Jestem Ewa Padlewska, urodziłam się w październiku 1935 roku w Warszawie.
Moi rodzice. Ojciec, Włodzimierz Padlewski, był synem Józefa Tadeusza Padlewskiego. Urodził się w Petersburgu, gdzie mój dziadek po opuszczeniu rodzinnego Podola robił studia. To jest wszystko opisane w życiorysie mojego ojca i jego ojca. Dziadek był profesorem, w końcu był profesorem na Wydziale Budownictwa i Architektury. […] Ojciec urodził się tam jako trzecie dziecko Józefa i Olgi z von Reichardtów w Petersburgu. Babka pochodziła ze Żmudzi, gdzie jej ojciec miał majątek Pobolwiany. Matka jej była z domu Komorowska. To też jest wszystko w dokumentach ojca.
Matki rodzina była również bardzo „skomponowana”, jak żeśmy mówili. W każdym razie matka urodziła się już na Kujawach, w dobrach mojego pradziadka, Teodora Borysowicza i jego żony, […] Romanowskiej z domu. Borysowiczowie mieli trzy córki, jednego syna. Najmłodszą córką była moja babka, matka mojej matki, Halina Biskupska i jej mąż Stefan Biskupski, pobrali się w roku 1910. Ich ośrodkiem była własność na Kujawach, w Chodczu, 30 kilometrów od Włocławka. […] Tam mama się urodziła w 1911 roku, ojciec w Petersburgu w 1904 roku.
Mama – Janina, ojciec – Włodzimierz.
Jestem ich pierwszą córką, bo ślub rodziców odbył się w 1934 roku, w Warszawie już, gdzie ojciec był studentem architektury, a mama panienką po maturze. Poznali się i byłam pierwszym rezultatem tego spotkania. Tak że jestem warszawianką z urodzenia, bo pierwsze trzy lata swojego życia, które przecięła wojna potem, spędziłam w Warszawie i prawdopodobnie, gdyby nie wojna, byłabym tam do dzisiaj.
[…] Ojciec skończył architekturę bodajże w roku ich ślubu czy rok nawet potem, a może nawet… nie, może przed tym. Bo ojciec był siedem czy osiem lat starszy od mamy. Dosyć długo studiował, ale w międzyczasie współpracował ze swoim ojcem, który po ucieczce z Rosji bolszewickiej osiedlił się w Warszawie, znaczy rodzice, moi dziadkowie i rodzice ojca osiedli w Warszawie, gdzie ojciec zdał maturę, robił studia i wstąpił na Wydział Architektury. Kiedy skończył, zrobił dyplom i skończył studia, miał już dużą praktykę, bo współpracował cały czas ze swoim ojcem architektem. Ojciec miał niebywały dar do rysunku, pamiętam jeszcze z czasów Powstania jego rysunki. Tak że właściwie cały czas pracował, pracowali razem, a potem coraz bardziej się usamodzielniał. Dokładnie jest to opisane w jego życiorysie, tak że wolę nie mieszać w tej sprawie, żeby nie pomylić różnych faktów. Do samej okupacji ojciec pracował, wyjeżdżał, robił wystawy zagraniczne we Włoszech, we Francji, z czego korzystała moja mama, bo uwielbiała podróże i zawsze twierdziła, że ojciec zachęcił mamę do małżeństwa perspektywą podróży, co było na pewno prawdą. Moja mama była bardzo, bardzo żywą osobowością i bardzo mocną przy tym. Ojciec zawsze jakby kroczek za mamą postępował, ale to była cudowna para, zawsze zgodna, czy w stosunku do wychowywania nas, zawsze oboje nas wychowywali.
Urodził się brat, który miał rok, kiedy wybuchła wojna, i po wojnie w 1946 roku urodził się następny, Tomek.
Jacek.
Oczywiście, ja pamiętam o wiele wcześniej. Ja miałam dziesięć miesięcy, kiedy z mamą przyjechałyśmy do Gdyni, gdzie była siostra ojca, żona architekta Jana Stefanowicza. Mieszkali w Gdyni razem z trójką dzieci. Te dzieci były starsze od nas, wówczas o wiele starsze, bo już najmłodsze było starsze ode mnie o pięć lat, co wtedy się liczyło. Teraz już nie, już tylko żyje najmłodsza kuzynka. A w Wejherowie osiedli, czasowo zupełnie, rodzice ojca, tak że mama ze mną wówczas przyjechała do dziadków do Wejherowa, gdzie mama zostawiała mnie pod opieką tak zwanej Lajli. To była osoba, o której opowiem jeszcze potem. To była Kaszubka, która przychodziła do dziadków, obszywając całą rodzinę, bo miała szalone zdolności krawieckie, a poza tym zajmowała się dziećmi, które akurat były u dziadków na wakacjach. Skończyło się tym, że nasza Lajla, czyli Anna Kreft, pojechała z nami do Warszawy i już na całe życie została w naszej rodzinie, nigdy nie wychodząc za mąż. I to był członek rodziny, absolutnie. Ale zaraz, byliśmy przy Wejherowie. Mam pewną wątpliwość, czy w Wejherowie byłam raz, czy dwa razy. Być może następnego roku również byłam u dziadków, czyli miałam te dwa lata z haczykiem. Ale jestem w stanie odtworzyć plan mieszkania. Kiedy to pokazałam ojcu, powiedział: „Oczywiście, tak było”. Ja miałam niebywałą pamięć, może wzrokową, nie wiem, jak to określić, nie wiem, jak to się w psychologii nazywa. Na przykład pamiętam mój pierwszy lot samolotem, ponieważ to musiało być już w 1937 roku albo nawet na początku 1938 roku. Prawdopodobnie wówczas zapowiadał się już mój pierwszy brat w Warszawie, czyli mama została w Warszawie, a mnie do dziadków wysłano z naszą Lajlą samolotem. Wówczas do Tczewa chyba latały samoloty. Doskonale pamiętam podróż tym samolotem, pamiętam, co jadłam. Dziadek Biskupski, ojciec mamy, odprowadzał nas na lotnisko na Okęciu, wsadził nas do samolotu. Pamiętam, że przyniósł torbę z bananami, które bardzo lubiłam wówczas, i jedząc te banany przyleciałam tutaj na Wybrzeże. Mam taką fotograficzną pamięć tych wszystkich wydarzeń. Co się potem działo? Oczywiście mieszkaliśmy wówczas na Ochocie, bo ja się tam urodziłam na Ochocie…
Oczywiście, to była Uniwersytecka 1 albo Wawelska 66, narożny budynek na Wawelskiej. Dlaczegośmy tam mieszkali? Bo dziadek Padlewski, Józef Padlewski, po przyjeździe do Polski został architektem, to się chyba nazywało Ministerstwo Komunikacji, i budował dla ministerstwa, dla jego urzędników ten dom właśnie pod tym adresem. Widocznie tam wykupił mieszkanie rodzinne, które potem przeszło na rodziców. Tam mieszkaliśmy. W każdym razie wybuch wojny zastał rodzinę w tym mieszkaniu. 1939 rok ja osobiście z małym bratem i z naszą opiekunką spędzaliśmy w Józefowie.
Tak, to była tak zwana wilegiaturka. Pamiętam doskonale ten dom. Do kogo należał, tego nie wiem. W każdym razie wiem, że było tam dwóch chłopców, którzy się bawili. Bardzo im zazdrościłam, że nie chcieli się ze mną wtedy bawić, ale zrozumiałam, że zaistniała jakaś sytuacja nadzwyczajna, bo były jakieś huki, jakieś dymy, wszyscy bardzo zdenerwowani i wszyscy przyklejali na oknach papiery w kształcie iksów. Potem zrozumiałam, że to była obrona szyb przed wylatywaniem, kiedy było bombardowanie. Chłopcy, moi sąsiedzi w Józefowie, wykopali schron w ogrodzie, w którym mieliśmy się bawić, aleśmy się nie bawili w tym schronie, ponieważ przyjechał ojciec tych chłopców, bardzo zdenerwowany, z Warszawy. Była jakaś bardzo wielka awantura, ponieważ ci chłopcy wykopali truskawki w ogrodzie, budując ten schron. Awantura była okropna i coraz gorsza, bo trzeba się było bardzo szybko pakować, bo zrozumiałam, że Niemcy przychodzą. Nie wiedziałam, kto to byli Niemcy, ale trzeba się było pakować. Mój mały brat jeszcze nawet nie chodził, bo on rok akurat kończył we wrześniu 1939 roku. Wtedy przyjechała z urlopu nasza Lajla, z Wejherowa. Ale już bomby leciały w Otwocku wtedy. Nie pamiętam, którego to było dnia – przyjechał samochód prowadzony przez brata ciotecznego mojej mamy, Leszka Anteckiego, z Warszawy. Samochód należał do mojego ojca chrzestnego, kuzyna babci, profesora Henryka Gromadzkiego, który miał klinikę położniczą w Warszawie przy placu Zbawiciela. Tam się na ogół wszystkie dzieci w Warszawie rodziły. W każdym razie nie było mężczyzn, ja na to wtedy zwróciłam uwagę – nie było mężczyzn, były kobiety. Przyjechała mama ze swoją matką, była nasza Lajla i przyjechał kuzyn matki, który kazał jak najszybciej się pakować, bo musimy szybko, szybko wyjeżdżać. To mógł być już jakiś 4 – 5 września, ja sobie to tak sytuuję w tej chwili. I wyjechaliśmy na wschód. Pewnie większą część podróży spałam, tak że samego przejazdu nie bardzo pamiętam. W każdym razie gdzieśmy dojechali. Dojechaliśmy gdzieś w Lubelskie, to było koło Łukowa chyba, do Wilczysk. Dlaczego do Wilczysk? Bo szwagier mojej ciotki, czyli siostry ciotecznej matki, Aliny Anteckiej, z domu Zarembiny, był księdzem proboszczem w Wilczyskach. Tam cała rodzina zjeżdżała się, żeby uciekać jak najdalej przed Niemcami. I tam (tu już nie pamiętam [szczegółów]) podjechaliśmy pod tę plebanię, gdzie mieliśmy spędzać prawdopodobnie wojnę. To niestety tak się nie skończyło, bo była taka historia, że tam… Przyjechaliśmy jakimś takim późnym popołudniem, gdzie wszyscy siedzieli przy stole, stół był zajęty już gromadą krewnych, znajomych i tak dalej. Ksiądz Zaremba nas witał, mieliśmy jakiś pokój otrzymać, wszystkie panie z nami, z dziećmi, jakaś kolacja była. Potem wszyscy się rozeszli i tu już następne moje wspomnienie odbywa się w kuchni, kiedy mama zrzuca mnie do tej spiżarni kuchennej, które na wsi na ogół bywały w takich większych domach. Był z nami jeszcze nasz pies, Pim nazywał się, Pim, foksterier, bardzo hałaśliwy. I mama wrzuciła mnie pierwszą do tej piwnicy, za mną nasza opiekunka z małym Jackiem i mama bez matki, już skacząc, zatrzasnęła klapę za sobą. Nad nami zaczęła się straszna strzelanina. Leżałyśmy w tej piwnicy. Pamiętam, że mama na mnie leżała i modliła się, obok siedziała Lajla z Jackiem, zakrywając mu usta, żeby nie krzyczał. Bo tak jak mama potem powiedziała, nad nami w tej plebani zmieniali się co chwilę: raz byli Polacy, raz Niemcy, raz Polacy, raz Niemcy. Zabijali się nad nami, a my w tej piwnicy. Babci naszej nie było, znaczy matki mamy, poszła ze swoją siostrą i z jej rodziną do tak zwanej ziemianki, która była gdzieś niedaleko, w polu, tam się kryła. Następny taki błysk, który mam, widzę kłąb dymu nad sobą, nie mogę tego zrozumieć, o co chodzi. I na to, nie wiem już, czy mama, czy Lajla, otwierają klapę, dym robi się jeszcze bardziej gęsty, wyrzucają nas jako te dzieci z tej kryjówki i wyskakujemy w jakieś morze ognia. Morze ognia. Wyskakujemy przed dom. Ja rozumiem, że dom się pali. Dom się pali, cała plebania się pali, nikogo z krewnych już nie ma. Dookoła leżą żołnierze krzyczący, jęczący, wszystko się pali dookoła. Nasza Lajla – to była niesamowita historia – krzyczy: „Ale przecież ksiądz proboszcz zostawił swoją sutannę w stołowym pokoju”. I zostawiając nas na zewnątrz, skacze do tej płonącej plebanii i wynosi tę sutannę i coś jeszcze. A! Wózek Jacka, w którym potem całą okupację dzieci jeździły i tak dalej. I Jacka pakuje się do tego wózka i po jakimś czasie… Bo myśmy tam stały, nie mogąc się ruszyć. Tutaj żołnierze przylatywali, odlatywali, jedni krzyczeli: „Wody!”, drudzy krzyczeli z ran, z rozpaczy i tak dalej. Wszystko się paliło, więc mama postanowiła, żeby iść, szukać tej ziemianki, gdzie prawdopodobnie siedzi reszta rodziny. I rzeczywiście, mając ten wózek uratowany z pożaru plebanii, dotarłyśmy tam, gdzie nas już spisano na straty, żeśmy już zginęły w pożarze tej plebanii. No i tam z tamtej ziemianki… Aha, jeszcze dwaj policjanci siedzieli z całą naszą rodziną w tej ziemiance, to też pamiętam. Bardzo przerażeni byli, bardzo się bali. I stamtąd zaczęła się nasza wędrówka już na piechotę. Stamtąd, nie wiem, to było chyba na drugi dzień już, jak te ataki skończyły się, czy Niemcy przeszli może, czy… Jaka była sytuacja na froncie, tutaj trudno mi powiedzieć. W każdym razie zaczęliśmy dalej naszą wędrówkę. To były Wilczyska, a żeśmy doszli do Baczkowa. Tam cała rodzina znowu się odnalazła i już było kilkanaście osób, kilkoro dzieci.
To była wieś, to była kompletna wieś, taka nawet biedna wieś. Tam żeśmy dostali jakieś kwatery […]. W jednej izbie spało nas tam po kilka osób, kilkoro dzieci i tak dalej, jedni na drugich. Wiem, żeśmy musieli ze dwa tygodnie chyba być w tym Baczkowie. To było Lubelskie, gdzieś koło Łukowa. Ja to tak z mapy teraz lokuję sobie mniej więcej. Tam żeśmy się już połączyli z moją babką, matką matki, tą panią tutaj, o, na tej fotografii. I tam się dowiedziałam i to zapamiętałam, to co mogło dziecko trzyletnie zapamiętać, że wszyscy panowie poszli gdzieś daleko. No, oczywiście, to było to wyjście panów z Warszawy na rozkaz pułkownika Umiastowskiego. Czyli ojciec z kuzynem matki, który nas dowiózł najpierw do tych Wilczysk, potem się spotkali z moim ojcem i poszli na wschód; dziadek z synem, czyli bratem matki, Sławkiem Biskupskim, również, tylko oni nie byli razem, tylko zupełnie gdzieś indziej. Mój ojciec, mając wspomnienia jeszcze tego, co się działo w Rosji w czasie rewolucji, bardzo szybko (mówił mi to sam potem) zorientował się, że sytuacja na granicy wschodniej jest jakoś bardzo niewyraźna, i postanowili wracać do Warszawy. Za to mój dziadek, ojciec matki, z synem, bratem matki, postanowili nas szukać. Mając mniej więcej w pamięci położenie tej plebanii księdza Zaremby, zaczęli się cofać z powrotem i szukać tej plebanii. To były nieprawdopodobne zupełnie historie. I proszę sobie wyobrazić, pamiętam ten moment, żeśmy gdzieś… Ponieważ wszystko było tam w błocie, jakąś błotną drogą, jakąś gromadą kobiet i dzieci szłyśmy, i w pewnym momencie mija nas jakiś wóz, taki z taką budą, gdzie tam ktoś siedział prawdopodobnie w tej budzie. Mija nas, zatrzymuje się i w pewnym momencie ktoś tam pyta: „Czy panie nie wiedzą, jak droga do Wilczysk?”. W tym momencie moja babcia krzyczy: „Stefan!”. To był mąż babci, czyli mój dziadek, z ich osiemnastoletnim synem, bratem matki. Pogubieni zupełnie w tym świecie, gdzie ludzie nie mogli się z jednego do drugiego pokoju czasem spotkać, a tu w kompletnej [ciemności], bo był deszcz, był wieczór, myśmy szli gdzieś, nie wiem, możeśmy przechodzili do jakiejś drugiej wsi, i spotkaliśmy się wtedy z dziadkiem w tej ciemności. No, w każdym razie nasza grupa była już coraz większa, było już dwóch mężczyzn, z tym że Sławek, brat matki osiemnastoletni wówczas, był bardzo ciężko chory, no ale babcia go zaczęła kurować i jakoś wyszedł. Nie wiem, co mu było, czy jakąś czerwonkę miał, czy coś, nie wiem. Tyfus? Nie, tyfus chyba nie. No i w ten sposób po miesięcznej tułaczce dotarliśmy do Warszawy. Wjechaliśmy tym wozem, którym ci panowie jechali w końcu. Aha, ale jeszcze po drodze ojca spotkaliśmy, gdzieś u jakichś znajomych po drodze. Ojca i wuja żeśmy spotkali. No i tak żeśmy dotarli do Warszawy. Pamiętam moje wrażenie z Warszawy, że to te ulice, które pamiętałam przecież jako takie proste, takie ładne, a to wszystko się jeździło po jakichś wertepach, po jakichś… Oczywiście to była zbombardowana Warszawa. W ten sposób dotarliśmy tymi wertepami okropnymi przez całą Warszawę – na pewno przez całą trzeba było przejechać – na Ochotę, na róg Uniwersyteckiej i Wawelskiej, do naszego mieszkania. Tam [mieszkaliśmy] na drugim piętrze. Wchodziło się od podwórza, bo wszystkie wejścia były od podwórza. Ładne, takie ogromne podwórze, zielone było i bardzo się tam przyjemnie mieszkało prawdopodobnie.
To była już Warszawa zdobyta przez Niemców, oczywiście. Jak żeśmy dotarli do mieszkania, to nad nami mieszkała aktorka Romano – tu mogę mylić nazwisko, w każdym razie znana jakaś aktorka – przez której mieszkanie przeleciała bomba i zatrzymała się u nas, na naszym piętrze. No więc oczywiście trzeba było to wszystko załatwiać. Najpierw niewypały wyprowadzać, potem stropy zreperować i tak dalej. No ale ojciec zajął się tym wszystkim i ludzie jakoś załatwili, że można było mieszkać, po czym do nas, do mieszkania rodziców, tamże na Ochocie, wprowadzili się dziadkowie, rodzice mamy, którzy stracili swoje mieszkanie na ulicy Chopina, naprzeciwko Doliny Szwajcarskiej. To była restauracja Dolina Szwajcarska i stąd nazwa. Stracili wszystko tam i tak jak stali, tak przyjechali do nas. Razem z nimi mieszkała jeszcze taka urocza staruszka, panna Eleonora Donat, która była wychowawczynią, czyli boną mojej babci, która była dozgonną przyjaciółką moich dziadków i tak dalej. Tak że tam się to mieszkanie zagęszczało coraz bardziej, bo oczywiście syn Biskupskich, czyli brat matki, Sławek, również zamieszkał i siostra mojej babci również z kucharką przyszły tam z ulicy Chopina i wszyscyśmy się tam ubijali, ubijali, ubijali w tym mieszkaniu. Tak że ciągle był pełen komplet. Ale przecież i dziadkowie Padlewscy w końcu przyjechali. Bo przed samym wybuchem wojny przyjechali z Wybrzeża i mieszkali u swojej córki na Mokotowie, na Kieleckiej chyba, ale tam było za dużo ludzi, znowu mieszkali u nas. Tak że tłok był nieprawdopodobny, ale jakoś to wszystko szło. Sprawy się skomplikowały, jak moja babka zachorowała. Babka Padlewska zachorowała na zapalenie płuc, to był rok chyba 1940, trzeba było ją oddać do szpitala. Stan był bardzo, bardzo poważny, bo w końcu umarła w szpitalu. Cała ta sprawa, mam wrażenie, że dużo kosztowała, tak sobie wyobrażam. Rodzice musieli sprzedać to mieszkanie na Wawelskiej i wyprowadziliśmy się, to był rok 1941–42, wyprowadziliśmy się na Górnośląską. To już było mieszkanie wynajmowane, bardzo duże, piękne mieszkanie, zresztą w budynku, który stoi do dzisiaj jako jeden z ostańców warszawskich, bo to jest typowa kamienica secesyjna.
Dwadzieścia dwa, przy schodkach. Jak schodząc, idąc w stronę Wisły, ostatni budynek po lewej stronie, przed schodkami po lewej stronie. On zresztą jest w tych ostańcach warszawskich.
Tam już żeśmy się przeprowadzili, oczywiście bez babci Padlewskiej, z dziadkiem Padlewskim, dziadkowie Biskupscy ze strony matki, ze Sławkiem, bratem matki, z naszą Lajlą, naszą opiekunką, z kucharką dziadków, z siostrą babci mojej, no i oczywiście rodzice. To znowu było upychanie, ale jakoś wszyscy się mieścili, nikt nie narzekał. Tak, brat mamy też z nami mieszkał, tak, jak najbardziej.
Oczywiście, Stanisława Szewczyk. Stanisława Szewczyk pochodziła z Kutnowskiego. Mama zawsze opowiadała, że jak przyszła do pracy do dziadków, to przyszła ubrana w pasiaki łowickie, no bo chciała być elegancko ubrana. Pracowała przed wojną u dziadków, była bardzo, bardzo cenioną i zaprzyjaźnioną, bo to wszystko było w końcu towarzystwo zaprzyjaźniające się między sobą. A Stasię bardzo lubiłam. Zresztą one się zaprzyjaźniły potem z naszą Lajlą. One zawsze razem były, zawsze razem były.
Ja ją nazwałam Lajla, bo Lajla, kiedy przyszła do nas, jako Kaszubka mówiła jeszcze wtedy lepiej po niemiecku niż po polsku. Zresztą to przed samą wojną rodzicom nie przeszkadzało, bo rodzice jako para młodych zakochanych jeździła po świecie, a ja zostawałam pod opieką, pod okiem babci, która z Chopina przyjeżdżała na Uniwersytecką, Wawelską, gdzie ja mieszkałam właśnie z Lajlą. A dlaczego Lajla? Bo to była Fräulein, czyli panna, panna Anna. Fräulein Anna była, a ja nazwałam ją Lajla i tak już zostało. Lajla chyba na jej grobie muszę wyryć, żeby jednak się nazywała Lajlą. A ona się nazywała Anna Kreft, była rodowitą Kaszubką, tutaj z północy, z Wejherowa potem. Znałam całą jej rodzinę i nawet po wojnie zaczęłam mówić po kaszubsku. To też już była inna historia.
Na Górnośląskiej. No i to było bardzo blisko parku Ujazdowskiego, który dobrze pamiętam, bo tam nas wypuszczali do zabawy. Bo dalej nie wolno było chodzić, bo tam Niemcy nie pozwalali, ale tu z przodu wolno było. Tak że doskonale pamiętam cały park Ujazdowski, w którym wolno nam się było bawić. No ale naprzeciwko były aleje Ujazdowskie, dalej aleja Szucha, co miało na pewno wpływ na życie całej dzielnicy i czuło się jakiś ciągły strach. Tu nie mogę sobie [przypomnieć], bo zamach na Kutscherę był w 1943 roku, ale myśmy wtedy już byli wyrzuceni stamtąd przez Niemców, bo Górnośląska należała do dzielnicy niemieckiej, czyli Niemcy opróżniali wszystkie budynki zamieszkałe przez Polaków, którzy tam mieszkali. No i trzeba było na nowo starać się o mieszkanie na tak dużą gromadę ludzi. W tym moja matka była niezastąpiona, niezastąpiona kompletnie. Moja matka to jest osobny rozdział, który będę musiała też powiedzieć, bo ciekawe historie tam były. W każdym razie pamiętam, jak z matką i z rodzicami pojechałam na oględziny jakiegoś mieszkania na Mokotowie. Potem po Powstaniu zdałam sobie sprawę, że to była niedokończona budowa budynku przy Alejach Niepodległości. Ten budynek miał potem znaczenie w czasie Powstania. […] W każdym razie przeprowadziliśmy się na Mokotów, ale oczywiście nie do tego niewykończonego budynku na końcu alei Niepodległości, ale na ulicę Wiśniową 44, przy ulicy Rakowieckiej, tutaj. To była jeszcze taka dziwna uliczka, bo niby ulica Rakowiecka już miała pewien posmak nowoczesności i tak dalej, ale ulica Wiśniowa to tak, z jednej strony jakieś małe domki były, jakieś straganiki, jakiś mały sklepik, jakiś nowoczesny dom i my zaraz w następnym. To był chyba trzeci czy czwarty [dom] od ulicy Rakowieckiej w stronę Narbutta, Wiśniowa 44, tam rodzice znaleźli mieszkanie na drugim piętrze. Dom należał do przedwojennego Towarzystwa Allianz i tam żeśmy się wprowadzili na początku 1943 roku czy na końcu 1942 (tu mogę pływać trochę w tych datach). Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. To było ogromne, jak dla mnie, mieszkanie, ośmiopokojowe, bardzo nowoczesne, z dwoma łazienkami, z pokojami służbowymi, salonem stołowym, sypialniami i tak dalej. Tak że tę rodzinę można było tam gdzieś poupychać, poupychać i tak dalej. Dozorcą, pamiętam, był pan Romańczuk. Zawsze poprawiał wszystkich, przedstawiał się jako Ukrainiec, ja bym dodała nacjonalista ukraiński, w sensie faszystowskim wręcz. Takie miałam podejrzenie, bo on był taki dziwny jakiś, dziwny, bardzo oschły, opryskliwy, za to miał bardzo miłego syna Jurka, z którym myśmy się bawili, bardzośmy się lubili z tym Jurkiem. Jurek uczył mnie czytać po polsku. To były takie historie. Zresztą Jurek mówił perfekt, on się urodził w Polsce.
Jurek był ze dwa, trzy lata starszy ode mnie. Ale on był tak z nami, taka trójka zawsze nas była razem. Było wspaniałe, duże podwórko, gdzie przed wojną prawdopodobnie zajeżdżały przez bramę samochody tego towarzystwa ubezpieczeniowego, były garaże, a jeszcze za tym podwórkiem był bardzo miły, ładny ogród z altaną, gdzieśmy się bardzo lubili bawić. Altana dotykała do ogrodu sióstr zakonnych, które miały szkołę na Rakowieckiej. Ta szkoła jest opisana w… Przypomnę sobie, zaraz to pani powiem. To była córka wydawców, chyba Gebethnerów, tu mogę się mylić. W każdym razie postaram się przypomnieć, bo były potem różne powiązania i z tą szkołą, i tak dalej. No więc zamieszkaliśmy tam w tym mieszkaniu, to był mój ostatni adres w Warszawie przed Powstaniem.
Proszę pani, mnie zapisali do szkoły, trudno powiedzieć do szkoły, to były komplety, które odbywały się prywatnie na ulicy Koszykowej 22 (chyba się nie mylę numerem), to było naprzeciwko Koszyków, tej hali handlowej Koszyki. To był bardzo wysoki dom, należał do pani Rohozińskiej. Tam na szóstym piętrze odbywały się nauki pisania, czytania dla pewnej grupki dzieci. Muszę powiedzieć, kim była pani Rohozińska. To była siostra… Jak się nazywał inżynier, który zginął w wypadku samolotowym razem ze swoim mechanikiem?
To ona była Wigurzanką z domu. Pan Wigura, który zginął, był jej rodzonym bratem. Na tych lekcjach były dzieci państwa Budkowskich, pani Budkowska była jedną z sióstr pana Wigury. Tak że to był taki zalążek szkoły tych Wigurów. Myśmy byli trochę może nawet na doczepkę jakoś, jakimiś znajomościami mojej mamy, która załatwiała bezbłędnie historie. I mnie tam doprowadzano na te lekcje czytania, pisania. Najpierw byłam w rozpaczy, że mnie tam zostawiają, bo miałam jakieś, nie wiem, sześć lat chyba, coś takiego. W każdym razie mnie strasznie dzieci dokuczały, bo nie wymawiałam polskiego „r”. To była pewna skaza, którą odziedziczyłam ze strony matki. Matka do końca życia zawsze mówiła to „r” gardłowe, a mnie to doprowadzało do rozpaczy, że ja nie mówię dobrego polskiego „r”. I dzieci mi dokuczały. Wobec tego ja postanowiłam, że muszę się nauczyć i u kogoś, pamiętam, prosiłam, żebym mnie nauczył tego. I ten powiedział: „Naucz się gwizdać, to się nauczysz mówić »r«”. Co stało się faktem. Nigdy nie nauczyłam się gwizdać, za to nauczyłam się mówić „r”. W tej chwili mogę i tak, i tak, i takie „r”, i takie „r” może być. To była mała dygresja. […]
Aha, te komplety prowadziła urocza pani, pani Śniegocka, która uczyła nas czytać i pisać. Była zawodową nauczycielką, nie wiem z jakiej szkoły i tak dalej. W każdym razie miała tam krzyż pański z nami, ale nauczyła nas czytać i pisać. A poza tym na końcu roku odbywały się przedstawienia, więc żeśmy tam się przebierali za coś, żeśmy tańczyli, żeśmy śpiewali, było bardzo wesoło. Ale zauważyłam, że w międzyczasie tam się odbywały zebrania młodzieży. To jak ta młodzież się przemykała, myśmy byli zawsze tam z nosami w dziurce od klucza, chcieliśmy zobaczyć, co tam się dzieje, [choć] nas wyrzucali, wyrzucali regularnie. Potem ta młodzież się ulatniała i tak dalej. I to samo zauważyłam u nas na Wiśniowej. Zauważyłam, że coraz więcej zaczęło się zjawiać kolegów, przyjaciół, przyjaciółek.
Rodzice byli bardziej dyskretni, ale tu był Sławek, który już miał dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat i tutaj odbywały się niby jakieś spotkania zawodowe. Sławek studiował na Wawelbergu. Studiował nieoficjalnie, bo Wawelberg był szkołą nie wyższą, tylko zawodową, ale tam była zwyczajna politechnika przecież odbywała się. [Studiował] na Wydziale Konstrukcji Samolotów i był bardzo obiecującym studentem. I to, co pamiętam, że robili modele samolotów i puszczali je u nas w domu, bo im motorki dorabiali, to samoloty latały na przykład nad stołem zastawionym talerzami czy coś takiego. Takie różne były historie. No ale tej młodzieży było coraz więcej, a to była niby ciocia, a to była kuzynka, a to było to, a to było tamto, tak że tej młodzieży było tam ciągle masa. Sławek był uroczym chłopakiem, zresztą bardzo przystojny, ukochany syn babci, tak że nie dziwię się, że i dziewczyny przychodziły i tak dalej. Wiem, że były jakieś potańcówki, no ale nas to wyganiali wtedy na koniec mieszkania. Wyganiali, nie dawali nam tego oglądać.
Oczywiście, że pamiętam. Tam był oczywiście Grześ Rohoziński, to był główny pan dyrektor, który mnie najbardziej prześladował za moje „r”, ale potem żeśmy się bardzo zaprzyjaźnili, zresztą w dziwnych sytuacjach żeśmy się spotykali, o których powiem za chwilę. Potem w Gdyni żeśmy się spotkali i właściwie mamy kontakt poprzez różnych wspólnych znajomych do dzisiaj. Moją najbliższą przyjaciółką była Krysia Zalewska. To była córka dyplomaty, który musiał wyjechać w 1939 roku z Polski. Pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jej ojciec. Jej ojca nigdy nie znałam, bo w 1939 roku wyjechał, a ona z matką i z siostrą mieszkały na Ochocie, zaraz przy alei Niepodległości, chyba na Sędziowskiej. I tam z tej Sędziowskiej na Koszykową przyjeżdżała.
Ale jeszcze chciałam powiedzieć, że ja przedszkole robiłam na politechnice. Robiłam na politechnice, bo to była taka historia, że przyjaciel moich dziadków, a mówiąc szczerze, pan, który był bardzo zakochany w studenckich czasach w mojej babci, pan profesor Tadeusz Wojno, mój drugi chrzestny ojciec, uroczy pan Tadeusz Wojno, mieszkał na politechnice. Był ożeniony z Niemką, uroczą panią Hedwig, i mieli trójkę dzieci. Najstarszą córkę Halinę i dwóch synów Jerzego i Andrzeja. Jerzy zginął w 1939 roku jako kawalerzysta, została ta dwójka. Mieszkali w domach profesorskich na politechnice. Po to, żeby żyć i móc z czegoś żyć, pani Halina Wojnówna otworzyła przedszkole. No i oczywiście myśmy byli pierwszymi z moim bratem. Jacek też zaczął tam chodzić. To znaczy ja go ciągałam tam za mną. Myśmy wówczas jeszcze mieszkali na Ochocie i tam chodziliśmy do tego przedszkola. I to się mówiło: „Idziemy na politechnikę”. No i tam oczywiście znałam i panią Halinę – no, panią Halinę to jeszcze długo po wojnie znałam – i Andrzeja, i jej młodszego brata, który potem zginął w czasie Powstania, przy mojej matce, ale to też opowiem, bo to też była historia niesamowita. W każdym razie ja miałam wykształcenie politechniczne bardzo wczesne. Tak, tak.
No ale wracając do ulicy Wiśniowej na Mokotowie. Kto był jeszcze? Byli młodzi Pańkowie. Byli młodzi Pańkowie. Skąd ich pamiętam, jak najbardziej i jak najlepiej? Bo u nich rodzice dwa razy pod rząd, w 1943 i w 1944, wynajmowali tak zwane wilegiaturki pod Warszawą. W Józefowie, w ich domu, gdzie oni mieli taką małą posiadłość z dosyć dużym terenem, na którym był jeden duży dom i chyba trzy małe, i od 1943 roku rodzice, włącznie z przyjaciółmi swoimi, tam wynajmowali. Zresztą mieszkaliśmy na pierwszym piętrze największego domu, obok państwa Pańków. Pańkowie mieli dwójkę dzieci, idealnie w naszym wieku, tak że Zosia była moją przyjaciółką, Jasio był mojego brata Jacka. Byli dla nas bardzo ważni. Byli poza tym państwo Ocetkiewiczowie, państwo Rytlowie z córką Hanią, późniejszą żoną Jacka Fedorowicza. To wszystko było towarzystwo z tamtego domu.
O Józefowie. O Józefowie, o wakacjach mówię, tak. Tam to rzeczywiście też były niebywałe historie, bo tak, raz, czasem przychodzili w nocy partyzanci, bo tam, nie wiem, były jakieś lasy niedaleko. Przychodzili partyzanci, innym razem znowu jakieś osoby dziwnie wyglądające. Sądzę, że to były osoby pochodzenia żydowskiego, które trzeba było gdzieś przechowywać, gdzieś chować. To było w Józefowie na wakacjach. A było masę ludzi, którzy byli rozlokowani w tych mniejszych domkach, z dziećmi. Pamiętam te dzieci, wszystkie już dzisiaj… Może nawet nazwisk nie pamiętam, ale w domu, na naszych kursach pisania w Warszawie, to jeszcze chciałam tylko dorzucić, była para sióstr Uszyckich, również ich matka, Wigurzanka, tośmy potem tu się spotkały i to były państwo Uszyccy. Ona Wigura-Uszycka, para lekarzy i oni się nami tutaj zajmowali. W szkole byłyśmy razem, Marta i Teresa. Teraz wracając do tych wilegiaturek, w tej chwili mogę powiedzieć, że tam się regularne zebrania młodzieży konspiracyjnej odbywały, bo była świetna ochrona tego wszystkiego. Można było powiedzieć, no ludzie na wakacjach, młodzi ludzie i tak dalej, ale przecież tamtędy się przewijało masę, masę ludzi, którzy czy nie mogli w Warszawie akurat być, czy musieli się ukrywać, czy [byli] chwilowo. Ojciec przyprowadzał swojego przyjaciela Stefana Bargielewicza, z którym potem byli w Powstaniu. Byli Doberscy, Doberski z Jelenia na Mokotowie, zginął tam zresztą. Tośmy przez ścianę mieszkali z jego córką, potem się w Maroku spotykałam. No i Pańkowie w tym wszystkim, Pańkowie. Moi rodzice od razu sympatyzowali z państwem Pańkami, bo Pańkowie, znaczy rodzina Pańków, to było bogate chłopstwo z Kujaw. No a mama z Kujaw urodzona, więc od razu: „A, Kujawiacy” i tak dalej, a pani, pani Pańkowa, Dulska z domu, była z Kijowskiego, czyli znowu z terenów mojej rodziny po ojcu, z Kijowskiego, no a rodzina ojca również z Podola. Tak że to wszystko się tak jakoś przeplatało, ładnie się razem haftowało.
W czasie okupacji?
To jest zupełnie inna historia, bo ojciec wstąpił do ZWZ na początku 1942 roku. O tym, żeby pracował oficjalnie, no to raczej mowy nie było. Mowy nie było. Wiem, że ojciec robił prywatnie jakieś projekty, ewentualnie wnętrz, robił jakieś przedziwne historie u pana Krala. Pan Kral miał hodowlę królików przecież na Czerniakowie w Warszawie. Wiem, że [ojciec] jemu sklep mięsny projektował na placu Trzech Krzyży.
Od prezydenckich pałacyków przeszedł na sklepy z mięsem króliczym. To mi tak zapadło, te króliki mi tak zapadły w pamięć, bośmy byli kiedyś z rodzicami, Jacek był wtedy też już, byliśmy na Wielkanoc zaproszeni i wszystko, cośmy tam jedli, wszystko było z królików. Ja już miałam taką idiosynkrazję do tego wszystkiego, że to mi zapadło w głowie, te króliki. W każdym razie to był pan Kral, to doskonale [pamiętam], pan Rudolf Kral. Jakoś potem zginął po wojnie, zginął zupełnie z horyzontu. A tak rodzice bardzo się z nim przyjaźnili. Ale co jeszcze robił ojciec? U nas, o, to muszę powiedzieć, jakiś czas swego ukrywania spędził pan Jan Marcin Szancer. Dlaczego?
Na Wiśniowej. Wiem, że to było problemem dla moich dziadków, którzy potwornie się o nas bali, i wiem, że były jakieś dyskusje rodzinne, ale rodzice się uparli i przyprowadzili.
To był znajomy, to był znajomy z tego środowiska artystycznego, w którym ojciec jeszcze sprzed wojny funkcjonował jako taki. Jako architekt to cała góra architektów, którzy odbudowywali Warszawę, to było wszystko koledzy, koleżeństwo ojca. Tak było. Stąd ja miałam potem łatwość, szansę wejścia do pracowni Karpińskiego przy stronie wschodniej. Ale tak, Szancer był u nas, był. Jak to długo było, nie potrafię powiedzieć. Mnie się wydawało, że to [długo], bo wszystko mi się wtedy wydawało długo. Ale była sytuacja jeszcze dosyć skomplikowana w tej całej historii. W jednej stronie mieszkania mieszkał pan Szancer i tam w tym ostatnim pokoju, po moim dziadku Padlewskim, który już umarł na początku 1943… Nie, w czerwcu 1943 roku umarł, tak że już mieliśmy już tylko dziadków po stronie mamy i brata. Nie wiem, jak to było, czy kwaterunek, w każdym razie Niemcy dali nam takiego, myśmy go nazwali aniołem stróżem, Niemca, który zamieszkał po lewej stronie, w ostatnim pokoju, w ostatniej sypialni, z lewej strony. Nazywał się Walter Mühlbach, pochodził z Wrocławia. Jak się znalazł w Warszawie, to też ciekawa historia, ale był pod Stalingradem, został ranny i leżał w śniegu, ranny obok jakiegoś generała. Po tego generała przyleciał samolot i wziął tego biednego Waltera razem z generałem. I jakimś sposobem przywieźli ich do Warszawy, gdzie mieli go leczyć i wyleczyli rzeczywiście. Po leczeniu musieli mu dać mieszkanie, w ten sposób Walter znalazł się w naszym mieszkaniu. Okazało się, że Walter od rana do wieczora chodził i cholerował na Hitlera, więc rodzice nie wiedzieli, czy to jest prowokacja jakaś, czy co. Najbardziej to nasza Lajla, Kaszubka, z nim po niemiecku szwargotała. Rodzice zresztą też po niemiecku biegle mówili, no ale rodzice byli wstrzemięźliwi, tak że nie bardzo było wiadomo, jak go traktować i tak dalej. Walter po prostu zakochał się w moim bracie Jacku, bo marzył o dziecku. Tam były jakieś historie, że nie miał tych dzieci, nie wiem nawet, czy był żonaty, nie wiem. W każdym razie wieczorem wpadał do nas, często pijany, przychodził do naszego pokoju dziecinnego, gdzieśmy spali, i Jacka budził, chciał go brać na kolana. No, straszne rzeczy się tam działy. Nie no, nic takiego się nie działo. W każdym razie stałaby się straszna rzecz. Bo Walter Mühlbach był przemysłowcem, co tu dużo mówić. Zawsze mówił, że miał wujka w Ameryce i jego jedynym marzeniem jest wyjechać do Ameryki, mieć święty spokój, bo to co przeżył pod tym Stalingradem, to było piekło. On miał dosyć tego wszystkiego i absolutnie nie chciał do tego wracać i tak dalej. My z naszą Lajlą byliśmy wtedy już na wakacjach, bo to były jakieś pierwsze czy drugie wakacje, 1943 albo… to musiał być 1943 rok, tak. Myśmy byli na wakacjach i rodzice moi też nie byli w domu. W domu była tylko nasza kuchareczka kochana Stasia i dziadkowie. Mühlbach miał wyjechać do Wrocławia (ja pamiętam, co dziadkowie opowiadali) i w swoim pokoju umieścił swojego młodszego brata, który był w wojsku w Wermachcie i był w Warszawie na jakiejś przepustce. I ten młody człowiek został w jego pokoju. Młodzi chłopcy sobie tam przyprowadzili jakieś dziewczynki z miasta i zaczęła się awantura. I postrzelili jedną z tych dziewczyn. Przyjechało gestapo i dziadkowie wobec takiej sytuacji: W piwnicy Bóg wie, co się dzieje. Nie wiadomo, co młodzi chłopcy, przyjaciele Sławka, zostawili, bo tam na ogół była nauka broni i tak dalej. I tu przychodzi gestapo i chcą aresztować dziadków, bo ktoś strzelał w tym mieszkaniu. I wtedy w jakiś sposób ten Walter Mühlbach wrócił i uratował dziadków, mówiąc, że to nie dziadkowie robili, tylko jego brat. Wtedy uratował, muszę powiedzieć, sytuację. Mało tego, potem przed samym Powstaniem, ponieważ rodzice hodowali dwie świnki na dole, co było zabronione naturalnie. Ale Walter przyszedł i powiedział – to było już w czasie wakacji, przed samym Powstaniem – powiedział, że da rodzicom ciężarówkę, żeby najpotrzebniejsze rzeczy zapakowali, dzieci zapakowali, wszystko, co trzeba, zapakowali i jak najprędzej wyjeżdżali z Warszawy, że tu kamień na kamieniu nie zostanie. I sam zniknął wtedy. Sam zniknął. Ponieważ rodzice odmówili, zniknął. I trzeba powiedzieć, że mama, która w 1945 roku była na kursie zabawkarskim we Wrocławiu, na dworcu zetknęła się nos w nos z tymże Mühlbachem. On matkę zobaczył, matka stanęła jak wryta na dworcu, tylko zrobił taki gest ręką i zniknął. I nigdy więcej nie było wiadomo, co się z nim stało. Ale to taka mała dygresja.
To był człowiek około trzydziestoletni wtedy. On był w wieku moich rodziców, rodzice to byli trzydziestolatkowie wtedy. Ojciec miał niecałe czterdzieści lat w Powstaniu.
Oczywiście.
Tak, ale tu chciałam powiedzieć, że ja miałam jakieś wyczucie czegoś nadzwyczajnego, co się szykuje. Oczywiście, że rodzice nie mówili. Była taka historia, że będąc przed Powstaniem jeszcze w Józefowie na tych wakacjach, tam się zjawiała młoda osoba, bardzo energiczna, która po prostu zarabiała na życie organizowaniem zabaw dla dzieci. Tam było dużo dzieci, kilkanaścioro nas było co najmniej, takie od takiego do takiego i to wszystko. Więc ona to organizowała i tak dalej. Gdzieś z końcem lipca przyjechałam z Warszawy z mamą do lekarza, bo ja z płucami coś miałam, rentgena mieli mi robić, coś takiego. Pojechałyśmy z matką na Żolibórz, gdzie mieszkała moja prababka, czyli matka mojego dziadka, po stronie mamy, Izabela Biskupska, która mieszkała na Mickiewicza 24. I mama, wiedząc, co się święci i tak dalej, chciała zobaczyć, co się dzieje z jej babcią. Ona mieszkała tam z siostrą mojego dziadka, swoją córką, właśnie pod tym adresem. Ale idąc Mickiewicza spotkałyśmy po drodze tą młodą dziewczynę, która nami się…
Tę animatorkę. I ja tak drepcząc za nimi… Bo ja byłam dosyć duża, ale byłam tak chuda, że wszystkie choroby łapałam i tak dalej, tak że mi ciągle jakieś jedzenie wtykali i tak dalej. Dreptałam tam za nimi i tak podsłuchuję rozmowy, a mama mówi: „To znaczy, że to już”. A ona mówi: „Tak proszę pani, musimy… My jesteśmy już w pogotowiu”. Ja to usłyszałam. I kiedy się pożegnałyśmy z tą młodą osobą, mówię: „Mama, na co ty się przygotowujesz?”. Coś takiego ma… Mama się śmiała potem ze mnie, że ja takie pytania zadaję. Mama mówi: „No wiesz, są takie różne sytuacje”. Coś tak próbowała mnie zbyć, ale ja nie bardzo się dałam zbywać z tego, nie bardzo. I to sobie zapamiętałam, to było może tak w połowie lipca. W połowie lipca, tak, bo 20 lipca był ten zamach na Hitlera tutaj. Akurat wtedy byliśmy w Warszawie. To musiało być jakoś tak. No ale potem mama mnie odwiozła z powrotem do Józefowa. Myśmy tam jeszcze dalej baraszkowali w tym Józefowie, ale przed samym końcem lipca ojciec przyjechał taką furmanką z jakimś facetem po nas, bo to trzeba było i meble, i garnki, i pierzyny, i kołdry, i tak dalej, i wszystko wyprowadzać stamtąd. I zabrał nas do Warszawy. Tam już prawie nikt nie zostawał, nikt, nagle się zrobiło pusto. To było na trzy, cztery dni przed pierwszym. Ja byłam bardzo poruszona, ale ciągle mi chodziło po głowie to, co na Żoliborzu wtedy usłyszałam. No ale to tak trzymałam za uchem własnym. W ten sposób wróciliśmy do Warszawy, bo rodzice stwierdzili, że jednak będzie bezpieczniej w mieście niż poza miastem. Bo to już tak, tutaj Rosjanie podchodzili, to już to pewnie będą i walki tutaj. […]
Z Józefowa przyjechaliśmy furmanką. Dosyć długo się jechało nawet wtedy tą furmanką, tak mi się wydawało. Przyjechaliśmy na Wiśniową i ja wyczułam taki jakiś dziwny nastrój. Wszyscy się spieszyli, robili jakieś porządki, jakieś pakowania, jakieś… Dziecko od razu wyczuwa takie sytuacje. Aha, jeszcze przyleciał do nas kanarek. Kanarek, co było dziwnym znakiem. Pamiętam tego kanarka. Wleciał przez okno i nie było mowy, żeby chciał wylecieć z powrotem. Myśmy chcieli, żeby leciał do siebie z powrotem. No i potem kanarek biedny zginął w czasie Powstania, ale to już była inna historia. W każdym razie jak żeśmy przyjechali, to były już naloty, był jakiś nalot. Tak, był nalot i wtedy nasze panie łapały nas w kołdry i po prostu biegły z nami na dół do piwnicy i reszta dołączała do piwnicy. To były duże, obszerne piwnice. I pamiętam taką sytuację, to było na jakieś parę dni przed Powstaniem, wtedy kiedyśmy przyjechali. Siedzimy w piwnicy i z jednej strony siedzi oddział niemiecki, niemieckich żołnierzy, a z drugiej strony siedzą Polacy, polscy chłopcy. To wszystko siedzi razem w jednej piwnicy w czasie tego nalotu i po skończonym nalocie wszyscy się rozchodzą grzecznie w swoje strony. Bardzo mnie to zainteresowało. Kto to byli ci ludzie? Ci Niemcy, okazało się, że [były] oddziały niemieckie, które z końcem lipca ściągały z Prus Wschodnich do Warszawy i ponieważ tu na Mokotowie, na naszym podwórku było dużo miejsca, czego ja nie zauważyłam, więc oni rozbili namioty w tym ogrodzie, który był za naszym podwórkiem. To były te oddziały niemieckie, a obok były jeszcze takie ogromne ogrody warzywne, gdzie jeńcy sowieccy pracowali dla Niemców, uprawiając ogrody, i tam stały te namioty. To byli ci z jednej strony. A z drugiej strony było akurat u Sławka zebranie jego kolegów, nazwijmy to kolegów. Babcia moja mówiła, że to był jeden z potworniejszych momentów w jej życiu, że widziała te dwie grupy młodych ludzi naprzeciwko siebie, w odległości paru metrów. Przesiedzieli tak cały nalot i potem się rozeszli i potem… potem już walczyli przeciwko sobie. To był jakiś symbol nieprawdopodobny w tym wszystkim. To była taka historia.
Po to rodzice… Co ojciec robił, to ja się mogłam tylko domyślać wtedy, co ktokolwiek robił. Bo w tym wszystkim jest jeszcze historia, co moja matka robiła – to jeszcze inna historia, ale to zaraz wrócimy do tego. Matka uważała, że trzeba nas wywieźć do centrum Warszawy, bo to będzie bezpieczniej, bo to zawsze lepiej, w murach to jakoś się łatwiej ostoimy i tak dalej. I dwa dni pod rząd wieczorem wsadzała nas w tramwaj, jechaliśmy, tam potem się szło na plac Napoleona, czyli obecny Powstańców Warszawy, na ulicę Hortensji, obecnie Górskiego, do swojej przyjaciółki, bo mama prowadziła nas do jej przyjaciółki, Haneczki Szaneckiej, Rozdejczerówny. I tam na którymś piętrze w kamienicy, naprzeciwko Poczty Głównej – nie, to była szkoła zajęta wtedy przez „ukraińców”– tam żeśmy spędzali noc i wracaliśmy z powrotem. Dwa razy tam żeśmy nocowali. Mama tam robiła skład, chciała zrobić skład jakichś ubrań ewentualnie cieplejszych czy jakiegoś jedzenia. Coś tam woziły z naszą Lajlą. Ja jakieś zabawki też zwoziłam, lalki… Nie, lalek nie miałam, misia miałam, na którym uczyłam się robić zastrzyki i biedny miś zgnił potem od środka, od wody. Tak, to była taka smutna sprawa. W każdym razie pierwszego, to już była taka… Aha, jeszcze przed samym Powstaniem przyszły do mojej babki Biskupskiej, znaczy mamy matki, jej przyjaciółka pani Mierosławska ze swoją najmłodszą córką, Jolantą. Jolanta opowiadała, tak podsłuchałam, że gdzieś pracuje. To była dziewczyna dwudziestojednoletnia. Zresztą ją swatano z moim wujem Sławkiem, więc to była taka jakaś dziwna historia. Ale oni byli zaprzyjaźnieni, od dziecka byli zaprzyjaźnieni. W każdym razie Jolanta opowiadała, że jest praktykantką, nazwała to praktykantką, w Szpitalu Maltańskim na Senatorskiej, to zapamiętam. No to była Jolanta, która była w patrolu sanitarnym na Starówce, zginęła potem w szpitalu na Barokowej, przysypana w czasie któregoś z bombardowań przed upadkiem Starówki, to musiało być gdzieś na końcu sierpnia. Po prostu została w gruzach zasypana do połowy, już jej nawet nie mogli ewakuować […].
Jolanta Mirosławska. Miała dwadzieścia jeden lat, Sławek miał dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata wtedy. I mi tak zostały takie historie, które się potem łączyły z tym, o czym wiedziałam, czy z opowiadań, czy naocznie, czy z książek i tak dalej. W każdym razie dwa razy byliśmy odwożeni na noc, do ciotki Haneczki, jak to się nazywało, i wracaliśmy na Wiśniową. Ale co chciałam jeszcze powiedzieć, à propos, to szybko jeszcze powiem, że na Wiśniowej moim takim przyjacielem od zabaw oprócz naszego Jurka, syna dozorcy, był syn Piotra Biegańskiego, przyszłego budowniczego Warszawy. A mieszkaliśmy obok siebie. To był kolega ojca, więc myśmy ciągle byli razem, cały okres mieszkania na Wiśniowej. Tam były i zebrania architektów, o czym wiem, bo podglądałam wtedy, czy u nich byliśmy, czy u nas, tu było ciągle tak…
Krzysztof. On o ile pamiętam, miał młodszego brata, ale on się nie liczył, bo on chyba jeszcze wtedy nie chodził. […] Ale Krzysztof to bardzo miły chłopak, miał potem bardzo skomplikowane życie, ale to już inne zupełnie sprawy. W każdym razie 1 sierpnia mama kazała nam się na Wiśniowej szybko ubierać, że pojedziemy znowu… Aha, obiecała nam, że pojedziemy się bawić do państwa Pańków. Co nam? O, od razu, oczywiście, ubieramy się, jedziemy do Zosi i Jasia. Ale przepraszam, przepraszam, bo ja tutaj przerwałam i chciałam jeszcze powiedzieć, że kiedy mnie prowadzono na komplety do pani Rohozińskiej na Koszykową, to przychodziła po mnie czasem moja Lajla, czasem nasza Stasia, gosposia, ale na ogół Lajla przychodziła, zawsze przyjeżdżała tramwajem, zabierała mnie z powrotem na Wiśniową. I kiedyś, […] to był chyba 1943 rok, chyba na jesieni przyjechała po mnie i wracałyśmy na piechotę przez Pole Mokotowskie, bo już było [niebezpiecznie], już Lajla mówi: „Idziemy przez Pole Mokotowskie, bo łapią na Marszałkowskiej”. Wobec tego my chyłkiem, chyłkiem przez Pole Mokotowskie. Zauważyłam, że z wielu stron ludzie zaczęli się gromadzić i uciekać przez Pole Mokotowskie. W tym momencie od strony ulicy Niepodległości, alei Niepodległości, podjechały samochody, wyskoczyli żandarmi i do nas, wszystkich tych, którzy chcieli się przedostać na Mokotów przez Pole Mokotowskie. Zaczęli nas zagarniać, zagarniać. Lajla mówi: „Ty tylko nic nie mów, nie mów ani po polsku, ani po niemiecku”. W ogóle już wtedy prawie nie mówiłam i zrozumiałam, że sytuacja jest jakaś potwornie niebezpieczna. Zaczęli nas w tym okrążeniu spychać w stronę… Tam była ta Stauferkaserne. Jakoś myśmy się znalazły na Rakowieckiej i zamiast nam pozwolić pójść na Wiśniową, zepchnęli nas w stronę Puławskiej, pchali nas tam na róg Puławskiej. No więc widzimy masę bud, masę tych żandarmów, no to będą nas wsadzać w te budy i tak dalej. Co się okazało, że nas tam potrzebowali [jako] widzów, bo organizowali gremialną egzekucję zakładników, których przywozili z Pawiaka. Zepchnęli nas na sam róg Puławskiej i Rakowieckiej i kazali nam stać. Nie pamiętam, czy ja zaczęłam ryczeć, czy co, nie wiem, o co chodzi, tu mam zupełnie zasłonę. Pamiętam tylko, że Lajla trzymała mnie za głowę, były huki, trzaski, ryki, krzyki i potworny krzyk ludzi. No oczywiście Lajla nie pozwoliła mi patrzeć, bo ja zresztą nie chciałam, nie mogłam. I potem rozpuścili nas do domów, już widzowie nie byli potrzebni. Na drugi dzień rano wszyscy wracali tam w to samo miejsce, to było od strony Puławskiej. Tam sto osób rozstrzelali wtedy, tam mózgi były jeszcze na murach. Myśmy tam chodzili, znosiliśmy kwiaty, rzucaliśmy kwiaty na to wszystko. Pamiętam to jako taki moment, po którym we mnie się coś… Ja nie mogłam mówić, nie mogłam zostać sama w pokoju, bo się tak strasznie bałam. To był 1943 rok. Do tego stopnia, że zaczęłam histeryzować, bo rodzice kazali nam iść spać, ja za chińskiego boga nie szłam… Bałam się pójść do pokoju sama, żeby spać. Musiałam całą noc spać z takim światłem, więc w końcu mnie tam wzięli na jakieś uspokajające kuracje, coś takiego. To był szok. To był szok, który dziecko przeżyło w takiej sytuacji, której nie powinny dzieci oglądać. W każdym razie muszę powiedzieć, że pierwszego dnia Powstania jakby wszystko minęło, a trwało parę miesięcy, ten mój stan niesamowity. Ja dosłownie czepiałam się wszystkich, żeby nikt mnie nie zostawił samej gdziekolwiek. W każdym razie tego pierwszego dnia Powstania już było takie ożywienie i w tramwaju, i wszyscy – coś się działo, coś nareszcie, że to była jakaś zmiana w głowie, coś mi się zmieniło wtedy zupełnie. No i mama z Lajlą odstawiły nas na róg, tak jak pani powiedziałam, gdzie byłam w czasie Powstania, na rogu Koszykowej i Śniadeckich przy Marszałkowskiej, w domu Pakulskich. Tu od razu maleńka dygresja, że potem u Jarosława Marka Rymkiewicza, znalazłam detal, żeśmy spędzali Powstanie naprzeciwko siebie, nigdy siebie nie widząc ani nie znając. Rymkiewicz był ode mnie bodajże dwa lata starszy, z tego co wynikało z [jego wspomnień], ale mogliśmy się spotkać, bośmy byli dosłownie bramami naprzeciwko siebie. I stąd był opis tego narożnika, który teraz zupełnie nie istnieje. On był zbombardowany do któregoś tam piętra w 1939 roku, a w czasie Powstania już runęło wszystko do końca. A myśmy w czasie Powstania u państwa Pańków byli w skrzydle od strony Śniadeckich. Stąd przez pierwszych parę dni Powstania widzieliśmy wszystkie czołgi przejeżdżające tutaj i tak dalej. W każdym razie mama z Lajlą zostawiły nas u państwa Pańków, gdzie mieliśmy czekać na nie, na obie panie, które pojechały jeszcze dowieźć coś na placu Napoleona do ciotki, jakieś rzeczy. I jak zwykle się tam zagadały i wskoczyły…
Mama z Lajlą. I leciały po nas z powrotem w momencie, jak tam już, już, już, już wszystko się zaczynało. Koło placu Napoleona zaczynało się i w ostatniej chwili dosłownie tramwaj zatrzymał się na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej, one wyskoczyły i w bramę do państwa Pańków. Dozorca zamknął za nimi bramę, już nikogo nie wpuszczał i tak dalej. Potem tę bramę otworzyli, bo jak żeśmy zostali u nich, no to mama mówi: „Dobrze, czy państwo mogą nas do wieczora przechować, bo tutaj się zaczęła strzelanina, boimy się wyjść”. „Ale oczywiście”. Zaraz opieką nas otoczyli i tak dalej. To zresztą uroczy ludzie byli, przyjaźń z nimi do ich śmierci tutaj, w Oliwie, do ostatnich dni ich życia była potem. W każdym razie Powstanie się zaczęło. Ja zrozumiałam, połączyłam to z wypowiedzią tej młodej osoby na Żoliborzu, że to się teraz zaczyna. Zrozumiałam: no to teraz będzie wolność, teraz Niemcy pójdą. To był szalony entuzjazm. Pierwsza rzecz, kazali otworzyć bramę dozorcy, a okna państwa Pańków na podwórze wychodziły właśnie naprzeciwko bramy wejściowej od strony Koszykowej i ja siedząc przy tym oknie, widziałam tych chłopaków, którzy tam przelatywali z opaskami i tak dalej. Mama kazała mi to wszystko rysować. Ja całe Powstanie siedziałam i rysowałam, rysowałam. Cokolwiek widziałam, to rysowałam i rysowałam, rysowałam.
A gdzie tam, skąd. Wszystko kazali mi zostawić. Bo również z tymi rysunkami były wszystkie „Biuletyny Informacyjne”, wszystko zbierałam. Dlaczego? Bośmy pomagali roznosić te „Biuletyny…”, więc zawsze jeden dla znajomych, dla przyjaciół i tak dalej. No i zaczęło się Powstanie. Ojca nie ma, Sławka nie ma, oni na Mokotowie. Ojciec był w specjalnym oddziale, ale to dopiero potem do „Baszty” przeszedł. Sławek był od początku w „Baszcie”. Dziadkowie zostali w mieszkaniu ze Stasią, naszą kuchareczką, na Wiśniowej i my tutaj we czwórkę w centrum miasta, nie mogąc się ruszyć. Telefony od razu tutaj przestały działać, żadnej możliwości łączności. Z tym że mama wiedziała, że ojciec ma być na Czerniakowie, na dole, tam jego oddział się zbierał. O Sławku na pewno też wiedziała. W każdym razie – pierwszy dzień Powstania. Pamiętam, że myśmy byli w euforii, my dzieci – będziemy razem, będziemy tutaj, będzie wolność teraz, fantastycznie. Oczywiście światło działało jeszcze, telefony… Jakieś tam telefony były, ale na Mokotów już nie działały, na pewno nie, bo mama by telefonowała, nie mogła telefonować już. U państwa Pańków mieszkanie było dosyć obszerne. Amfilada dużych pokoi od strony Śniadeckich, a druga część od strony podwórka. No więc ponieważ bitwa najpierw była bardzo blisko, bardzo blisko tego centrum samego, dopiero Powstańcy wypychali Niemców poza ścisłe Śródmieście, więc w nocy, pamiętam, oczywiście nie spaliśmy, bo budowa barykad. To się liczyło, a jakieś inne rzeczy, to się nie liczyły. Kazali nam spać, myśmy nie spali, patrzyliśmy przez okna, wyskakiwaliśmy przez okno. To było utrapienie boskie z takimi dzieciakami wtedy w czasie Powstania, w takich sytuacjach. Boże, biedne kobiety z tymi dziećmi. W każdym razie chciałam podkreślić, że to był naprawdę moment takiej euforii, która się udzielała nam, dzieciom. Rozumieliśmy, że to jest coś niebywałego. Nie nazywaliśmy tego historycznym momentem, bośmy o tym nie wiedzieli, ale wiedzieliśmy, że sprawa jest absolutnie nadzwyczajna. No i ta nadzwyczajna sprawa zaczęła się normalizować, powiem szczerze. Zaczęły powstawać barykady. Pierwsza barykada powstała przy Śniadeckich, przy Marszałkowskiej. To jest to miejsce, które w tej chwili jest na placu Konstytucji. Dlaczego? Trzeba było przeszkadzać tym czołgom, które od Politechniki wjeżdżały, miały chęć wjeżdżać do środka. Ulica Koszykowa stosunkowo szybko była poprzecinana barykadami. Pamiętam, bo myśmy ciągle wyglądali przez bramy i mieliśmy świetny punkt obserwacyjny na dwie strony. Cośmy robili? No trzeba było coś robić. No więc siedzieliśmy w oknach, patrzyliśmy, jak dorośli budowali te barykady.
No, ja rysowałam i nie tylko rysowałam, bo przyznaję, że cerowałam skarpetki również, co bardzo mi się opłaciło. Bo było bardzo dużo dziurawych skarpetek w czasie wojny. A ja bardzo lubiłam cerować i siedziałam, cerowałam, cerowałam i coś tam dostawałam, kostkę cukru za to. Cukru było bardzo dużo u państwa Pańków, bo on, pan Jan Pańka, w cukrowniach robił coś, tak że było parę worków kostek cukru, które myśmy zaczęli podkradać. Dlaczegośmy podkradali? Bo nie wolno nam było tego robić, bo nastał szał zbierania odłamków. Wobec tego nam nie wolno było… Myśmy siedzieli na parterze, ale do Śniadeckich był dosyć [utrudniony dostęp], nie można było wyjść tamtędy. Więc żeśmy skrzykiwali z tego wysokiego parteru takich łobuziaków, którzy biegali po ulicy, zbierali te odłamki. Myśmy od nich brali i dawaliśmy im [cukier], handlowaliśmy kostkami cukru za te odłamki. No, potem trzeba było wykopać studnie, tam żeśmy już zaczęli pomagać. Robiliśmy cokolwiek, żeby ten piasek… Na podwórku kręcili studnie. To już było stosunkowo późno, trzeba było wodę szukać, trzeba było jedzenie szukać. Widziałam, że mama jest strasznie skrępowana, że my siedzimy u nich na chlebie, że tak powiem, nic nie mając, ubrani w letnie ubrania, więc trzeba było jakoś organizować jedzenie. Mama zaczęła pracować w szpitaliku powstańczym na Lwowskiej. Tak, to było na Lwowskiej. Ja chciałam koniecznie z mamą tam chodzić, to w końcu mama się zdenerwowała i zamknęła mnie w łazience, gdzie ja siedziałam i ryczałam pół dnia, aż mama wróci. Ale jak mama wróciła, po którymś z razów powiedziała: „Słuchaj, to nie jest dla ciebie praca w szpitalu”. Ja sobie wyobrażałam, że będę mamie pomagać, a mama już powiedziała: „Słuchaj, nie chciałabyś siedzieć przy młodym chłopaku w twoim wieku, który umiera. Ja nie chcę, żebyś tam chodziła”. I ja wtedy zrozumiałam, dlaczego matka mnie zamknęła wtedy w łazience. To było podwórko przelotowe między Śniadeckich a Koszykową. Tam ciągle przechodziły oddziały Powstańców, przechodziły patrole sanitarne, przechodzili łącznicy, przechodzili harcerze z pocztą. To dla nas była frajda niebywała, bośmy pomagali. Pomagaliśmy roznosić tą pocztę, tu na takie piętro, a tutaj nie zawsze można było wchodzić na piętra, bo jak był ostrzał, a nie daj Boże jak „gołębiarz” gdzieś siedział, to nas trzymali pod kluczem w domu, żebyśmy nie wychodzili. Ale to była strasznie trudna praca tych biednych kobiet, które nas pilnowały, bo nas było bardzo trudno wtedy upilnować.
Tam się zaczęło w tym mieszkaniu u państwa Pańków zagęszczać, zagęszczać w sposób tragiczny zupełnie, bo zaczęły całe rodziny przychodzić, ludzi, którzy potracili wszystko. Jednego dnia, to było tak jakoś chyba już pod koniec sierpnia, przyszła grupa kobiet z dziećmi i nie było wiadomo, kto to jest właściwie te kobiety, bo one były tak czarne, umorusane i w ogóle. Okazało się, że to były znajome, jakieś przyjaciółki gospodarzy tego mieszkania, państwa Pańków, które mieszkały gdzieś koło placu Zbawiciela. Tam przyszli Niemcy, wyparli Polaków. Przyszli Niemcy, przyjechały czołgi i mężczyzn rozstrzelali na miejscu, a kobiety z dziećmi wzięli przed czołgami i przez cały… To był w końcu nie taki wielki odcinek, ale to była wieczność. One gdzieś tam na Marszałkowskiej koło Litewskiej mieszkały, czyli ten kawałek od Litewskiej do Koszykowej pędzili je przed czołgami. Na placu Zbawiciela już byli Polacy i Polacy zaczęli wołać do nich, żeby one odskoczyły od tych czołgów, żeby oni mogli atakować czołgi. Poległo tam niemało tych kobiet, a im się udało uciec i one pod barykadami, pod domami dotarły do tych Pańków. Jedyny adres, który w tej dzielnicy znały. I po prostu były tak czarne od brudu, strzelaniny i tak dalej, że Pańkowie ich nie poznali. I to były właśnie kobiety z dziećmi sprzed tych czołgów, które przyszły, i one zostały tam z nami. Zawsze dla nas świętem było, jak przychodził szwagier pana Pańki, mąż siostry pana Pańki, który, to się nazywało, był „w akcji”. Każdy rozumiał, co to było. To znaczy, że był na barykadach. I to był piękny, ogromny mężczyzna. Myśmy patrzyli w niego jak w jakieś bóstwo. Przychodził z taką tą, jak to się nazywa taki pasek, co podtrzymuje. Koalicyjka. Tu miał pistolety, tutaj miał jakieś „Błyskawice”. Miał „Błyskawicę”, tak, to był karabin powstańczy. Opowiadał nam wspaniałe historie o tych walkach, że oni niedługo Niemców pokonają, że to będzie już wolność, będzie Polska. Myśmy dosłownie chłonęli te wszystkie wiadomości.
Jak on się nazywał? Miał pseudonim „Jur”. To był kapitan „Jur”, bo on zaczynał jako porucznik, a codziennie już miał wyższy [stopień].
Awansował, codziennie awansował. To było nasze bóstwo, ten kapitan „Jur”, to było coś fantastycznego. Ciągle przychodzili do nas jacyś Powstańcy, bo zaczynał się głód. Zaczynał się głód, tak już po dwóch tygodniach to już ludziom kończyły się zapasy. Przychodził do nas – nie wiem, jakim sposobem on nas odnalazł – mój brat cioteczny, syn siostry naszego taty, który był w „Gurcie”. On miał siedemnaście lat i przed samym Powstaniem miał trepanację czaszki. Chodził z bandażem i udawał, że był ranny w czasie Powstania, ale on był przed tym ranny.
Albert Stefanowicz. On był w „Gurcie” chyba. Jego wszystkie dane w AK są, bo on nie żyje już, już dawno nie żyje. On potem był wywożony do Niemiec, do obozu jenieckiego i uciekł przed granicą jeszcze i wrócił na piechotę. Od granicy niemieckiej szedł do Zakopanego, gdzie był jego ojciec, czyli mąż mojej ciotki, i moich dwoje kuzynów. I on tam ukrywał się przed Niemcami.
Taka jedna z postaci – przychodził jakiś żołnierz w hełmie angielskim i to było też nasze bożyszcze. On nam kiedyś dał do obejrzenia ten hełm, to było dla nas święto. To było święto, że można było dotknąć tego hełmu. Ja nawet go włożyłam na głowę wtedy, pamiętam. W każdym razie myśmy cały czas coś mieli do roboty. Na przykład szukali ludzi do pomocy w produkcji butelek zapalających. Bo te czołgi w końcu były wypchnięte na plac przed Politechniką, bo one stamtąd wyjeżdżały, no ale trzeba było dostarczać ciągle tych butelek. I u nas w tym domu, w piwnicy ktoś założył taką produkcję tych sidolówek, jak to nazywali. Oczywiście, kto się zgłasza na chętnego? No oczywiście my się zgłaszamy. Na czym polegała nasza praca? Nas tam posadzili w piwnicy, to było w takim małym sklepieniu i tak dalej, były ławki, był stół. Na tym stole stały butelki, starsi wlewali benzynę do tych butelek, a myśmy odbieraliśmy te butelki, przywiązywaliśmy klisze fotograficzne, sznurkami do tych butelek. Dlaczego? Bo klisza się łatwo zapala. Jak ktoś rzucił taką butelką, to ona się od razu zapalała, dawała płomień tej butelce i następował wybuch. Tak że mieliśmy nawet i takie momenty. Ja pracowałam ze dwa tygodnie chyba w tych pracowniach, bo nam to bardzo, bardzo odpowiadało. Potem, tak jak mówiłam, głód zrobił się coraz większy. Mama zawsze brała mnie ze sobą, a mojego brata Jacka zostawiała z Lajlą w domu. Tak sobie myślałam, potem myślano, jak mamy zginąć, to może nie wszyscy razem czy jak.
Żeby zdobyć jakieś jedzenie. A była taka historia, że na Śniadeckich przenieśli się kuzyni mojej babci, matki mamy, profesorostwo Gromadzcy, którzy mieszkali normalnie na Noakowskiego. Tu tylko nie wiem, czy to był numer 12, czy 10, bo ten dom stoi do dzisiaj i to ich mieszkanie zresztą do dzisiaj stoi, tam już zupełnie ktoś inny mieszka. Oni bojąc się, ponieważ to była linia frontu, więc się wyprowadzili na Śniadeckiego, tam mieli jakiś znajomych i tam mieszkali. Zresztą potem z pierwszą jakąś możliwością wyszli, bo już byli dosyć leciwi, jak mi się wydawali wtedy. Oni wyszli z Warszawy wtedy jako jedni z pierwszych. W każdym razie mama się dowiedziała, że w tym mieszkaniu na Noakowskiego, że tam zostały jakieś duże zapasy jedzenia, jakichś kasz, jakiegoś masła topionego, jakiegoś coś. Tego się dowiedziała od ciotki i wzięła mnie, żebyśmy poszły tam razem, we dwie. Z Koszykowej [trzeba było] przez Lwowską, […] Poznańską do Noakowskiego dojść, od tyłu dojść. Pamiętam, wyszłyśmy na Koszykową i nikogo nie było, ostrzał się trochę skończył, więc było dosyć [spokojnie]. Jakoś tak pod murami żeśmy szły, szły i mama mówi: „Przytul się do muru, przytul do muru” i ja się tak przytulam do muru i w tym momencie pada koło mnie coś świecącego. Mama mnie złapała za kołnierz i chwila konsternacji, bo to był taki odłamek, żarzący się odłamek, który spadł z dachu dosłownie pod moje stopy. Dosłownie czułam jeszcze gorąco, to odskoczyłam od tego. Przecież to była sprawa centymetrów wtedy. No ale mama mówi: „No, to jeszcze nie dla nas było”. To zapamiętałam, powiedziała: „To nie było dla nas”. Bo ja [byłam] przerażona chwilę, ale to mi szybko przeszło. I dalej pod tymi murami, pod tymi murami doszłyśmy przez Lwowską, doszłyśmy tymi podwórkami. Ale przechodziłyśmy też koło Wydziału Architektury na Koszykowej i tam zapamiętałam [Powstańców], w oczach zawsze mam tych chłopaków. Tam był oddział, oni byli wszyscy ubrani w kombinezony granatowe i berety. To zwróciło moją uwagę, bo na ogół wszyscy inni, których widziałam, nie byli wtedy tak ładnie ubrani. Bardzo to dobre wrażenie robiło. My z tego Wydziału Architektury przeszłyśmy obok i poszłyśmy dalej, na Noakowskiego. I na podwórku awantura jakaś, bo na strychu siedzi „gołębiarz” i strzela do ludzi. Boże drogi, taki kawał przeszliśmy… Przecież to się wydawało, że to kawał ogromny. Teraz to już nie byłby taki kawał. Co robić? Czy uciekać z powrotem, czy poczekać, aż go złapią? No może go złapią, to wtedy możemy wejść dalej. I rzeczywiście po jakimś czasie, myśmy tam na dole na klatce schodowej przycupnęły, zobaczyłam, jak go prowadzili. Prowadzili jakiegoś faceta. Był zupełnie normalnie ubrany, zupełnie wyglądał normalnie. Okazało się, że go na strychu złapali, że to był gołębiarz i go gdzieś prowadzili. No więc jak już gołębiarza nie ma, to my możemy wejść na drugie piętro. Wchodzimy na drugie piętro, bo wujkowie mieszkali na drugim piętrze. Piękne mieszkanie, z widokiem na Politechnikę, takie burżuazyjne mieszkanie, i rzeźby, i tamtego, i owego. Wchodzimy, a tutaj warta nas: „Czego?”. Przepustki i tak dalej. Widzę mamę przerażoną, mówi: „Bo my tutaj chciałyśmy prosić, czy możemy trochę jedzenia wziąć, bo musimy dla całej grupy ludzi przynieść cokolwiek. Nie mamy nic do jedzenia”. – „A kto wy jesteście?” – „Ja jestem bratanicą tych państwa, którzy tu mieszkają”. Mama jąkając się… Nigdy się nie jąkała, a tu stoi biedna i jąka się, a tu wychodzi paru takich jakichś brodaczy, tego, tego, z opaskami, z karabinami, a my tu przed nimi biedne prosimy: „No to wejdźcie, wejdźcie. Dać im cokolwiek”. I myśmy weszły do tego mieszkania, tego pięknego mieszkania, które zostało zamienione w jedną wielką barykadę. Prawie pod sam sufit były worki z piaskiem, bo to był ostrzał bezpośrednio od Politechniki. I tutaj gruz, wszystko, meble, porozrzucane, połamane. Zresztą chłopaki wesołe chodzą z tymi opaskami, pytają się: „A co, chcesz tu zostać?”. A ja mówię: „Tak, tak, ja chcę zostać”. „A to chodź, zostań tu z nami”. Oni mnie namawiali tak, żeby [pożartować], ale dla mnie to był wielki honor, że chcieli w ogóle rozmawiać. Widzę, mama gdzieś zginęła w jakichś czeluściach kuchenno-spiżarnianych, coś tam obgadywała z kimś przy kuchni, a ja tutaj z nimi miałam honor rozmawiać. Nie mogłam tego zapomnieć, wszystkim opowiadałam. „O, ty na pewno zmyślasz”. Nie, ja nie zmyślałam, naprawdę rozmawiałam, z żołnierzami w akcji rozmawiałam. Tak, tak, mam w oczach tych chłopaków wszystkich. Potem mama przyszła i dostałyśmy parę takich woreczków mąki, o tak, tyle mąki, cukru nie brałyśmy, bo miałyśmy cukier, i jakąś kaszę brałyśmy. Kaszy było tyle, o tyle może było, tyle było. No ale i za to dziękowałyśmy bardzo, no i z tym wróciłyśmy potem do domu, tam do Pańków.
Nic. Przyszedł list od brata mamy, przyszedł list. No, mamy ogromna radość. Nawet ja byłam przy tym, jak harcerz, który to przyniósł, wołał po nazwisku. Bo Sławek podejrzewał, że my możemy być tam, i szukał nas wszędzie, i właśnie ten harcerz wymienił nazwisko tych państwa, u których myśmy byli. I ja byłam jak zwykle na podwórku, więc usłyszałam to i [zawołałam] mamę. Mama przyszła i dostała list, taki na karteczce, takiej kratkowanego papieru, napisane ołówkiem od Sławka z Mokotowa. Dostała i ten list zawsze nosiła przy sobie. Ten list nam zginął po jej śmierci. Nie wiemy, gdzie jest. To dla mnie jest straszna strata, straszna.
Sławek zginął, tutaj to mogę zrobić małą dygresję, Sławek [został ciężko ranny] 21 sierpnia przy zdobywaniu szkoły na rogu Podchorążych i Czerniakowskiej. Tam była szkoła Sióstr Nazaretanek chyba, jakiś zakon taki. Oni weszli tam ze swoim oddziałem, zdobywając ten budynek, weszli na podwórko i ze Sławkiem był jego najbliższy przyjaciel, taki uroczy chłopak, Czesiek Danowski. On przeżył Powstanie, spotkałyśmy go z mamą kiedyś potem na dworcu w Warszawie. W każdym razie Czesiek zbierał chlebaki, żeby odnieść do piwnicy, bo mieli tam założyć kwaterę. Sławek został jako dowódca drużyny, został na podwórku i w tym momencie uderzył pocisk z moździerza. Sławek został ranny w głowę, nieprzytomny był. Odniesiono go do szpitala na Chełmskiej. Tam pod sam koniec sierpnia był potworny nalot, bo Niemcy postanowili zlikwidować ten szpital. Po prostu walili w szpital. Sławek zginął tam, bo już nie odzyskał nigdy przytomności podobno. Bo mama miała potem kontakt z jedną z pielęgniarek, które były tam w tym szpitalu, która wtedy cudem ocalała. Jego ciało było ekshumowane dopiero po wojnie i pochowane na Woli. Taki był koniec naszego Sławka. A Sławek miał pseudonim „Tomek”, stąd mój brat, który się urodził w 1946 roku, nazywa się Tomek.
Od ojca nie było żadnej wiadomości. A! W tym liście od Sławka było tylko jedno zdanie, że spotkał się z Włodkiem, moim ojcem, Włodzimierz, i ze Stefanem Bargielewiczem. Oni byli w Powstaniu razem. Stefan był ranny, miał urwaną rękę i umarł potem po Powstaniu.
Roman był na Starówce i był w „Parasolu” w oddziale zmotoryzowanym. To znane historie, to nie będę opowiadać przecież. To znane historie, to i Monika Żeromska opisywała i tak dalej. On umarł, potem go zanieśli już rannego po tym incydencie z „goliatem”, bo on unieruchomił „goliata” tam na ulicy. To w ruinach getta chyba było, tak? Chyba się nie mylę tutaj. Ale to jest wszystko opisane, więc nie będę mówić. W każdym razie on umarł potem u Tyszkiewiczów na Starym Mieście, w tym szpitalu pod Krzywą Latarnią. Tak że Monika Żeromska pokazała to potem jego matce, mojej ukochanej ciotce, pokazała miejsce, gdzie on był pochowany. Bo on był pod murami Starego Miasta pochowany i stamtąd ekshumowany po Powstaniu.
Z najbliższej rodziny chociażby Zarembowie, tak samo, to ze strony matki znowu. Wuj Zaremba to był lekarz wojskowy, mąż siostry ciotecznej mojej matki. Mieli dwóch synów, Janusza i Jacka. Jacek w moim wieku, Janusz był starszy, od nas dziesięć lat starszy. Pracował z ojcem, już chyba zaczynał wtedy okupacyjną akademię medyczną i potem był lekarzem. Tak samo jak Jacek zresztą, jest profesorem w jakiejś lekarskiej specjalności. Mamy bardzo, bardzo bliski kontakt, zawsze w rodzinie żeśmy się blisko trzymali, tylko coraz ich ubywa.
Ojciec i syn byli, i tutaj to o tyle wiąże się z moją opowieścią, że wuj Zaremba był chyba komendantem szpitala powstańczego na Żurawiej, Janusz, starszy syn, był jego sanitariuszem.
Jacek był młodszy syn, a starszy Janusz.
Wacław. Wacław Zaremba. I kiedy mój ojciec wyszedł gdzieś z kanałów (ojciec nie potrafił dokładnie powiedzieć, kiedy wyszedł z kanałów), idąc z Mokotowa, to było gdzieś na Rozbracie na dole, w każdym razie mówił, że musiał się pod ostrzałem wspinać Książęcą i chciał się dostać, ponieważ nie wiedział, gdzie my jesteśmy, czy w ogóle żyjemy. Wtedy przez plac Trzech Krzyży dostał się na Żurawią do Wacława Zaremby i tam się dowiedział, gdzie my jesteśmy. To wszystko odbywało się w nocy. To się odbywało na początku września, to już było we wrześniu. I wtedy ojciec w nocy, w tym cuchnącym kombinezonie, przyszedł do nas na Śniadeckich, na Koszykową, do Pańków. Nie zapomnę tego, bo mnie obudził… Nic innego, bo rodzice tylko szeptali między sobą. Jak ojciec tam zastukał i mama otworzyła okno i patrzy, ojciec stoi na podwórzu. Wtedy go wprowadziła i był jeszcze tak straszny zapach kanałów. Bo ojciec się nawet myć nie chciał u Zaremby na Żurawiej, byle prędzej do nas dojść, żeby zobaczyć, czy my żyjemy tam, czy nie. Bo Zaremba nie wiedział nawet, czy my żyjemy, czy nie. Tak że taka była historia tutaj.
A mnie to obudziło. Zobaczyłam jakieś dwie postacie. Myśmy oczywiście na podłodze gdzieś tam już jak śledzie leżeli w pokoju stołowym u tych państwa Pańków. Wszystkie dzieci zgromadzone raczej od podwórza, żeby nie od ulicy, nie daj boże, jakby tam znowu czołgi wjechały. Jakieś takie historie były. W każdym razie obudziło mnie to, że widzę te dwie postacie. Ojciec? Matka? Kto to jest? Bo świeczką tylko się oświetlało, przecież nie było światła wtedy. I myślę sobie, Boże, co tak potwornie śmierdzi. A ojciec mówi: „Zaraz się umyję, zaraz się umyję”. No i mama wzięła, wiesz, parę kubeczków wody, bo to się przecież na kubeczki brało tę wodę ze studni w podwórzu i tak dalej.
Proszę pani, to była taka historia, że ojca oddelegowano z Mokotowa jeszcze przed kapitulacją. To było przed kapitulacją, bo szła grupa, jedni mieli się zajmować czymś… Ojca skierowano najpierw na powstańczą placówkę na Koszykowej, już z drugiej strony, bliżej alei. To była przedwojenna ambasada czechosłowacka. To była bardzo trudna placówka, ponieważ była szalenie wysunięta w głąb niemieckich pozycji, w stronę alei Ujazdowskich. I ojca tam skierowano do tej placówki. Ojciec tam był, ale ta placówka długo nie działała, bo się okazało, że Niemcy mogą tylko wejść, odciąć ich i wybić wszystkich jak kaczki. I wtedy ojca przydzielono, jako architekta, przydzielili go do pomocy na Wydziale Architektury, ponieważ Zachwatowicz zajmował się tam archiwami. Znali się panowie jeszcze sprzed wojny i ojciec poszedł tam. Mieszkał tutaj, oczywiście z nami. Jak przyszedł, to było jakoś w połowie września. Mieszkał razem z nami, ale szedł na dzień na Wydział Architektury. Co nawet potem mu się przydało, bo już dużo lat po wojnie, [choć] oczywiście ojciec się nigdy ani nie ujawniał, ani w ogóle, ale ja postanowiłam, że chcę, żeby ojciec miał jakiekolwiek ślady i papiery tego, że był Powstańcem i tak dalej. Ja byłam wtedy we Francji, byłam trochę zaangażowana w środowiska popowstaniowe, to osobny rozdział też, [mieszkałam] w Lille na północy Francji. Jeździłam do Londynu, poznałam generała Grzegorza Pełczyńskiego, mieszkałam u niego w domu, z jego córką się przyjaźniłam. Jego córka umarła później, była bardzo chora. Syn Grzegorza zginął na Mokotowie w „Baszcie”, „Kasztan”. W każdym razie ojciec tam był i już Powstanie chyliło się ku upadkowi. Z tym że jeszcze takim jednym wzniosłym momentem był nalot tych fortec amerykańskich, które mam w oczach, mogę to wszystko opowiedzieć, bo widzę, jak to się działo, jak oni lecieli nad nami. Boże, znowu ten zryw entuzjazmu, a przecież to było po upadku Starówki, gdzie wszyscy sobie zdawali sprawę, że to właściwie chyli się wszystko ku upadkowi, a tu nie, może pamiętają, może. No i potem ten straszny zawód, jak to wszystko na naszych oczach wiatr zwiewał na stronę niemiecką. Najpierw ludzie myśleli, że to byli skoczkowie, prawda, a okazało się, że to były skrzynki. No dobrze, amunicja, broń, wszystko bardzo dobrze, ale ludzie czekali na tych Polaków, którzy mieli przylecieć z Londynu.
No tak, w czasie Powstania pierwszy raz dowiedziałam się, co to jest komunizm. To była dziwna historia. Jak zwykle rezydowałam na podwórku, bo zawsze tam musiałam być, bo tam się działy rzeczy ciekawe, i widzę jakieś zgromadzenie bliżej bramy wyjściowej. Jacyś panowie stoją, gestykulują, ktoś w środku coś opowiada, więc ja się tam przeciskam. Stoi w środku jakiś taki umorusany facet. Kto to jest? Okazało się, węglarz. I słyszę słowa: „Bo jak oni przyjdą, to wam pokażą”. Myślę, Jezus, Maria, kto to jest? O co chodzi? Tu się robi szum, ludzie zaczynają coś na tego człowieka, coś mu tam wygrażają. On się broni, w pewnym momencie odchodzi. I ktoś mówi: „No tak, mamy jeszcze tu komunistę między nami”. Łapię kogoś za rękę, pamiętam: „Niech mi pan powie, co to jest komunista?”. – „Nie zawracaj mi głowy”, mnie odrzuca. Wracam do domu, pytam: „Co to są komuniści? Bo jego chcieli zabić”. A ktoś odpowiada: „To dobrze, trzeba go było zabić”. Takie głupie żarty jakieś opowiadali. I wtedy zrozumiałam, że są różni Polacy, że nie wszyscy są tacy sami. Że myśmy przecież w bramach zbierali się, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, że wszystko. A ci też śpiewali? A nie, tamci to nie śpiewali. Ci tylko do ruskich chcą chodzić, chcą, żeby ruscy tu weszli. Mi się to w głowie nie mieściło wszystko razem. Ale to było pierwsze moje spotkanie z komunizmem, że węglarza chcieli tam zlinczować po prostu.
Ojciec w ogóle nie chciał nam [opowiadać]. Musiałam siłą pewne rzeczy od ojca wyciągać, bo ojciec w ogóle był małomówny i trzeba go było często ciągnąć [za język]. Ja nie wiem, jak on profesorował potem, przecież miał wykłady normalnie. W każdym razie czasem go brałam na spytki, to jeszcze opowiadał o walkach na Sadybie, bo tam był na tych walkach. Potem przeszedł do jakiegoś oddziału „Baszty”, do O-3 chyba, to była „Olza” [kompania] O 3, tam był ojciec. Sławek był B-3, to był „Bałtyk”, a tam „Olza”. W każdym razie wyciągnąć sprawę tego. No potem, po Powstaniu spotkali się, oczywiście spotkali się, znali się przecież i spotkali. Przecież Zachwatowicz i Krystyna Zachwatowicz dawali na piśmie świadectwo, które ja woziłam, że ojciec był w AK, że współpracował z nimi potem na politechnice. To był jednym z moich dokumentów, z którymi jeździłam z Francji do Londynu potem. Coś tam sobie musieli opowiadać, coś musieli robić, ale ja tutaj mam jakąś lukę. Wiem, że ojciec tam chodził, wiem, że tam chodziło o zabezpieczanie archiwów wydziału. À propos Londynu (no to już inne sprawy), ja miałam szczęście, niebywałe szczęście, że będąc we Francji, poznawałam takich ludzi, o których nawet mi się nie śniło, że poznam kiedykolwiek. Ale nie wiem, czy pani chciała, [żeby] coś innego może mówić.
Ojciec mieszkał z nami, ale na cały dzień wychodził i był na wydziale. Potem, kiedy już pod sam koniec Powstania rodzice zaczęli sobie [przekazywać wiadomości]… zresztą wszyscy zaczęli, przecież była poczta pantoflowa, jedni od drugich wszystko wiedzieli i była wiadomość, że Niemcy zaczynają systematyczną destrukcję Warszawy, dosłownie dom po domu. Tak z ich mentalnością, [potrzebą] takiego porządku, myśmy wiedzieli, kiedy będziemy bombardowani. Naprawdę już druga połowa września to już się chyliło wszystko ku upadkowi. W przewidywaniu tego rodzice i wszyscy ci, którzy mieszkali z nami, a tam ze trzydzieści osób wtedy mieszkało w tym jednym mieszkaniu na Koszykowej, zaczęli wszyscy przygotowywać te piwnice, żeby jakoś się schronić, bo przewidziano datę, kiedy ta „gruba berta” na nas upadnie. Już się tam zaczęło od Emilii Plater, już się przybliżało, przybliżało coraz bardziej, już się Koszykowa na końcu gdzieś tam zaczynała i tak dalej. I rzeczywiście tego dnia czy dzień przed tym ojciec szybciej wrócił i mówi: „Słuchajcie, jutro ten dom będzie bombardowany”. Ale mama już zorganizowała jakieś legowiska w tych piwnicach. Trzeba było łopaty, łomy, kilofy, wszystko organizować i przede wszystkim dwa wyjścia, żeby w razie zawalenia się domu wyjść z tego domu w ogóle. No i myśmy już od rana następnego dnia siedzieli tam (jeżeli nas mogli utrzymać oczywiście) w tej piwnicy, gdzie się świeczki paliły. Tam świeczki, a tutaj robiło się jakieś dodatkowe przejścia w murach, bo tak były całe ciągi piesze porobione w piwnicach. I czekaliśmy. Już tam było, już tam i rzeczywiście gdzieś koło piątej po południu rąbnęło w nas. Rąbnęło znowu w to miejsce, które było zrujnowane w 1939 roku, w ten sklep Pakulskiego. Tak że Pakulski dwa razy dostał w ten sam narożnik, który opisuje Rymkiewicz w swoich „Kinderszenen”. I wtedy zaczęło się piekło. Jak ta „gruba berta” w nas tam rąbnęła na dole, to przede wszystkim zrobił się straszny kurz. Piwnica nieduża, ludzie siedzieli jeden na drugim – zaczęliśmy się dusić tam naprawdę. No ale trzeba było opanować panikę, ludzie mówili: „Uspokójcie się, uspokójcie, zaraz będzie powietrze, zaraz tego, owego”. Wydawało się, że to trwa wieki całe, a to pewnie było kilka, kilkanaście minut tego strasznego takiego [kurzu], tej duchoty i tak dalej. I rzeczywiście wychodziliśmy tym zapasowym, zapasowym wyjściem, jeśli można tak powiedzieć, ale to, cośmy zobaczyli na podwórku, to było coś makabrycznego. To był Dante, sceny z Dantego – jeden ranny na drugim, umierający, krzyki, ryki. Pamiętam… Z Garkowienką to było przedtem jeszcze, historia z Garkowienką to co innego. Ale w czasie przed samym atakiem na nasz dom, ten, w którym żeśmy siedzieli, ten narożny, byli panowie, którzy zbierali się w tym, [niezrozumiałe] jak to się nazywa, no brama wejściowa, brama wejściowa od strony Koszykowej, tam się wszystkie zebrania odbywały. I ci zamiast zejść do piwnicy, tam cała grupa stała, nie zdążyli uciec i tam masakra się zrobiła, masakra. Nigdy nie zapomnę, był taki chłopak, z którym myśmy się bawili, Romek. Romek leżał bez dwóch nóg, bez dwóch nóg i nawet taki pogodny był wtedy. I pamiętam, wynosili go na drzwiach i on spadał z tych drzwi ciągle. To były jakieś takie surrealistyczne obrazki. A, i wtedy… Nie, ja tutaj się pomyliłam, ja mówiłam, że ojciec wtedy był z nami. Nie, ojciec był wtedy na wydziale, tam na Lwowskiej chyba, […] na rogu. I jak zobaczył, że rąbnęło w ten dom, no to pomyślał wtedy, że został wdowcem. I biegiem, mimo ostrzału, mimo tych bomb, mimo wszystkiego, wpada i przebiegł przez tę bramę z tą hekatombą ludzi i zwałem tych ciał, które poległy tam (w tej bramie najwięcej ludzi poległo wtedy). [Przebiegł] przez podwórko, widzi, że tutaj zawalone, wali się ściana, wali wszystko, ale pobiegł od kuchni, no i tym kuchennym wejściem krzyczał jeszcze, „kto żyje?”, „kto żyje?”, a mama się zaczęła odzywać, że my tu jesteśmy, no i sprawa się wyjaśniła. Na szczęście nikt z nas wtedy nie zginął. Ale to też był przypadek, bo ja mogłam akurat być w tej bramie, bo na ogół tam bywałam. Tak, to były takie historie.
No ale wtedy to już był taki prawie koniec. Zaczęły się pierwsze rozmowy. Pamiętam, że ludzie mówili o kapitulacji. Wtedy usłyszałam słowo kapitulacja. Kapitulacja, więc co to ma być kapitulacja? No będzie kapitulacja, będą się żołnierze umawiać, że ci wezmą to, ci wezmą to. Starsi starali się przed nami łagodzić to wszystko. Potem nadszedł dzień… Kapitulacja nastąpiła chyba 2 października, prawda? Chyba się nie mylę. Ale pierwszego było już zawieszenie broni i wtedy przeżyłam swój najstraszniejszy chyba dzień. Dla mnie to było zupełnie coś strasznego, bo było zawieszenie broni i Niemcy przestali strzelać, przestali ostrzeliwać Warszawę. I mama z naszą Lajlą poszły… Bo cały tłum ludzi wychodził na Pole Mokotowskie, żeby zdobyć coś do jedzenia. Bo ojciec, kiedy przychodził z Mokotowa, to przyniósł nam tylko dwie cebule i cztery kartofelki na trzydzieści parę osób. I każdy dostał po takim kawałku kartofelka i kawałek cebulki dostał. No a mama mówi: „Teraz trzeba dać dzieciom jeść, trzeba ich nakarmić, musimy pójść”. I te dwie panie poszły sobie. Widzę, że ci ludzie idą, bo siedziałam w oknie od strony Śniadeckich, ludzie idą tam, ale widzę, że mało wracają. W pewnym momencie ludzie zaczynają biec od barykady na rogu placu Politechniki i biegną: „Niemcy przychodzą, tam Niemcy przychodzą”. Jak zwykle zrobiła się panika. Ja siedzę, widzę, że nie ma matki i nie ma Lajli. Ojca też nie ma, ojciec prawdopodobnie był wtedy na Politechnice, tam na wydziale. I tutaj ja widzę tych pędzących ludzi i czekam na matkę z Lajlą. Ludzie przebiegli i ich nie ma. I ja siedzę, czekam i widzę… No to wobec tego matkę i ją zabili, Niemcy przyszli i zabili. Bo one szukały pomidorków dla nas. Pomidorków, śmiałam się, szukały, co było do wygrzebania z ziemi. Co się okazało, że jak one się zorientowały, że Niemcy mimo wszystko tam uszczelniają tę granicę, to one wskoczyły jednak na polską stronę i schowały się w jakiejś bramie. I jak ten tłum cały przebiegł, to one boczkiem, boczkiem wróciły. Ale to, co ja przeżyłam w tamtym momencie, to ja tego do dzisiaj nie zapominam. To było coś makabrycznego. Nie wiedziałam, gdzie jest ojciec, gdzie jest matka, gdzie Lajla, co my mamy robić, co ja mam z Jackiem robić. A Jacek do tego jeszcze złapał czerwonkę, znaczy krwawą dyzenterię. Muszę powiedzieć, że nasza Lajla tutaj bohaterstwo wykazała, bo pod ostrzałem chodziła tam do Zaremby, do tego szpitala i prosiła o jakieś lekarstwa dla niego. Trzeba było przejść przez iks barykad, iks nalotów, ostrzałów i tak dalej. I Zaremba dawał, co mógł, ten wuj nasz, lekarz, ale w końcu mówi: „Słuchaj, jedno mogę dać, buteleczkę czerwonego wina”. I tę buteleczkę Lajla przyniosła na piersi prawie, sobą ją ochraniając, żeby przez upadki i różne ostrzały przynieść ją z powrotem na Śniadeckich. Jeszcze cudem wyszła z nalotu, bo wyszła z domu, który został zawalony w momencie, kiedy ona tam przechodziła. Ona chodziła i po żywność do Haberbuscha, przynosiła, gdzieś tam, nie wiem, gdzie to było i w ogóle. Niebywale byli dzielni ludzie, niebywale. […]
Z winem, bo Jacek był chory. Aha, i tu już zaczęła się krystalizować wiadomość, że wszyscy mają opuszczać Warszawę. No, pamiętam, że to były te rozdzierające pożegnania ludzi. Do mamy zaczęły przychodzić jakieś tłumy znajomych, którzy byli na barykadach, którzy nie mogli się przedostać, wiedząc, że mama tam jest, bo poczta pantoflowa działała i tak dalej. No i zaczęli przychodzić, żegnać się, że idą. Jedni do niewoli szli, inni, że będą wychodzić z ludnością cywilną. Nastąpił dramat z ojcem, co ojciec ma robić. I ojciec dostał rozkaz, że ma z nami wychodzić.
Tak. I myśmy nie wiedzieli, gdzie mamy wychodzić. Znaczy wiadomo było, że piątego nasza grupa ma się zorganizować. Przy Marszałkowskiej, przy barykadzie żeśmy się mieli zgromadzić. I piątego po południu, to było już po południu, [zebraliśmy się] z tymi naszymi węzełkami, w ubrankach letnich, bo oczywiście wszystko, co zostało w Śródmieściu, co mama zgromadziła, to diabli wzięli. Pamiętam, że mama mnie dosyć dziwnie ubrała na tą podróż wychodzenia z Warszawy. Bo ja chciałam najpierw wynieść wszystkie „Biuletyny Informacyjne” z Warszawy. Miałam już taką walizeczkę przygotowaną i już stałam gotowa do wyjścia. Mama to zobaczyła, no oczywiście wszystko z powrotem [wypakowała] – z rysunkami, ze wszystkim – żeby Niemcy nic nie znaleźli i tak dalej. Nie bardzo rozumiałam, jaka była logika tego postępowania, ale potem zrozumiałam. No i ubrali nas. Ja byłam w sweterku i miałam wielki kołnierz z lisa, żeby było cieplej, o co miałam potem z „ukraińcem” jednym rozprawę, który chciał mi wyrwać to, a Lajla się rzuciła na „ukraińca” i on przerażony zostawił mnie w tym lisie. Ale to już było pod Dworcem Zachodnim w Warszawie. W każdym razie wychodziliśmy piątego. Ta cała nasza grupa już się włączyła w nurt, bo to już był pochód tych wszystkich ludzi, i całą tą naszą grupą, z Pańkami razem, [wychodziliśmy] wszyscy razem, solidarnie, żeby się nie rozłączać, z tymi plecaczkami jakimiś, w sweterkach, jedni w pelisach, jedni tak, a ja w tym lisie jeszcze wychodziłam. Wychodziliśmy Koszykową, żeśmy szli Koszykową do alei Chałubińskiego czy ulicy (nie wiem, czy aleja, czy ulica). I pamiętam, mamy rozterkę: Dochodzimy do rogu, tam jest już barykada, ostatnia polska barykada, widzę za barykadą hełmy niemieckie i ten odruch cofania się, żeby broń Boże nie dojść tam. Wszyscy stanęli tam i nikt nie chciał przechodzić, pamiętam ten moment. I mama mówi: „Tu w tym szpitalu…”. Na rogu tam szpital jest. Jak on się nazywa? Na rogu Chałubińskiego i Koszykowej… […] To była szkoła pielęgniarek, to był szpital szkoły pielęgniarek. Przed samym Powstaniem moja prababka złamała nogę i ją tam odstawili. I matka mówi: „Boże, przecież tu jest moja babka”. Całe Powstanie nie można było tam dojść, bo przecież w ogóle na drugą stronę ulicy nie można było przejść. To [mama] zobaczy, może ona tam jest jeszcze. Ale ktoś powiedział: „Nie, nie, proszę pani, tu żywego nikogo nie ma”. Zresztą potem dowiedzieliśmy się, że babka bardzo szybko umarła po tej transplantacji z Żoliborza do tego szpitala. Ona złamała nogę, a jako bardzo już leciwa osoba szybko odjechała z tego świata. No i w końcu przepchnęli nas na stronę niemiecką. No, Niemcy byli jacyś tacy bardzo… Myślę sobie: „Co, będą do nas strzelać od razu czy nie? Jak to będzie?”. Byłam bardzo zaciekawiona, jak to się odbywa wszystko. No i dalej idziemy, idziemy i wchodzimy w Koszykową po drugiej stronie Chałubińskiego. Z prawej strony są te domy, gdzie potem po wojnie AK swoje biura miało, ten cały ciąg, a z lewej strony byli już Niemcy. I widzę taki obraz: Tu Filtry dalej, z lewej strony, bo dalej mieliśmy iść wzdłuż Filtrów, a z lewej strony między domem a jakimś wyższym budyneczkiem od Filtrów, cała ściana dywanów wisi. Stanęłam przed tymi dywanami, stoję, patrzę, a ojciec łapie mnie: „Nie patrz, nie patrz”. Ja pytam: „Dlaczego?”. – „Bo oni nie lubią, jak się na to patrzy”. A to Niemcy się tak przed Powstańcami chowali tam, że robili takie zasłony z zeszywanych czy jakoś [łączonych] dywanów i to aż do pierwszego piętra były przeszkody, jakby parawany na ulicach. I to było między tym domem od alei Chałubińskiego a Filtrami zrobione. No w każdym razie to bardzo mnie wtedy zafrapowało. Idziemy dalej, idziemy dalej. Doszliśmy tam, gdzie zbiega się Nowogrodzka (wtedy też była Nowogrodzka) i Koszykowa, akurat w tym miejscu, i tam akurat od placu Zawiszy prowadzili Powstańców, więc myśmy musieli czekać. Ale taki szept się rozległ: „Boże, »ukraińcy« nas otaczają”. Myśmy tam parę godzin stali, czekali, bo tam przepuszczali to Północne Śródmieście czy coś. W każdym razie tu staliśmy, a dookoła nas krążyli ciągle ci panowie różni. Trzeba było bardzo grzecznie stać, nie trzeba było rodzicom robić kłopotów, nie trzeba było o nic pytać, co już było bardzo trudne.
Tam. To właśnie w tym miejscu, bo pierwszy raz… nie wiedziałam właściwie dlaczego… Chociaż z Ukraińcami tośmy mieli też do czynienia, bo przed samym Powstańcem były te ucieczki oddziałów niemieckich ze wschodu i u nas na Wiśniowej koczowały oddziały ukraińskie z tymi swoimi taborami. Oni wyraźnie nie mieli jedzenia i oni się rozchodzili po domach i chcieli kupować jedzenie. Nawet jakieś złoto dawali. Gdzie indziej ukradli, a tu chcieli za to jedzenie. Wtedy zorientowałam się, że oni jednak trochę inaczej wyglądali niż Niemcy. Bo na przykład oni mieli kobiety wśród swoich oddziałów, rodziny całe, tam całe rodziny uciekały, i te kobiety chodziły boso po mieście, co dla mnie było raczej dziwną sprawą, ale tak było i tuśmy ich właśnie widzieli. I tam o mało, a bym straciła moje jedyne okrycie wtedy. Nie wiem, co się potem stało z tym całym okryciem. W każdym razie staliśmy tam jakiś czas i potem nas zaczęli już wypuszczać i żeśmy skręcili w Raszyńską. Na Raszyńskiej zrobił się jakiś tumult. Pamiętam, że z prawej strony niektóre domy były zrujnowane i tak wylatywały na ulicę. Niektóre były już spalone przed dojściem do Filtrowej, do rogu Filtrowej. I ja idąc, tak trochę tam marudziłam, trochę tego. Byłam zmęczona, spać mi się chciało i jeść mi się chciało, bośmy tam nic nie dostali do jedzenia oczywiście. I jakiś żandarm mnie popchnął i ja jak długa poleciałam po tych gruzowiskach, kolana sobie starłam i wylądowałam na jakiejś kanapie takiej, która rozwalona leżała na Raszyńskiej. Podnoszę się spod tej kanapy i czuję, że w ręku coś mam. No to ja pani pokażę zaraz. […]
Że przewróciłam się ze świętym Antonim.
Leżąc na ziemi, gramoląc się z ziemi, wstałam wtedy ze świętym Antonim. No i tak się nie rozstajemy już nigdy, całe życie byłam razem z nim. […]
Tak, z tym wyszłam z Warszawy. To wszystko, z czym wyszłam. […]
No, idziemy Raszyńską do Filtrowej, Filtrową skręcamy w stronę placu Narutowicza. Przechodząc przed Filtrową 64 chyba, tam mieszkała stryjeczna siostra. […]
Ona była Wanda Biskupska, tak jak moja mama z domu, i z męża Tryburczy. […] I przechodząc przed tym domem, widzę, że mama się szarpie jeszcze z ojcem, bo chciała wejść tam do domu, gdzie oni mieszkali, zobaczyć, czy przypadkiem ich nie ma. No, oczywiście żandarmi się od razu nam zajęli i bardzo niegrzecznie poprosili, żebyśmy jednak poszli dalej. Poszliśmy do placu Narutowicza i tam był straszny obraz. Wszystko wypalone dookoła i zasłane ciałami, wszystko poryte jakimiś rowami strzeleckimi czy jak to się nazywa. Przed samym kościołem leżał stos spalonych ciał. Skręciliśmy w Grójecką, na lewo poszliśmy. Przed kościołem zakręt, Barską minęliśmy, poszliśmy dalej na Dworzec [Zachodni]. Tam pierwszy raz podeszłam do ojca i mówię: „Tata, ja się boję”. I ojciec, jak to ojciec, mówi: „Nic się nie martw, bo ja sam w strachu”. To ja się zaczęłam jeszcze bardziej bać wtedy, ale to tak na marginesie. Bo w końcu miał inne momenty, kiedy masę odwagi wykazał. Tą Grójecką w stronę Dworca Zachodniego żeśmy szli przez jakieś pole między Grójecką a Dworcem Zachodnim. Tam nas jeszcze raz „ukraińcy”, tacy „kozacy”, tam obskoczyli. Zaczęli zabierać jakieś rzeczy, jakieś coś, krzyki, ryki. Jakoś doczołgaliśmy się. A to przecież tłum tych ludzi, wymizerowanych, głodnych, nieszczęśliwych, kalek, źle ubranych. Zimno było, deszcz zaczął padać. Wepchnęli nas na stację Warszawa Zachodnia. Tam stał taki pociąg, jakiś dziwny, takie stare wagony, co się od zewnątrz wchodziło. Tam przynieśli jakiś transport rannych, jakichś staruszków rannych i to wszystko zostawili. Nam kazali wsiadać do tego pociągu. Ojciec zaczął się awanturować, że tych chorych i starych trzeba ładować. No więc tam część zapakowali, potem nam kazali wsiadać. Bałagan straszny. Straszne rzeczy się tam działy. W końcu pociąg ruszył.
Wysadzili nas… Myśleliśmy, że do Pruszkowa nas wiozą, a nas do Ursusa zawieźli. Powiedzieli: „W Pruszkowie nie ma miejsca, tam w ogóle człowiek na człowieku siedzi. Wy jesteście spóźnieni, wy do Ursusa”. No i od stacji zaprowadzili nas takim smutnym korowodem bez końca do tej hali. To była fabryka traktorów w Ursusie, prawda? Tak. No i tam zaczęli nas upychać do tej hali. Oczywiście wchodzimy, a tam ludzie siedzą już na tym betonie, siedzą, nie ma miejsca. Jak my im po głowach chodzimy, oni na nas krzyczą i znowu jakieś dantejskie sceny się dzieją. Wtedy znowu na tego Grzesia Rohozińskiego dosłownie weszłam, w tej hali, który siedział bardzo godnie i mówi: […] „Panie tędy, panowie tędy”, jakieś ruchy wykonywał. Tam żeśmy spędzili noc, oczywiście na tych betonach. Tam, myślę, że chyba nikt nie spał w czasie tej nocy i nad ranem poszła wiadomość, że będą nas zaraz segregować. Byliśmy we dwoje rodziców, bo ojciec szedł z nami, Lajla i nas dwoje, brat i ja. No i gdzieś nad ranem nawet dali jakąś lurę do picia, coś takiego. Nie pamiętam, żebym coś jadła. Kazali nam się ustawiać w jakąś niekończącą się kolejkę do wyjścia. To wyjście było dosyć szeroko otwarte, wielkie drzwi i tam było widać, że jest duże pole, za tym polem coś, jakieś pociągi jeżdżą, czyli to było gdzieś niedaleko od pociągów. Tam były jakieś ciągłe ruchy pociągów. Bliżej tego wyjścia, którym mieliśmy wychodzić, stał stolik, oczywiście otoczony jakimiś Niemcami w czapeczkach (no tak, z tymi gapami ichnimi), jacyś tłumacze, jacyś pisarze, jakieś przerażające dekoracje tego wszystkiego. Stojąc w tej kolejce, w której kazali nam się ustawić, już słyszymy, że są jakieś awantury przy wyjściach, jakieś krzyki, jakieś strzały, jakieś gdzieś się coś odbywało. W każdym razie dekoracja nie bardzo przyjemna. Wszystko razem. Kazali nam się ustawiać w ten sposób, że kobiety z dziećmi z jednej strony, a z drugiej strony mężczyźni i kobiety samotne. No, od razu mama, jak mi potem mówiła, zorientowała się, o co chodzi, że mama wzięła Jacka jako swoje dziecko, a ja byłam dzieckiem Lajli. I myśmy z Lajlą szły, a ojciec był jakoś tak na przyczepkę między nami. I my tak w piątkę w końcu dochodzimy do tego stolika, który jest tam zaraz za wyjściem. Obskakują nas jacyś tacy panowie w tyrolskich kapelusikach, w jakichś takich ciemnych, długich płaszczach. „Czy potrzebujecie tłumaczy, czy nie”. Mama mówi: „Dziękuję, dziękuję. My sobie damy radę, damy radę”. Podchodzimy do stołu… Bo tam jest stół, gdzie siedzą panowie i te listy ustawiają. Taka lista i taka lista, znaczy cztery kobiety i ten jeden mężczyzna. I od razu: „A ten to na tamtą stronę ma iść”. I w tym momencie zaczyna się jakaś potworna awantura przed nami. Ktoś krzyczy okropnie, kogoś gonią, za kimś strzelają. I mój brat Jacek zaczyna ryczeć jak wół dosłownie. Mnie odebrało głos kompletnie. Ci wszyscy panowie, którzy tu stali przy tym stoliku, mają uwagę skupioną na tamtej aferze. A mama tylko z kieszeni chustkę, ojcu na głowę i w prawo, tam gdzie kobiety z dziećmi idą. Pamiętam, jak żeśmy szły, całkiem spokojnie, mama mówi: „Tylko spokojnie, tylko spokojnie”. I spokojnie dołączyliśmy do grupy kobiet z dziećmi. Ojciec w tej chusteczce. Potem żeśmy tam [czekali] pod pociągiem, bo nas podprowadzili pod pociąg. Co to było? To były otwarte wagony bydlęce, bez dachu. Tam żeśmy się połapali z Pańkami, tymi państwem, z którymi byliśmy całe Powstanie, wręcz z tą całą grupą, z którą wyszliśmy z Warszawy. Wepchnęli nas wszystkich razem do jednego wagonu. Warunki były spartańskie, muszę przyznać, ale, Bogu dzięki, mama od razu ojca gdzieś pod jakiś worek wsadziła. Tam leżały takie worki niby z sianem, na którym mieliśmy siedzieć czy co, i ojca pod te worki wsadziła. Tak żeśmy tam się zaczęli kokosić w tych wagonach. Staliśmy długo, z parę godzin. Potem przyszli konwojenci i zamknęli wszystkie wagony od zewnątrz, no i pociąg ruszył. No i teraz, dokąd jedziemy. Przy każdym wagonie była budka ze strażnikiem i my tak pod tą strażą jechaliśmy. Ale wszyscy się zorientowali, że ci strażnicy to był taki Landsturm raczej, tacy starsi panowie, którzy tam siedzieli i trzęśli się z zimna w tych budkach. No to może to jeszcze nie takie groźne, tylko dokąd jedziemy. Ale najpierw tak nas przewozili w tył, w przód, w tył, w przód. Tak chyba z pół dnia tak nas przewozili. Dlaczego? Bo przed nami wywozili transporty Powstańców do obozów. Więc jak przejeżdżał transport Powstańców przy nas, to wszyscy „Jeszcze Polska nie…” śpiewali. A Niemcy strzelali. No to chwilę cichli. To znowu Niemcy się odwracali i znowu zaczynali strzelać. I pamiętam, że Powstańców wywozili w zamkniętych. Bo nas w otwartych wagonach, znaczy tych bez dachu, a oni byli z zakratowanymi okienkami, na których wywieszali swoje opaski, że to Polacy, żołnierze, jadą. No i zawsze były pożegnania. Parę razy przejeżdżaliśmy obok takich pociągów. To takie były bardzo wzruszające momenty. Pamiętam, i śpiewy były, i pożegnania, i wymiana listów. Listy sobie jeszcze rzucali. [Nie wiem], jak to trafiało, bo to było na różnych torach jednak. Niesamowite były historie. W każdym razie nas tak wieźli. W końcu pociąg ruszył i wyjechaliśmy z Warszawy. No i tu się zaczęło życie w tym wagonie. To było coś niesamowitego. Był jeden nocnik na cały wagon. No to sobie, państwo, możecie wyobrazić – przy rykach, krzykach dzieci i różnych aferach różnego rodzaju, to było… A przy tym wszystkim mój brat Jacek był właściwie umierający. Myśmy go wlekli cały czas, bo on z tym… Aha, on miał tutaj na sznurku butelkę z winem, bo to wino było dla niego przeznaczone, i on w takim rauszu kompletnym szedł. Ale to go uratowało w końcu, bo to czerwone wino to go uratowało. On chyba z tego wagonu to nie ma wielkich wspomnień, bo on spał cały czas w tym wagonie. I nas tak wieźli. Mnie trudno nawet powiedzieć, jak długo nas wieźli, ale to było z dwa dni, dwa dni, trzy dni może było. Bo tak nas powieźli, potem wracaliśmy z powrotem, potem znowu gdzie indziej nas wieźli i tak dalej, i tak dalej. Wyobrażam sobie, szczególnie dla dorosłych ludzi wtedy to musiało być bardzo denerwujące, bo nikt nie wiedział, dokąd nas wiozą. I w końcu pamiętam, że zrobiła się jakaś… Długośmy jechali już, długo i deszcz padał na nas. Zmoknięci siedzieliśmy w tych wagonach, każdy się ochraniał, czym mógł, i poszła wiadomość, że wiozą nas do Oświęcimia. No to ja już też wiedziałam, co to było Oświęcimie. Już dobrze z opowieści wiedziałam, co to było. No więc strasznie podupadł nastrój, wszyscy patrzyli, dokąd jedziemy. I tutaj ktoś mówi: „O, przyjeżdżamy do stacji Tunel”. Ale dojechaliśmy tylko do – to jest Miechowskie, ja to potem sprawdziłam na mapie – do Charsznic czy Charsznicy i tam poszła wiadomość, że partyzanci zrobili jakiś wybuch. Bo Tunel to była i miejscowość, i prawdziwy tunel. Tam pod Miechowskim jest właśnie ten Tunel i że partyzanci tam zrobili jakiś wybuch i pociąg nie może przejechać na razie. I nas zatrzymali przed tymi Charsznicami. Pociąg stanął i ktoś jeden mówi: „To cześć, ja wyskakuję”. I wszyscy młodzi powyskakiwali, powyskakiwali, tu Niemcy strzelają, tutaj ci wyskakują. Co robić? No, trzeba wyskakiwać, przecież nie będziemy siedzieć w tym. No i tak znaleźliśmy się w polu właściwie, w polu pod tymi Charsznicami, gdzie nie wiadomo, co dalej robić i tak dalej. Mama sobie przypomniała, że gdzieś niedaleko miała znajomych, którzy mieli majątek w tamtych terenach. To co to jest? Charsznice to Miechowskie chyba. Tam potem niedaleko, z drugiej strony tego Tunelu, był Miechów i ten tłumek uciekający… Tutaj ci Niemcy trochę udawali chyba, że strzelali, bo nie wiem, czy kogoś trafili, czy co. W każdym razie dobiegliśmy tam do jakiejś stacji, to były te stacje Charsznice, i mama jak zwykle, a święty Antoni nam pomógł, spotkała swoje znajome na tej stacji. [One] na tej stacji polowały na pociągi warszawskie, które przejeżdżały, bo tam się żywność rzucało i one miały zorganizowane jakieś kupy jabłek dla dzieci, żeby dzieci odżywić od razu. Coś niesamowitego, co się tam działo. Od razu one się nami zaopiekowały. Ojciec w tej chusteczce… nie, już nie miał chusteczki wtedy. W jakichś barakach nas umieściły i żeśmy noc spędzili w barakach. Czy to jakieś dworskie baraki były, nie wiem, nie mam pojęcia. I nad ranem zaczęły przyjeżdżać wozy, chłopskie wozy, żeby nas rozprowadzić tam, bo one zorganizowały jakąś fantastyczną akcję na ten nasz przyjazd. Przecież to zupełnie jakieś… To tylko w Polsce mogło się dziać. No i przyjechała po nas taka furka, przyjechał taki wąsaty dziadek, „siadajta, siadajta”, no to myśmy usiedli i pojechaliśmy z nim. Okazało się, że przejeżdżamy przez jakąś wieś, pamiętam, jak się nazywała, Wysocice. W środku był kościół, był placyk, przy placyku był spalony dwór, bo byli partyzanci, wobec tego Niemcy spalili dwór. Ja już się wszystkiego dowiedziałam w czasie tej drogi. Przejechaliśmy przez tą wieś, dalej był majątek, nie wiem czyj. I pan – jak on się nazywał? – Michalak, coś takiego, zawiózł nas do swojej chałupy, żeby nas tam przechować. I rzeczywiście taka była chałupka… To było w Wysocicach, a on nas do Wesółki zawiózł. I w tej Wesółce nas umieścił w swoim domu, powiedział: „No to was do stodoły nie dam, bo byście jeszcze mi spalili stodołę, wy na pewno papierosy palicie, to nie, no to was tutaj do świetlicy dam”. I rzeczywiście umieścił nas w takiej bardzo porządnej, takiej… Ale to nie był bogaty gospodarz, miał dużo dzieci, więc duże wydatki miał na te dzieci. I my z chłopską rodziną jakiś czas na klepisku takim żeśmy siedzieli. Klepisko miało to do siebie, że czasem podchodziło wodą, więc żeby dojść stąd tam, trzeba było na przykład dookoła pójść, bo na środku izby była woda. No ale nic, w każdym razie był sad, były jabłka, można było coś zjeść, coś tam można było dostać. A nasi przyjaciele Pańkowie mieli szczęście, bo ich do młyna zawieźli, więc myśmy do nich chodzili coś zjeść. No, od razu wszyscy się poskrzykiwali, żeby się znowu połapać i tak dalej, i tak dalej. No ale tu się okazało, że nie możemy tak dłużej mieszkać z rodziną tych chłopów, więc do bogatszych chłopów, do państwa Majchrowskich, żeśmy się przeprowadzili.
W tej samej wsi. A stąd żeśmy ich poznali, bo chłopak od Majchrowskich chodził do Mańki od tych, gdzieśmy mieszkali. To była Mańka, a tamten był Staszek i oni się mieli ku sobie wtedy, to pamiętam. Bardzo mili byli zresztą, fantastyczni, z nami się bawili potem. No i ta rodzina od tego Staszka nas wzięła do siebie, a to byli zamożni gospodarze i sobie właśnie wybudowali nowy dom i mieli dużo miejsca, i nawet woda nie podchodziła pod ich dom, bo mieli piwnicę już. No i tam żeśmy wprowadzili się do nich. Jedyna taka zła strona to była tak zwana wygódka, bo wygódka była, trzeba było pod górkę pójść do wygódki, bo tak zbudowali ją, że była ponad domem, ale jak deszcz padał, to wszystko spływało na dół, do domu. Tam w ogóle nie można było dojść wtedy, to był problem. Przeżyliśmy tam przejścia Niemców, którzy przychodzili i szukali partyzantów. Za to z drugiej strony partyzanci szukali Niemców, więc na drugi dzień przyszli partyzanci. I tak się sprawy miały, że ciągle ktoś tam przychodził i na ogół zawsze, a to jedni z pepeszami, a drudzy z „Błyskawicami”, a Niemcy w ogóle przychodzili już z tym, co mieli. A w ogóle bardzo się bali Niemcy tam chodzić, ale przychodzili i szukali, szukali partyzantów i warszawiaków szukali, już zaczynali wtedy. Po paru takich najściach tych partyzantów mieliśmy już dosyć wszelkich tego rodzaju wizyt, bo nie było wiadomo, kto to byli właściwie. Niby tam była partyzantka akowska przecież i to bardzo rozbudowana, w Miechowskim, czego potem dowiedziałam się, ale wtedy to byli raczej jacyś tacy dziwni. Nie było wiadomo, czy to są bandyci, nie wolno było pytać, a zabierali wszystko, co było możliwe do zjedzenia. Więc nie można było tak długo tym gospodarzom siedzieć na głowie. I tak byli bardzo dobrzy i mili, bardzo, bardzo fajni ludzie. Tak że mama postanowiła wrócić do Milanówka, do Warszawy sama i odnaleźć swoich rodziców.
To był koniec października, a może już nawet listopad. Mama sama w nocy, pamiętam, bo było ciemno już wtedy, poszła na stację, żeby łapać jakiś pociąg, żeby móc wrócić w stronę Warszawy. Wiedziała, że dziadków może szukać w Milanówku, bo tam byli jacyś znajomi, którzy mogli wiedzieć, gdzie są. No i po jakimś czasie wróciła z dziadkami. Tylko to były tragiczne historie, bo wtedy już wszyscy się dowiedzieli, że Sławek nie żyje. Bo ojciec wiedział, jeszcze będąc na Mokotowie, wiedział, że Sławek zginął, ale mamie nic nie mówił, bo wiedział, że mama by nie przeżyła wtedy. Oni byli tak ze sobą związani, że to…
Była duża różnica, znaczy osiem lat było między nimi różnicy wieku. Mama była właściwie taką drugą matką dla niego, bo jej pierwszy brat został w czasie ucieczki, w czasie I wojny, w Rosji, jak byli w Rosji. Uciekali (tam też ciągle wtedy uciekali gdzieś) i byli w Wiaźmie. Wiaźma, coś takiego, to już daleko gdzieś. I wtedy dziadek matki umarł i brat mamy umarł. Tam była epidemia jakaś, a on miał pięć lat wtedy, ten, który z mamą prawie był w jednym wieku, no bo rok czy dwa było różnicy między nimi.
A nie, to nie koniec, ale gdzie tam, ale skrócę to szybko. W każdym razie mama wróciła z dziadkami. Wtedy odbywaliśmy te stypy, można powiedzieć, bo to bardzo, bardzo ciężkie było wszystko razem. Rodzice postanowili, że jednak trzeba jak najszybciej z tego terenu się wyprowadzić. Zresztą ojciec miał takie długie rozmowy, bo tam niedaleko był majątek Popielów. Ojciec tam chodził, książki jakieś wypożyczał, żeby sobie jakoś umeblować czas, i tam chyba z panem Popielem też rozmawiali, że tu nie jest bezpiecznie, bo ciągle ci partyzanci przychodzą, Niemcy tego nie lubią. Wtedy mama postanowiła, bo to mama załatwiała wszystko, postanowiła, że musimy się wyprowadzić. Gdzie? No oczywiście do Zakopanego trzeba jechać. Do Zakopanego.
Okazało się, że cała Warszawa waliła do Zakopanego. Tak jak po wojnie do Sopotu, tu cała Warszawa waliła. Wtedy bardzo trudna była ta droga z Wesółki do Zakopanego. Jechaliśmy przez… znaczy „jechaliśmy” – szliśmy na piechotę do Miechowa. Tam się szło, potem jakąś furmanką do Krakowa. W Krakowie spania u jakichś państwa Grzybków. Prawie na wycieraczkach się spało, bo to tłumy tych uciekinierów, tego wszystkiego. I w końcu, w końcu chyba po tygodniu takiej podróży dotarliśmy do Zakopanego, gdzie mama miała znajomych górali. Tak ją zawsze w góry ciągnęło i miała przyjaciół, no i tam się zameldowaliśmy u nich.
Karpielowa i Gronikowska. To były dwie sąsiadki, dwie przyjaciółki i one się nami zaopiekowały. O Gronikowskiej się mówiło, że to była nieślubna córka księdza Stolarczyka, więc w ogóle były historie bardzo… A Gronikowska, no to to byli ludzie, którzy stali się, no, rodziną. Tak, urocze to były [momenty]. To były właściwie takie jasne momenty okupacji, to był stosunek między ludźmi – to było coś fantastycznego. I ta nasza Zosia Gronikowska, fantastyczna baba, fantastyczna, miała córkę Helcię, zamężną, już z dzieckiem jednym, tak, a sama Zosia Gronikowska miała swojego męża młodszego o piętnaście lat, który był w armii Andersa, już był w Londynie i przysyłał paczki, stąd myśmy czasem kawałek czekolady dostawali. No nic. Ale to nie tylko to nam dała Gronikowska, bo dała nam stary dom swoich rodziców na Rówience. To jest ta cała taka polana, jak się jedzie z Zakopanego do Kościeliska, po lewej stronie. No i my na tej Rówience żeśmy zamieszkali i to było szczęście najwyższe. Tam cała rodzina właściwie w tych dwóch izbach dalej koczowała i dalej mieszkaliśmy. No ale tam się Niemcy zaczęli nami interesować, wobec tego jak Niemcy podchodzili tam… Ten dom miał o tyle dobre położenie na tej Rówience, że daleko było widać z drogi. Jak Niemcy szli, to Lajla szła na strych, bo zabierali dziewczyny na roboty do Niemiec. Ale dziadka naszego kiedyś przydybali, wzięli go, zaaresztowali, trzymali parę dni, zanim Rosjanie przyszli. Jak przyszli Rosjanie, to znowu Rosjanie dziadka zaaresztowali, bo mówili: „To po co ty siedziałeś w tym areszcie?”, mówi: „Bo mnie Niemcy zaaresztowali”. – „To ty na pewno powinieneś jeszcze posiedzieć”. I dziadka trzymali znowu. No ale w końcu babcia poszła i zrobiła awanturę, że mają go wypuścić, i wypuścili. No więc wrócił z powrotem i znowu byliśmy [razem]. Ale w międzyczasie mama zaczęła chodzić na Słowację w przebraniu góralskim i z Gronikowską (bo z Gronikowską przez granicę, tą naszą góralką, chodziły) przyprowadzały krowy i byki, żeby było co jeść. Ale to jest osobna historia. Właściwie to jest skandal z mojej strony, że ja życia matki nie opisałam jeszcze, a ja nie mogę pisać, bo ja siebie przeczytać nie mogę potem. […] Mamy życie w czasie okupacji i zaraz po okupacji to się na książkę nadaje, naprawdę.
My żeśmy tutaj przyjechali w 1945 roku. Mama w maju przyjechała, jak Gdańsk się palił jeszcze. Jak mama to załatwiła, nie wiem, bo przyleciała kukuruźnikiem radzieckim. Pewnie jakiegoś mołojca namówiła za wódkę czy za co. Z Krakowa przyleciała tutaj tym kukuruźnikiem, wylądowała we Wrzeszczu. W każdym razie tu się zjawiła, w Sopocie, i zaczęła szukać mieszkania. Tu był już szwagier matki, znaczy mąż siostry ojca, który był architektem w Gdyni. Pierwszy się tu zjawił i miał dom w Sopocie. To było wtedy na Kościuszki, obok zarządu miejskiego. I miesiąc później mama nas tu sprowadziła. Po trzech dniach podróży z Zakopanego przyjechaliśmy tutaj z takimi walizeczkami, z takimi drewnianymi walizeczkami, które mam do dzisiaj. Przyjechaliśmy z całym dobytkiem, któryśmy mieli, i żeśmy tam poszli do tego domu i tam żeśmy mieszkali do 1952 roku, aż tutaj ten dom się zwolnił. Tu mieszkali państwo Grabscy, krewni tego ministra przedwojennego, i jak oni się wyprowadzali do Warszawy, to wtedy tak jakoś pomogli, że tutaj mama… Mama to już załatwiła, żeśmy się tu sprowadzili, ale tu cztery rodziny mieszkały wtedy.
Kiedy zobaczyłam Warszawę? Więc dobrze, tuśmy się sprowadzili, a ja ciągle napierałam się, napierałam, że ja muszę do Warszawy, że ja chcę do Warszawy i że absolutnie. Oczywiście zbywali mnie, bo przede wszystkim nie było pieniędzy na bilet. No i wyprosiłam sobie, to był chyba 1946 rok. 1946 rok na Boże Narodzenie przyjechała babka tego pana, który mnie zarekomendował u pana Ołdakowskiego, tego mojego kuzyna. Jego babka, która już wtedy instalowała się tam na Filtrowej w Warszawie, przyjechała na Boże Narodzenie do nas tutaj. Ktoś ją przywiózł. Ona była dentystką, ktoś tam pewnie przez grzeczność jakoś załatwił, że przywiózł. I słysząc, że ja tak strasznie się napieram, dała mi w prezencie bilet do Warszawy i z powrotem, żebym mogła zobaczyć Warszawę. Ja wtedy z babcią moją i z nią pojechałam do Warszawy. To było w zimie 1946 roku. Wtedy pojechałam. No dla mnie to było normalne, że wszystko było w ruinach, bo przecież przez takie ruiny przechodziliśmy i żeśmy żyli jakiś czas w tych ruinach.
Wszystkie miejsca musiałam [odwiedzić]. Aha, wzięłam jednego z moich kuzynów, jednego z Zarembów, tego, który był w Powstaniu, i żeśmy obeszli wszystkie nasze miejsca zamieszkania, moje komplety na Koszykowej, wszędzie. On mówi: „Mam dosyć tej sentymentalnej panienki. Co to znaczy, żeby po ruinach chodzić cały czas?”. Bardzo był na mnie obrażony wtedy. Ja go nie rozumiałam, ja go na spacer wzięłam przecież. Tak że tak, wtedy to był mój pierwszy kontakt z Warszawą. No to było przeszło rok, przeszło rok po [Powstaniu]. Potem robiłam, co mogłam, żeby zawsze się wyrwać do Warszawy. Powiedziałam, ja zawracam do Warszawy, ja tu jestem czasowo, tymczasowo. No a to tymczasowo dużo się wydłużyło.
Nie.
Tutaj. Tutaj, tylko że robiłam dyplom u profesora, który był architektem służby zdrowia w Warszawie, na Chełmskiej, zresztą naprzeciwko, tam gdzie zginął mój wuj Sławek, i zaproponował mi miejsce u siebie w Warszawie. No więc ja oczywiście po dyplom… Robiłam dyplom w 1959 roku. 1958 albo 1959, muszę spojrzeć, coś takiego, tak. I wtedy, nie mając ani mieszkania, ani nic, wyniosłam się do Warszawy. I tak pomieszkiwałam, to tu, to tam. Trzydzieści sześć razy zmieniałam adres w Warszawie. Każdy mnie brał na parę nocy, na parę nocy, tak. A w ogóle wtedy była przecież sprawa meldunku w Warszawie. A do tego wszystkiego ja jeszcze za mąż sobie chciałam wychodzić wtedy. No, jeszcze wtedy tak [niezupełnie], ale już miałam w planie. No ale było w planie również to, że ojciec dostał prace projektanckie w Warszawie. Będąc tutaj, pracując już i w Biurze Projektów Przemysłowych, i na Akademii Plastycznej, już miał też i projekty w Warszawie. No i ten dom na rogu Pięknej, Mokotowskiej – adres był Piękna 16B – to był dom, przyznaję, paksowski. Ojciec, nie mając nic wspólnego z PAX-em, dostał ten projekt. Obok był dom jego starszego kolegi, chyba Lacherta, a ten narożnik to ojciec robił. Był potem bardzo zaniedbany, ale mam nadzieję, że go teraz odnowiono, ten dom. Tam był Metalexport obok i tak dalej. Ojciec budował ten dom i jeździł z racji projektowania domu, tak że sobie potem wygospodarował jako honorarium parę metrów na strychu, ostatnim piętrze, co się zbiegło z moimi planami. No i te pięć lat przemieszkałam tam w tym domu, na ostatnim piętrze, na tym stryszku. Stryszek był znany już w całej Warszawie, bo tam były zebrania towarzyskie, czyli tradycja domu kontynuowana.
Pięć ostatnich lat w Warszawie. Czyli jednak tam byłam i tam się kierowały wszystkie moje i przyjaźnie, i praca. To był cudowny okres, cudowny okres budowy strony wschodniej. Byliśmy jednak pracownią uprzywilejowaną, że tak powiem, na widoku byliśmy w każdym razie. No ale jak się praca skończyła, ja stwierdziłam, że to już ostatni moment, że jednak trzeba świat trochę zobaczyć.
Tak. Tak że wyjechałam, a mój mąż dopiero po roku doszlusował do mnie. Tak że byliśmy w rozłące wtedy.
[…]
Sopot, 14 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk