Krystyna Sternicka

Archiwum Historii Mówionej

Imię: Krystyna Nazwisko: Sternicka Nazwisko w Powstaniu: Elget Rocznik: 1937 Stopień: cywil Dzielnica: Bielany Rozmowę prowadziła: Anna Sztyk Miejsce rozmowy: Warszawa Data rozmowy: 2024-10-03 Nazywam się Krystyna Sternicka, z domu Elget. Mama moja z domu była Artemska.

  • Jak miała na imię mama?


Wanda.

  • A tata?


Karol.

  • Kiedy pani się urodziła?


Ja się urodziłam 18 lipca 1937 roku, a jako ciekawostkę podam, że w tym roku 18 lipca urodził się nasz trzeci prawnuk, więc jesteśmy z jednego dnia.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Nie, jestem jedynaczką. Syn także jest jedynakiem, mąż jedynak, dlatego nasz syn z synową powiedzieli na ślubie, od razu na weselu: „My będziemy mieli dużo dzieci”. I mają pięć córek, niestety same córki, ale teraz się wnukowie sypią, jest już dwóch wnuków.

  • Gdzie się pani urodziła i gdzie państwo mieszkali?


Urodziłam się w Szpitalu Przemienienia Pańskiego. Moi rodzice mieszkali na placu Żelaznej Bramy. Ja jak miałam dziewięć miesięcy, ponieważ się podobno przeziębiałam i z gardłem miałam jakieś problemy. Lekarz prowadzący mnie poradził, żeby rodzice zmienili miejsce [zamieszkania], z centrum się wynieśli i rodzice wtedy zamieszkali na Bielanach, na ulicy Lisowskiej. Ja miałam osiem albo dziewięć miesięcy, mała byłam.

  • Czym zajmowali się rodzice?


Tata był urzędnikiem w Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji na placu Starynkiewicza, co później ma pewne znaczenie w mojej historii, a mama była księgową i pracowała na ulicy Długiej w jakiejś prywatnej firmie, nie pamiętam [nazwy]. No i było tak, z tego co ja pamiętam… Co jeszcze z konkretnych rzeczy mam powiedzieć?

  • Chciałam zapytać jeszcze o okres okupacji, czy zapamiętała pani jakieś momenty z tego czasu?


Pamiętam. Pamiętam, jak były naloty. Myśmy mieszkali w dwupiętrowym szeregowym budynku na ulicy Lisowskiej, piętro niżej, pod nami mieszkali nasi bardzo bliscy sąsiedzi.

  • Jak się nazywali?


Państwo Gromadowscy, to był sędzia Gromadowski z żoną i z dwoma synami, z jednym zresztą, która jeszcze żyje, jesteśmy w kontakcie. […] I ponieważ ja miałam wtedy parę lat, byłam już taką dziewczynką, a jeden z tych chłopców, którzy mieszkali piętro niżej, był malutki, bo on się urodził w 1941 czy 1942 roku, mały był, Tadeusz. I zawsze jak był nalot i zaczynały wyć te syreny, to mój tata mnie brał na ręce. […] Ja tak zazdrościłam, że pan Gromadowski Tadka brał na ręce, tego malutkiego, a Jurek szedł za rękę, schodzili. Bo [ich] mama znosiła jakieś rzeczy, pieluchy, nie wiem, więc drugi szedł za rękę, a ja byłam zawsze na rękach wynoszona z tego drugiego piętra i byłam taka nieszczęśliwa, że ten Jurek jest samodzielny, a ja muszę być prowadzona, a ja na ręku. No i co ja pamiętam? Pamiętam oczywiście Niemców, pamiętam naloty, pamiętam strzelania, jakie były, znaczy jak wyły te „katiusze”, o których mąż mówił. Pamiętam doskonale, jak siedzieliśmy w piwnicy, a dom aż się cały trząsł. Następnie, co pamiętam, ja miałam tuż przed Powstaniem operację migdałka i to było w Alejach Jerozolimskich, prywatnie, w gabinecie lekarza, jakiegoś laryngologa. Moja mama była z moim wujkiem, z bratem mojego taty, no i ze mną, oni mnie tam zawieźli. […] Pojechaliśmy tramwajem, bo tamtędy jeździł tramwaj, przez Miodową do Krakowskiego Przedmieścia i potem dalej. A jak wracaliśmy z tej mojej operacji, z tego zabiegu, jechaliśmy dorożką i tą samą trasą wracaliśmy przez plac Krasińskich, koło muru getta, z tymi szkłami na wierzchu i z tymi takimi drutami jakimiś. I tam była karuzela, tuż, na placu Krasińskich. Myśmy wracaliśmy tą dorożką i tu był mur getta, z prawej strony była karuzela, kręciła się, muzyka grała, a ja nie mogłam mówić, bo byłam świeżo po operacji. Potem i wujek, i mama opowiadali, że ja tak „ym, ym, ym” pokazywałam im, że tam jest ta karuzela. Mama mówiła zawsze, że to był taki kontrast, tutaj ten mur z tymi szkłami, z tą tragedią okropną, a tutaj taka karuzela. No i to pamiętam. Pamiętam, jak mama opowiadała, jak było powstanie w getcie. Mama wracała z pracy, no bo jak mówię, pracowała na Długiej, jechała tramwajem. Getto się paliło (domy od getta były tuż przy murze, przecież to był kawałek miasta wydzielony) i Żydówka na terenie getta wyrzuciła najpierw dziecko z balkonu, a potem sama skoczyła. Moja mama, jadąc tramwajem, to widziała. Podobno wszyscy krzyczeli w tramwaju, to było coś okropnego. No i w ogóle płonące getto robiło niesamowite wrażenie.

  • Czy pamięta pani dzień wybuch Powstania?


Pamiętam ten dzień. Ciekawostka jest taka, że mama mojej mamy, czyli moja babcia, złamała nogę krótko przed Powstaniem i leżała w szpitalu na Lindleya.

  • Jak nazywała się mama mamy?


Babcia nazywała się Artemska, Franciszka Artemska. A mama pojechała… Ja chodziłam do jakiegoś przedszkola, bo przecież mama pracowała normalnie. Nie pamiętam gdzie, ale gdzieś chodziłam. Aha, na ulicy Schroegera było prywatne przedszkole, takie na pierwszym piętrze i tam chodziłam do przedszkola. A mama ugotowała kompot i pojechała do babci do szpitala tego dnia, właśnie 1 sierpnia, zawieźć ten kompot. I jak przejeżdżała przez plac Krasińskich, mój tata… Ponieważ było wiadomo, że już za chwilę wybuchnie Powstanie, tata wracał właśnie z placu Starynkiewicza z pracy, na rowerze do domu – tuż przed wybuchem Powstania, bo już było wiadomo, więc jechał do domu. I zobaczył mamę siedzącą w tramwaju, jadącą w stronę miasta. A wtedy były opuszczane okna, tak że jak było lato, tam się jakoś robiło, że zjeżdżała cała szyba okienna i mama siedziała przy otwartym oknie i ojciec ją widział, więc krzyczał: „Wanda, Wanda!”. Ale mama nie słyszała, bo tramwaj głośno jechał, no więc nie słyszała. I ojciec zawrócił i za tym tramwajem zaczął lecieć, żeby mama nie jechała do tego miasta, ale mama nie słyszała, tramwaj pojechał. Ojciec wykombinował, że ja przecież jestem sama na Bielanach, więc galopem zawrócił i przyjechał na Bielany. No i po południu, to był taki… Ja pamiętam ten dzień, ojciec mnie wziął za rękę, poszliśmy, na rogu Żeromskiego i ulicy Lisowskiej staliśmy, już była taka szarówka, zaczął padać deszcz, i myśmy tam długo stali i czekali, bo ludzie szli piechotą z Warszawy. No więc czekaliśmy na mamę naprawdę długo. Nie wiem ile, ale długo. Już się ciemno zrobiło, mamy nie było, no więc wróciliśmy do domu, no i koniec. A mama dojechała do Starego Miasta i na Starym Mieście, nie wiem, czy była u babci w szpitalu, tego nie wiem, czy wracając z Warszawy do tego Starego Miasta dojechała, czy wtedy… W każdym razie już dalej nie było mowy, więc została na Starym Mieście i Powstanie spędziła na Starówce, w kościele ojców paulinów. Taki kościół jest na Długiej, schody tak z dwóch stron są, ojców paulinów. Tam był ostrzał dosyć duży, zrujnowana była biblioteka i ci, którzy tam się w kościele zatrzymali, tę bibliotekę ratowali, wynosili książki, jednym słowem pomagali księżom. Stamtąd mama została zabrana. Już jak Powstanie upadło, to ci wszyscy ze starówki najgorzej na tym wypadli, no bo Starówka była podpadnięta i mama wylądowała w trzech obozach koncentracyjnych, Ravensbrück, Mauthausen i Dachau.

  • Państwo mieli w ogóle jakieś informacje, widzieli, gdzie mama jest?


Ojciec, ale to zaraz to opowiem, poszukiwał mamy cały czas. I mama jak tam w tym Dachau wylądowała… No stamtąd prowadzili ich piechotą już nad morze, bo to było już wysunięte najdalej na północ, i topili w łodziach. Wsadzali ludzi na łodzie i tam coś robili, nie wiem, czy dno, coś musieli zrobić, że te łodzie tonęły, i w ten sposób załatwiali ludzi. […] Szli do Oranienburga. Mama nie zdążyła tam dojść, bo oswobodzili ich, bo był koniec wojny.
A my z ojcem mieszkaliśmy cały czas w domu, byliśmy na tej ulicy Lisowskiej. Tam […] myśmy mieszkali na drugim piętrze i moje mieszkanie wychodziło na ogród, więc nie było widać ulicy, a piętro niżej mieszkali państwo Gromadowscy, z którymi byliśmy bardzo zżyci. Ojciec bardzo się przyjaźnił z panem Gromadowskim i spędzaliśmy właściwie z ojcem Powstanie u nich w domu, tam spaliśmy, bo było bezpieczniej na drugim piętrze niż na tym. W korytarzu, pamiętam, były rozłożone materace na podłodze i myśmy… Ojciec mój i ten pan sędzia Gromadowski, nie wiem, gdzie oni spali, ale my, mama tego Jurka i Tadeusza, i ja spaliśmy w korytarzu głowami tak do drzwi jakoś wysunięci i tam spędzaliśmy całe noce. Aha, i któregoś dnia rano słychać krzyk mojego ojca przez okno w kuchni, które od nich wychodziło na ulicę. Okazuje się, że córka naszych sąsiadów z sąsiedniego domu, państwa Jastrzębskich, z ulicy wchodziła do furtki, a do niej strzelali dwaj „ukraińcy”, właśnie z tego „ukraińskiego” wojska. Ojciec otworzył okno u państwa Gromadowskich w kuchni, krzyknął i oni odpuścili jakoś, nie strzelili do niej. Ale strzelali, zabiliby dziewczynę, szesnastoletnia dziewczyna chyba. No i tam byliśmy, już nie pamiętam do kiedy, w każdym razie w pewnym momencie okazało się, że tutaj będą wysadzali naszą ulicę, więc przenieśliśmy się wszyscy na ulicę, [która] wtedy się nazywała Chełmżyńska, teraz jest Płatnicza. Przenieśliśmy się do znajomych na ulicę Chełmżyńską, tam siedzieliśmy. Okazuje się, że to był fałszywy alarm. Potem się wróciło znów na Lisowską.

  • Jak się nazywali znajomi?


To był sędzia Jakubiec, bo to był przyjaciel tego naszego pana sędziego. Zresztą ich syn był później naszym kolegą w szkole. I z tej ulicy Lisowskiej już w końcu, to był koniec września chyba, jakoś wrzesień zaawansowany, już jesień była, zaprowadzili nas, to co mąż mówił, na ulicę Żeromskiego, koło kapliczki. Bo oni tam jeszcze przez Kasprowicza gdzieś się zatrzymali, a nas prosto z tej Lisowskiej tam zabrali. Mój tata ze mną poszliśmy tam i tam było całe zgromadzenie, bardzo dużo ludzi było z Bielan i Niemcy przeprowadzali selekcje, dzielili, kto pojedzie na roboty do Niemiec, młodych mężczyzn czy w ogóle sprawnych mężczyzn na jedną stronę, kobiety i mężczyzn z małymi dziećmi na drugą stronę, starców gdzieś tam. Tak że dzielili na takie grupy i dzięki temu, że mój tata był ze mną, to nas do tych dzieci przydzielili, tych pań i ludzi z dziećmi. Tamtych gdzieś wywieźli do Niemiec na roboty, kogoś tam gdzieś zabrali, też nie wiem gdzie, a nas pędzili do Pruszkowa. Wtedy nie było osiedla Piaski ani całej tej [dzielnicy], tylko były otwarte pola, z których doskonale widać było Powązki, i przez te otwarte pola szliśmy, szliśmy. Cały czas co parę metrów szedł facet, Niemiec z karabinami. Ja nie wiem, jak moja teściowa zagadywała ich, i że jej się udało, bo ja sobie tego nie wyobrażam. Bo to było niemożliwe – szli wszyscy zastraszeni, bo oni dosłownie co parę metrów z tymi karabinami szli. Doszliśmy do Dworca Zachodniego, tam nas wsadzili w takie bydlęce wagony, węglowe, jakieś czy jakieś, dowieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie pamiętam rzecz taką… No, straszne zgromadzenie ludzi, ogromna ilość ludzi różnych; chorzy, tacy, siacy, starcy, no różni ludzie byli. I pamiętam takie kanały jakieś, no bo to Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, więc tam musiały wjeżdżać pociągi, czyli były takie kanały, i pamiętam, że na dole były szyny, a tutaj takie były wyrwy z tymi szynami, a tu leżały takie płyty gips ze słomą czy coś, twarde takie płyty. Na tych płytach myśmy spali. Pamiętam, że było twardo i zimno. No i tam byliśmy jakiś czas. Nie pamiętam ile, może tydzień, może pięć dni, mniej więcej parę dni. Potem nas zapakowali do pociągu (to, co mąż mówi) i tym pociągiem jechaliśmy, dokąd, nie wiadomo. Nasi znajomi Gromadowscy, potem powiem, gdzie oni wylądowali, gdzie te pociągi dojechały. Myśmy wsiedli do tego pociągu, był wieczór, dojechaliśmy do Koluszek i w Koluszkach Niemcy zatrzymali pociąg. Można było wyjść, wody się napić, do toalety pójść. No jakaś taka przerwa była, ale cały czas obstawione i pilnowane, oni ustawieni. A mój tata, jak opuszczaliśmy mieszkanie z Lisowskiej przed tym wyjściem, to wziął biżuterię mamy i coś tam jeszcze, żeby [mieć] jakieś pieniądze, biżuterię – co było cennego, żeby mieć przy sobie. Po dworcu chodził jakiś miejscowy facet, który na takim szerokim, skórzanym – ja to pamiętam doskonale – na takim szerokim, skórzanym pasku miał jakąś drewnianą tacę, nie tacę, nie wiem, co to było, i leżały ułożone gruszki, sprzedawał te gruszki. Ludzie kupowali, ci z tego pociągu, ktoś tam brał. Mój tata podszedł do niego, coś z nim porozmawiał… Aha, mnie postawił za takim kioskiem, nie kioskiem, jakaś taka budka była. Postawił mnie ze swoim plecakiem (ja też coś miałam małego, tata miał plecak), te nasze bagaże postawił i mówi: „Krysiu, stój cichutko jak myszka”. Ja to tyle razy już opowiadałam o tej myszce – jak myszka. No więc stałam cichutko jak myszka, schowana za winklem. A ojciec podszedł do tego gościa z gruszkami, a tu Niemcami obstawione. Ludzie jakąś wodę biorą, piją, coś tam, tego, ktoś do toalety poszedł, a ojciec coś z tymi gruszkami, rozmawiał z tym facetem. I w pewnym momencie ten gość ojcu dał tą tacę całą. Tata mu dał, okazuje się, pierścionek, wziął tą tacę i zaczął sprzedawać te gruszki. Niemcy wsiedli, zapakowali wszystkich do pociągu, a tata dalej tymi gruszkami handlował. Ja stałam za tą budką. Pociąg pojechał, zjedliśmy gruszki i długo czekaliśmy na jakiś pociąg do Krakowa. W Krakowie mieszkały ciotki mojego ojca. Dziadek Elget, ojciec mojego ojca, pochodził z Krakowa i tam mieszkały jego siostry. Taki bliski dosyć kontakt moi rodzice mieli z tymi ciotkami, więc postanowił tata, że pojedziemy z Koluszek do Krakowa i tak się stało. Zjawiliśmy się na ulicy Gertrudy 23 mieszkania 10, u ciotki Strycharzowej, która mieszkała z ciotką Hradecką, swoją siostrą, mąż jej tam zmarł wcześniej, no i u tych ciotek się zatrzymaliśmy i tam mieszkaliśmy. No i tam jakoś tam było.

  • Byliście tam do wyzwolenia czy dłużej?


Do wyzwolenia. Myśmy byli w Krakowie, jak było wyzwolenie Krakowa, było przed Warszawą chyba parę dni wcześniej. Pamiętam, jak bronili mostów, […] w każdym razie było bardzo duże ostrzeliwania i słychać było to doskonale, bo to właśnie o te mosty była walka. Ciotki mieszkały w samym centrum, tuż przy Wawelu, tu niedaleko, więc tam się cała historia działa.

  • Czy było trudno o wyżywienie w Krakowie, czy nie było już tam problemów tego rodzaju?


Wie pani, ja tego nie pamiętam zupełnie. Tylko pamiętam, że nie mieliśmy ubrania, więc ojciec właśnie w RGO jakieś [dostał]. Ja dostałam jakieś koszmarne ubranko z takim wytartym kołnierzykiem futrzanym, zdjęcie w tym mam. No, straszne, bida, nędza. Nie wiem, co to za ubranie było, no ale takie [był] i tata też jakieś tam miał. A i to, co pamiętam, ponieważ byliśmy w tym obozie w Pruszkowie, przejściowym, okazuje się, że mieliśmy wszy. Jak przyjechaliśmy do tego mieszczańskiego mieszkania w Krakowie, eleganckiego, to ojciec się bał, że ciotki się nas będą chciały pozbyć, no bo przecież im… A to były w ubraniu… Ojciec miał taki wiśniowy, pamiętam, gruby, wełniany sweter i w tym swetrze podobno były całe lęgowiska. Więc jak tylko ciotki wychodziły z domu, to ojciec gdzieś ocet zdobył, skąd się dowiedział, co z tym robić, nie wiem, ale wiem, że mnie kazał patrzeć przez okno, czy ciotki idą, i na desce od prasowania tępił te wszy żelazkiem, na gorąco, z octem. Wojował z tymi wszami, no i je zwalczył. […] To był dłuższy czas straszny problem. Ojciec ogromnie to przeżywał, że jak się ciotki dowiedzą, to: „Matko Boska, co my wtedy zrobimy”.

  • Na włosach też pewnie były.


Nie pamiętam tego. Pamiętam ten ojca sweter, w którym wciąż dłubał, coś tam. Mnie też czesał, coś robił z tym.

  • Wspomniała pani, że ojciec cały czas poszukiwał, dowiadywał się…


Ojciec […] cały czas poszukiwał mamy. Ogłoszenia były podawane i w Czerwonym Krzyżu, i w tym RGO, i wszędzie. Niestety nie było żadnych wiadomości. Ale ponieważ wujek, o którym mówiłam, [brat] mojego taty, też nie wrócił, wiadomo było, że gdzieś utknął, w związku z tym ojciec poszukiwał również brata, Janusza. Wujek Janusz znalazł się w Wiedniu, w jakimś obozie pod Wiedniem, w całkiem dobrych warunkach (znaczy to nie był jakiś koncentracyjny obóz, tylko jakiś łagodniejszy) i odezwał się z tego obozu. Jak ojciec […] dowiedział się, gdzie wujek jest, więc tam napisał czy jakiś kontakt nawiązał, wujek się odezwał. Pamiętam, że myśmy [byli] w tym Krakowie, ojciec kupował mąkę, ciotki robiły ciasto, gniotły i robiliśmy, wszyscy, całą rodziną (syn jednej z tych ciotek też), tak że siedzieliśmy w piątkę chyba i robiliśmy wciąż zacierki. Ciotki suszyły te zacierki w piekarniku, pakowało się i wysyłało się do Wiednia i wujek dostawał, miał te zacierki. To pamiętam.

  • Kiedy się okazało, gdzie jest mama? Kiedy się państwo dowiedzieli?


Zaraz powiem. Natomiast mówiło się, że dozorca tego domu, ale tego nie wiadomo… Aha, warszawiacy nie mieli prawa być w Krakowie, no bo byli przecież [jako ci], którzy Powstanie wywołali. Ktoś nas wydał, że tutaj w tym mieszkaniu są warszawiacy. Pamiętam, było ciemno, to był chyba październik, listopad, jakoś tak, ciemno, głucho, nad ranem, było łomotanie, walenie w drzwi i przyszli tacy w hełmach, pięciu czy sześciu Niemców, i ojca zabrali. Dokumenty sprawdzali, coś tam jeszcze, tego, raus, raus, wszystko miało być szybko i zabrali mojego ojca. Po paru dniach przyjechała siostra, ta, zakonnica i powiedziała, że ojciec jest w Prądniku w obozie, że to nie jest ciężki obóz, nie jest to koncentracyjny obóz, ale że tam jest, z ciotkami rozmawiała, że ojciec prosi, żeby ciotki mnie wydały w jakiś sposób, żebym ja też tam przyjechała. I umówiły się te siostry, ta siostra, która przyszła, umówiła się z moją ciotką, na kiedy ja tam mam być gotowa. No i ciotka mnie wyszykowała i ja zostałam położona… One taką furką jeździły, nieduża taka furka. Co ciągnęło tę furkę? Pewno koń, nie wiem. No i one siedziały na koźle i woziły tam paczki, rodziny mogły podawać paczki. Ja zostałam położona w tej furce na samym dnie, na mnie położyły paczki, ja pod tymi paczkami przejechałam przez bramę tego więzienia. No i potem tam te paczki zostały rozdane. Już jak byliśmy w więzieniu, to jak one mnie tam zakamuflowały, to ja już tego nie pamiętam, tylko pamiętam, że miałam pod tymi paczkami leżeć, ani drgnąć i broń Boże cokolwiek mówić. Żeby się nie wiem co działo, to: „Krysiu, ty się nie odzywasz, ciebie tu nie ma”. Pamiętam, jak one mi przekazywały. […] Teraz się takich nie nosi, ale wtedy takie białe kornety miały. I wchodzimy, przyprowadziła mnie jedna z tych sióstr do takiego pawilonu, baraku, coś takiego było i były drewniane prycze, piętrowe lub dwupiętrowe, tego nie pamiętam. Przy jednej z prycz stał mój ojciec. Miał oparte o łóżko na pierwszym piętrze tej pryczy jakieś takie lusterko, ale takie potłuczone, jakiś kawałek jakiegoś lusterka, i stał przy tej pryczy i golił się na moje przyjście. Ja tego nigdy nie zapomnę. Bo on wiedział, że ja tego dnia zostanę przywieziona. A myśmy wcześniej o godzinę chyba przyleciały, on się szykował na moje przyjście. No i tam zostaliśmy. Tam było bardzo fajnie, było wesoło. W sąsiednim pawilonie czy pomieszczeniu w baraku mieszkali Węgrzy, mieli harmonię, grali na harmonii, Rosjanie, przepraszam, i Węgrzy też, śpiewali bardzo ładnie. Myśmy chodzili tam na takie koncerty, bardzo było sympatycznie, naprawdę. Nie wiem, ile czasu myśmy tam byli, ze dwa tygodnie. Potem znów dzielili. Mężczyźni… Bo tam również były dzieci, poza mną jeszcze jakieś dzieci były, w innym baraku. Tutaj nie było, ale w innych były. I dzielili znów: kto z dziećmi, to zostaje, kto bez dzieci, to zabierali gdzieś na roboty pewno, nie wiem gdzie. I myśmy z ojcem wrócili do ciotek w końcu po jakimś tam czasie, po tych dwóch czy trzech tygodniach wróciliśmy do ciotek. No i tam przeżyliśmy właśnie wyzwolenie, te strzelaniny, walkę o mosty. Pamiętam rynek Starego Miasta. Zawsze lubiłam ptaki, w ogóle zwierzęta, więc chodziliśmy karmić ptaki. Pamiętam, że to mi utkwiło, taki kontrast, jako małe dziecko przecież, siedmioletnie, pamiętam, że to było takie rażące, że tu są ptaki, my karmimy te ptaki, one przychodzą, a tam chodzili w hełmach, esesmani, grupami takimi, pilnowali, jakieś patrole takie, coś takiego – to było takie kontrastowe bardzo, nie pasowało ani do architektury, ani do tych gołębi, ani do tego niczego. No i tam właśnie byliśmy do wyzwolenia Krakowa. Jak Kraków został wyzwolony, to tata mój przyjechał, dalej szukając mamy oczywiście, ale nie było żadnej informacji, no bo obóz koncentracyjny, to nikt nie informował. Ojciec przyjechał do Warszawy zobaczyć, jak Warszawa wygląda, czy my mamy gdzie wracać, co to w ogóle jest, a ja zostałam w Krakowie. W międzyczasie mój dziadek, ojciec mojego taty, też się zjawił w Krakowie, więc już byłam z bliską rodziną, a tata przyjechał do Warszawy. Jak przyjechał do Warszawy, to się okazało, że nasze mieszkanie na Lisowskiej, cały ten [budynek], bo to są łączone, dwupiętrowe, cały taki jak plac Konfederacji, piętrowe, tak samo na Lisowskiej są połączone te domy, te domy zostały zajęte przez polskie wojska z zachodu, które przyszły z Francji, skądś tam jeszcze, no więc tam stacjonowały.

  • Ale domy były w dobrym stanie?


Tak, nie było [uszkodzeń], nic. Bielany nie były ostrzelane, no poza tym, co tam teściowa właśnie przeżywała z Andrzejem. Aha, ponieważ ojciec przyjechał dosyć wcześnie, to szukał jakiegoś lokum, no bo nie było możliwości [zamieszkać na Lisowskiej]. I na ulicy Fontany, Fontany 24… Aha, bo poza ojcem to zjawili się również państwo Jastrzębscy, których córka miała być zastrzelona przez tego „ukraińca”. No więc oni się zjawili, jeszcze jacyś i razem zaczęli kombinować, gdzie my się mamy podziać. No i znaleźli na tej Fontany właśnie dom 24, mieszkanie. Tam w cztery rodziny chyba zamieszkaliśmy w jednym. Strasznie fajnie było, mieszkało się super.

  • Pamięta pani, kto jeszcze mieszkał tam oprócz Jastrzębskich?


Ależ oczywiście. W naszym mieszkaniu mieszkali państwo Jastrzębscy z dwojgiem dzieci, znaczy z Teresą, o której mówiłam, i z młodszym, Jankiem, i mieszkali również państwo Gaszczyńscy, dwie osoby, z Danusią, córką, która w wieku Teresy była, no i ja byłam najmłodsza.

  • I jeszcze jakaś rodzina?


Jeszcze była rodzina u tych państwa Gaszczyńskich, ale później się gdzieś wynieśli. Już nie pamiętam nawet, jak oni się nazywali. Mieszkali w jednym pokoju razem z tymi Gaszczyńskimi, Jastrzębscy w drugim, a my w trzecim. To było trzypokojowe, bardzo ładne mieszkanie. Nasz pokój wychodził na ulicę. Nie, nasz wychodził na ogród, był z balkonem, a na ulicę wychodził pokój państwa Jastrzębskich. To jest ważne, bo ja później siedziałam na oknie tego pokoju, to było lato, tam takie szerokie parapety były i zobaczyłam [wujka]. Mój wujek dowiedział się, że jesteśmy na Fontany, i szukał nas. Od kogoś tam się, nie wiem skąd, dowiedział się, że my na Fontany. Wrócił z tego obozu i szukał nas na tej ulicy. A ja zobaczyłam i krzyczę: „Wujku!”, z tego okna krzyczałam. No i przyszedł, i był.
A potem to było tak, tata pracował w Dyrekcji Wodociągów, po wojnie też, na placu Starynkiewicza. A babcia moja mieszkała na Chmielnej przy Żelaznej, więc to dosłownie kawałeczek. Babcia Artemska, mama mojej mamy, babcia Elgetowa nie żyła, zmarła w 1939 roku chyba. I pewnego dnia… No, ojciec dalej mamy szukał, mama się oczywiście nie odzywała; wracali ci, wracali tamci, a mamy nie było. I pewnego dnia przyszła kuzynka mojej mamy, mojej mamy siostry córka, szesnastoletnia Baśka, przyszła do mojego ojca do pracy i mówi: „Wujku, babcia prosi, żebyś przyszedł, bo ma ci coś ważnego do przekazania”. A to było niedaleko, Chmielna 122 i plac Starynkiewicza to jest niedaleko. I ojciec przeczuwając, że babcia ma pewne jakieś wiadomości, poszedł na tą Chmielną po pracy. Otworzyła mu drzwi mama. No i oczywiście był płacz, było wszystko, co potrzeba. I co było najciekawsze… A ja byłam w domu na tej Fontany z tymi znajomymi i zachorowałam wtedy, byłam przeziębiona, leżałam, miałam temperaturę. Wiem, że leżałam, miałam takie białe łóżeczko, takie dziecięce łóżeczko i w tym łóżku leżałam. Otwierają się drzwi, wchodzi mój tata do pokoju z jakąś kobietą, ubraną zupełnie inaczej i tęgą. Moja mama zawsze była bardzo elegancka, bardzo szczupła, świetnie się ubierała, no super wyglądała zawsze. Natomiast wchodzi jakaś grubsza kobitka, ubrana zupełnie inaczej, a tata mówi tak: „Krysiu, a nie poznajesz?”. A ja mówię: „Nie”. I w pewnym momencie mama się odezwała, coś powiedziała, ja krzyku narobiłam, że to mama. Poznałam ją po głosie, a po figurze nie mogłam, bo to była jakaś sukienka niemiecka czy jakaś.

  • Jak to się stało, że mama tak przytyła?


No bo Amerykanie jak oswobodzili ich w tych obozach, bardzo się nimi zajęli, odkarmiali. Przecież to było towarzystwo zupełnie wykończone, wycieńczone, więc ich odkarmiali, leki dawali, co trzeba, no i mama się tak utoczyła w ciągu paru miesięcy, że… Aha, ale opowiem ciekawą rzecz. Mama będąc w obozie, zaprzyjaźniła się bardzo z trzema siostrami. Wiem, że była Danusia i były dwie jeszcze. Danusia była studentką medycyny przed wojną, one z Warszawy były.

  • Nie pamięta pani nazwiska?


Chyba Kierszniewska, ale nie pamiętam, chyba Kierszniewskie one były. I one we trzy, jak już Amerykanie im zezwolili, spuścili je z oka, to one we trzy zaczęły wracać do kraju. Mama komuś dała znać przez Czerwony Krzyż jakoś, że [wracają]. Ale to trwało z tydzień czy ileś tam czasu. Tak że nie mogła do domu dać znać czy dała na Lisowską znać, ale tam… No nie wiem, w każdym razie się nie odzywała. I one we trzy dążyły do przejścia, chciały do granicy. To były opuszczone tereny niemieckie, gospodarstwa niemieckie popuszczane i gdzieś stał rower. Przy którymś z tych domów, płotów, czegoś. I ta najmłodsza Danusia wzięła ten rower, wsiadła na ten rower, no i jechała na tym rowerze, a one, te dwie jej siostry, plus moja mama szły dalej. Ona się do nich odwróciła i coś tam… To było kolejnego dnia, bo one tak szły, a ona jechała. One szły do jakiejś stacji, nie wiem, której, i ona się odwróciła na jakimś polu, żeby im coś powiedzieć, i nie zauważyła, że jest lej po bombie. I z tym rowerem wpadła do tego leja i się zabiła. To znaczy miała połamany kręgosłup, strasznie cierpiała i nie było ratunku. No umarła, no po prostu nie było możliwości. Tak że przeżyła całą wojnę, wszystko przeżyła i w taki głupi sposób zginęła. No to tak to było właśnie.
A co jeszcze pamiętam? Aha, ten pociąg, o którym mówiłam, który nas wiózł z Pruszkowa, nie wiadomo dokąd i myśmy wysiedli w tych Koluszkach, to się potem [okazało], co powiedzieli państwo Gromadowscy, którzy mieszkali na pierwszym piętrze… To nam Jurek też opowiadał, który przeżył to wszystko i nadal jesteśmy w kontakcie. Opowiadał, że w pewnym momencie oni dojechali do Brzeska czy do czegoś, gdzieś w Małopolsce. Pociąg stanął w ciemnym polu, to była noc, wszystkie drzwi się pootwierały, Raus! i wszystkich z tego pociągu wyrzucili. Wsiedli Niemcy w pociąg, pojechali, a ci ludzie zostali, no i gdzie kto dotarł, tam był. Ale nigdzie ich nie wywieźli. Już prawdopodobnie nie mieli [gdzie], już się trochę i bali, bo już i koniec wojny niedługo był, no i takie to były [historie].

  • Jak sobie państwo ułożyli potem życie na Fontany?


No więc byliśmy na tej Fontany i to trwało dokąd, nie wiem, ale rok, półtora może, dosyć długo. Bardzo fajnie się mieszkało. Między naszym pokojem a pokojem państwa Jastrzębskich były (to bardzo ładne mieszkanie było) olbrzymie drzwi, takie składane, jak to między pokojami są, wielodrzwiowe, że tak powiem i rozsuwane, ale te drzwi… A, jeszcze muszę opowiedzieć o kradzieżach, o których mówił mąż. Te drzwi musiały być ukradzione, bo brali ludzie z Wawrzyszewa, z sąsiednich wiosek, bo nie mieli czym palić, więc kradli. W kredensie u nas, w stołowym pokoju, w moim pokoju na Lisowskiej, były szuflady wyjęte, dwie szuflady były wyjęte, bo oni brali do palenia. Tam były znów drzwi całe wyjęte i drzwi do łazienki były wyjęte, a ponieważ tyle rodzin mieszkało, to wisiał koc w łazience i napisana była duża kartka, „zajęte”, „wolne”. Jak się wchodziło, to trzeba było przykręcać kartkę. A tyle ludzi mieszkało, jakoś się radziło, był duży hol. No i co jeszcze chciałam powiedzieć. Aha, moja mama już po wojnie… Mama, jak mówię, była zawsze bardzo elegancka i dobrze ubrana. Ciotka, siostra mojej mamy, szyła i uszyła mamie przed wojną bardzo ładny kostium czarny, wełniany, łączony z futrem, z karakułami. Tak że były wysokie mankiety karakułowe z takim wystającym tutaj, tu z materiału, a tu były bardzo charakterystyczne. No po prostu uszyła ciotka i nikt takiego czegoś nie miał. I był karakułowy kołnierz. I mama będąc u mnie w szkole podstawowej na wywiadówce, patrzy, baba z gębą straszną siedzi w jej żakiecie. No więc się spytała: „Skąd pani ma ten żakiet?”, a ona mówi: „A, po wojnie tak jakoś…”. No i oczywiście mama nie robiła z tego użytku, bo nie było sensu, a to było mojej kolegi albo koleżanki mama z Wawrzyszewa, które wyciągnęły. Więc jak warszawiacy opuścili [Warszawę], jak Bielany wyszły, zostaliśmy wygnani, to wszystko, co było zakopane… U nas też część rzeczy zakopanych była rozkopana, zniszczona. Na przykład był serwis piękny do kawy, zostały trzy filiżanki, które w tej chwili są u naszych dzieci, stoją, i dzbanek, ale cukiernica i trzy inne filiżanki diabli wzięli. Tak że tak to było. Nie było to ładne, ale tak to było. Oni wykorzystali to, że tutaj stoi miasto puste, mieszkania, tylko iść i brać.
A później no to tak jak mąż. Ja nie pamiętam egzaminu, gdzie zdawałam egzamin. Też uczyli mnie rodzice, ale ja nauki zupełnie nie pamiętam. Wiem tylko, że jak pojechaliśmy do Krakowa, tam jedna z ciotek miała syna, który był ode mnie starszy, Sławek był ze trzy, cztery lata ode mnie starszy, i druga ciotka, jego ciotka i moja ciotka, mówiła: „Sławuś, jak ty źle czytasz. Zobacz, jak Krysia czyta – a ja byłam młodsza o parę lat. – Zobacz, jak Krysia czyta. Niech ona ci poczyta”, no bo dzieci były uczone po prostu. Tylko ja mówię, nie pamiętam samej sytuacji, kiedy byłam uczona. Na pewno czytać, na pewno pisać, matematyki nie. Zresztą z matematyką potem miałam zawsze problemy, być może dlatego że się nie uczyłam wtedy. No i wylądowałam właśnie też w tej szkole, w której mąż był. To były tak zwane komplety u pani Górskiej, na ulicy Grębałowskiej w Warszawie, na Bielanach. No i tam do klasy, trzecia, czwarta klasa, później piąta klasa. Ja już do szkoły piątej poszłam na Zuga, mąż do innej szkoły i stąd się nie kontaktowaliśmy zupełnie. A opowiadała moja teściowa, że ponieważ moja mama pracowała, to u nas zawsze była służąca, taka Cesia była przed wojną, potem jeszcze w czasie wojny z nami była ta Cesia. I Cesia ze mną, a teściowa z Andrzejem, gdzieś jakiś park był, nie, park, miejsce, jakiś skwerek na tych Bielanach, nie wiem, gdzie siadały tam na ławkach i coś tam się działo. I ja podobno ze swojego wózka, siedząc już, bo już siedziałam, waliłam Andrzeja po głowie, bo coś chciałam, a on w swoim wózku. Teściowa mówi, że zawsze go zaczepiałam. Potem się już jakoś tak przez całe lata nie kontaktowaliśmy, a potem tuż przed maturą ten kolega urządził prywatkę, Karol, jakoś tak to się zaczęło. No i sześćdziesiąt siedem lat…Andrzej, ile my jesteśmy [razem], sześćdziesiąt siedem lat? Ile my jesteśmy po ślubie?

Andrzej Sternicki: Sześćdziesiąt lat.

Nie, sześćdziesiąt parę.

Andrzej Sternicki: Sześćdziesiąt pięć.

O, tak, teraz będzie sześćdziesiąt pięć w styczniu. No, jesteśmy razem, dochowaliśmy się syna i pięciu wnuczek, i czterech prawnuków.

Warszawa, 3 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Krystyna Sternicka Stopień: cywil Dzielnica: Bielany

Zobacz także