoś udało im się uciec. Mało tego, oni nawet tę dziurę za sobą zamurowali. Nie było śladu ucieczki kogokolwiek z piwnicy. Kto został, to właśnie byli ludzie tacy jak moja mama: kobiety z dziećmi, inwalidzi, starsi mężczyźni. Jeden z tych starszych mężczyzn, który był na wózku inwalidzkim, chciał koniecznie siedzieć blisko wyjścia z piwnicy na podwórko i mówił, że on zna niemiecki, i on chce tu być, dlatego że on będzie się orientował, jakie są plany, co oni rozmawiają i tak dalej. I rzeczywiście tak było. I teraz… W pewnym momencie, kiedy już właściwie wszyscy byli do pewnego stopnia pijani, komendant tej grupy, czy jakiś oficer, zawołał do siebie młodego żołnierza. To się działo, jak byśmy sobie to wywróżyli, przy naszych otwartych drzwiach do piwnicy, bo reszta, inne drzwi, które prowadziły do piwnic, były zamknięte, bo tak było Niemcom wygodnie. My nie wiedzieliśmy dlaczego, ale później to wynikło z sytuacji, bo jak on zawołał tego młodego żołnierza, powiedział mu: „Słuchaj, ty musisz wziąć innych żołnierzy, sprowadzić wszystkich tych ludzi z piwnicy w jeden zakątek i zasypać ich granatami, wtedy my już będziemy mogli spokojnie stąd odjechać”. Bo Niemcy się orientowali, że ta wymiana wojny z Niemcami, którzy są na dachu BGK, że to się odbywa z tego domu, który jest narożny – Aleje i Bracka, więc to miało sens, że to się musiało od tego zacząć. Ten młody człowiek… Nie wiem, co spowodowało w jego życiu i w jego mentalności, że on odmówił. On powiedział: „Ja nie przyszedłem tu walczyć z kobietami i z dziećmi i ja tego nie zrobię”. Jak on odmówił, oficer – pijany oczywiście, wyciągnął normalny granat zza pasa, rzucił w jego stronę, ale że miał troszkę niewyraźnie w oczach, to granat odbił się o ścianę bloku, wrócił z powrotem i rozszarpał tego oficera na drobne kawałki, bo akurat wtedy wybuchł. Niemcy byli przerażeni, zabrali swoich poranionych żołnierzy, bo oczywiście inni, którzy stali, bo stali wszyscy w grupce… Innych poranionych i nieporanionych załadowali na ciężarówkę i zdecydowali się odjechać. Zostawili tylko, nie wiem ilu, ale probably dwóch, trzech żołnierzy, którzy mieli rozkaz oblać wszystkie wejścia piwnicy benzyną, podpalić ten gmach, żebyśmy się spalili. Oczywiście zabarykadowali wszystkie wyjścia i wtedy wszyscy odjechali. I ten stary mężczyzna, który siedział i znał niemiecki, był w stanie nam to wszystko powiedzieć i on właśnie nami kierował, mówił: „Jeszcze nie wychodźcie, oni jeszcze nie odjechali, oni jeszcze pilnują, musimy czekać cierpliwie, aż oni wszyscy odjadą, wtedy rozwalimy te barykady – czy co zrobimy, już tego ja nie wiem – i będziemy się ratować”. I rzeczywiście – pamiętam, że mama przykładała mi chusteczkę mokrą do nosa, bo się już dusiłam. Było tak dużo dymu w tych piwnicach, że jeden drugiego nie widział. […] I wreszcie ten właśnie starszy pan dał znać, że Niemcy odjechali wszyscy, nie ma nikogo, możemy uciekać. Więc przypuszczam, że każdy starał się uciec jak najprędzej, jak mógł, a przede wszystkim wpuścić powietrze do piwnic. Natomiast ktoś przyszedł, kto właśnie zarządził rozbicie tego poprzedniego otworu do ulicy Nowogrodzkiej 4. Ponowił to z powrotem, że to trzeba odbić, to jeszcze tak bardzo nie zaschło. I ten otwór był zrobiony, może tylko mniejszy, ja w każdym razie jakoś przez to przeszłam, tak że mogłam spaść tam na głowę, na drugą stronę. Potem inne dzieci, moja mama i wszyscy ludzie, kto tam już był przygotowany przez tę dziurę przechodzić.
Pamiętam właśnie, że po przejściu tego otworu na Nowogrodzkiej 4 zastaliśmy tych, w dużo mniejszej ilości, ale niektórych Powstańców, którzy tam się gromadzili i to nie było zajęte jeszcze przez Niemców. Znalazł się wśród Powstańców ktoś, kto znał moją mamę, bo mój ojciec był taki, jak to po angielsku się mówi: charismatic person… Bardzo był lubiany, miał moc przyjaciół i znajomych – wszyscy go praktycznie znali, no i przy okazji mamę. On właśnie podszedł, mówi: „Pani Palme?”. „Tak”. Mama mówi: „Już drugi dom się pali, zostawia nas bez niczego, nie mamy ze sobą nic, tylko tak jak stoimy”. On mówi: „Niech pani się tu zatrzyma z dziećmi przez jakiś bardzo krótki czas, a ja znajdę dla pani gdzieś miejsce, kto panią przyjmie”. No i rzeczywiście znalazł dla nas miejsce u znajomego mojego ojca, pana Zajączkowskiego, bardzo sympatycznego pana, który przyjął nas wszystkich. Miał duże mieszkanie na rogu Kruczej i tam przebywaliśmy jakiś czas, ale oczywiście nie chcieliśmy być ciężarem dla jednej osoby, nie wiedzieliśmy, co czeka nas w następnych tygodniach. Tak że ktoś tam znalazł właśnie członków naszej rodziny, którzy też utracili czy mieszkanie, czy piwnicę, czy coś – w każdym razie zaprowadzili nas do innej piwnicy, gdzie mogliśmy już tam jak gdyby zamieszkać w tej piwnicy, ale też nie na zawsze, tylko na krótki czas. Stamtąd znowuż do innych znajomych. I tak przez całe Powstanie, spędzając tydzień czy dziesięć dni w jednym miejscu, przechodziliśmy do drugiego, aż Powstanie miało swój koniec…

 

  • Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania, jak przemieszczaliście się z jednej piwnicy do drugiej, czy cały czas mieszkaliście w tych piwnicach, czy wychodziliście na górę do mieszkań?


Nie, na górę nie, nie pamiętam właśnie w czyich mieszkaniach byliśmy, bo ja pamiętam tylko piwnice i podwórko, gdzie w czasach bezpiecznych dzieci mogły pobiegać na tym podwórku czy grać w piłkę, czy w coś tam, to to pamiętam.

  • Gdzie w czasie Powstania na tych podwórkach odbywały się na przykład msze święte? Czy ksiądz jakiś do was docierał?


Nie, tego nie pamiętam.

  • A wspólne modlitwy tych, którzy byli w piwnicy? Czy ludzie się wspólnie modlili?

 

Tak, w piwnicach odmawialiśmy wszyscy modlitwy i to były modlitwy, które ja też znałam ze szkoły czy z odmawiania z rodzicami, czy z mamą, czy z babcią. To były „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, „Wierzę w Boga” i dla dzieci było „Anioł Stróż” i „Święty Antoni”, i różaniec, i może jeszcze jakieś modlitwy, których już nie przypominam sobie, żebyśmy odmawiali, ale te na pewno.

 

  • Czy w takich spokojniejszych momentach były śpiewane jakieś piosenki, próbowaliście w jakiś sposób trochę uprzyjemnić sobie ten czas pobytu w piwnicach?


Nie umiałabym odpowiedzieć na to pytanie, dlatego że wyraźnie tego nie pamiętam. Natomiast przypomniało mi się, że niektóre piosenki śpiewane przez Powstańców śpiewałam nawet już po skończonej wojnie. Chociaż nie było wolno, to śpiewaliśmy sobie te piosenki i bardzo nam się podobały. Śpiewając te piosenki, miałam uczucie ogromnej, ogromnej radości, dlatego że one były… Nie były smutne, ale mówiły o różnych, czasami o różnych niefortunnych okolicznościach, ale również mówiły o bardzo szczęśliwych chwilach i wydaję mi się, że ja je słyszałam dosyć często, i że one właśnie potrafiły utrzymać nas w jakimś takim możliwym spokoju. Bo właśnie co się działo, to było okropne, gdzie człowiek nie spojrzał: w lewo czy w prawo, to ludzie byli ranni albo zabici, albo płaczący i właściwie tylko nieszczęście bez przerwy. Tak że ci, którzy jakoś w zdrowiu i w całości przetrwali i mogli z tymi partyzantami śpiewać piosenki i uśmiechnąć się przez jakiś czas, że to było błogosławieństwo. Bo nawet w czasie modlitw to człowiek czuł właściwie lęk i przed Bogiem, i przed wrogami, i przed wszystkim, co jest takie straszne. W jednym z naszych pobytów w czyimś domu i mieszkając w piwnicy, musieliśmy przejść przez ulicę Marszałkowską. Mama była z trojgiem dzieci, z których ja i moja siostra już mogłyśmy śmiało przebiec ulicę Marszałkowską pod barykadą… To mama trzymała najmniejsze – brata na ręku. No i właśnie musieliśmy pokonać ten opór przebiegnięcia pod barykadą na drugą stronę i pamiętam, jak mama mówiła: „Zmówmy – powiedzmy – »Ojcze nasz« i ja pobiegnę pierwsza. Ty, Małgosiu, pobiegniesz za mną, ale nie tak blisko, żebyś się potknęła o mnie, a na końcu przebiegnie Krysia”. W tej kolejności to zrobiliśmy – mama przebiegła pierwsza i pomachała do nas, że szczęśliwie już jest w bramie. Potem przebiegła Małgosia, też jej się udało. No i kiedy ja miałam przebiegać, jakiś mężczyzna, może nawet Powstaniec, wpadł prędko przeciwko mnie… Przede mną, żeby prędko przebiec, jeszcze zanim dziecko będzie biegło. On przebiegając, został postrzelony przez Niemców, kula przeszła dokładnie przez łydkę, tak że zakrwawiony doleciał do tej bramy. Pamiętam, że się tak strasznie bałam, no ale musiałam przebiec. Przeżegnałam się i przebiegłam pod tą bramą, szczęśliwie nic mi się nie stało. Tam po drugiej stronie mieszkaliśmy w czyjejś piwnicy, ale nie wiem, czyja to była.

  • Jak było z jedzeniem?

 

Z jedzeniem… Ach, właśnie – to był problem. Więc muszę zacząć od tego, że wszyscy byliśmy głodni. Wszyscy ludzie, którzy się spotykali, wymijali, rozmawiali i coś, cokolwiek się z nimi działo, wszyscy byli głodni, ale jakimś nadzwyczajnym sposobem czy pomocą mężczyzn, którzy nie byli bezpośrednio w akcji, dostarczali nam jakichś produktów żywnościowych. Pamiętam tylko, że moja mama dostawała jakieś ziarna, gdzieś przyniesione w workach z młyna, który gdzieś był na obrzeżach Warszawy i ktoś nam to przynosił – oczywiście nie cały worek, ale z tego worka część dla nas… to było rozprowadzone. Te ziarna były… Tłukliśmy te ziarna wszyscy albo się mieliło na czymś te ziarna i potem ze zmielonych ziaren, które były traktowane jako mąka z dodatkiem wody czy czegoś, czy soli i jajka – skąd jajka, to nie wiem, ale jak się już znalazło jajko, to też było wbite w to ciasto. Potem takie się robiło placki smażone z dwóch stron na patelni i dla nas – dzieci – wyjątkowo były te placki, jak już trochę ostygły, to były krojone na takie plasterki dosyć cienkie. Każdy plasterek posmarowany był marmoladą i my to jedliśmy z jakimś napojem, ale z jakim, to już nie pamiętam. Tak że to wskazuje na to, że… Zresztą wiem to na pewno, że ludzie dzielili się różnymi artykułami żywnościowymi. Jeżeli my mieliśmy ziarna, a ktoś nie miał ziaren, ale miał na przykład trzy słoiki dżemu czy marmolady, to się wymienialiśmy. Albo byli ludzie, którzy nie stracili swoich zapasów, to mieli znowuż połacie szynki wędzonej albo boczku pokrojonego bardzo cieniusieńko, no i tam odrobinę tego też można było za coś wymienić, co nam się udało dostać gdzie indziej – i to tak właśnie szło.

Doczekaliśmy tego momentu, kiedy Niemcy ogłosili ewakuację Warszawy.

  • Ile lat czy miesięcy miał w czasie Powstania pani brat?


Mój brat był o sześć lat ode mnie młodszy, tak że jak ja miałam dziewięć lat, to on miał trzy lata.

  • Ale mleka nie zdobyła mama nigdzie dla niego?


Może zdobyła, ale ja nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością.

  • Czy ktoś w tych piwnicach miał może jakieś radio?


Nie, wszyscy dbaliśmy, żeby raczej zachować ciszę, dlatego że z ciszą dolatywały rozmaite dźwięki, rozmaite typy alarmów. Były alarmy przeciwko bombom zrzucanym z samolotów, były alarmy przeciwko tym pociskom, które były strzelane z torów kolejowych… Nie wiem, czy to były katiusze, czy katiusze były inne, ale były, i ten klekot pocisków dawał nam wskaźnik, gdzie te pociski możliwie zaczną padać. Gwizd padających bomb był przeraźliwy, tak że to było wystarczająco głośne, ale różne pociski – to, to pamiętam, że na przykład, jak się bawiliśmy na podwórku i usłyszeliśmy albo klekot, albo taki nie za głośny świst, to oczywiście wszyscy byli z powrotem u siebie w piwnicach, gdzieś najgłębiej, gdzie można się było schować. Czyli to było ważne, żeby…

  • Czyli czujność była cały czas zachowywana.


Czujność, była czujność. I przed Niemcami, kiedy oni zaczynali strzelać w te barykady, gdzie, powiedzmy, ogromna, no nie ogromna, ale duża ilość ludzi przechodziła, to oni się orientowali, bo oni widzieli. Wtedy zaczynali kanonadę, żeby zranić jak najwięcej albo zabić jak najwięcej ludzi. Kiedy tam przelatywało kilka drobnych osób, to oni nawet czasami nie zauważali, to się najlepiej udawało. No więc, żeby ktoś grał radio, to nie.

  • Czy trafiali do was Powstańcy, czy przechodzili koło waszych piwnic, czy przez wasze piwnice.


Tak.

  • Jak ludzie reagowali pod koniec Powstania na Powstańców?


My mieliśmy Powstańców, którzy przeszli ze Starego Miasta, otworzyli przejście i zaczęli wychodzić z podziemia. To wiem, że miało miejsce. No i oczywiście każdy się pytał, czy są głodni i jeżeli tak, to przynosili ludzie – każdy co miał, żeby ich nakarmić. Ja nie wiem, co się z nimi stało, tego nie pamiętam. Czy oni nawet wszystko zjadali, czy oni mieli swoje pożywienie, znaczy tam, na Starym Mieście i nie przychodzili tacy bardzo głodni. Pamiętam tylko, że były kobiety i mężczyźni.

  • Czy jakieś gazety, „Biuletyny Informacyjne”, docierały do ludności cywilnej w piwnicach, czy nie? Jakieś gazetki o tym, co się dzieje aktualnie?


Nie pamiętam. To przechodziło drogą „głuchego telefonu”.

  • Do kiedy była pani z rodziną w piwnicach? Kiedy wyszliście na górę?


To była wczesna jesień, byliśmy ciepło ubrani, ale nie za ciepło. Wychodziliśmy właśnie ze wszystkich dziureczek i wędrowaliśmy…

  • Ale pamięta pani, dlaczego wychodziliście? Czy Niemcy kazali?


Że Niemcy, że jesteśmy ewakuowani przez Niemców – tak, to wiedziałam dokładnie. Niemcy stali wzdłuż tych wytyczonych dróg i co ciekawe – w dzieci rzucali pomidorami i cukierkami.

  • Dokąd doszła pani z mamą i z rodzeństwem, gdzie pani trafiła?


Doszliśmy do pociągu – gdzie to było, to nie wiem, ale wiem, że Niemcy kazali nam wsiąść do takiego pociągu dla bydła, z zasuwanymi drzwiami. Wiedzieliśmy dokładnie, że w takich wagonach byli ewakuowani Żydzi prosto do Oświęcimia i tam byli mordowani. To już wiedzieliśmy o tym. I nawet ja jako dziecko wiedziałam to, że to było… Tak że jak zaczęliśmy wsiadać w te pociągi i te zasuwane drzwi, upchnięci do niemożliwości, jeden obok drugiego, to było strasznie przykre. Pamiętam, że trzymałam się mamy, mama trzymała dziecko cały czas na rękach, a my dwie: jedna u jednej nogi, druga u drugiej nogi – trzymaliśmy się. No i ja, chociaż ja wiedziałam, no bo moja siostra była za mała, żeby wiedzieć, ale nic nie mówiłam, bo nie chciałam, żeby niepotrzebnie nie mówić czy powodować jakiś lęk.

  • Gdzie dojechaliście tym pociągiem?

 

Tym pociągiem dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie kazali nam wysiąść i wyprowadzili nas na takie duże hale, pełne drewnianych, takich… Już tak dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że to były tak jakby ławki, jakby coś – na których można było spać i każdy dostał takie właśnie jedną czy dwie ławki… Nie wiem, ale coś tam każdy dostał i ludzie się rozkładali tam… Niektórzy właśnie krzyczeli, opowiadali, że będziemy tak jak Żydzi wywożeni i rozstrzelani albo to, albo nie dostaniemy nic do jedzenia i wszyscy z głodu umrzemy. Takie makabryczne rzeczy, które były zupełnie niepotrzebne, ale nic dziwnego – ludzie byli przerażeni, bo to wyglądało tak, jak byśmy już od tego momentu byli traktowani jak Żydzi. I tam byliśmy zostawieni do następnego dnia. Nic nie wiem o jedzeniu, zupełnie tego nie pamiętam, pamiętam tylko, że Niemcy powiedzieli, że osoby, które mają przy sobie małe dzieci, mają przejść przez punkt kontrolny, mają prawo iść na prawo, ale ci, którzy są jeszcze młodzi, zdrowi i bez dzieci – idą na lewo. Musieliśmy przejść przez ten punkt kontrolny i dobrze się złożyło, że była z nami matka mojej mamy, babcia i jej siostra, ułomna kobieta. One mogły iść jedna ze mną, a druga z tą młodszą siostrą, a mama z synkiem, tak że wszyscy przeszliśmy na prawą stronę.

Stamtąd znów Niemcy załadowali nas na te wagony i wtedy widziałam, jak w nocy na przykład ludzie, jak pociąg się zatrzymał z jakichś tam powodów, byli tacy, którzy ryzykowali ucieczką, bo może mieli rodzinę blisko tu, na tej wsi czy coś. Ale Niemcy do nich strzelali, więc byli tacy, którzy byli zastrzeleni, byli tacy, którzy uciekli – większość została w wagonach.

I wtedy, w nocy, dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, gdzie Niemcy kazali nam wysiąść. Wysiedliśmy na jakiejś stacji, przy której były furmanki konne, kazali nam wsiąść na tę furmankę konną, no i odjechaliśmy. Byliśmy zawiezieni na plebanię do kościoła. Nie wiem, czy moja mama wiedziała, co to jest za miejscowość, gdzie to jest, w każdym razie, tam przyjechaliśmy. Wpuszczono nas na plebanię, zjawił się ksiądz i jego gospodyni. Ksiądz zaraz, bardzo prędko, poszedł z powrotem do swoich pokoi, a ta jego gospodyni została poproszona o nakarmienie nas. Spytali się, czy jesteśmy głodni, no jak powiedzieliśmy, że jesteśmy bardzo głodni, więc ona dała nam… To była, powiedzmy, przykładowo – łyżka rosołu w garnku uzupełnionym wodą. I ona później tą łyżką wazową nalewała tę jakby zupę, ale która nie miała w środku nic, na talerze i my to mieliśmy mieć jako posiłek. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałam moją mamę, która była zła, po prostu zła i powiedziała tej gospodyni księdza, że jak ona może sobie wyobrazić, że ludzie, którzy przyjeżdżają tu po takiej długiej tułaczce po piwnicach, bez jedzenia, mogą się nasycić wodą. I powiedziała jej, że jeśli ona ma jakiś chleb tu w kuchni, to żeby uprzejmie dała nam i dzieciom”. Powiedziała, żeby dała dzieciom po kawałku chleba. No i tej [gospodyni] zrobiło się na pewno nieprzyjemnie, nie wiem, ale wiem, że dostaliśmy po kawałku takiego wiejskiego chleba, taką pajdę. Jak zjedliśmy ten chleb, to… Już nie pamiętam, do rana może zostaliśmy na plebani, ale na drugi dzień to już nie chcieliśmy tam zostać. Kto to zorganizował – nie wiem, ale droga, która szła wzdłuż kościoła, to po przeciwnej stronie plebanii był gospodarz, który po nas przyszedł i on nas zabrał do siebie. On miał dom, taki murowany, przy swoich tych… I jedno okno, drugie okno, wejście po środku, po schodkach, no i on nam dał swój pokój po lewej stronie, a sam z żoną i z córką zamieszkał po prawej stronie. Byliśmy tam aż do momentu, kiedy wojna się skończyła i kiedy w trakcie mroźnej zimy wrócił z poniewierki… Znaczy w pewnym sensie z poniewierki, mój ojciec, nas tam znalazł, no i już wziął resztę spraw w swoje ręce.

Znalazł dla nas mieszkanie w Łodzi, gdzie pojechaliśmy z babcią, ciocią i tam w Łodzi otworzył sklep…

  • To już było po zakończeniu wojny?


To już było po zakończeniu wojny. A jeszcze przed zakończeniem wojny to tylko byłam świadkiem takiej sytuacji, że oczywiście jak Rosjanie wkroczyli i były walki z tymi Niemcami, którzy nie zdążyli uciec, a jakaś liczba tych Niemców tam pozostała, to oczywiście Niemcy byli zabici i w trakcie tej mroźnej zimy trupy niemieckie, które padły w śniegu, tak musiały leżeć aż… Zamarznięte, nie wiem, jak długo, tego to już nie pamiętam. Ale w trakcie tego musiałam pomóc mamie, żebyśmy poszły do najbliższego miasteczka po żywność, to widziałyśmy te leżące trupy z wykrzywionymi twarzami, z bronią w ręku. Moja mama mówiła: „Nie patrz się, Krysiu”. Oczywiście ja się nie patrzyłam, ale jak się nie patrzyłam z tej strony, to akurat było coś po drugiej, tak że widziałam te trupy. Ale jak już to przeżyłyśmy, to już potem nie było nic tragicznego.

  • Powiedziała pani, że ojciec was odnalazł, ale czy to już było po styczniu czterdziestego piątego roku, czy jeszcze w czterdziestym czwartym roku ojciec do was dotarł? Czy to już było zakończenie wojny?


Już wojna była zakończona, dlatego że się okazało, że mój ojciec brał udział w Powstaniu po stronie warszawskiej. Ale pod koniec Powstania, nie wiem dlaczego, oddział, do którego ojciec należał, był przeniesiony na drugą stronę Wisły, do AK i on już tam się bronił przed uciekającymi Niemcami… To tam się jeszcze bronił, bo pamiętam, jak opowiadał, jak w kartoflisku się musiał chować z kolegami i jak po takich piwniczkach, co to się podłogę otwierało, też tam się chowali. Niemcy przychodzili, ale jakoś im się udało, że ich nie znaleźli, no bo Niemcy zabijali wszystkich, kogo znaleźli. Potem ojciec płynął przez zimę… Przepłynął przez Wisłę między krami, z kolegami oczywiście, ale myślał, że już nas nie spotka, bo on widział, jak Warszawa była kompletnie burzona przez Niemców, więc myślał, że wszyscy tam zginęli. I ponieważ był taki zwyczaj, że ludzie, którzy znali się wzajemnie i znali swoje adresy, imiona, i wędrowali, szukali rodzin – dzieci, matek, ojców – zostawiali karteczkę do rodziny państwa tych i tych, czy pana tego, czy pani tej, że żona czy mąż, czy dzieci znajdują się tu i tu. W ogóle podawali sobie wzajemnie, jak tylko się spotykali gdziekolwiek, podawali swoje miejsce zamieszkania. No i ojciec trafił, gdzie ktoś napisał karteczkę: „Panie Palme, pana rodzina jest pod Częstochową, na wsi Wancerzów, czekają na pana”. Ojciec wtedy z Warszawy, w tenisówkach, w letnim płaszczu, w czapce cyklistówce, bez szalika przyszedł na ten Wancerzów i znalazł nas.

  • Jak się dalej potoczyły losy pani rodziny? Zamieszkaliście państwo w Łodzi?


W Łodzi.

  • Czy tata był represjonowany?


Nie.

  • Czy tata się ujawnił, że był w AK?


Nie, początkowo nie. Dopiero po jakichś kilku latach AK, ten oddział AK, w którym był ojciec, wyprodukowali taki prześliczny ryngraf z Matką Boską Częstochowską, z… Jak się ten metal nazywa? Copper […], żółty metal z Matką Boską, który miał wyraźnie napisane, że na pamiątkę tego i tego oddziału AK zostaje ta Matka Boska wydrukowana i po drugiej stronie modlitwa do Matki Boskiej. To każdy uczestnik…

  • Taki z mosiądzu czy miedzi, tak?


Miedź, tak. Właśnie każdy dostał, to już wtedy to nikt się nie ukrywał, chociaż to ciągle były jeszcze czasy komunistyczne. I mieliśmy [ryngraf] na ścianie.

  • Czy pani wie, w jakim oddziale był tata w czasie Powstania?


Prawdopodobnie wiedziałam, jak to było krótko po zakończeniu wojny i w czasie… Ale teraz już nie pamiętam, już mi jest jakoś trudno. Jakoś mi się to nie utrwaliło tak wyraźnie w pamięci.

  • Czy później wróciliście państwo do Warszawy z Łodzi?

 

Po jednym roku pobytu w Łodzi wróciliśmy do Warszawy. Ojciec znalazł maleńką dziurkę na Nowogrodzkiej 6 – ciągle w Śródmieściu – gdzie i rodzina, i my wszyscy byliśmy, bo rodzina głównie mojej matki byli warszawiakami od wielu lat, tak że koncentrowali się przy tym środkowym miejscu Warszawy. Tam właśnie zamieszkaliśmy w tym jednym pokoju i kuchni, i łazieneczka maleńka, i toaleta, i maciupeńki przedpokoik. Tam zamieszkaliśmy, dzieci poszły do szkoły, ojciec otworzył znów swój biznes i tym razem do spółki z kolegą, który szukał pracy. Także nie na długi czas, bo ten kolega później wyjechał, ale przez jakiś czas obaj prowadzili ten biznes, który został zabrany przez władze.

Ojciec otworzył w drugim miejscu swój biznes, no bo tu w domu nie było gdzie pracować, i tam już przetrwał przez szereg lat, ale jeszcze ciągle przed zmianami politycznymi i jeszcze ciągle, aż do emerytury, pracował przy placu Zbawiciela, tam… Jak to się nazywała ta firma? Oni wszystko mieli szyte, nie razem, ale w całej tej firmie mieli sklep z szytą bielizną, koszule, piżamy, pamiętam, różne rzeczy. Ojciec miał dział futrzarski i sam już miał tylko oczywiście czeladników, tam pracował aż do emerytury. Kiedy właśnie mieszkaliśmy na Nowogrodzkiej 6, to jeszcze mieliśmy takie wydarzenie, że nagle urodziło się czwarte dziecko – nasza najmłodsza siostra, która jest ode mnie o prawie siedemnaście lat młodsza. Tak że jeszcze ona się tam zmieściła i tam podrosła…

  • Proszę jeszcze powiedzieć, kiedy losy rzuciły panią do Australii?


Kiedy wyjechałam do Australii? Wyszłam za mąż w pięćdziesiątym szóstym roku za warszawiaka, który nie mieszkał w Warszawie, bo studiował w Krakowie. Po studiach musiał zamieszkać na Śląsku w okolicy Katowic, bo studiował górnictwo. Po ślubie pojechałam do niego, do Katowic, tam mieszkaliśmy przez szereg lat, gdzie urodziły się nasze dzieci. Najpierw mój syn w sześćdziesiątym pierwszym roku i córka w sześćdziesiątym siódmym. I właśnie w sześćdziesiątym ósmym roku, kiedy ona miała tylko roczek, to ja z tym dwojgiem dzieci miałam prawo wyjechać za granicę do mojego męża, do Afryki, gdzie on był legalnie wysłany przez Polservice. Dlatego że będąc górnikiem, akurat na kopalni Wujek, która jest dosyć znaną kopalnią w Polsce, to przedstawiciele górnictwa z Nigerii, którzy przyjechali zorientować się, czy oni mogą mieć górników pomagających im prowadzić górnictwo, niekoniecznie węglowe, bo mąż już wtedy nie pracował w kopalnictwie węglowym. Właśnie przyjechali na kopalnię Wujek, która miała wspaniałe wyposażenie, no i zwrócili uwagę na to, że mój mąż mówił po angielsku, i to było bardzo takim przeważającym czynnikiem, że przysłali kontrakt dla niego. No i mój mąż był dosyć taki… Lubił nowości, lubił się wszystkim interesować, więc oczywiście się zgodził, że on pojedzie do Nigerii, ale najpierw musiał pojechać sam, dopiero po pół roku ja mogłam pojechać z dziećmi do niego. No i pojechałam tam, gdzie ogólnie w Afryce mieszkaliśmy do siedemdziesiątego ósmego roku, ale nie w Nigerii. Później, po pobycie w Nigerii, po dwóch sesjach, dwóch kontraktach czy nawet trzech kontraktach, już teraz nie pamiętam, pojechaliśmy do Południowej Afryki. Ze zgryzotą w sercu, bo nie bardzo nam to jakoś leżało, że tak powiem, w naszych przekonaniach, ale pojechaliśmy, bo tam dostał pracę, a to było ważne. Z Południowej Afryki pojechaliśmy do Australii, już nie wracaliśmy tutaj do kraju. Już dzieci chodziły, już były zaawansowane w szkole, wszystko po angielsku i my się nauczyliśmy. Już tak życie się jakoś wyklarowało. Nie to, że nam się dobrze powodziło, dlatego że nigdy nie zrobiliśmy żadnego majątku ani nie byliśmy bogaci, będąc za granicą, ale jakoś tak było łatwo żyć.

  • Proszę pani, z perspektywy czasu, jakie jest pani zdanie na temat Powstania Warszawskiego? Czy jeszcze mogłaby nam pani powiedzieć o swoich przemyśleniach na temat Powstania?


To jest sprawa dosyć zawikłana, dlatego że po pierwsze, moje uwagi i moje przemyślenia właśnie na temat Powstania opierały się głównie na takich jeszcze dziecinnych przesłankach. To nie były absolutnie zdania i opinie kogoś, kto już jako dorosły człowiek znał tamtejszy stan polityczny i stykał się z tym na co dzień. Więc może ja powiem, że jeśli chodzi o moje takie głębokie i dokładne uczucia, to były takie, że to było wszystko bardzo okrutne. Ale później jak rosłam i jak czytałam książki (chociaż nie znalazłam książki, która by dokładnie ze szczegółami opowiadała o tych faktach, które ja pamiętam, w identyczny sposób), to mnie tak zbija z tropu, dlatego że ja wiem na pewno, że to, co mówię i co pamiętam, to naprawdę miało miejsce. Opierając się właśnie już w późniejszym czasie na książkach, które opowiadały o politycznych warunkach, z jakimi Polacy musieli się zetknąć wcześniej czy później, że to są ludzie, którzy… Może przeskoczę na moment, że ludzie dorośli, z którymi rozmawiałam i którzy też mieli w pewnym sensie wpływ na moje zdanie i na moje odczucia, mówili, że to było niepotrzebne. To się na nic nie zdało, moc ludzi zginęła, a takie walki i właściwie to zupełnie nie było potrzebne, że ten rząd londyński nie miał w zasadzie na to żadnego wpływu ani nawet nie starał się przyczynić do tego, żeby Anglicy dotrzymali słowa i pomogli nam, bo przecież się zobowiązali w czasie Traktatu Wersalskiego. Eden wyraźnie powiedział, że jeżeli Polska zacznie się bronić przed Niemcami, to Anglicy nam pomogą. Po drugie nikt nie przewidział faktu, że Churchill Polskę sprzeda Rosjanom, bo Polacy, co tu dużo mówić, tak jak ja to znam i pamiętam, to wiem, że był duży procent Polaków, którzy byli przeciwni temu okresowi komunizmu. Uważali, że to nie było Polakom potrzebne i że to właśnie Polacy sami się do tego przyczynili, pertraktując i opierając się na tych właśnie siłach komunistycznych. Przeszli co prawda do stanu pokoju, no i jakoś wszyscy przetrwaliśmy, jakoś żyliśmy, ale przecież to nie był właściwie jakiś taki wspaniały punkt zaczepny i lśniący punkt ambicji Polaków, żeby akurat w takim systemie żyć. Wiedzieli, że przez granicę w Rosji taki system już trwa przez lata, ale wątpię, żeby do tego dążyli, poza tymi, którzy oczywiście byli komunistami. Nie wiem dokładnie, właśnie nawet niedawno z kimś rozmawiałam, powiedziałam, że ja bym chciała jeszcze książki polskie przeczytać z tego okresu, żeby wiedzieć, jaka dokładnie była opinia socjaldemokratów na te [sprawy]… jeszcze jak Piłsudski egzystował w Polsce i był taki kochany przez Polaków, nawet przez dzieci. Ja nie wiem, ja dokładnie nie pamiętam tego okresu, tak że ja mam takie momenty, gdzie mi brak jeszcze tej kontynuacji tego, co ja bym chciała wiedzieć.

  • Ale reasumując, jako dziecko i osoba, która Powstanie przeżyła w piwnicach, odbiera pani Powstanie za okres jaki? Bardzo ciężki? Czy taka była nadzieja w was, że to się dobrze skończy, że to ma sens?


Ja myślę, że było dużo nadziei, ale to nie była nadzieja, dlatego że specjalnie o tym mówiono – tego bym nie powiedziała. Natomiast to była nadzieja, [która może] wypływała gdzieś skądś, z bardzo głębokiego uczucia i wiary w to, że to musi się jakoś dobrze skończyć, że to nie możemy wszyscy nagle przestać istnieć. A poza tym chyba dzieci, nie wiem, do którego roku życia… Może ja byłam niedorozwinięta, nie wiem, ale mając te dziewięć lat, to ja ciągle żyłam jakąś nadzieją, widząc tych Powstańców, energicznych, młodych chłopców, z którymi rozmawialiśmy i opowiadaliśmy sobie rozmaite zagadki, może nawet i dowcipy. Tak wszystkiego nie pamiętam, ale wiem, że były chwile, że się wydawało, że no ciężko jest, bardzo ciężko, małe dzieci tego nie mają i tamtego nie mają, i w ogóle my… I ja to już w ogóle myślałam o tym, że jeżeli to będzie jeszcze dłużej trwało, to już będę w takim wieku, że będę mogła iść tam właśnie i pomagać. To już było takie zahaczone o… Ale było. Czy to z religii się brało, z tych modlitw, które odmawialiśmy codziennie bardzo długo i to nas napawało jakąś wiarą, to jest zupełnie możliwe. I to tak było, tak się toczyło z dnia na dzień, z dnia na dzień.

Warszawa, 8 czerwca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Krystyna Apolonia Szonert Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter