Nazywam się Zofia Boglewska-Hulanicka.
Urodziłam się 15 listopada 1937 roku w Warszawie. Moi rodzice wtedy mieszkali na Mokotowie, na ulicy Sandomierskiej.
Sandomierska 12. Był to adres szkoły, której dyrektorem był mój ojciec. Posesja wychodziła na trzy ulice: na ulicę Olszewską, Sandomierską i Rejtana. Od strony ulicy Rejtana były mieszkania dla pracowników i tam na pierwszym piętrze ojcu zaproponowali mieszkanie służbowe, czteropokojowe, i tam rodzice się przenieśli. Właściwie ze Lwowa przyjechali, dwa lata, może półtora, przed moim urodzeniem.
Nie. Mój ojciec urodził się w Częstochowie, potem, po zdaniu matury, wyjechał do Lwowa, tam studiował na Politechnice Lwowskiej, na Wydziale Budowy Maszyn. W międzyczasie oczywiście często odwiedzał matkę, ponieważ ojciec zginął w wojnie 1905 i babcia sama już została z dziećmi. Ojciec często bywał w Częstochowie, a to dlatego, że tam zostawił swoją narzeczoną, z którą się ożenił w 1917 roku albo w 1918, ale chyba w 1917. Po roku urodził się syn Antoni Jan, mój brat przyrodni, wspaniały (znaczy „wspaniały” to już ode mnie dodaję). No i po dwóch latach urodziła się córeczka, ale ta żona tatusia zmarła i ta córeczka zmarła. No i ojciec w Częstochowie poprosił swoją mamę, babcię Boglewską, o to, żeby pod jej opieką zostawić małego synka, a sam głównie przebywał we Lwowie. Tam pracował jako asystent na Politechnice Lwowskiej, potem pracował w firmie Pilot, [gdzie miał] kilka takich nawet ciekawych osiągnięć, o których mam dokumenty, jakieś wynalazki ciekawe. No w każdym razie był we Lwowie.
Antoni Hubert Boglewski. We Lwowie poznał pannę Amelię, która pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Moi dziadkowie mieli majątek koło Witebska, wieś nazywała się Hołubowo. Mam fotografię tego wspaniałego domu, wszystko okazałe. Dziadkowie mieli czworo dzieci, mama miała trzech braci. Niestety szczęście trwało krótko, dlatego że babcia zmarła i dziadek sam był, sam zajmował się [rodziną]. Oczywiście było kilka nauczycielek, była pani, z którą dziadek się potem ożenił, pomagała mu wychowywać dzieci. No i w tym Hołubowie było bardzo dobrze. Mama zaczęła szkołę najpierw w domu, tak było w dawnych czasach, że były nauczycielki. Moja mama pięknie grała na fortepianie, pięknie wyszywała, ale taka była edukacja, no i oczywiście też języki, francuski, niemiecki doskonale. Najpierw zaczęła…
Panna Amelia miała nazwisko Zarako-Zarakowska.
Tak się nazywała, tak. To była rodzina rozbudowana, rodzina ziemiańska, której jeden z członków się zresztą niezbyt pięknie sprawował, bo potem, pomimo że skończył prawo na uniwersytecie w Wilnie, potem stał się komunistą i niezbyt chlubnie się zapisał tutaj w Polsce powojennej. Mama nie utrzymywała kontaktów i rodzina też nie utrzymywała kontaktów, no ale prawda jest taka, że był taki człowiek.
Zaraz powiem. W latach po I wojnie światowej […] to była Polska. Najdalej wysunięty bastion, między Połockiem a Witebskiem, to była Polska. Ale potem bolszewicy i Niemcy tam dochodzili. I dziadek zdecydował, że zostawił wszystko, ten cały swój majątek, ten dwór, wziął dzieci i z tą panią, która potem została jego żoną i pomagała mu wychowywać dzieci, wyjechali do Tyflisu. Tyflis nazywa się teraz Tbilisi. Tam zamieszkali w najstarszej części Tyflisu, nazywa się Mccheta. Dziadek tam kupił dom z ogrodem. Nie wiem, nie ma dokumentów, czy sprzedał, czy co [zrobił] z tym majątkiem, nie potrafię powiedzieć tego. W każdym razie z trójką dzieci, z córką i z trzema synami… Z dwoma, przepraszam, bo jeden zginął w czasie wojny jako kadet. Jechał na front, pociąg trafiła bomba, w każdym razie zginął, Józio. I tam przenieśli się do tego Tyflisu. Mama tam już szkoły miała skończone, matura (dawniej matura to liczyła się). No i jak się zaczęło formować Wojsko Polskie na Kubaniu, to ci dwaj bracia dołączyli do Żeligowskiego. On formował tam Wojsko Polskie. I mama postanowiła, że coś z tym swoim życiem musi zrobić i chce do Polski, ponieważ już był 1918 rok, już wiadomo, co było w Polsce. Mama przyjechała do Warszawy, tu się nie bardzo zaczepiła, postanowiła pojechać do Lwowa i tam osiedliła się. Zamieszkała we Lwowie, wynajęła mieszkanie, dawała lekcje francuskiego, z tego żyła. Poznała młodego wdowca Antoniego Huberta Boglewskiego, który miał już synka właśnie, miłego. No i pobrali się we Lwowie. Mam też ten cały testimonium. Inaczej wyglądało to zaświadczenie dawniej, ale tak było. No cóż, no i mieszkali, tam chyba szczęśliwe lata w tym Lwowie były. Tam rodzice mieszkali, ale zdrowie babci Boglewskiej w Częstochowie zaczęło trochę niedomagać i rodzice przenieśli się do Częstochowy. Mieszkali w Częstochowie rok i ojciec dostał propozycję od Stefana Starzyńskiego objęcia funkcji Dyrektora II Miejskiej Szkoły Zawodowej Męskiej. To była szkoła po prostu miejska, tak jak nazwano.
Ona się mieściła na ulicy Sandomierskiej. Bardzo ładny budynek, wybudowany stosunkowo niedawno, lata trzydzieste, wiadomo. […] Ten budynek stoi do tej pory. W każdym razie rodzice się zdecydowali i tu się przenieśli. Antoś, mój brat stryjeczny, był wychowywany i mieszkał w Częstochowie do matury. Przez jakiś czas wiem, że mieszkał z rodzicami we Lwowie i tam chodził do szkoły. Taką fotografię też przygotowałam, gdzie są rodzice z Antosiem. No i ojciec objął funkcję dyrektora szkoły. To niestety zbyt długo nie trwało.
W 1936. Rodzice zamieszkali w tym służbowym mieszkaniu od strony Rejtana. No, chyba byli szczęśliwi i zadowoleni. Ja się pojawiłam na świecie w 1937 roku. Było dobrze. Na spacery podobno [chodzili] do Łazienek, bo to niedaleko stosunkowo. Zostałam ochrzczona w kościele Świętego Michała na Puławskiej. Zupełnie inaczej wyglądał ten kościół. […] No i cóż, te pierwsze lata były szczęśliwe i bardzo sympatyczne.
W tym mieszkaniu rodziców, tak, zastała wojna.
Miałam. W 1942 roku urodziła się młodsza moja siostra, Barbara. Czyli rodzice już mieli dwie małe dziewczynki. Bo nieraz się mówi: „No popatrz, moi rodzice to uciekli z transportu albo wyjechali wcześniej na wieś przed Powstaniem”. Albo jak już wiedzieli, że wybuchło Powstanie, to czym prędzej gdzieś do rodziny. Moi rodzice nie byli widocznie w stanie [wyjechać] z dwoma małymi dziewczynkami. W okolicy rodziny żadnej nie mieli, nie podjęli takiej [decyzji]. Na początku Niemcy zrobili szkołę niemiecką, dlatego nie została zbombardowana. W ogóle Mokotów Niemcom się bardzo spodobał jako dzielnica, bo to były stosunkowo nowoczesne budowle, budynki, mieszkania ładne. Do tego stopnia, że nawet wysiedlali do innej części miasta niektórych mieszkańców, bo znam taką rodzinę, i zamieszkiwali. Zrobili niemiecką szkołę. Ojcu zaproponowali, żeby uczył w szkole niemieckiej, ale ojciec, pomimo że znał nawet język, nie zgodził się. Miał prawo się nie zgodzić. Nie wyrzucili nas z mieszkania, rodzice byli zadowoleni z tego powodu. I lata okupacji przeżyliśmy w tym mieszkaniu na Rejtana.
Ojciec… No niestety już nie było prezydenta Starzyńskiego, jeszcze nie było wiadomo, czy został zamordowany, do tej pory nie wiadomo, zdaje się, gdzie… W każdym razie wtedy funkcję prezydenta, wiceprezydenta, ale de facto prezydenta, pełnił Julian Kulski. Ojciec wystąpił z prośbą… No pewno ojciec często jeździł do tego magistratu, który mieścił się w pałacu Jabłonowskich, naprzeciwko Teatru Wielkiego, i poprosił o jakąś posadę jednak miejską. […] Nie wiem tego, czy sam wynalazł, czy mu zaproponowali, w każdym razie magistrat się zgodził. Na rogu ulicy Sandomierskiej i Madalińskiego, mniej więcej, moim zdaniem, to jest może kilkaset metrów […] od naszego mieszkania, od naszej szkoły, w każdym razie to wiadomo, na rogu Madalińskiego i mieścił się Zakład Oczyszczania Miasta. To się nazywał ZOM. ZOM, wiadomo, śmieciarki, wiadomo, że to są samochody, które wymagają fachowej obsługi. Zaproponowali ojcu posadę kierownika warsztatów samochodowych w tym ZOM-ie. Ojciec był bardzo zadowolony, bo bardzo blisko od domu. Po latach dowiedziałam się o działalności ojca. Oczywiście nie było mowy, żeby [wtedy] cokolwiek bezpośrednio mi mówił, bo ja byłam za młoda i nie mówiło się, nie mówiło się o wielu rzeczach. Dowiedziałam się, że jednak oni tam nawet podobno Żydów z getta wywozili, pod tymi śmieciami. W każdym razie ojciec tam pracował, a jednocześnie w szkole na Sandomierskiej było tajne nauczanie, o czym też się dowiedziałam później, i też ojciec prowadził. No i właściwie do końca, do wybuchu Powstania, pracował w tym ZOM-ie. Teraz tam jest teatr, wie pani, bo ten budynek stoi, gdzie tatuś pracował. Teatr Nowy chyba umieścili w tym budynku. […]
[…] Przepustka to jest powrót z Niemiec, z robót z Niemiec. Nikt nikomu przepustki nie dawał, jak go wyrzucał z mieszkania. Rodzice dowiedzieli się, że będą ludzi eksmitować z mieszkań i wyrzucać. […] Pod koniec sierpnia, nie potrafię powiedzieć dokładnej daty, wyrzucili nas. No musieliśmy wyjść z mieszkania. Rodzice już jakiś czas wcześniej…
1944.
Niektóre fragmenty zapamiętałam. Oczywiście jak wybuchła wojna w 1939 roku, to miałam dwa lata, no to się mało co pamięta. Oczywiście potem już pamiętam, szczególnie takie bardziej traumatyczne [zdarzenia]. Pamiętam schodzenia do schronu, czyli do szatni, bo w tej szkole były w podziemiach. Więc jakby pamiętam te naloty. Przez długi czas po wojnie miałam uraz do syreny, w ogóle jakiegoś takiego wycia syreny, bo to mi przypominało, bo jednak wtedy szybko trzeba było się organizować i schodzić do tego schronu. Pamiętam, jak raz z matką pojechałyśmy do Śródmieścia, w okolice Krakowskiego Przedmieścia i była łapanka. I pamiętam, że trzeba było bardzo szybko uciekać i żeśmy się schowały gdzieś do jakiejś bramy w okolicy Krakowskiego Przedmieścia. Pamiętam, że odwiedzaliśmy z ojcem ciotki, które mieszkały na ulicy Racławickiej. To jest jeszcze całkiem inna historia. Ciotki obie były w AK, najpierw w ZWZ, potem w AK. Ciotka Maria Boglewska i Irena Boglewska, dwie ciotki.
Siostry ojca.
No mam.
To jest ciocia Irenka.
[…] Może po kolei. To jest Irena Boglewska, Irena Zofia Boglewska, która brała udział w ruchu oporu, najpierw w ZWZ, a potem w AK, w Pułku „Baszta”. Ona przenosiła różne meldunki, miała za zadanie to, co jej nakazano, w każdym razie kontakty z ludźmi. To wszystko było ważne w tych czasach. Ona razem ze swoją siostrą właśnie zamieszkały na ulicy Racławickiej pod numerem 31, willa była własnością pana Antoniego Miszewskiego. To był oficer Wojska Polskiego.
Maria Joanna Boglewska.
Nie, ta była najmłodsza. Ciągle się kłóciły. Ta była najmłodsza, ale bez siebie żyć nie mogły.
Pana Antoniego Miszewskiego, który był przyjacielem rodziny od wielu, wielu lat, od wielu pokoleń nawet, bym powiedziała. Przyjaźnił się szczególnie z ich bratem. Poprzednie miejsce już było spalone, bo gestapo… Mieszkały przedtem w alejach Ujazdowskich. Tam zaczęło się interesować [nimi] gestapo, [były] odwiedziny różnego rodzaju (nawet ciotka tak opisała to wszystko, opowiadała mi też), no i one już troszeczkę się bały, że depczą im po piętach. Wobec tego w porozumieniu z siostrą pana Miszewskiego poprosił pan Miszewski, czy one by nie zamieszkały w jego willi, dlatego że on z rządem polskim wyjechał na Zachód. Nie wiem, czy [w willi] jego siostra mieszkała, czy też nie, bo miała rodzinę, w każdym razie ciotki tam zamieszkały i ja z ojcem odwiedzałam ciotki. To było dla mnie bardzo sympatyczne z dwóch powodów. Jeden powód to był taki, że tam były różne rzeźby, a jeszcze dawali mi plastelinę i mogłam się bawić, no bo ja miałam pięć, sześć lat, tak mniej więcej. No a poza tym był taki mały piesek, który się nazywał Flap. Po kilkudziesięciu latach […] z mężem wzięliśmy małego takiego szczeniaczka, żeby mieć psa, bo mieliśmy dom z ogrodem, to ja zaproponowałam, czy można by było, żeby on się nazywał Flap. Mąż się zgodził, [szczeniak] wyrósł na ogromne psisko i przez dwanaście lat był naszym przyjacielem. Ale ja się po wojnie dowiedziałam, że ciotki miały tam tajną drukarnię, że bardzo się też udzielały tam w jakiś sposób do czasu Powstania.
Tak, że brały udział w tych akcjach powstańczych.
Nie, człowiek jest… Wie pani, żebym ja była taka mądra wtedy jak teraz, to bym o więcej wypytała, i rodziców, i ciotki. Ale niestety, człowiek zaczyna się głębiej interesować w późniejszych latach, kiedy już nie ma kogo zapytać. To jest znany pewno temat, bo młodych teraz ja też czasami namawiam, bo mam dwoje wnucząt, mam prawnuczkę, moja prawnuczka już jest na studiach, więc to właściwie… ale nie powiem, że zero zainteresowania. Im się wydaje, że oni wszystko wiedzą. A ja póki żyję, mogłabym im jeszcze coś opowiedzieć, to samo właśnie z ciotkami.
Obie. Nawet mam taki tekst, co opowiadała, który przepisałam na komputerze, żeby było łatwiej. Znaczy ciocia Irenka była bardziej taka skrupulatna i poukładana, ciocia starsza, mówiło się, Dzidzia… No niestety, tak to bywa w rodzinach, Dzidzia, czyli Maria, doktor, polonistykę skończyła na Uniwersytecie Warszawskim, a jakże, ale miała strasznie wybujałą fantazję i zawsze młodsza siostra ją trochę dyscyplinowała.
To jest też zdjęcie ojca z troszkę młodszych lat, no ale nie wiem… To jest Antoni Hubert Boglewski, ponieważ w mojej rodzinie wszyscy byli Antoni od pradziadka. Pradziadek, dziadek, ojciec, mój brat i jak im się urodził synek, też nazwali Antoni. Ale to był chyba 1941 albo 1942 rok i ten mały zmarł. I już następnego nie nazwali Antoni jednak, zrozumiałe.
I ciocia Hela, Helena Boglewska.
W studenckiej czapce. Studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Wyszła za mąż za Erazma von Berga i potem nazywała się von Bergowa.
Najstarsza była ciocia Hela.
Najstarsza. Potem była Dzidzia, a potem…
Czyli Maria. A najmłodsza Irenka. W 1902 chyba się urodziła Irenka. Tatuś w 1892 się urodził, Antoni, Antoni Hubert, a w 1895 Helena. Potem w 1897 roku urodził się Zygmunt, Zygmunt Teodorian, o którym właśnie mówiłam, że był oficerem Wojska Polskiego. Bardzo piękną kartą się zapisał. Walczył w wojnie 1920 roku. Mam krzyż Virtuti Militari stryja. Potem już był zdemobilizowany, nie ożenił się nigdy, mieszkał w Złoczowie. I gdy przyszła wojna 1939 roku, no to niestety, no nie wiem, czy niestety, zmobilizowali mężczyzn i stryj brał udział w ostatniej bitwie pod Kockiem, pod generałem Kleebergiem […] i wzięli ich do obozu w Murnau. Może zdjęcie stryja powinnam też dać, mam dużo zdjęć stryja. No i niestety stryj napisał do ciotek… Ta korespondencja jest fascynująca. Nie mam ani siły, ani czasu, żeby to opracować. Może powinnam to bardziej udostępnić, bo jest dość to ciekawe, to jest nasza historia. Stryj napisał do ciotek: „Kochana Irenko, jak zwykle na wojnie i tym razem miałem szczęście. Mam tylko płaszcz poszarpany od odłamków, ale jestem tutaj, Oflag VII A Murnau”. Byliśmy potem, byłam tam, żeby zobaczyć – tam jest grób stryja. Jechaliśmy z mężem samochodem, wiozłam w pakunku ziemię polską w doniczce, żeby tam postawić na tym grobie. Najpierw to był grób indywidualny, a potem zrobili taką kwaterę Polaków, którzy umarli. […].
Jeszcze mogę coś powiedzieć. Wie pani, w czasie okupacji rodzice nie dawali odczuć dla mnie… Ja bardziej odczuwałam to, że moja siostra się urodziła i musiałam się zabawkami z nią zacząć dzielić.
Urodziła się w 1942. Ale pamiętam taki fragment z naszego życia […]. Na ulicy Rakowieckiej była remiza tramwajowa. Ta remiza to jeszcze w XIX wieku założona, jeszcze tramwaje konne kiedyś tam założyli. To było na wsi, wieś Mokotów i tam założyli remizę dla tramwajów konnych, firma belgijska te tramwaje konne tutaj zorganizowała w Warszawie. W obecnym terenie była wieś Mokotów, ale potem, już oczywiście po przyłączeniu Mokotowa do Warszawy w 1916 roku, to było wszystko na terenie [Mokotowa]. Na ogrodzeniu tej remizy Niemcy robili egzekucje. I w mojej pamięci się zachowało długo (ja byłam strasznie w ogóle po wojnie przestraszona i wycofana), jak mamusia mówiła: „Zosia, klękaj! Mówimy wieczne odpoczywanie, bo tam ludzi zabijają”. Słychać było, jak egzekucje po prostu robili na ogrodzeniu, bo to dobre miejsce do egzekucji. Więc to pamiętam doskonale. No a tak to cóż, pamiętam, jak mama podpłomyki piekła, bo trudności z zaopatrzeniem były, ale mnie to bardzo smakowało i ja wcale sobie tak nie szkodowałam, mówiąc szczerze.
W mieszkaniu na ulicy Rejtana.
Wcześniej, pamiętam, że rodzice zaczęli pakować się. Nie wiem, które z nich, już nie pamiętam, z kapy uszyli coś w rodzaju juk, takie juki, że na dwie strony, no i załadowali ubranka pewno, jakieś najpotrzebniejsze [rzeczy], co może być najpotrzebniejsze, jak człowiek nie wie, dokąd jedzie i czy w ogóle wróci do tego miejsca. W każdym razie wyładowali te bagaże, plus małą walizeczkę jeszcze z różnymi rzeczami. Ja uparłam się, żeby wziąć mojego kochanego psa Bimbina. To był pies z materiału. I taki jeszcze w dodatku wózeczek na taki dyszel, co się ciągnął, i ten Bimbin tam siedział, ja go zawsze woziłam. Ja się uparłam i rodzice się zgodzili. I to była dla mnie największa trauma chyba z tej całej wędrówki, dlatego że niestety… No i potem dołączyliśmy, Sandomierską doszliśmy do Rakowieckiej i Rakowiecką, wzdłuż torów, […] w stronę Dworca Zachodniego. Niestety, ponieważ pamiętam, bo tata pokazywał mi: „Słuchaj, musisz to zostawić”. Wie pani, to się nie da opisać, ta rozpacz dziecka, że ja tego kochanego Bimbina musiałam [zostawić]. Pomimo że to była zabawka, przecież to był materiałowy piesek, ale bardzo to odczułam. Może do tej pory tak pieski lubię. W każdym razie, nieważne, musiałam zostawić i wózek, i tego pieska, bo inaczej kula w łeb, bo Niemcy się wcale nie patyczkowali. No, równo żeśmy doszli. Nie pamiętam, prawdopodobnie [jechaliśmy] pociągiem, ale nawet jestem ciekawa, czy ktoś może powiedzieć. Doszliśmy do Dworca Zachodniego i chyba pociągiem jakimś, ale nie wiem… Na pewno [jechaliśmy] pociągiem, dlatego że pamiętam moment, jak wysiedliśmy w Pruszkowie.
Już trwało.
Nie.
No może wcześniej, właśnie ta wyprawa na Krakowskie Przedmieście z mamą. Może te egzekucje.
O Powstaniu. Nie potrafię powiedzieć, to się już zatarło. Moi rodzice umarli bardzo wcześnie, tak że ja nie miałam jak zapytać. Pewno te przeżycia wojenne się też do tego przyczyniły, tak że nie potrafię powiedzieć.
Mój brat.
Brat przyrodni, Antoni Jan [Boglewski], który brał udział w Powstaniu, był na Starym Mieście. Tam jakoś on to opisał, gdzieś jest taka jego [relacja]. […]
Tak, to prawda. Wszystko to jest, co za późno się stało. On mi opowiadał właśnie, że brał udział w jakichś walkach na Starym Mieście i potem przechodził kanałami z placu Krasińskich do ulicy Wareckiej. To mi sam opowiadał wszystko. Jak się zna, to się wydaje wszystko takie oczywiste, a potem się okazuje, że się szczegółów nie wie. W każdym razie na pewno brał udział w Powstaniu.
Tak, kalendarz rzeczywiście jest ciekawy. Dostałam go jako pamiątkę rodzinną, można powiedzieć, po śmierci mojego wuja, a nawet jego siostry, bo to chyba tak było.
Jerzy Kłodecki.
To była rodzina ze strony mamy. Mieszkali na ulicy Rakowieckiej, dom na rogu Łowickiej. On mieszkał z rodzicami i z dwoma siostrami.
Henryk Kłodecki, inżynier mechanik, który skończył studia w Rydze, bo niektórzy Polacy studiowali w Rydze, bo w Rydze nie było takiego rygoru rosyjskiego. Studiował na Wydziale Mechanicznym i tam poznał pannę z ziemiańskiej rodziny, bo to wszystko ze wsi, bo to ziemianie z tamtych okolic. I nie wiem, jak się stało, nawet też nie zapytałam… Ciotka niedawno umarła, czyli ich córka, no ale trudno. [Wuj] poznał pannę Marynię Zarako-Zarakowską, pobrali się i zamieszkali w Rydze. On pracował w komorze celnej najpierw, a potem przeniesiono… I urodziła się pierwsza córka, Irena Kłodecka, i on dostał posadę w komorze celnej, zdaje się, w Odessie. Tam podobno były straszne rzeczy, bo tam był już głód, już było bardzo, bardzo źle. W każdym razie tam mieszkali, tam się urodziła druga córka, czyli Zofia Kłodecka, i syn Jerzyk.
Przez Jerzyka, tak, Jerzyka.
Tak, to jest okładka. To jest okładka. A co nam mówi okładka? Wochen, kalendarz, prawda? Wszystko musiało, bo to były czasy okupacji niemieckiej i każda strona jest po niemiecku i po polsku łaskawie, dobrze, że dopisana po polsku. No i tenże Jerzy Kłodecki, być może, że i w poprzednich latach miał taki zwyczaj. […]
No, on się w 1908 urodził, no to trzydzieści sześć.
Mieszkał z rodzicami, czasy były niepewne. Tutaj niesamowicie, bo tu jest na przykład na jednej kartce: „Podobno zamordowali dziś jakiegoś Kutscherę”. Tutaj możemy znaleźć to. Więc dużo jest na temat tego, że się źle czuje.
Zaraz zobaczymy, tak. Przede wszystkim jeszcze tak, że w czerwcu umarł Henryk, czyli ojciec. I też jest napisane tutaj, jak ojciec… Zaraz znajdziemy. Do matki mówił Marynia. Te dzieci nieraz tak [mówiły], dorosłe dzieci. August. Zaraz zobaczymy…
Tak. Jak zdobywali jedzenie. Zobaczymy, co jest napisane 1 sierpnia. Muszę zdjąć okulary, bo czytam bez okularów. 31 lipca może zacząć. 31 lipca, „Ira i Lala”. Zofia to Lala. Znowu – jedna Dzidzia, druga Lala. A jeszcze wujek Misio był, to Michał się… „Ira i Lala pojechały do zajęć. W sklepach pustki. Ciągle odgłosy walki. Dostałem z trudem kartofle i miód, sztuczny. Przenieśliśmy część rzeczy do piwnicy. Pogłoska o wysadzeniu mostów. Wieczór, zaczął padać deszcz. Noc przeszła spokojnie, dziwna cisza”. Z 31 lipca na 1 sierpnia. „Po deszczu pogodnie. Coś wisi w powietrzu. Po piątej po południu zaczęła się ruchawka. Siedzimy w przedpokoju. Lala została w Batawii”. Tam pracowała jako kelnerka. „Strzelanina wokoło, walka się toczy. Trzeba zachować spokój. Biedna Marusia”. O, Marusia, oni na matkę mówili Marusia. „Biedna Marusia. Obok nas fotografia ojca. Polecamy się Bogu. Kładziemy się w ubraniu. Nadchodzi noc”. Drugi.
„Całą noc strzelanina ręczna i armatnia. Człowiek stale nasłuchuje. Szkoda mi Marusi i strach o Lalę. Żadnych wiadomości z miasta. Korzystamy z chwil ciszy, żeby coś zjeść. Widziałem się z Dobrz. (pewno jakimś Dobrzyńskim) i Grzywickim. Pragniemy tak spokoju, lecz go nie widać. Kładziemy się do snu”. No i tak dalej, i tak dalej. To jest nadzwyczajnie… Uważam, że ciekawe, prawda.
Wiem, napisane wszystko, tak.
No tak, chyba ołówkiem pisał dalej.
Tak, tak.
Nie. Tu jest na przykład napisane: „Była Mela z Zosią”. To miło, to są właśnie takie… Bo myślę, że wszyscy warszawiacy chyba w sierpniu musieli opuścić Warszawę. No, może zostali tacy jak, nie wiem, pianista.
Mnie się [tak wydaje], ale nie pamiętam. To już pisze ołówkiem: „Rano wyruszamy dalej”, czyli gdzieś już wyruszali. A tutaj jest przerwa, właśnie, August 20.
Chciałam znaleźć miejsce, kiedy wyszli z Warszawy.
Nie. Tu jest 6 sierpnia. „Spaliśmy dobrze. Po Powstaniu dowiedzieliśmy się, że byli Niemcy. Każą mieszkańcom wyjść na podwórko. Szczęśliwie nie dotarli do nas. Skończyło się na rewizji mieszkań. Rzucono bomby, po których nastąpił brak wody. Gaz jest tylko z przerwami. Do Szarej przyniesiono rannego Niemca. Ocalał ksiądz od jezuitów”. Bo tam, wie pani, na końcu byli jezuici, których niestety też zamordowali. „Ocalał ksiądz od jezuitów. Ciągły strach. W nocy dyżur. Rano ukazały się jakieś samoloty, które zrzuciły ulotki i bomby. Straszne pożary w różnych stronach. Siedzimy jak w pułapce. Stosunki z tutejszym posterunkiem wojskowym na ogół przyjazne. Pomagamy staremu Witkowskiemu, który został sam. Jednemu żołnierzowi postawiono wódki w celu sprowadzenia Romanowskich. Wieczór. Strzelanina i ogromny pożar. Blisko, ufamy w Bogu. W nocy przebudzili nas żołnierze niemieccy, którzy czegoś szukali. Te ciągłe wizyty bardzo denerwują”. Dobre, nie?
„Po ciężkiej nocy”. Teraz właśnie też nie wiem… „Nocą strzelanina jeszcze…”. Bo chcę znaleźć ten moment, kiedy oni wyszli z Warszawy. […] Tak, no to 20 sierpnia. „Poszedłem z Zosią do kościoła w Raszynie”.
Oni chyba nie dotarli do Pruszkowa, mnie się wydaje. Bo tu: „Bardzo miły kościół. Podziałało na mnie kojąco. Ksiądz miał kazanie o wartości modlitwy. Zupa była dobra. Ogłoszenie w Opaczu zaniepokoiło nas, ale Bóg nas nie opuści. Rozmawiałem z żoną…” czyjąś, nie wiem. „Nadchodzi wieczór” i tak dalej. No to pobyt w czymś tam.
Tak. A tutaj na przykład 14 sierpnia: „Nocą strzelanina, słychać samoloty oraz widoczne, kolorowe światła. Mówią, że to desant. Pogoda gorsza, wietrzno. Wyrobiliśmy…”. Co wyrobiliśmy? Zupę? Darmo. „Ira kupiła chleb”. Czyli jeszcze w domu 14 sierpnia, szukajmy dalej. […]
Moim zdaniem gdzieś napisałam, że 26 albo 28 sierpnia [wyszliśmy] z Warszawy. I do Pruszkowa żeśmy…
Tak. To pamiętam, jakby wczoraj było. Bo na dziecku na pewno [robi] największe wrażenie, jak mu ktoś chce zrobić krzywdę, w tym sensie, że coś robi takiego, co jest nieprzyjemne. I pamiętam tory, wysiedliśmy, ojciec z tym bagażem, takim, co to juki były, to na plecach on to miał, mama z tą walizeczką z nami. I ojca na jedną stronę – gest Niemca, taki dość brutalny, to właściwie pamiętam doskonale – na drugą stronę nas. No i w Pruszkowie nas zaprowadzili do takiego budynku, co się potem dowiedziałam, że to są Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Po latach, kiedy tam powstało takie, no właściwie, upamiętnienie, muzeum, to do tej społeczności przystąpiłam. Jestem też świadkiem historii i moje opowiadanie też tam wisi, jak właśnie żeśmy [dotarli] do tego Pruszkowa, ogromna hala na podłodze, każda rodzina na podłodze, a ojciec do innego [baraku]. Już ojca nie było, [poszedł] do innego baraku. Chyba to było na drugi dzień, jak mama się zorientowała, że ten bagaż, który on ma, to w tym bagażu są nasze ubranka. I to też pamiętam doskonale, jak żeśmy przyszły do RGO albo Czerwonego Krzyża, nie wiem, co tam działało w Pruszkowie, i [mama] poprosiła, czy można by było się z ojcem chociaż zamienić na bagaż, poprosić, żeby ubrania nasze dał, dlatego że dziecięce… To […] oni sprawdzili nazwisko: „Proszę pani, już pani mąż został wywieziony do Niemiec”. I ojca pociągiem pod Stuttgart, pod Mannheim, pod Stuttgart… Tam ciężko pracował, ciężko pracował. No i dalsze ojca losy też niesamowite.
Przepustka, jak wracał ojciec.
W 1947 roku. Tak, w 1947 roku. Tatuś wrócił, został wyzwolony w strefie amerykańskiej, na terenie Niemiec.
W 1945, ale proszę pani, to było tak, że ojciec najpierw myślał, że może nas… Były czasy niepewne i ojciec, jak odnaleźli się, to ojciec [przekazał] do mamy taką, powiedziałabym, zaszyfrowaną informacją, żeby mama z nami tam przyjechała. Że jednak nie wiadomo, co tu będzie, no i żeby mama przyjechała. Ale mama się bała. Widocznie nie podjęła tej [decyzji], no bo wiadomo, Niemcy to Niemcy, a pomimo że to była Bawaria… No i tam po wojnie było bardzo dużo polskiej młodzieży, bo przecież wszyscy, którzy tam walczyli, którzy byli w obozach, którzy byli na robotach… Tam od razu powstała Polska Wyższa Szkoła Techniczna w Esslingen, ojciec się tam zaangażował i wykładał tam. Mam piękny album, mogę pokazać, właśnie z tego Esslingen, jak ojciec odjeżdżał. Mam listy takie, że „bardzo do was tęsknię”, do mnie, „Zosieńko, kochana, pisz do tatusia”. Jeszcze tutaj takie zdjęcie nawet też, które wysłała mama jemu. Ale mama się nie zdecydowała, no i on w tej sytuacji w maju 1947 roku przyjechał jednak do Polski.
Do wsi Rozprza. No i to było tak. Ja z tej wsi to pamiętam tylko ogród piękny, sad owocowy, ogród, no bo co ja mogłam… Mama pewno Basią się zajmowała. Basia miała niecałe dwa lata, dziecko dwa lata, zaczęła chorować na biegunkę. Mama podjęła desperacką decyzję, że idzie do Piotrkowa na piechotę. Z tej wsi Rozprza to jest może z piętnaście kilometrów do Piotrkowa. Mama mówiła potem, żeśmy dwadzieścia kilometrów zrobiły, dlatego że bała się, że tam nie będzie lekarza. Dla tych ludzi mieszkających na wsi to warszawiacy to było przecież zło konieczne, przecież wiadomo, że narzuceni. Na pewno byli sympatyczni i mieli… Ja tego zupełnie nie pamiętam. Byliśmy tam kilka dni i jak Basia zaczęła chorować na biegunkę, to mama [wzięła] swój, że tak powiem, niewielki bagaż, który miała, i na piechotę szłyśmy przez trzy dni. Na noce żeśmy się zatrzymywały na skraju wsi, mama nas zostawia. Ja do tej pory mam hasło: „Zosia, pilnuj Basię”. W każdym razie stawiała ten swój tobołek i nas, miała jeszcze pieniądze i szła negocjować nocleg. No i na noce żeśmy się tak zatrzymywały u mieszkańców tych poszczególnych wsi. Któregoś razu ja stoję z tą Basią i z tym bagażem, patrzę, a tu Niemcy, trzech, na nas pędzą z karabinami. Wie pani, to straszna była trauma. Po prostu bałam się, przestraszyłam się strasznie, co oni od nas chcą. Na szczęście mama się ukazała na horyzoncie, dobiegła, znała dobrze niemiecki język i pyta: „O co chodzi? To moje dzieci”. Ale oni mówią: „Dzieci nie ruszymy, partyzanta szukamy w lesie”. Ale co się wystraszyłam, to się wystraszyłam, mama też. No i żeśmy przyjechały do Piotrkowa, tam mieszkała rodzina nasza, Witanowscy. Dom ich był pełen ludzi z Warszawy, bo wszyscy, co mądrzejsi, wcześniej wyjechali. Tak że przenocowałyśmy u sióstr zakonnych. Tam ciocia Bożenka nam załatwiła nocleg. I chyba po dniu czy po dwóch dniach wsiadłyśmy do pociągu i pojechałyśmy do Częstochowy.
Do Częstochowy. Już nikt z dziadków nie żył, ale było mieszkanie, bo dom dziadków był w Częstochowie. I tam w Częstochowie jeszcze był Adolf Hitler aleje. Aleja Najświętszej Marii Panny. No ale nasz, znaczy, nasz, no, rodzinny dom i mama z nami tam zamieszkała.
To był dom, który był wynajmowany lokatorom, ale jedno mieszkanie było rodzinne i w tym rodzinnym mieszkaniu żeśmy zamieszkały. No, jeszcze byli Niemcy. Pamiętam wejście Rosjan, trupy pamiętam, Niemcy pozabijani na ulicach. No, rzeczywiście bardzo… No tak jak większość miejscowości w Polsce, jakiś tam pomnik wysadzony… No i przyszło wyzwolenie. I nie ma co jeść. Mama już wszystko mniej więcej powysprzedawała. Już miała obrączki sprzedane, ostatnie prawie jakieś kawałki biżuterii. I ja znalazłam dwie pięćsetki włożone między jakieś szpary przy wiadukcie kolejowym. To było wielkie szczęście. No, w każdym razie nic nie było wiadomo, gdzie ojciec.
No, jak był więźniem, nie. Nie, nic nie było wiadomo. Mam takie kartki, gdzie przez Czerwony Krzyż starają się [odnaleźć]. Na pewno w muzeum też są takie kartki, że szukają takiego i takiego. Ten Czerwony Krzyż się bardzo spisywał i pomagał ludziom w tej sytuacji.
Jeszcze byłyśmy kilka miesięcy. To też tak mniej więcej 17 stycznia przeważnie wszędzie oni weszli, prawda. Ja pamiętam tylko tych pozabijanych Niemców, tak. Wszędzie śmieci dużo. A jeszcze ten czas krótki, który żeśmy [tam były], tuż przed [wyzwoleniem], mama nie miała co nam dać jeść i ktoś poradził, że może sprzedawać chleb i gazety, że to jest towar pierwszej potrzeby i że jednak można [zdobyć] jakieś pieniądze. I tak się stało. Rano mama wstawała, mieszkałyśmy… Ten dom się mieścił w centrum, przy drugiej alei Najświętszej Marii Panny. No i mama rano wstawała, szła do piekarni, brała jakiś wózeczek i ileś tam tych bochenków chleba i gazety. I ja, ponieważ mama moja jako nauczycielka nauczyła mnie czytać, pisać i rachować, to bardzo było ważne, więc ja w wieku tych niecałych siedmiu lat już potrafiłam i sprzedawałam te gazety. Bardzo pamiętam, jak gazety ogłosiły dzień wyzwolenia, to miałam bardzo dobry zarobek, dużo ludzi kupowało gazety.
Pamiętam, na rogu Kilińskiego i drugiej alei Najświętszej Marii Panny. Wie pani, ten dom niestety potem rozebrali. To była strasznie przykra sprawa. To był dom moich pradziadków jeszcze. I strasznie przykra sprawa, że w pięćdziesiątych latach… To był dom jednopiętrowy, narożny. No ale ile domu zostało? Jako zabytek po prostu powinni zostawić. Wystąpiła tam ta Rada Narodowa, ojciec już nie żył chyba i rozebrali ten dom. Szkoda, no bo właściwie to…
To był dom murowany, murowany.
Wyjechałyśmy z Częstochowy. Mama zdecydowała, że trzeba wracać do Warszawy. Wykupiła bilet na pociąg, przyjechałyśmy na Dworzec Główny, który się mieścił tam, gdzie też teraz Główny. […] Mama wzięła furmankę, bo takie były środki lokomocji w czerwcu 1945 roku, i wsiadłyśmy, [mama] miała jakiś dobytek niewielki, no bo jakieś nasze ubrania, i przyjechałyśmy. Jechałyśmy Alejami Jerozolimskimi. Dojechałyśmy do Marszałkowskiej, same gruzy, to znaczy zbombardowane domy, zbombardowane… Dojechałyśmy do placu Unii, stał cokół, ale nie było pomnika Lotnika, tylko sam cokół stał. Bo na środku, na placu Unii stał ten pomnik Lotnika. Potem były […] jeszcze carskie koszary murowane i ten Keksholmski pułk tam stacjonował, [dalej] kościół, to to było [zniszczone]. Dopiero jak zaczęłyśmy [jechać] w głąb Puławskiej, to już były domy niezbombardowane, łącznie z naszą szkołą, wszystko stało…
Była nadzieja, że nasz dom stoi. Weszłyśmy – pamiętam taki słoneczny dzień – szkoła już funkcjonowała i po boisku szkolnym maszerowali chłopcy czwórkami i śpiewali: „Marsz, marsz Polonia, o dzielny narodzie”. Bardzo dzielny, bardzo. No trzeba przyznać, że dzielny, prawda. No i zaczęła się sprawa. Szkoła już funkcjonowała, był nowy dyrektor.
Tak jak żeśmy zostawili, tak zostało. Nowy dyrektor zajął to mieszkanie, bo to było mieszkanie dyrektorskie, służbowe. No więc mama znała tego pana, ponieważ to był nauczyciel za czasów ojca.
Ścisłowski, ale imienia nie pamiętam. Może gdzieś mam zapisane, ale nie pamiętam. Ścisłowski na pewno. Wiem, że miał synka. Ja się bawiłam potem z tym synkiem, jak to z dziećmi na podwórku. No, bardzo znali się oczywiście z mamą i na szczęście był na tyle uprzejmy, pomimo że mama nie miała żadnej legitymacji do tego, żeby tam [mieszkać], ale jednak przydzielił nam pokój w części od strony Olszewskiej, jeden pokój. Część mebli nam oddał, bo to były nasze meble, na których on mieszkał. Myślał pewno, że w ogóle my już nie wrócimy. No zresztą, co tu było [się zastanawiać] – jak były, to dlaczego nie. Powoli te meble oddawał, tak. No i tak się zaczęło. Mama podjęła pracę, ja [poszłam] do szkoły na ulicy Narbutta, Basia do przedszkola. Musiałam odprowadzać moją siostrę do przedszkola, potem sama teczkę brałam i do szkoły.
Mama podjęła pracę w warsztatach samochodowych na ulicy Sandomierskiej, w stronę Madalińskiego. [Pracowała] w biurze. I to [wyszło] bardzo dobrze, bo była bardzo blisko nas, no bo to wszystko było [blisko].
To znaczy najpierw była korespondencja. Najpierw korespondowali, no bo to były… Pamiętam te czasy, kiedy właśnie było tak, że ja miałam już iść do komunii i mama mówiła tak: „Popatrz, nie wiem, dlaczego ja 1 maja piekę ciasto, jak 3 maja jest dopiero pojutrze”. A okazuje się, że ktoś puka do naszych drzwi wieczorem. Otwieramy, a tu ojciec. No bo nie było ani telefonów, ani nawet… Znaczy, myśmy mieli telefon, ale nie było jak się porozumieć, tak że mama nie wiedziała. Wielka niespodzianka, że przyjechał. Przyjechał… No, fura z koniem, taka była forma podróżowania, wynajem fur. No i […] z Niemiec przywiózł dwie wiertarki. […] No, inżynier mechanik, myślał, że może to się jednak jemu przyda, prawda. Wiedział, że już jest nowy dyrektor, że jest nowa szkoła, ale na szczęście wszystko się jakoś możliwie ułożyło. Znaczy myśmy mieszkały […] półtora roku same i korespondowała mama z ojcem. Najpierw, to co już powiedziałam, że ojciec chciał, żebyśmy tam przyjechały. Mama się nie zdecydowała na podróż do Niemiec, nieznaną, wiadomo, wszystko, co i jak. No i potem ojciec zaczął szukać pracy. Najpierw [pracował] w Ministerstwie Przemysłu Metalowego, potem w Ministerstwie Oświaty. Mój ojciec był zwolennikiem szkolnictwa zawodowego, sam był dyrektorem tej szkoły zawodowej, uważał, że to jest potrzebne. To, co się teraz mówi, żeby zmienić koło w samochodzie, nie trzeba kończyć politechniki. Potem u nas pokasowali te szkoły zawodowe i może i do tej pory brakuje takich specjalistów.
W Ministerstwie Oświaty, tak, w Ministerstwie Oświaty. No ale niestety myślę, że te losy ciężkie, wojenne przeżycia spowodowały to, że rodzice stosunkowo młodo umarli. Ja miałam dwanaście lat, jak mama umarła, a tatuś, jak umarł, to [miałam] dwadzieścia dwa. Tatuś zmarł w 1959 roku. Tak że tak wyglądały losy.
To jest nawet mamy pogrzeb.
A to, widzi pani, moje zdjęcie z czasów jeszcze przedwojennych.
Nie było, tak. Biedna mama, ile się musiała naborykać z nami. No ja jej pomagałam, jak mogłam, ale widzi pani, co takie dzieci… Mama wychodziła rano do pracy, ja musiałam… To pokój, który nam dyrektor przeznaczył, to była jedna z pracowni. Nie potrafię powiedzieć, może jakbym teraz tam weszła, to bym bardziej mogła ocenić, czy był tej wielkości, co ten pokój, czy… Myślę, że był niewiele większy. Nie było przecież tam żadnej kuchni, nic. Była maszynka elektryczna, na której mama coś gotowała. Ja zupę wyłączyć musiałam, pamiętam, którą mama wstawiała, zostawiała. Potem [musiałam] nakarmić moją siostrę, która kręciła nosem, i ja wszystko cukrem posypywałam. Jak posypałam cukrem kanapkę, nawet z mięsem, to ona chętnie jadła. Potem ją ubierałam, czesałam, lubiłam ją czesać. Potem odprowadzałam ją do przedszkola. Siostry zakonne prowadziły przedszkole na ulicy Rakowieckiej. Może pani wie, gdzie to jest, ulica Rakowiecka. Teraz tam szkołę muzyczną przenieśli, zdaje się. W każdym razie z tej Sandomierskiej żeśmy szły Starościńską i tam… Teraz to się w głowie nie mieści, dziecko siedmioletnie to wożą, a ja jeszcze musiałam tą siostrę [zaprowadzać]. Faktem jest, że nie było takiego ruchu samochodowego, raz na jakiś czas konik, człap, człap, prawda. A jak samochód, to już strasznie się bałam, że jedzie samochód. Tak że odprowadzałam, zostawiałam ją tam, potem wracałam po teczkę, szłam do szkoły na Narbutta, Narbutta 14. Szkoła ładna, do tej pory stoi. No a potem już mama odbierała po południu, a ja wracałam. Dobrze, że lekcje zaczynałam koło południa. Poszłam, mama zapisała mnie do pierwszej klasy, ale nauczycielka po paru dniach ją wezwała i powiedziała: „Wie pani, szkoda, żeby ona marnowała czas. Ona umie czytać, pisać i rachować, to do drugiej klasy”. Wie pani, tak człowiek był biedny, jakiś taki biednie ubrany. No ale się przeżyło jakoś.
Myślę, że niedługi. To jest do sprawdzenia w dokumentach. Bo mam taki opis, w jakich miesiącach i latach, kiedy pracował. I tam na pewno jest, bo pierwsza praca to było to Ministerstwo Przemysłu Metalowego i tam było napisane, od kiedy. Myślę, że stosunkowo niedługo, że znalazł sobie jakieś miejsce. Na pewno fachowcy byli potrzebni, ojciec miał doświadczenie.
Tak, wtedy dostaliśmy mieszkanie. Zaczęło się, to był 1947 rok, czyli już w 1947 musiał dostać przez tę pierwszą pracę. Wtedy mieszkania przydzielały zakłady pracy albo kwaterunek. Ojciec chciał jak najszybciej się wydostać z tej sytuacji bardzo ciasnej, niewygodnej i tak dalej. Wobec tego pierwsze mieszkanie przyznali na ulicy Pankiewicza. Pankiewicza 3 to był taki budynek, który został chyba wybudowany przez Wawelberga i Rotwanda i tam jakiś czas szkoła się mieściła przed wojną. Pankiewicz to nie malarz, tylko nauczyciel, który się zasłużył, i tam jest nawet tablica jemu poświęcona. Pankiewicza 3. To nie było mieszkanie, w sensie mieszkanie, ale już było samodzielne, mieliśmy dwa pokoje. I tam żeśmy mieszkali stosunkowo krótko. Ojciec po paru miesiącach dostał mieszkanie już z prawdziwego zdarzenia na kolonii Wawelberga. Ciekawa bardzo jest też historia tej kolonii. To, że oni jednak zrobili te mieszkania dla pracowników. [Tam był] pokój z kuchnią, ale już była łazienka, już inaczej zupełnie. I tam żeśmy się przenieśli. Też mogę znaleźć te daty. Wszystko się działo właśnie na przestrzeni dwóch lat, półtora roku. Tak że zmienialiśmy te mieszkania, bo dążył ojciec do tego, żeby mieć możliwie jak najwygodniejsze, nie o jakichś salonach, ale żeby mieć z prawdziwego zdarzenia mieszkanie.
No i jak chodziłam na Pankiewicza… Na Pankiewicza to chodziłam do szkoły. Z Narbutta przenieśli mnie rodzice do szkoły – ten budynek już nie istnieje – to był barak na ulicy Nowogrodzkiej na rogu Chałubińskiego. Chałubińskiego, kocie łby, wąska ulica, na końcu Nowogrodzkiej. Wtedy Nowogrodzką dojeżdżała kolejka EKD prawie do Marszałkowskiej. No i ja sobie szłam wzdłuż Banku Lalewicza do szkoły, do piątej klasy. Tej szkoły już niestety nie ma, już nie ma tego baraku. W baraku była ta szkoła, już postawili jakiś budynek. No i potem to drugie mieszkanie na Kolonii Wawelberga. Z Kolonii Wawelberga sama przyjeżdżałam na tą Nowogrodzką do szkoły, bo rodzice nie chcieli mnie co parę miesięcy przenosić ze szkoły do szkoły. Sama przyjeżdżałam tramwajem. Na Staszica była pętla tramwajowa, wsiadałam do tramwaju, wysiadałam na skrzyżowaniu Chałubińskiego z Alejami Jerozolimskimi. Tam stał taki duży budynek, chyba Burcharda się nazywał (później się dowiedziałam, oczywiście, wtedy nie wiedziałam), bardzo przedwojenny. Tam w podziemiach robili takie bombki na choinkę. Pamiętam, jak przechodziłam, to można… Potem rozebrali ten budynek, zupełnie niepotrzebnie, jak budowali estakadę przy Dworcu Centralnym. No a szkoda, bo właśnie był bardzo solidny i dość ładny historycznie.
[…]
Warszawa, 23 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk