Nazywam się Jerzy Gromadowski, rocznik 1937, warszawiak od pokoleń.
Matka z domu Deduchowska, to stara rodzina warszawska, ojciec Leon Gromadowski, cała jego rodzina pochodziła z Mińska Mazowieckiego i okolic. Znacznie więcej wiem o rodzinie mojej matki niż o rodzinie ojca, więc jeżeli czegoś nie będę w stanie powiedzieć, to po prostu tak się złożyło.
Barbara, tak jak moja żona zresztą.
Nie, miałem brata młodszego o cztery i pół roku. Niemal dokładnie drugie urodziny obchodził 2 sierpnia 1944 roku.
Tadeusz.
Rodzice mieszkali na ulicy Okopowej. Ja się urodziłem na Karowej, jak wielu warszawiaków. Pan doktor powiedział moim rodzicom, że Okopowa to nie jest najlepsze miejsce dla małych dzieci. Mama się zapytała: „A dokąd się należy wyprowadzić?”. „Na przykład Bielany, lasy dookoła”. No i tak się stało. I w lutym 1938 roku znalazłem się, nieświadom tego, na Bielanach, na ulicy Lisowskiej 34, na pierwszym piętrze. No i tyle, o.
Mama moja nie się [pracowała], mną się zajmowała, potem dwójką. Ojciec był sędzią sądu grodzkiego, pracował na Lesznie, w znanym gmachu sądu.
Mi jest bardzo trudno oddzielić to, co ja usłyszałem, od tego, co rzeczywiście świadomie oglądałem. Ale wiem, że po wybuchu wojny ojciec dostał, bo mam na to papier, że tak powiem, dostał polecenie od prezesa sądu, żeby się ewakuować na wschód. I wiem, że pojechaliśmy aż pod Kowel, ale potem jeszcze szybciej wracaliśmy do Warszawy, ponieważ ojciec był starszy od mojej mamy (to był rocznik 1904, więc miał szesnaście lat podczas wojny polsko-bolszewickiej) i wolał się, że tak powiem, przenieść pod okupację niemiecką.
I jako sędzia jeszcze, tak.
Tak, tak. Tam spędziliśmy okupację i czasy Powstania Warszawskiego.
No, pamiętam, bo to było wielkie poruszenie. Chociaż działania na Bielanach były ograniczone do pierwszych trzech dni właściwie, aczkolwiek odbywały się potem nocą przejścia części oddziałów żoliborskich do Puszczy, które potem wracały. To była tak zwana chyba grupa majora „Okonia”, jeżeli to pamiętam. Natomiast pamiętam taką rzecz, którą zresztą znalazłem przypadkiem w książce Andrzejewskiego „[Książka] dla [Marcina]”, dla swojego syna. Zdobycie przez takich młodych chłopców samochodu niemieckiego (dzisiaj byśmy powiedzieli, że to był taki van z przyczepką), Niemcy uciekli chyba. I tam były alkohole, papierosy. Andrzejewski mówi, że słodycze, ale pewnie było to wszystko razem. To to pamiętam.
To było na placu Konfederacji. Tylko wówczas parzysta strona Lisowskiej była zabudowana. Nieparzysta była tylko w postaci fundamentów i potem ciągnęło się pole aż do placu Konfederacji. A to było na placu Konfederacji.
Nie, nie, nie. Moi rodzice, że tak powiem, pilnowali mnie, żebym się tam za bardzo nie udzielał. Natomiast z tego, co mi się przypomina, to chyba ojciec Krystyny, która mieszkała piętro wyżej i która z państwem była już w kontakcie, chyba tam poszedł, pan Elget, Karol Elget.
Tak.
Ale to chyba jakoś później, ponieważ trudno mi jest kontakty z rówieśnikami odfiltrować, co było przed Powstaniem, a co było po Powstaniu. A używam tutaj takiej [cezury czasowej], która u nas w rodzinie była przez długi czas, taka wyraźna cezura czasowa. Były rzeczy, które się działy przed Powstaniem, i rzeczy, które się działy po Powstaniu. Bardziej niż przed wojną i po wojnie – przed Powstaniem i po Powstaniu. Myślę, że dla wielu warszawiaków tak było.
W czasie Powstania w piwnicy chyba nie, przynajmniej nie pamiętam. Sąsiedzi z piętra wyżej, czyli pan Karol Elget z córką Krysią, bo pani Wanda, że tak powiem, nie wróciła do domu przed wybuchem Powstania, to przenieśli się i koczowaliśmy. Ponieważ tam była tylko lekka konstrukcja dachowa, nad ich mieszkaniem, a tu było o jeden strop więcej, więc czuliśmy się bezpieczniej. I w takim przedpokoju, żeby mieć jeszcze z każdej strony po dwie ściany, tam na materacach, że tak powiem – zresztą z Kryśką – rozrabialiśmy, denerwując trochę rodziców, którzy byli zajęci innymi sprawami. Natomiast piwnice pamiętam – w wielu domach były przekute przejścia. Czy to było u nas, to nie wiem, ale wiem, że bywały takie piwnice. To też pamiętam.
Myśmy nie spędzili całego Powstania na Lisowskiej, ponieważ w pewnym momencie przyszło wojsko. Zresztą nazywali ich ludzie „ukraińcy”, ale to chyba byli z RONA Kamińskiego, tak że byli wielu różnych narodów, że tak powiem, radzieckich. Że będą to palić. I wtedy ludzie nabrali jakiegoś takiego dziwnego, irracjonalnego pomysłu, że trzeba do ogródka wynieść meble w kosze, takie bywały, wiklinowe, do bielizny. Zastawy stołowe się tam ręcznikami przekładało, panowie wykopali dół i to było zakopywane w tym ogródku. Jak ten dom miał być spalony, to nie wiem, jaki był sens, ale w takich warunkach trudno się dziwić, że niektóre działania były całkiem irracjonalne. My w związku z tym, że miało to być spalone, przenieśliśmy się na kilka lub kilkanaście dni do kolegi mego ojca, na ulicę Kleczewską, tak zwana Zdobycz Robotnicza, i tam spędziliśmy, tak jak mówię, nie wiem, czy kilka, czy kilkanaście dni. Potem wróciliśmy do siebie, bo odwołano decyzję o paleniu [domów].
Jakubiec, też sędzia sądu, Jakubiec. Potem chodziłem z jego synem do szkoły. Miał uzdolnienia rysunkowe ten jego syn.
Andrzej.
Zaraz odpowiem na to pytanie. Chciałem jeszcze dodać jedną rzecz, też, żeby się trzymało, że tak powiem, tematycznie. Jak było to wynoszenie mebli na ogródek, to chciałem pomóc, mając już sześć i pół roku. Dostałem do niesienia takie toczone nogi od biurka, zresztą sąsiada z góry. Przewróciłem się na schodach, rozciąłem sobie łuk brwiowy prawie od jednego końca do drugiego, to opadło mi to. Przyleciałem do mamy, cały we krwi, budząc jej przerażenie, ale jak przyjrzała się bliżej, że oko jest w porządku, to udaliśmy się do… Mówiło się, że to był szpitalik powstańczy. On był w budynku tak zwanego sierocińca, obecnie to chyba dom dziecka imienia Maryny Falskiej, na rogu Schroegera i alei Zjednoczenia. Tam założono mi parę klamerek, zostałem obwiązany bandażem dookoła głowy i wyglądałem prawie jak bojownik Powstania.
Ranny w Powstaniu. Kiedyś powiedziałem, jeszcze w czasach początków dorosłości, jakiejś panience, że byłem ranny w Powstaniu, no i ona na mnie spojrzała jak na chodzącego żywego mamuta. Tak że takie, o… I to pamiętam. Potem wróciliśmy. Pani teraz pyta o rodzinę, tak? Pani zapytała?
A, uczestników Powstania. Jeśli chodzi o taką najbliższą rodzinę, to nie, aczkolwiek powiem potem parę słów o tej najbliższej rodzinie. Stryjeczny brat mojej mamy Tadeusz Deduchowski pseudonim „Maciek” jest w rejestrach. On był chyba żołnierzem Batalionu „Zośka”. 6 sierpnia poległ. Brat mojej mamy podobno był w AK, nie mam na to żadnych dowodów.
Andrzej.
Tak, ale on podobno w ramach tych organizacyjnych miał przydział do artylerii, w związku z tym, że tak powiem, był w głębokiej rezerwie wojska. Ten „Maciek”, pseudonim „Maciek”, to był syn majora wojsk polskich, który w kampanii wrześniowej z kolei zginął, major, gdzieś na Pomorzu.
Stanisław.
To był stryj mojej mamy. Ale pamiętam, oczywiście nie z tych czasów, tylko później z opowiadań. To jest to, o czym wspominałem, że mi się nie zawsze udaje odfiltrować to, co widziałem, od tego, co zasłyszałem.
Jak wróciliśmy, to to wszystko, i te meble z ogródka, i tam to wszystko, zostało wniesione z powrotem do domu. Była to taka dziwna, że tak powiem, reakcja, ale nie wiem, będąc dorosły, jak bym się w podobnej sytuacji zachowywał, mimo że uważam, że jestem jako tako racjonalny.
Wiem, że bywali. Ja nie miałem z nimi kontaktu. Bywali i Niemcy, ale Niemcy raczej się przemieszczali jakoś tak w zwartych grupach, a Powstańcy tak prawie pojedynczo tam wpadali, bo niektórzy byli znajomi znajomych.
Szczerze mówiąc, to się mówiło szpitalik, ale ja byłem w ambulatorium, można powiedzieć, zresztą dwukrotnie, bo potem te klamerki mi wyjmowano jeszcze.
Dokładnie wiem datę. Do niedawna miałem wątpliwości, czy dobrze wiem. Byliśmy do 17 września 1944 roku, kiedy podjęto decyzję, znaczy Niemcy podjęli decyzję, o ewakuacji Bielan, ludności z Bielan. Wiem, że mieliśmy się zebrać na takim [placu]. Był duży plac przy tym sierocińcu, przy tym domu. On teraz został częściowo zabudowany, już nie należy do tego domu. Tam zebrano ludzi i pod eskortą wymaszerowaliśmy w kierunku Pruszkowa. To było 17 września. A wiem to stąd, że… Jeżeli mam już opowiadać o Pruszkowie, to opowiem, chociaż może nie do końca chronologicznie, bo jeszcze mam wcześniejsze rzeczy do wspomnienia.
Dobrze. Myśmy wymaszerowali. Mój brat dwuletni był oczywiście na wózku, ja szedłem za rękę z ojcem. Moja cioteczna siostra ze swoją mamą, o półtora roku starsza ode mnie, zachowała się jak patriotka, co mi potem, że tak powiem, przypominano czasami, mianowicie eskortujący nas Niemiec z Wehrmachtu wyjął z kieszeni cukierki i częstował dzieci. Ja wziąłem oczywiście, dlaczego nie, a Agnieszka: „Nie, od Niemca nie wezmę”. A miała lat… półtora plus sześć. Osiem, tak?
Terpiłowska, wówczas się nazywała.
Z domu Deduchowska, tak, jak moja mama, a z męża Terpiłowska.
Janina. Potem wydała się drugi raz za mąż po wojnie, miała jeszcze drugą córkę. Obie te moje cioteczne siostry nie żyją. Ta starsza umarła zupełnie niedawno, rok temu, niecały nawet, a młodsza w wieku pięćdziesięciu paru lat, z powodu chyba błędu lekarskiego, bo wmawiano w nią, że jest coś z żołądkiem, odeszła w noc sylwestrową.
Też na Lisowskiej, tylko 64, po drugiej stronie ulicy Schroegera, bliżej ulicy Kasprowicza.
Tak, tak, tak. Właściwie to Powstanie spędzaliśmy razem. Piechotą zaszliśmy (już się ściemniało, bo po południu jakoś wyruszyliśmy) do Włoch, gdzie na stacji kolejowej wsadzono nas w pociąg, taki podmiejski, elektryczny, i zawieziono do Pruszkowa, gdzie wylądowaliśmy w wielkiej hali. To były potem zakłady naprawcze taboru kolejowego, obóz przejściowy w Pruszkowie, tak się to nazywało. Byliśmy tam, jak mówię, 17 września wieczorem, a data została mi potwierdzona w ostatnich relacjach z okazji osiemdziesięciolecia tego wychodzenia z Warszawy, że 18 września była taka inspekcja szwajcarskiego Czerwonego Krzyża.
Nie. Ale pamiętam z opowiadań, że była. I w związku z tym nie wyjechaliśmy z obozu w Pruszkowie tego 18 września w wagonach tak zwanych bydlęcych, tylko wyjechaliśmy w wagonach pulmanowskich. W przedziale było czternaście osób, w tym matka z noworodkiem, które w czasie tej podróży zmarło, ten noworodek. Pamiętam, że moja mama mnie tak [osłaniała]: „Nie patrz, patrz tam przez okno”. Widocznie chciała mnie uchronić przed tego rodzaju stresem. I rano, to już będzie 19 września, pod Włoszczową zostaliśmy w polu wygonieni z pociągu. Decyzją też chyba władz okupacyjnych było nakazane, żeby miejscowi zapewnili zakwaterowanie i utrzymanie tym uchodźcom z Warszawy. Tam trafiliśmy do wsi Boczkowice, to jest, nie wiem, kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Włoszczowej. Tam byliśmy do października 1944 roku, ja z rodzicami i z bratem Tadeuszem i ciocia Jasia z córką Agnieszką. Myśmy tę córkę nazywali Guga i tak już zostało do [końca], nawet w nekrologu się pojawiło. Natomiast ojciec Gugi, Agnieszki, razem z moją babcią i z bratem mojej mamy próbowali się dostać na Bielany. Mieszkali na ulicy Chłodnej. Wydawało im się, że najprościej będzie przez Stare Miasto się przedostać, że tak powiem, omijając ruiny getta i dworzec Warszawa Gdańska. Oczywiście się nie udało. Nie udało się i w ogóle nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało. Dziadek, czyli mąż mojej babci, też gdzieś zaginął. Wiem, że rodzice się bardzo, bardzo martwili.
Tak, tak.
On pracował też w sądach i prowadził jakieś takie biuro, nie wiem, czy oficjalne, czy nie, pisania podań i takich różnych. Z opowiadań też wiem, że mój ojciec, Leon Gromadowski, mówi: „Mietek, coś się szykuje, wracamy do domu”. A on mówi: „Nie, wiesz, ja dołączę trochę później, bo jeszcze mam jakąś robotę”. I został.
Do bardzo długo. Teraz przejdę może do tej historii rodziny.
To zaraz wszystko powiem. Tam na Starym Mieście była moja babcia, był jej zięć, Mieczysław Terpiłowski, ojciec Agnieszki, Gugi, i jeden z dwóch braci mojej mamy, Andrzej Deduchowski, o którym wspomniałem, taki artylerzysta niedoszły. A najmłodszy brat mojej mamy umarł w czasie okupacji na taką galopującą gruźlicę, nie było antybiotyków wszak, a według tradycji rodzinnej, potwierdzonej zresztą później, on się zaraził, odwiedzając getto. Moja mama mówiła, że on odwiedzał i pomagał swoim koleżankom ze studiów, to były studia medyczne, Żydówkom, które się znalazły w getcie. Natomiast ja znalazłem później informację, że taki lewicowy, socjalistyczny zespół medycznej pomocy dla getta powstał i on był tam wymieniony nie jako lekarz, tylko jako medyk, bo on był wtedy jeszcze studentem.
Tadeusz, takie imię, które bywało w naszej rodzinie dość często, choć dzisiaj to nie jest jakieś częste imię. Mój brat też był Tadeusz. Wracając do tego Starego Miasta, gdzie się znaleźli. My nie wiedzieliśmy, znaczy moi rodzice, bo ja to tam w ogóle jeszcze dużo mniej wiedziałem, co się stało. Podobnie było zresztą z matką mojej sąsiadki Krysi, Elgetówny, która, pamiętam, miała wspaniałe włosy. Ktoś doniósł, że na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim leżą zwłoki kobiety z takimi wspaniałymi włosami i tak dalej. Elget nawet chciał tam iść, ale to było zbyt niebezpieczne, jakoś do tego nie doszło. Matka przeżyła, matka Krysi, tak że to wszystko się skończyło szczęśliwie. Ale to był właśnie czas, kiedy ludzie byli porozdzielani i nie było kontaktu. I żeby dokończyć wątek tych ze Starego Miasta. 28 maja 1945 roku do mego dziadka, który przeżył, dotarła wiadomość, taki list, który napisał, […] taka karteluszka, „Proszę zawiadomić Jerzego Deduchowskiego, ulica Chłodna 20 mieszkania 18 – i pisze Andrzej Deduchowski z tego też adresu – matka i Mietek zostali zasypani w schronie pod frontowym budynkiem, Świętojerska 18”. To jest ten teren, gdzie dzisiaj jest ambasada chińska, chyba, mniej więcej. No i wtedy na przykład mój dziadek napisał do mego ojca: „Spróbuj się dowiedzieć, jakie są możliwości ekshumacji, ile to może kosztować i tak dalej, i nie pokazuj tego Basi – czyli mojej mamie – ja też tego nie pokazuję Jance”. Bo z kolei ciocia Jasia i Guga wylądowały w Kielcach z moim dziadkiem. Efekt był taki, że… Mama moja chodziła już wcześniej, przed tym majem, bo to był maj 1945 roku, bo były jakieś ekshumacje i tak dalej… Biegała już jesienią 1945 roku coś tam się dowiadywać […]. To taka reakcja bardzo emocjonalna i… Krótko mówiąc, nie wiem, jak to się stało, tu mam taką lukę informacyjną albo pamięciową, na Powązki chodziliśmy z moją mamą na groby naszych bliskich i odwiedzaliśmy grób Ireny Sierakowskiej, która zginęła na Starówce (tak było napisane) 20 sierpnia 1944 roku. I mama moja odeszła, ojciec odszedł, ale ja kontynuowałem chodzenie przynajmniej raz w roku z kwiatkiem i lampką na ten grób Ireny Sierakowskiej. I któregoś roku, to było chyba trzy lata temu, bo to było w dniu Wszystkich Świętych, poszedłem, jak zawsze, i pod taką misą do kwiatów leżała w plastiku jakaś kartka, więc oczywiście wyjąłem. Ten grób najpierw był taki ziemny kopczyk, a potem się pojawił taki nagrobek z lastrico. A kartka była następującej treści: „Proszę o informację, kto jest fundatorem tego nagrobka”, podpisane: „Irena Sierakowska” z numerem telefonu. Więc ja zadzwoniłem do tej pani Ireny i mówię: „Nie powiem pani kto, bo nie wiem, ale ja tu przychodzę co najmniej raz do roku”. I wyjaśniłem jej tą całą sprawę. Nawiązałem kontakt, krótko mówiąc, z taką cioteczną wnuczką tej Ireny Sierakowskiej.
A, chodziliśmy, ponieważ tam były szczątki tych czternastu osób, które były w tej piwnicy, w schronie, które zginęły wszystkie razem. I tam według tego listu Andrzeja Deduchowskiego, który wyjechał do obozu jenieckiego, a właściwie do Sachsenhausen, czyli do obozu, gdzie umarł na dwa dni przed wyzwoleniem obozu przez Amerykanów na tyfus… Tak że te straty w rodzinie były pokaźne po stronie mamy, bo rodzina mego ojca, to tak jak mówiłem, głównie w Mińsku Mazowieckim i okolicach, więc została wcześniej wyzwolona przez Armię Czerwoną.
W ogóle nie wiedzieliśmy nic. Jak się potem okazało, rodzice tej Ireny przeżyli i oni dawali ogłoszenie w gazecie, w „Życiu Warszawy” chyba czy jakiejś innej, w roku 1945 już czy 1946. Jak się potem okazało, to ogłoszenie wywołało pewien odzew. A ten odzew, to ja się dowiedziałem dopiero od Ireny numer dwa, nazwijmy to, tej ciotecznej wnuczki tej Ireny, młodej Ireny z Powstania. Ta pani Irena, aktorka, grała w Teatrze Współczesnym, potem chyba na Dolnym Śląsku, gdzieś w Wałbrzychu czy coś, urocza osoba zresztą, telefonicznie, bo nie miałem okazji poznać. Od niej się dowiedziałem wielu różnych ciekawych rzeczy. To zostało opisane, nie wiem, rok temu, półtora roku temu w „Wysokich Obcasach” „Gazety Wyborczej”, ponieważ ona tam opisywała odnalezienie w jej rodzinnych szpargałach pudełeczka z tym, co zostało ekshumowane razem z tymi prochami. I tam był nadpalony pamiętnik tej Ireny numer jeden. I również przysłała mi pani Irena numer dwa fragment pamiętnika, który… Ojciec Ireny numer jeden z tych szczątków nadpalonych zrobił maszynopis. Ona mi przysłała skan tego oraz to, co napisała osoba, która podobnie jak mój wuj Andrzej, z tej piwnicy… Andrzej wyszedł wcześniej, a ona dosłownie w momencie, kiedy ta bomba upadła i to się wszystko zawaliło, była na zewnątrz, ale przy tej piwnicy. Opisała wszystko bardzo szczegółowo, między innymi, gdzie, kto był w czasie […] tuż przed uderzeniem tej bomby. Moja babcia tam figurowała jako „starsza pani z ulicy Chłodnej”. Jak ja się dowiedziałem o tym, nawiązałem ten kontakt z Ireną numer dwa, to ja miałem osiemdziesiąt trzy lata czy cztery, cztery już, natomiast starsza pani z ulicy Chłodnej miała pięćdziesiąt trzy.
Tak, pisała młoda osoba. No i wtedy się dużo rzeczy dowiedziałem. Między innymi to, co było w tych „Wysokich Obcasach”, to był wywiad z tą Ireną numer dwa, tą aktorką, o tym, że ona tam przychodziła na ten grób i miała bardzo mieszane uczucia, widząc swoje imię i nazwisko, i lat dwadzieścia dwa, tyle co ona wtedy miała, poczuła jakąś taką… I jak odnalazł się ten pamiętnik, na podstawie tego pamiętnika ona zrobiła taki […] monogram i odgrywała to na Dolnym Śląsku. Potem to było w Warszawie, ona mnie zawiadomiła. Niestety miałem już sytuację medyczną w domu z moją żoną bardzo ciężką, więc nie mogłem skorzystać. […] To jest jedno z takich moich wspomnień, które się wiążą z Powstaniem Warszawskim, które jest może trochę inne niż wiele innych relacji, bo pokazuje, jakie były dalsze problemy po Powstaniu. Ludzie się nie potrafili odnaleźć, bo jak odnajdywano, to odnajdywano groby. Wiem, że bywały pomyłki, kogoś ekshumowano, okazało się potem, po latach, że to nie ten, co był. […]
Nie wiem. Nie wiem. Ja nie mogłem za dużo tej pani Irenie numer dwa zawracać głowy, zwłaszcza że ona mi sygnalizowała, że jest bardzo zajęta zawodowo i tak dalej, ale nawet chyba sobie życzenia noworoczne składaliśmy kiedyś.
Bardzo dobre pytanie, ponieważ to się wiąże z tym życiem krótkim, bo my byliśmy [w Pruszkowie] jedną noc i pół dnia do popołudnia w obozie przejściowym. Mój brat dwuletni, Tadeusz, nie potrafił, nie mając nocnika, zrobić kupki i darł się w niebogłosy: „Mieszkajmy w domu, mieszkajmy w domu”. Podobno niektórzy ludzie jak słyszeli, to płakali. Te wspomnienia o obozie również potwierdziły mi jeszcze jedną rzecz, którą nie wiem, czy widziałem, czy tylko z opowiadań znam. RGO wydawało zupy w tym obozie. Nie każdy miał naczynie. Na szczęście moja mama złapała jeden garnek ze sobą. Nocnika niestety nie. I tam był człowiek, co znalazło potem potwierdzenie w tej „Ale historia”, który po zupę zgłosił się z takim przemysłowym abażurem od lampy, takim stożkowym, gdzie ta dziura w środku była zatkana jakąś szmatką, bo nie miał w co. Oczywiście jak nas wyprowadzano z obozu, to odbyła się selekcja. Ten dzień był taki, że trochę było lepiej ze względu na inspekcję Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Ale pamiętam, że ojciec mnie prowadził za rękę, obok była mama, która niosła na ręku Tadeuszka, i szła obok, na wypadek gdyby jednak mego ojca zabrano, że to ja się zaopiekuję tym… A z drugiej strony złapał mnie za rękę jakiś człowiek, który miał kliszę rentgenowską, że ma gruźlicę, zawieszoną na sznurku. Ja tego nie słyszałem, ale to jest z opowieści mojej mamy, że mój ojciec mówił: „Panie, masz pan gruźlicę, to zostaw pan moje dziecko”. I już wspomniałem o tym, że w pociągu osobowym, bardzo zatłoczonym, zmarło to niemowlę. Potem zostaliśmy rozkwaterowani w tych Boczkowicach do jednego… A, jeszcze moja mama wyniosła – pani pytała, co wyniosła – to się u nas w domu nazywało „włochacz”. To był taki rodzaj grubego kilimu, huculskiej roboty, bardzo taki atrakcyjny. To uratowało rodzinę, w sensie, że mieliśmy się czym okryć, bo trafiliśmy do bardzo porządnych, ale ubogich ludzi w tych Boczkowicach. Tam była cielna krowa, więc dawała kubeczek mleka na dobę tylko, bo reszta, że musiała cielaka wykarmić. To [gospodyni], mając dziecko, syna w wieku mego brata, dzieliła ten kubeczek na dwie połówki, część dla swego syna, część dla Tadeusza. Natomiast ja, żeby korzystać z tego tak zwanego włochacza, to mieszkałem w tej izbie. Ci chłopi opróżnili jakąś jedną izbę, wyłożona była słoma do leżenia, nie wiem, czy ta słoma była czymś nakryta, tego nie pamiętam, i pod tym „włochaczem” żeśmy spali: mój ojciec, moja mama, ja, Tadeusz, ciocia, Jasio i Guga, wszyscy razem.
To był taki dzień podobny do dzisiejszego, cieplej trochę niż dzisiaj. Myślę, że to było około 16 stopni, nie pamiętam.
Nie.
Do października, bo wtedy mój ojciec nawiązał kontakt ze swoim kolegą. Kolega był zarządcą pałacu w Skierniewicach, tak zwanego pałacu, gdzie dzisiaj to jest Instytut Ogrodnictwa czy coś takiego. Tam na strychu dostaliśmy mieszkanie, ale już takie, że tak powiem… No i tam zostaliśmy wyzwoleni w styczniu 1945 roku. To pamiętam doskonale, wszystko w szczegółach. Spalony sowiecki czołg i czołgista wyciągnięty z tego. Ja się dziwiłem, że to taki malutki – całkiem spalone zwłoki. Potem się pojawił nasz sąsiad z ulicy Lisowskiej, ale z końca, tam przy Żeromskiego.
Nie, nie, on się tam zjawił, w Skierniewicach. Krótko mówiąc, chcę powiedzieć, tenże człowiek prowadził sklep spożywczy na rogu Lisowskiej i Żeromskiego. Mówiło się, że jest Włochem. Pan nazywał się Rondio, a jak wojna się zaczęła, to się pojawił w mundurze Wehrmachtu. Podobno, znów słyszałem, jak się wojna zaczęła, to on lusterkiem dawał jakieś znaki (nie wiem, czy to jest plotka, czy prawda) samolotom niemieckim. A on się potem spotkał przypadkiem z moją mamą i: „Pani sędzino, pani pamięta, że ja byłem zawsze przyzwoitym człowiekiem”, a moja mama powiedziała: „Wszystko pamiętam, do widzenia panu”. To to pamiętam.
No i potem 20 lutego wróciliśmy do Warszawy z tych Skierniewic. Nie wiem, czy całą drogę furmanką, chyba tak, gdzieś jeszcze z nocowaniem po drodze. I pamiętam ten moment, jak wjeżdżamy od strony Izabelina, czyli na ulicę Wólczyńską obecnie, i pierwsze, co widzę, na rogu Przybyszewskiego i Żeromskiego był dom matki i dziecka, przedwojenny, stosunkowo duży, jak na tamte czasy, budynek. No i potem zjechaliśmy do domu, gdzie było wszystko przerzucane, szabrowane. Książki prawnicze, pamiętam, się walały. I taka ciekawostka, w tak zwanej serwantce z szybami – szyby były w wielkiej cenie wówczas, bo okna na ogół były bez szyb – ktoś chciał szybę wyjąć. Tylko nie wiedział, jak to się robi, i siekierą obłupał, że tak powiem, to obrzeże. Na koniec stłukła się ta szyba, więc nie wiem, czy obie, czy jedna, w każdym razie przynajmniej jednej nie wziął.
A potem, no to już tak jak mówię, mama biegała szukać swojej matki. Mój ojciec w międzyczasie umarł po wojnie, mama została z nami dwoma. To już dużo późniejsze czasy. Ja pamiętam taką rzecz, którą zrobiłem i potem nie mogłem sobie darować, mianowicie mama się kiedyś mnie zapytała, co ja bym powiedział, jakby mama wyszła powtórnie za mąż. A ja powiedziałem, że ja nie chcę. A potem jak doszedłem do tak zwanej używalności rozumu, to miałem głębokie wyrzuty sumienia. I tak by można było zakończyć. Mój brat, Tadeusz, odszedł, mimo że młodszy ode mnie o cztery i pół roku, w wieku 70 lat, na udar. Miał taki, że tak powiem, głęboki udar, tak że odszedł szybko i w miarę bezboleśnie.
Nie pamiętam.
To był pan Chmielewski.
Nie wiem, chyba nie, bo tam nie było nam dobrze. Najlepiej, mimo trudnych warunków, było w Boczkowicach u tych biednych gospodarzy. Ja trzy razy dziennie chodziłem na jedzenie do jednego z najbogatszych gospodarzy. I tutaj ten kubek mleka był dzielony na pół, a ja na przykład na śniadanie dostawałem kubek śmietany do zjedzenia. Ale za to, jak byłem kiedyś na kolacji, zjawili się partyzanci u tegoż bogatego i kazali sobie oddać świnię czy krowę, nie wiem. W każdym razie on nie chciał, więc go położyli na stole, ściągnęli spodnie i zaczęli lać pasem. A ja przez szparę z sąsiedniego pokoju oglądałem to i byłem tak tym przestraszony, że nie wytrzymały mi zwieracze.
O, tam potem jeszcze były inne perypetie, bo już w 1945 roku władze wygoniły nas na ulicę Barcicką, na krótko stosunkowo. Właśnie w międzyczasie ojciec umarł, a mama z nami, potem jak trochę te dekrety wojskowe zelżały, to wróciliśmy do sąsiedniego budynku na parter. Potem z kimś tam w ramach takich [zamian] udało się załatwić, że oni powiedzieli: „Nam wszystko jedno gdzie” i wróciliśmy do swojego mieszkania. Kwaterunek nam dołożył jeszcze. Najpierw był […] kapitan chyba lotnictwa Ludowego Wojska Polskiego z żoną. Tam się zresztą, że tak powiem, dziecko się urodziło. I oni tam przez parę lat, że tak powiem, koczowali przy wspólnej, ale stosunkowo z nimi było jako tako. A potem jakimś sposobem tam zamieszkała taka pani, która sprowadziła swoją siostrzenicę, która się wydała za mąż. W każdym razie jednego pokoju na Lisowskiej nie odzyskaliśmy do końca. Potem się zjawił człowiek, który kupił cały dom i załatwił nam mieszkanie na Podczaszyńskiego, gdzie się urodziła… Hanka urodziła się oczywiście gdzie indziej, ale to było w tym czasie, kiedy tam mieszkaliśmy. […]
Warszawa, 16 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk