Krystyna Sztarejko „Krystyna”

Archiwum Historii Mówionej
Krystyna Sztarejko z domu Kruczyńska. Urodziłam się w Poznaniu 30 września 1928 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Wychowała się pani w Poznaniu?

W Poznaniu byłam do siódmego roku życia, w Poznaniu się urodziłam. W Poznaniu w 1930 roku, w wieku 27 lat zmarła moja pierwsza matka. W 1936 roku mój ojciec ożenił się po raz drugi z Heleną z domu Fill, która w czasie okupacji i Powstania Warszawskiego, była łączniczką w Komendzie Głównej AK, pseudonim [„Helena”]. Ojciec mój przed wojną był oficerem zawodowym. Był szefem biura budżetowego w [kierownictwie Marynarki] Wojennej, które mieściło się przy ulicy Wawelskiej [w Warszawie]. Potem, w czasie pierwszych działań wojennych, udaliśmy się na wschód.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam rodzeństwo: [siostrę] Barbarę, urodzoną w 1926 roku. Skończyła Liceum imienia Klementyny [z Tańskich] Hoffmanowej w Warszawie. Była „peżetką” w Armii Krajowej, w oddziale „Krybar”. Skończyła szkołę muzyczną. Po Powstaniu była w obozie pod holenderską granicą. Potem dostała się do Anglii. Była nauczycielem muzyki w Toronto.

  • W jakich okolicznościach trafiła pani z rodziną do Warszawy?

Mój ojciec ożenił się i dostał przeniesienie do [kierownictwa] Marynarki Wojennej, bo w Poznaniu był w [wojsku oficerem intendentem dyplomowanym]. Wtedy przeprowadziliśmy się do Warszawy, najpierw na ulicę Smolną 12, potem na ulicę Wilczą 62 mieszkania 5. Tam, razem z ojcem, z moją drugą mamą – macochą i z moją siostrą Basią mieszkaliśmy do 1 września 1939 roku.

  • Poszła pani przed wojną do szkoły?

Poszłam. Skończyłam cztery klasy szkoły [powszechnej]. Uczyłam się w szkole [w Warszawie] na ulicy 3 Maja. Budynek mieścił się w zabudowaniach Muzeum Narodowego. Potem, w okresie wojny, uczyłam się w domu. Po powrocie ze wschodu uczyłam się w Liceum [imienia] Klementyny [z Tańskich] Hoffmanowej, w tak zwanej szkole gastronomiczno-gospodarczej. Pod przykrywką szkoły zawodowej było normalne gimnazjum i liceum. Po Powstaniu wróciłam do Warszawy, uczyłam się w Gimnazjum i Liceum imienia księdza Hugo Kołłątaja, które mieściło się na ulicy Polnej 46. W 1947 roku otrzymałam dużą maturę, dostałam się na studia na Wydział Ogrodniczy Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i w roku 1952 otrzymałam tytuł magistra nauk agrotechnicznych i inżyniera ogrodnictwa. Przez nakaz pracy zostałam skierowana do szkoły ogrodniczej, gdzie pracowałam czterdzieści jeden lat – całe moje dorosłe życie.

  • Co działo się z pani rodziną 1 września 1939 roku?

Byliśmy w Warszawie. Ojciec mój był do 3–4 września w Warszawie. Bez przerwy [pracował] w [kierownictwie Marynarki Wojennej]. Przychodził bardzo późno. Robiliśmy ćwiczenia z maskami gazowymi. 3 września dostał rozkaz ewakuacji z całą Marynarką Wojenną na wschód.
Bardzo ciekawy jest nasz wyjazd z Warszawy. Późną nocą jechaliśmy dorożką na Dworzec Wschodni. Było masę ludzi. Siedzieli na walizkach, tobołkach, czekali na pociąg. Grupa Marynarki Wojennej odznaczała się od reszty żołnierzy, reszty podróżnych, bo byli jeszcze w mundurach. Do mojego ojca podeszła [starsza] pani i zwróciła się [do niego] tymi słowami: „Panie majorze, niech pan przyjmie to ode mnie”. I coś zaczęła wciskać mojemu ojcu do ręki. Oczywiście ojciec jako wojskowy zaczął się bronić, że absolutnie nic nie przyjmie. W dosyć niedługim czasie nastąpił rozkaz, ażeby nasza cała grupa przechodziła już na perony. Pani się oczywiście rzuciła za moim ojcem, wcisnęła jakieś malutkie zawiniątko i poszliśmy na peron. Nasz pociąg już stał. Usiedliśmy w wagonie. Dostaliśmy się do pierwszego przedziału od wejścia. My, jako dziewczynki (ja miałam jedenaście lat, siostra trzynaście), byłyśmy wreszcie zadowolone, że siedzimy, że już się coś zaczęło. Rodzice stali na peronie. W pewnym momencie do naszego przedziału wszedł młody człowiek, elegancko ubrany. Niósł jakąś dosyć ciężką, ale małą walizeczkę, którą wepchnął na półkę nad moją głowę. Oczywiście milczałam, ale moja starsza siostra, zirytowana powiedziała: „Proszę pana. Pan tym pociągiem jechać nie może. To jest pociąg wojskowy. Proszę natychmiast wysiąść”. Ale młody człowiek nie słuchał, siedział. Pociąg dał sygnał do odjazdu. Oczywiście wszyscy z peronu przyszli do pociągu. Przyszedł mój ojciec. Siostra powiedziała, co się stało i że ten pan tutaj siedzi. Ojciec mój bardzo spokojnie zwraca się do młodego człowieka: „Proszę pana. Proszę opuścić przedział. Pan nie może jechać tym pociągiem”. Ten młody człowiek się nie odzywa, więc ojciec go chwycił za marynarkę i ciągnie do drzwi. Zaparł się w wejściu i nie chce wyjść, więc ojciec otworzył okno na korytarzu i krzyknął: „Żandarmeria do mnie!”. Oczywiście żandarmeria się znalazła. Zabrała tego pana, zabrała mojego ojca i jak już byli na peronie, krzyknęłam do mojego ojca: „Tatusiu, ten pan miał walizkę. [Została] jeszcze jego walizka”. Wrócił po walizkę. Ojca nie było dwie godziny, pociąg stał i czekał. Okazało się (mówię to w wielkim skrócie), że ten pan był niemieckim szpiegiem, że nad moją głową w walizce była bomba zegarowa i że właściwie cudem wszyscy uniknęliśmy śmierci, w tym najbardziej ja. Człowiek został osądzony i tego samego dnia rozstrzelany przez sąd wojskowy.
Pociąg ruszył. To było około 4–5 września. Jechaliśmy przez palące się wsie. [Widzieliśmy] szosy zatłoczone uciekinierami na wozach, na rowerach, na samochodach. Wszystko było zawalone walizkami, dzieci płaczące. Widok był okropny. Również w rowach, wzdłuż torów kolejowych, w niektórych miejscach widziałam zabitych Polaków, żołnierzy, którzy zginęli [prawdopodobnie w czasie nalotów]. Z siostrą spałyśmy na górnych półkach. Nie było co jeść. Jadło się suchary, konserwy. Piłam surowe jajka. Pociąg raz zwalniał, raz przyspieszał. Mieliśmy parogodzinne postoje.

  • Jakie było miejsce docelowe?

[Docelowym miejscem] był Pińsk, bo to była grupa [kierownictwa] Marynarki Wojennej z Warszawy, [która jechała] do Pińska. Droga do Pińska trwała dosyć długo (nie pamiętam ile), chyba 2–3 dni. Nocowaliśmy w pociągu. Na kolejnych stacjach kolejowych myliśmy się pod pompami kolejowymi. Właściwie nie było co jeść. Ludzie byli zdenerwowani, zmęczeni podróżą. Wreszcie dojechaliśmy do Pińska.

  • Kiedy to było?

Myślę, że to było około 8–9 września, bo jechaliśmy parę dni. Przyjechaliśmy do Pińska. Niektórzy z naszej grupy zostali zakwaterowani w prywatnych domach [oficerów] Pińskiej Marynarki Wojennej, natomiast my – czyli mój ojciec, moja druga matka – Helena, siostra i ja byliśmy w mieszkaniu u państwa Sztarejków. Przywitała nas pani [Celina] Sztarejko, jej syn Andrzej i jej córka Danuta, [ponieważ] nasi ojcowie byli zaprzyjaźnieni. Mój ojciec był ojcem chrzestnym Andrzeja, a moim ojcem chrzestnym był pan Stanisław Sztarejko. Rodzice nasi znali się jeszcze z okresu 5. Dywizji Syberyjskiej. W 1920 roku wspólnie walczyli pod Borkowem. Tam mój ojciec został ciężko ranny i w związku z tymi obrażeniami musiał być skierowany nie do służby czynnej, liniowej, tylko był skierowany do pracy w intendenturze.

  • Jak długo zostaliście państwo w Pińsku?

W Pińsku zostaliśmy niedługo, około dwóch dni. Potem jechaliśmy dalej na południe i niedaleko stacji Klewań pociąg został zatrzymany, dlatego że był silny [nalot niemiecki]. Tory przed nami były zniszczone i pociąg otrzymał parę bomb niewypałów. Nam wszystkim kazano uciekać do lasu. Tam był znowu nalot bombowy, wszyscy leżeli na ziemi, chowali się w krzaki. Po pewnym czasie nalot ustał. Kazano nam wrócić do pociągu po najcenniejsze rzeczy. Moja mama wróciła z ojcem, my tak samo. Każdy wziął malutką walizeczkę. Pociąg dalej nie mógł jechać, bo po prostu nie było torów. Poszliśmy w las. Trafialiśmy na ludzi nieżyczliwych – Białorusinów, którzy bardzo niechętnie udzielali nam informacji, gdy dopytywaliśmy się o jakieś polskie wsie, o możliwość przenocowania.
Zatrzymanie pociągu było mniej więcej w południe. Wieczorem na piechotę dotarliśmy zmęczeni do leśniczówki. Nie pamiętam, jaka to była miejscowość. Leśniczy był dla nas ogromnie życzliwy. Jego służba folwarczna, jego dzieci pomagały się nam rozlokować w stodole, w stajni, na korytarzach obejść gospodarczych. [Starali się nam pomóc,] musieliśmy się zachowywać bardzo cicho. Gospodarstwo leśne – leśniczówka, była dosłownie oblepiona uciekinierami, w tym żołnierzami i cywilami. Było bardzo dużo dzieci i kobiet. W nocy pan leśniczy nas zbudził. Była ciemna noc. Myślę, że było to około trzeciej w nocy. Kazano nam się ubrać i w jak największym pośpiechu wyjść na podwórze. Na podwórzu stały już zaprzężone wozy, a parobcy okręcali szmatami kopyta końskie. Nie wolno nam było rozmawiać. [Mogliśmy] porozumiewać się właściwie tylko szeptem, na migi. Wszyscy ładowali na wozy swoje walizki, rzeczy, torby. Mnie, bo byłam mała, też wrzucili na wóz, natomiast młodzież bardziej dorosła, tak jak moja siostra i moi rodzice, szli piechotą. Początkowo to właściwie za nami biegli, bo było trzeba bardzo szybko opuścić [leśniczówkę]. Byliśmy zdziwieni, ale oczywiście polecenie wykonaliśmy. Podróż furmankami trwała około pięciu godzin.
  • Dokąd państwo zmierzaliście?

Kierunku nie znaliśmy. Nie wiedzieliśmy, to znaczy, ja nie wiedziałam. Nie wiem, czy rodzice wiedzieli, ale w każdym razie dotarliśmy do osady Janowa Dolina. To była osada robotnicza przy kamieniołomach. Tam całą naszą grupę z Marynarki Wojennej zakwaterowano w dużej sali kinowej. Tutaj nastąpiła odprawa. Komandor [(kierownik grupy)] oznajmił, że rozwiązuje grupę, że każdy musi teraz iść na własną rękę. Część oficerów z rodzinami (bo rodziny też jechały z oficerami) poszła na południe, natomiast mój ojciec z paroma oficerami udali się w kierunku Równego, by jeszcze szukać walczących polskich oddziałów. Nami zaopiekował się miejscowy ksiądz proboszcz. Był dla nas ogromnie życzliwy. Zaprosił nas do siebie na plebanię, nakarmił, napoił, oddał nam pokoik. Wszystkim ludziom z naszej grupy i wszystkim innym uciekinierom ogromnie starał się pomóc.

  • Udało się państwu dotrzeć do Równego?

Do Równego nie dojechaliśmy.

  • Co stanęło na przeszkodzie?

Na przeszkodzie stanęło to, że czekaliśmy właściwie na to, co się będzie działo z ojcem, który poszedł szukać walczących jeszcze oddziałów i właściwie nie mieliśmy dokąd iść. Po pewnym czasie ojciec wrócił. Okazuje się, że gdzieś pod Równym zostali rozbrojeni przez Armię Czerwoną i wzięci do niewoli. Ojca mojego z grupą oficerów uwięzili w Janowej Dolinie na posterunku NKWD. Ojciec musiał się codziennie meldować, że jest. To trwało około pięciu dni. Pewnego dnia ojciec poszedł na posterunek NKWD i nie wrócił. W międzyczasie padł na mieszkańców Janowej Doliny, a szczególnie na nas uciekinierów, potworny strach, bo z leśniczówki, spod Klewania, przyszła wiadomość, że Białorusini wymordowali całą rodzinę leśniczego, jego, żonę, dzieci, całą służbę folwarczną, z zemsty za to, że ukrywali polskich oficerów i polskich uchodźców.

  • Skąd się brała niechęć ludności białoruskiej?

Nie wiem skąd. Sytuacja wymordowania [rodziny] leśniczego była dla mnie dziwna, dlatego że on był podobno człowiekiem bardzo życzliwym, bardzo dobrym. Ta grupa Białorusinów z tej wsi pracowała u niego na wyrębach leśnych. Po prostu takie było nastawienie, [ale] prawdopodobnie tylko niektórych.

  • Co się stało z pani ojcem?

Ojciec wrócił. Został zatrzymany, tak jak powiedziałam. Myśmy zaczęli nosić mu na posterunek NKWD obiady, jedzenie, dostarczyliśmy ciepłą odzież, zresztą nie tylko dla niego, ale i dla całej grupy innych oficerów, z którymi ojciec został aresztowany. To trwało parę dni. [Jedzenie] nosiła moja siostra, ja i jeszcze parę innych osób. Pewnego dnia przyszliśmy do więzienia i żołnierz, który stał na warcie, nie przyjął od nas jedzenia, więc pytamy: „Dlaczego?”. Odpowiada nam: „Ojca nie ma, wyjechał”. – „Jak to, wyjechał?”. – „A no patrzcie” i na chłopskiej drodze zobaczyłyśmy tuman kurzu. Jechała ciężarówka. Na ciężarówce [stało] paru podoficerów i oficerów, na samym końcu stał mój ojciec i, machał do nas ręką. No więc my z siostrą oczywiście w ryk, w płacz. Żołnierz do nas mówi: „Nie płaczcie rebionka, ojciec wróci”. Ojciec odjechał. Myśmy wróciły do domu na plebanię. Tam, w tym czasie, wśród uciekinierów był kleryk, który był z seminarium z Krakowa, pochodził z Oświęcimia. Nazywał się Mieczysław Śniadek. Oczywiście jako uciekinier zameldował się do proboszcza. Proboszcz go przygarnął, znalazł mu jakiś kąt i byliśmy od tej chwili w kontaktach towarzyskich. Pomagał nam bardzo, opiekował się nami, uczył nas. Był naprawdę wspaniałym młodym człowiekiem.
Po pewnym czasie ojciec jednak wrócił z tymi wszystkimi oficerami. Zabiedzony, brudny, zarośnięty. Wrócił do nas do domu, do Janowej Doliny na plebanię i zaczął nam opowiadać, co się właściwie stało. Okazuje się, że Sowieci załadowali go, czterech oficerów (nie podał nam nazwisk) i podoficerów na ciężarówkę i zawieźli ich w kierunku stacji granicznej Szepietowo. Nie dojechali do Szepietowa. Popsuł się im samochód. Nie wiem, czy nawalił im silnik, czy koło, w każdym razie naprawa trwała bardzo długo. Wreszcie dojechali do Szepietowa, ale okazuje się, że nie mogli odbyć dalszej drogi, bo pociąg z polskimi oficerami, który prawdopodobnie miał być skierowany do Starobielska, odszedł już. I powiedzieli Dawaj nazad! i całą grupę, [razem] z moim ojcem, wrócili z powrotem do Janowej Doliny. W ten sposób mój ojciec uratował się po raz kolejny.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że na stacji w Warszawie, kobieta, która wciskała coś [do ręki] mojemu ojcu, okazuje się, że dała [mu] malusieńką figurkę świętego Antoniego. Właśnie mojemu ojcu Antoniemu, którą zresztą cały czas nosił [ją] przy sobie i wierzył w to, że się nim święty Antoni opiekuje.

  • Państwo wrócili ostatecznie do Warszawy? Jak to było?

Było to w ten sposób, że jak ojciec wrócił z podróży do Szepietówki, to znowu kazali się ojcu meldować i wreszcie zaaresztowali po raz drugi. Zatrzymali i przewieźli ojca do Kostopola i tam osadzili w więzieniu. W bardzo ciasnych pomieszczeniach [było] około czterdziestu więźniów, żołnierzy, oficerów. Chodziłyśmy znowu nosić tam ojcu jedzenie. Trwało to dosyć długo. Pewnego dnia ojca znowu wypuścili. Z ojcem wypuścili dosyć dużą grupę młodych chłopców z podchorążówki. Myślę, że wypuścili ojca i tych młodych chłopców na tak zwanego wabia, to znaczy, żeby wyłapać innych, pozostałych, którzy się organizowali, którzy mieli jakieś kontakty wojskowe. Ci młodzi ludzie przyszli do mojego ojca i prosili, ażeby założył organizację konspiracyjną. Mój ojciec odmówił, powiedział, że jeszcze nie czas, żeby to zakładać. Mój ojciec znał doskonale Rosjan, bo skończył szkołę oficerską w Rosji, bo był na wojnie roku 1920; znał doskonale ich metody i odmówił. Po dwóch czy trzech dniach cała grupa tych młodych ludzi została zaaresztowana. Ojciec zwrócił się do mojej matki: „Przygotuj mi mój worek, przygotuj mi moje rzeczy, bo po mnie przyjdą”. Moja matka powiedziała: „Nie. Nigdy do tego nie dopuszczę” i wywiozła ojca do Lwowa. Tu muszę powiedzieć, że ogromną pomocą dla nas byli kolejarze. Mieszkaliśmy naprzeciw kolejarza, który się bardzo nami opiekował, bardzo się nami interesował i tylko dzięki nim ojciec dostał się do tego pociągu i dojechał do Lwowa.

  • A co się z państwem działo?

Myśmy siedzieli w Kostopolu w domu Ukraińca, który miał bardzo ciężko chore dziecko, a że moja mama w czasie pierwszej wojny światowej [skończyła] kursy pielęgniarskie, to tym dzieckiem się opiekowała. Ukrainiec był nam za to bardzo wdzięczny. Zaczęły się już wywózki. Całe ogromne, wielkie wozy drabiniaste załadowane ludźmi. Wywozili lekarzy, adwokatów, inżynierów, aptekarzy, nauczycieli, policjantów, leśniczych, gajowych, wszystkich wywozili. To wszystko jechało w okropnych warunkach, w straszną zimę 1940 roku. Był ogromnie silny mróz. Przyszli i po nas. Pukają, wchodzą enkawudziści ze swoimi niebieskimi otokami i zwracają się do mojej matki: „Pani Kruczyńska?”, a moja mama była bohaterem i powiedziała: „Ja nie nazywam się Kruczyńska”. – „A pani ma dwie córki?”. – „Ja mam [dwie córki] i syna. Nazywam się Blicharska”. „Tadziu”, kleryk, który był naszym ogromnym opiekunem i wsparciem, u proboszcza w Kostopolu, wyrobił nam nowe papiery na nazwisko Blicharska i to nas uratowało. Uratowało nas to, że mama powiedziała: „Mam dwie córki, ale i syna”. – „Aha” i poszli, ale zaczęło się robić coraz bardziej gorąco. Moja mama była coraz bardziej zdenerwowana, wysłała ojca, była sama. Zresztą „Tadzio” transportował ojca do Lwowa, żeby nie jechał sam. W następnej kolejności wysłała nas [do Lwowa] – mnie i moją siostrę Basię, właśnie z tym „Tadziem” – Mieczysławem Śniadkiem – klerykiem. Do pociągu znowu dostaliśmy się cudem. Peron był załadowany po brzegi ludźmi, którzy czekali po parę dni na pociąg. Tylko dzięki zaprzyjaźnionym kolejarzom dosłownie wepchnęli nas przez okno do wagonu. Wszystko już było zajęte. Wepchnęli nas na pomost przy ubikacji. Mnie wepchnęli właściwie do ubikacji i tak jechaliśmy, ale dobrze, że w ogóle jechaliśmy. Jechaliśmy do Lwowa. Jechał „Tadzio”, Basia i ja. Gdy w Równem podjechaliśmy, to peron był pełny sowieckiego wojska. [Mieli] czapki w czubach. Ja się tego strasznie bałam. Otworzyli drzwi i zaczął się wrzask, przekleństwa po rosyjsku. Wyrzucili wszystkich cywilów z całego pociągu. Zabrali, wyrzucili, wyciągnęli za głowę Basię, wyciągnęli „Tadzia”. Zostałam w pociągu sama. Nie wiem, ani jak się nazywam, ani nie wiem, dokąd jadę. Dostałam histerycznego płaczu, dostałam spazmów, a żołnierze sowieccy już wchodzili do pociągu, a ja siedziałam w pociągu i nie mogłam się przez bagaże [wydostać]. Wreszcie jakiś lejtnant zainteresował się mną. Zrozumiał, o co mi chodzi, że tam na peronie jest moja siostra i mój brat. Z całego peronu tylko ich dwoje zabrał do pociągu i tylko nasza trójka, w tym sowieckim wojskowym pociągu, dojechała do Lwowa. Lejtnant okazał się człowiekiem. Dał mi swój płaszcz – szynel. Położyli mnie na ławkę, żebym się uspokoiła. Znalazł się jakiś lekarz, dali mi środki uspokajające, bo się cała trzęsłam. To był po prostu dla mnie ogromny szok.
Dojechaliśmy do Lwowa. We Lwowie zajęła się nami rodzina Barańskich, w której to zresztą rodzinie ukrywał się mój ojciec. Ukrywał się na ulicy Pijarów naprzeciw szpitala, a pierwszy budynek tego szpitala to był posterunek NKWD, tak że ojciec był tuż przez uliczkę. Ci ludzie, ci Polacy, okazali ogromne zaangażowanie, ażeby nam pomóc. Ukrywali ojca, karmili. Ojciec wtedy dostał przez nich pracę jako dozorca nocny i dozorca uliczny; to znaczy pan major zamiatał ulice, sprzątał różne śmiecie i tak dalej. Rodzina państwa Barańskich postarała się dla nas o lokum u swoich znajomych na ulicy Paulinów, też w domu Ukrainki, ale ona była dla nas bardzo życzliwa. Moja matka chodziła w tym czasie sprzątać, żeby zarobić na życie. „Tadziu” karmił wszy w Instytucie Weissa, a myśmy się uczyły, bawiły, specjalnie się niczym nie zajmowałyśmy. Chodziłyśmy na spacery na wzgórki Kaiserwaldu, bo to była dzielnica Kaiserwald. Początkowo pozwolono nam tam chodzić, przebywać, bawić się, ile żeśmy chciały. Potem nam zabroniono, bo okazało się, że na wydzielonym terenie na Kaiserwaldzie Rosjanie rozstrzeliwali uchodźców, Polaków, więźniów, więc było to za duże zagrożenie. I tak życie płynęło.
Muszę opowiedzieć o jeszcze jednej ważnej sprawie – o wywózkach Polaków ze Lwowa. Rosjanie wywozili Polaków w potwornych warunkach. Na stacji kolejowej, to było gdzieś w lutym, stały ciepłuszki. To były wagony towarowe z piecykami, gdzie ładowali Polaków, wszystkich, których aresztowali. Jednego dnia, tego co po nas przyszli, zaaresztowali i wywieźli czterdzieści tysięcy [ludzi]. Po nas przyszli raniusieńko, ale mama się zorientowała, bo wywózki trwały już parę dni i nocowałyśmy ubrane, w butach, węzełki pod głową, czekałyśmy, kiedy po nas przyjdą. Przyszli po nas raniusieńko. Myśmy mieszkali na parterze. Zaczęli świecić latarkami po naszych oknach. Mama kazała położyć się nam na podłodze. Położyłyśmy się na podłodze. Ukrainka w tym czasie oprowadzała enkawudzistów po domu, bo oni szukali [nas] wszędzie, we [wszystkich] pomieszczeniach. Wiedzieliśmy, że po nas przyjdą. Matka moja – bohaterka, powiedziała: „Natychmiast się ubierajcie. Wychodzimy. Węzełki, pakunki, zostawić”. Idziemy do bramy, stoi takich dwóch z tymi czubami i mówią: A wy kuda?! (tak groźnie), a moja matka mówi do nich po rosyjsku, po ukraińsku nawet, bo znała ukraiński (uczyła się we Lwowie, bo urodziła się w okolicach Stanisławowa, więc znała ten język): „Do cerkwi”. I oni się rozstąpili. Myśmy [przeszły] na drugą stronę ulicy i [poszłyśmy] do kościoła. Ja tylko bokiem spojrzałam w głąb ulicy i zobaczyłam, że przy każdym domu stały podwody (tak to się wtedy nazywało), takie drabiniaste wozy. Tam ładowali, popychając kolbami, tych wszystkich, co wygarnęli [z domów], a [my przesiedziałyśmy] do południa w kościele. Jak się już wszystko uspokoiło, to [wróciłyśmy do domu]. W ten sposób znowu ocalałam.
Potem był okres wojny niemiecko-rosyjskiej.
  • Co się wtedy działo z ojcem?

Ojciec cały czas sprzątał ulice naprzeciwko NKWD, ale okazało się, że nie możemy być już razem, bo baliśmy się, że zgarną całą rodzinę. Dlatego moja matka zdecydowała, że my dziewczynki, Basia i ja, pójdziemy na służbę, pójdziemy do obcych domów. Ja dostałam się do domu inżyniera chyba budowlanego, [bardzo] życzliwego, u którego miałam jak w niebie, który mnie przyjął, przygarnął. Tam byłam parę tygodni. Siostra moja trafiła do domu kolejarza na ulicy Tarnowskiego 18 i tam również została przygarnięta jako ich druga córka, bo mieli córkę Wandę. U [moich] państwa nie wytrzymałam długo, mimo tego że byli dla mnie bardzo dobrzy. Dlaczego? Dlatego że mając długie przepiękne warkocze, które zawsze czesała mi moja mama, zaniedbałam ich czesania i zalęgły mi się wszy. Całą głowę miałam w strupach, ranach, ropie, bo bałam się, wstydziłam się swoim opiekunom przyznać. Wreszcie zrobili z moją głową porządek, ale państwo moi opiekunowie już niechętnie patrzyli na mnie, więc moja biedna mama wyszukała mi [nowe zajęcie]. Byłam opiekunką dwuletniej dziewczynki, znowu u rodziny ukraińskiej. Musiałam ją nakarmić, przebrać, wyjść na spacer, ugotować. To wszystko było dla mnie dosyć lekkie, ale z czasem zaczęto ode mnie wymagać szorowania podłogi, prania i różnych innych ciężkich prac fizycznych. Nie wytrzymałam tego. Poprosiłam mamę, żeby mnie zabrała. Znalazłam się w zakonie sióstr szarytek. Tam siostry prowadziły pralnię i naprawę odzieży, więc pomagałam. Warunki tam były bardzo ciężkie. Nie było co jeść, było zimno. Przeziębiłam nerki, zaczęłam się w nocy moczyć. Dziewczyny zaczęły się ze mnie śmiać, bo pracownice [były] ode mnie dużo starsze, miały swoje sprawy. Znowu tam nie wytrzymywałam, zaczęłam płakać, błagałam matkę, żeby mnie stamtąd zabrała. Moja siostra Basia znalazła mi na ulicy Tarnowskiego, o piętro nad sobą wyżej, opiekę nade mną w domu państwa Łabów, gdzie był pan Tadeusz Łaba, Barbara – jego żona i Marylka, ich córka, i tam zostałam przeniesiona.
Dlaczego nie byłam z mamą, gdzie była mama? Mama była w kołchozie w Winniczkach pod Lwowem, pracowała jako kucharka. Wstawała o trzeciej–czwartej rano, a chodziła spać w nocy. Musiała przygotować śniadanie, obiad i kolację dla stu dwudziestu pracowników – kobieta, która nigdy w życiu fizycznie nie pracowała. Był z nią „Tadzio” i to całe szczęście, bo „Tadzio” nosił wodę, ziemniaki, robił zakupy, jednym słowem pomagał jej. Matka moja, pracując w kołchozie razem z „Tadziem”, zarobione pieniądze przeznaczała na zakup żywności dla nas. „Tadzio” woził to do Lwowa i dawał naszym opiekunom, u których byliśmy, bo przecież w tym czasie był głód, nie było co jeść i cokolwiek zdobyć było bardzo trudno.
Zaczęła się wojna rosyjsko-niemiecka. Ze Lwowa uciekliśmy do Winniczek do matki. Ojciec cały czas zamiatał ulice. Ojciec był sam we Lwowie, sam u państwa Barańskich, a myśmy pojechali do Winniczek. Tam, żeby się w jakiś sposób uchronić, my – dziewczyny, musiałyśmy pracować jako robotnice rolne. Pracowałyśmy od szóstej–siódmej rano do godziny osiemnastej. Warunki były potworne. Było bardzo ciężko, było głodno. Było nam wtedy bardzo źle. Lwów został zajęty. Niemcy zbliżali się do Winniczek, więc musieliśmy opuścić ten kołchoz. Udaliśmy się na drogę (nie pamiętam w jakim kierunku). Dotarliśmy do torów kolejowych, a front właściwie objął już też Winniczki. Ukryła nas mama, zresztą nie tylko nas, bo tam była grupa około piętnastu osób uciekinierów, w [przepuscie] pod torami kolejowymi. Tam żeśmy wszyscy siedzieli na słomie, a nad nami pociski. Przyszli do nas Ruscy. Pytali się, czy mamy smalec, bo im się armata zacięła, więc mama jakiś tam smalec wyciągnęła, bo zawsze starała się o to, żeby mieć dobre zaopatrzenie. Front przechodził z rąk do rąk. Siedzieliśmy tam około dwóch dni. Drugiego dnia wyszli nasi panowie, którzy tam siedzieli, między innymi „Tadzio”. Okazuje się, że cisza, frontu nie ma, ruskich nie ma, poszli już. Zobaczyliśmy Niemców na motorach. Wróciliśmy do Lwowa. Pełno trupów, porozrzucany sprzęt wojskowy. Szliśmy piechotą. Podróż była bardzo trudna, bardzo ciężka.
Przyszliśmy do Lwowa do mieszkania państwa Łabów. Niemcy otworzyli granicę, to znaczy można było przejść do Generalnej Guberni na podstawie przepustek. Wtedy nasz niezastąpiony „Tadeusz” wystał w kolejce przepustkę dla ojca. Na [podstawie] przepustki ojciec mój, nazwijmy to prawie że oficjalnie, przedostał się do Generalnej Guberni i tutaj już trafił do swoich przyjaciół, swoich znajomych z okresu przedwojennego. My byliśmy pewien czas we Lwowie i dla mnie dziecka wrażenie było potworne, bo okazało się, że Rosjanie przed opuszczeniem Lwowa w większości więzień wymordowali więźniów. Pamiętam, że było takie więzienie „Brygidki”, gdzie ludzie, po otwarciu tego więzienia, rzucili się, ażeby zobaczyć swoich najbliższych. W piwnicach warstwami były ułożone ciała oblane wapnem.

  • Widziała to pani na własne oczy?

Nie, tego nie widziałam. Wiem. Widziałam tylko na podwórku więzienia wyniesione trupy, ludzi zamordowanych tuż przed wyjściem [Rosjan], te [ciała] Polacy wynosili, żeby najbliżsi rozpoznawali. Wtedy też tam byłam i to widziałam. Lwów ogarnęła potworna żałoba. To było cmentarzysko, były płacze, były lamenty, bo tych ludzi zgładzonych było bardzo dużo. Wreszcie okazuje się, że jak jest otwarta granica, to i my musimy wracać do Warszawy, ale granicę bardzo szybko zamknęli, przepustki cofnęli.
[Wracałysmy] przez tak zwaną zieloną granicę pod Przemyślem. Też gehenna, bo trafiliśmy do wsi, gdzie w przeddzień została wymordowana ludność (nie wiem przez kogo), więc też ogromne wrażenie. Potem, przez zieloną granicę pojechaliśmy do Małkini, a stamtąd do Warszawy. Jechała tylko moja siostra i ja. Matka i „Tadzio” zostali we Lwowie, bo łatwiej było [poruszać się] takimi małymi grupkami. Po nas przyjechali kurierzy, prawdopodobnie Armii Krajowej z Warszawy. Oni nas przeprowadzali, mieli przepustki, tak że nas nikt nie [zatrzymywał] i do Warszawy dojechaliśmy względnie spokojnie.

  • Kto zorganizował kurierów?

Nie wiem.

  • W tym momencie ojciec był w Generalnej Guberni?

Tak, ojciec był w Generalnej Guberni [w Warszawie], ale mam wrażenie, że wtedy, kiedy się ukrywał, już miał jakieś kontakty. Tak mi się wydaje, bo [przy nas] często rozmawiano szeptem. Ojciec zamieszkał u państwa Słoneckich na ulicy Filtrowej i tam się ukrywał. Myśmy wrócili do Warszawy na ulicę Wilczą 62 mieszkania 5. Ojciec od roku 1941 był w Komendzie Głównej Armii Krajowej w oddziale VII i nasze mieszkanie zostało zarejestrowane jako lokal konspiracyjny.

  • Dlaczego nie spotkała się pani od razu z ojcem?

Nie mogliśmy.

  • Co stało na przeszkodzie?

Ojciec się ukrywał. Właściwie nie wiem.

  • Pod czyją opieką była pani na Wilczej?

Pod opieką matki, pod opieką „Tadzia”, który z nami wrócił.

  • Kiedy mama przyjechała do Warszawy?

Mama przyjechała po dwóch–trzech tygodniach. Na samym początku byłam pod opieką służącej – Helenki, która uratowała nam mieszkanie, bo w czasie wojny w naszym mieszkaniu [przebywało] bardzo wielu ludzi – uciekinierów z Poznańskiego i ze Śląska. Z Poznańskiego państwo Paulowie, z Wrześni państwo Kizierowscy, z Gniezna państwo Gierasimczukowie, pani ze Śląska (nie pamiętam, jak się nazywała), państwo Komarniccy ze Lwowa. Jednym słowem byliśmy w Warszawie. Zaczęłam chodzić do szkoły.

  • Czy będąc we Lwowie, chodziła pani do szkoły? Czy była jakakolwiek edukacja?

Nie, [we Lwowie] edukacji żadnej nie było. Uczyłam się w domu. Piątą i szóstą klasę przerobiłam w domu pod opieką „Tadzia” i potem [w Warszawie] od razu zdałam do pierwszej klasy Gimnazjum imienia Klementyny [z Tańskich] Hoffmanowej. Dyrektorem była pani Władysława Hoszowska, która pracowała w konspiracji. Chodziłam wtedy do szkoły na ulicę Moniuszki, a siostra chodziła na Zgoda 4 do tego samego liceum. Tam były klasy licealne.

  • Z czego mama utrzymywała rodzinę? Gdzie pracowała?

Mama nigdzie nie pracowała, pracował „Tadzio”. Mama prawdopodobnie otrzymywała fundusze od ojca.

  • Kiedy pierwszy raz zobaczyła pani ojca od momentu wyjazdu ze Lwowa?

We Lwowie ojca widziałam ze dwa–trzy razy.

  • Kiedy potem było kolejne spotkanie?

Kolejne spotkanie [było] w Warszawie po naszym powrocie, właśnie u państwa Słoneckich. Tam widziałam go raz. Nie mogliśmy się przyznawać, że ojciec wrócił, że ojca widzieliśmy. Potem drugi taki lokal konspiracyjny był u pani [Marii] Soczyńskiej (nazwisko przedtem miała Vogelsang) na ulicy Piusa XI, obecnie Pięknej. Tam ojciec się również ukrywał. Wtedy też ojca widziałam.
  • Wiedziała pani cokolwiek o tym, czym zajmuje się ojciec?

Nie, wtedy jeszcze nic.

  • Kiedy dowiedziała się pani, czym zajmuje się ojciec? To było po Powstaniu czy przed?

Nie, dowiedziałam się gdzieś w roku 1942, że ojciec jest w konspiracji, że ojciec jest w Komendzie Armii Krajowej. Zostałam zaprzysiężona w lutym [1944] roku i już wtedy doskonale wiedzieliśmy, czym się ojciec zajmuje. Wiedzieliśmy o [jego] sytuacji, bo ojciec bez przerwy zmieniał kwatery, gdzieś się przenosił. Były jakieś jego sprawy, o których z nami, z dorastającą młodzieżą, nie rozmawiał. Tu, w tym domu, w tym mieszkaniu [numer 23 przy ulicy Polnej 44], też się spotykaliśmy z ojcem. Tu był lokal konspiracyjny.

  • W lutym [1944] roku została pani zaprzysiężona. Jakie obowiązki pani powierzono?

Miałam obowiązki łączniczki. Przenosiłam meldunki, rozkazy, dokumenty, pieniądze, głównie do lokali znajdujących się w Śródmieściu w rejonie ulicy Bagno 1/3, Leszno 24, plac Grzybowski, Próżna, ulica Ogrodowa, Solna, Dolna, Zgoda, Długa, Kilińskiego, Freta, Franciszkańska, Podwale.

  • Bała się pani, gdy nosiła meldunki?

Bałam się.

  • Jak radziła pani sobie ze strachem?

Po tym, co przeszłam we Lwowie, po tych wszystkich swoich tragediach, po tym, co widziałam, to jakoś to po mnie, wydaje mi się, spływało. Bałam się bardzo, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia, że muszę wykonać rozkaz, że muszę dotrzeć, że za tym moim poleceniem, rozkazem, kryje się może życie wielu ludzi, dlatego radziłam sobie [ze stresem].

  • Jak wyglądały spotkania konspiracyjne? Gdzie były organizowane? Kto brał w nich udział, jak to wyglądało? Jakie były zasady konspiracji?

Zasady konspiracji były takie, że rozmawialiśmy ze sobą w małych grupach, a najczęściej tylko w [dwuosobowo]. Większych zgromadzeń nie pamiętam. Nie pamiętam, żeby były większe zgromadzenia, z tym że lokale, w których byłam i w których spotkałam innych łączników, to były właśnie lokale państwa Słoneckich na Filtrowej, pani Vogelsang-Soczyńskiej na Piusa, państwa Usiekniewiczów na Polnej, państwa Rączków na ulicy Puławskiej i państwa Gierasimczuków na ulicy Solnej. W pracach przygotowawczych, jak i podczas całego Powstania, współpracowałam bardzo ściśle z panią Marią Jędrzejewską, z domu Kowalską pseudonim „Irena”, „Maria”, pod wspólnym dowództwem pułkownika Thuna pseudonim „Leszcz”.
Tutaj ciekawostka dotycząca śmierci pułkownika Thuna. Zmarł, został zastrzelony na Starym Mieście, bodajże 3 sierpnia, przez gołębiarza. Wyszedł na strych. Pierwszy szedł pułkownik Thun, za nim szedł mój ojciec. Thuna gołębiarz zastrzelił, mój ojciec się uratował. Jak wrócił z wypadu, to był tak zdenerwowany, był tak nieprzytomny, rozkojarzony, bo po prostu cudem uniknął śmierci. On uniknął, ale pułkownik Thun zginął. Znałam osobiście majora Jerzego Michalskiego, pseudonim „Jerzy”, no i oczywiście Antoniego Kruczyńskiego, pseudonim „Rawa”, „Pirat”.

  • A skąd pani pseudonim „Krystyna”?

Od mojego imienia Krystyna.

  • Tak po prostu?

Tak. Znałam osobiście również innych, którzy należeli do oddziału VII. Był to pułkownik Emil Kumor pseudonim „Krzyś”, Irena Weberowa pseudonim „Inka”, Krystyna Doney–Różańska pseudonim „Biruta”, Jadwiga Kruszewska pseudonim „Wiga”, Edmund Hintze pseudonim „Tarnowski”, Wacław Peszewski pseudonim „Wacio”, Władysław Peszewski, pseudonimu nie znam, Franciszek Janicki pseudonim „Przepiórka”, Teodor Mrugasiewicz pseudonim „Henryk”, Zygmunt Falbowski pseudonim „Falbanka”, Helena Kruczyńska pseudonim „Helena” i łączniczka „Seweryna”, ale nie pamiętam jej nazwiska.

  • Była pani przygotowywana do zbliżającego się Powstania?

Do Powstania przygotowywana nie byłam, ale wiedziałam, że Powstanie ma być. W maju wpadła [w ręce gestapo] łączniczka Komendy Głównej AK oddziału VII [i] po rewizji w naszym domu musieliśmy natychmiast opuścić dom na ulicy Wilczej. Wtedy zamieszkaliśmy na Puławskiej u pana Stanisława Rączki. Był również członkiem naszego oddziału i również ten lokal był lokalem konspiracyjnym. To było mniej więcej w maju. Potem musieliśmy się przenieść – prawdopodobnie był rozkaz – na ulicę Solną do państwa Gierasimczuków, do państwa Gierczyńskich, bo [po wojnie zmienili] nazwisko. Wtedy z ulicy Solnej, to był również lokal konspiracyjny, wyruszyłam na Powstanie.

  • Co się działo w Warszawie w dniach poprzedzających Powstanie?

Było widać ogromny niepokój, ogromne zdenerwowanie. Ludzie szeptali po kątach. Zdawali sobie sprawę, że jest ogromne zagrożenie. Wielu ludzi uśmiechało się tajemniczo i cieszyło.

  • Ludzie przypływali do miasta czy odpływali?

Wielu wyjechało gdzieś na tereny podwarszawskie, [między innymi na wakacje].

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie na ulicy Solnej w domu państwa Gierasimczuków, bo to był lokal konspiracyjny. On również był w konspiracji w oddziale VII. Z ulicy Solnej ulicą Leszno, przez plac Bankowy, wyszliśmy pod obecnym budynkiem Muzeum Archeologicznego. Wpadliśmy w ulicę Długą. Ulicą Długą przez plac Krasińskich dostałam się na ulicę Kilińskiego – róg ulicy Kilińskiego i Długiej. To był dom narożny. O ile pamiętam, to był dom pod numerem 3/5, bo to był dość duży narożny budynek. Tam na pierwszym piętrze u państwa Jaworskich (to był lekarz okulista), otrzymaliśmy kwaterę to znaczy mój ojciec, ja, moja mama i parę łączniczek, natomiast innych zakwaterowali w budynku, który znajdował się [obok kościoła garnizonowego] na ulicy Długiej, tak że cały oddział VII był względnie blisko siebie. Pierwsze godziny Powstania to budowanie barykad na ulicy Kilińskiego – u zbiegu Kilińskiego i Długiej, to budowanie barykady na ulicy Podwale u zbiegu ulicy Kilińskiego.

  • Mama została cały czas w Śródmieściu?

Nie, mama była z nami. Był z nami ojciec, mama i ja. Moja siostra Basia była na Powiślu w Zgrupowaniu „Krybar”, a Andrzej był na Wilczej, tak że byliśmy rozdzieleni.

  • Jakie były pani pierwsze obowiązki?

Pierwsze obowiązki poza budowaniem barykady i pracami pomocniczymi, organizowaniem punktów sanitarnych, to było noszenie żywności z magazynów. Nosiłyśmy suchary, konserwy, zaopatrywałyśmy oddziały, które [walczyły]. Był oddział „Radosław”, „Gustaw”, „Kiliński”, „Zośka” i „Parasol”, to znaczy one się zmieniały: jedne odchodziły, drugie [przychodziły].

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy?

Prawdziwi bohaterzy, którzy z ogromnym entuzjazmem, ogromnym poświęceniem i z ogromną radością szli do walki, szli na Powstanie, walczyli, umierali spokojnie i strasznie cierpieli. Cierpieli strasznie, bo leki były tylko początkowo i to w niepełnym asortymencie. Potem owało leków znieczulających i owało szczepionek przeciwtężcowych, które były wtedy najbardziej potrzebne. Nastrój na Starym Mieście był pełen entuzjazmu. Ludzie ogromnie pomagali sobie nawzajem. Było wiele radości, było wiele radosnej polskiej muzyki, zupełnie inny świat, inny nastrój, chociaż czas i okres był bardzo ciężki.
  • Zazdrościła pani tym żołnierzom? Chciała być pani w oddziałach bojowych, czy dobrze się pani czuła przy tych obowiązkach, które pani miała?

Raczej wolałam być w tych obowiązkach, które miałam, to znaczy bliższa byłam nawet pomocy medycznej, lepiej się w tym czułam niż w charakterze łączniczki. Chciałam pomóc tym biednym, cierpiącym ludziom. Wtedy, w tym okresie na Starym Mieście, bardziej byłam sanitariuszką niż łączniczką, chociaż też nosiłam żywność, opatrunki i byłam służbą pomocniczą.

  • Ile szpitali było w tym rejonie, w którym pani działała?

Duży szpital był na Długiej 7, ale po wybuchu czołgu na ulicy Podwale w piwnicach naszego domu też był punkt opatrunkowy i też leżeli ciężko i lżej ranni, tak że właściwie można powiedzieć, że każda piwnica była szpitalem, bo wtedy tylu było potrzebujących, cierpiących ludzi. Oczywiście szpital był także w gmachu Arsenału na rogu ulicy Długiej i Kilińskiego. Gdy Niemcy wycofywali się z Powstania, wymordowali tam ogromną liczbę ludzi.

  • Kiedy rozpoczęło się metodyczne niszczenie Starego Miasta?

Metodyczne niszczenie właściwie było cały czas: dom po domu, ulica po ulicy. Nasz rejon Długiej, tam gdzie byliśmy na narożniku, [zaczęto niszczyć] przy końcu Powstania. Z Powstania najbardziej zapamiętałam cztery fakty. Pierwszy, to wybuch czołgu.

  • Pani była świadkiem eksplozji tego czołgu?

Tak.

  • Jak zapamiętała pani to zdarzenie?

Był piękny, słoneczny, radosny sierpniowy dzień. Było popołudniu, około godziny osiemnastej. Miałam pod opieką dwie piwnice rannych ludzi na ulicy Długiej. W piwnicach dowiedzieliśmy się, że powstańcy zdobyli czołg i że czołg wjeżdża na ulicę Kilińskiego przez Podwale. [Mówimy]: „Chodźmy zobaczyć”. My wszyscy – młodzi, sanitariuszki, łączniczki, biegiem na ulicę. Też pobiegłam. Myślę, że jak zostawię na chwilę swoich rannych, to się nic nie stanie. Pobiegłam na ulicę, stanęłam dosyć blisko czołgu. Ogromna radość, czołg oblepiony ludźmi. Siedzieli na wieżyczkach, jechali na dolnym pomoście. Radość była ogromna. Każdy chciał zobaczyć. Było tam około 250–300 ludzi. W tym czasie, o godzinie osiemnastej, była audycja radia „Błyskawica”, dlatego ci wszyscy ludzie tam przybiegli, bo tam były megafony i można było swobodnie wysłuchać audycję, równocześnie oglądając czołg. Wiwatowaliśmy, krzyczeliśmy: „Wiwat!”. Oczywiście też krzyczałam. Wszyscy się cieszyli, ściskali, śmiali, że mamy czołg. Przypomniałam sobie w pewnej chwili, że jest już dosyć późno, że zostawiłam swoich podopiecznych nazbyt długo i że muszę wracać. Pobiegłam przez bramę do swoich rannych. Przechodząc przez bramę, usłyszałam straszliwy huk. Wszystko się trzęsło, zgrzytało, szyby leciały, cegły leciały, [tumany] ceglanego kurzu, więc rzuciło to mną z bramy na podwórko. Eksplozja wyrzuciła mnie na podwórko. Po tej ogromnej eksplozji [nastała] potworna cisza, śmiertelna cisza, tak jakby wszystko zamarło, a za moment straszny krzyk, lament: „Ratujcie! Konam! Pomocy!”. Dopiero całe towarzystwo, które stało na podwórkach, rzuciło się z powrotem do czołgu, zobaczyć, co właściwie się stało. Też byłam zdziwiona, bo ani bomby, ani samolotu, ani „krowy”, ani żadna akcja bojowa, to właściwie, co się stało? Co wybuchło? Wróciłam i ja. Widok był potworny, strzępy ludzkich ciał. Okrwawione kikuty, kadłubki ludzkie bez nóg czołgające się i wzywające pomocy. Ludzie drgający w ostatnich konwulsjach agonii. Pełno krwi, pełno papierów, szkła, żelastwa, cegieł. Widok był potworny.
Przyszli sanitariusze z noszami. Ludzie chwycili za drzwi, układali ludzi na drzwi, na deski. To wszystko nosili do naszego punktu sanitarnego właśnie do doktora Jaworskiego – okulisty. Pomagałam wtedy, ale było mi niedobrze, nie mogłam tego wytrzymać. Zobaczenia takiego pola bitewnego, gdzie właściwie nie było ciał, tylko strzępy, to było po prostu kolosalne obciążenie psychiczne. Pomagałam również, widziałam, jak mężczyźni (to było wieczorem) naprzeciw naszej bramy, na trawniku, wykopali ogromny dół, do którego łopatami zrzucali szczątki ludzkie. Do tej pory na ścianie nad tym grobem jest jeszcze tabliczka upamiętniająca, że tam były złożone ciała ludzi zabitych przy czołgu.
Wreszcie skonana, zmęczona nieprzytomnie, wróciłam do swojego punktu opatrunkowego. Tam na schodach, na podłodze, na krzesłach, gdziekolwiek było wolne miejsce, leżeli, siedzieli ranni przywleczeni, bo nie przyniesieni tylko przywleczeni przeważnie albo przyniesieni na noszach przez swoich kolegów. Weszłam do tego pokoju. Pan doktor był dosyć zdenerwowany, że mnie tak długo nie ma. Pomagałam, podawałam bandaże, opatrunki, robiłam, co mi kazano. Już prawie pod wieczór wprowadzono młodą dziewczynę. Miała może osiemnaście lat. Szła po ciemku, twarzy to właściwie nie było. Nie cierpiała, nie płakała, nie mówiła, że coś ją boli. Posadzono ją na fotelu i lekarze zaczęli oglądać. Uchylili powiekę prawego oka. Stałam nad nimi i pomagałam, więc widziałam to doskonale. Błysnęła źrenica i tęczówka, cała buzia była ogromnie spuchnięta. Uchylili powiekę lewego oka. Nic nie błysnęło, nic nie było widać, jedna rana. Buzia cała w cętkach po odłamkach, cętki jedna przy drugiej, pokaleczona broda się telepała. Jedna rozpacz. Lekarze popatrzyli po sobie i jeden do drugiego powiedział przy mnie: „Kasza. Po prostu kasza”, to znaczy całkowicie zniszczone oko. Całkowicie jedna rana, lewego oka tam nie było. Jak uchylili powiekę, to zobaczyli, że to jedna miazga. Dziewczyna była przytomna. Chyba była w ogromnym szoku, że nie cierpiała. Zwraca się do doktora z zapytaniem: „Panie doktorze, czy ja będę jeszcze widzieć? Miałam piękne, niebieskie oczy. Uciekłam na Powstanie, bo matka mi nie pozwoliła iść”. Nie zapomnę tego do dzisiaj. Lekarz nic nie odpowiedział. Mnie kazano wyjść po coś, nie wiem, po co. Dziewczyna została zoperowana, oko usunięte. Potem, po wielu miesiącach, dowiedziałam się jakimiś kontaktami, że przeżyła Powstanie. Oczywiście oko straciła, buzia się jako tako wygoiła.

  • A drugie oko?

Drugie oko było uratowane.

  • Wspomniała pani o czterech zdarzeniach, który wryły się w pamięć. Jakie było kolejne?

To było bardzo tragiczne. Było to po tym wydarzeniu 13 sierpnia, mogło być około 15, 20 sierpnia. Niemcy bombardowali systematycznie całe [Stare Misto]. Tam, gdzie zniszczyli, były same gruzy. Zaczęli bombardować nasz rejon. Wyburzyli domy, które były po przeciwnej stronie ulicy Długiej i zaczęli burzyć nasze domy. Płonął już wtedy kościół Świętego Jacka na Freta, kościół Świętego Ducha na Freta. Płonęły domy koło nas, ale [Niemcy co jakiś czas], bo oni robili przerwy w bombardowaniu. Myśmy [były] strasznie [zmęczone po służbie, to znaczy] łączniczki i sanitariuszki, [wyszłyśmy] na podwórko, na słoneczko, spokojnie sobie [posiedzieć]. Gaworzyłam sobie o czymś z moimi kolegami, nagle słyszymy samolot. No, ale niech sobie leci. Po pewnym czasie usłyszeliśmy stukot kul o dach naszego domu i widzimy, że samolot pikuje prosto na nasze podwórze, no więc oczywiście wszyscy w nogi i do piwnic. Również i ja, z tym że zbiegłam jako jedna z pierwszych. Zbiegłam szybko na dół po schodach, za mną tłum ludzi – dosłownie tłum. Stanęłam przy wejściu i czekamy. Bomby zaczęły lecieć. Ludzie liczą: „Raz, dwa, trzy. No to jeszcze daleko”. Stanął koło mnie młody kolega, z którym się nieco zaprzyjaźniłam. Chyba miał na imię Zdzisław. W pewnym momencie ktoś głośno krzyknął: „Uciekajcie ludzie, bo to bomba zegarowa!”. Cały tłum z tych schodów rzucił się jeszcze na dół. Zepchnęli mnie głębiej w korytarz, a kolega, z którym rozmawiałam, objął mnie w pół i rzucił z całej siły w korytarz. W tym momencie [rozległ się] potworny huk. Wszystko się zatrzęsło, ciemno, dym, smród, pył, krzyki: „Ratujcie się!”. Upadłam na kolana w tej ciemności. Trzymałam konserwę mięsną, którą niosłam na posiłek dla rannych. Macam się, jestem mokra i myślę: jestem ranna, ale nic mnie nie boli. Wreszcie, po tym ogromnym wybuchu, znowu potworna cisza. Ludzie zaczęli wzywać pomocy. Znaleźli się jacyś mieszkańcy piwnic, którzy przyszli do nas z latarkami. Oświetlili całe rumowisko, bo schody, to wszystko, zwaliło się na dół do piwnic. Zobaczyłam, że stałam w odległości około metra od rumowiska. Jedyna, która się uratowała.

  • A ten chłopak, który panią popchnął?

Prawdopodobnie zginął, bo go już potem więcej nie spotkałam. Potworne było to, że ratowaliśmy zasypanych, bo na tych schodach stała masa ludzi, odkopując z piwnicy od dołu to całe zwalisko. Tam krzyczeli: „Ludzie pomóżcie! Ratujcie! Mam przygniecione nogi. Zlitujcie się. Boże, pomóż”. Modlili się, była jedna rozpacz. Wyrywałam rury, cegły i podawałam to kolejnym ludziom. Oni podawali to [dalej] ludziom z rąk do rąk na podwórze. Od strony podwórza również odkopywali, ale nie zdążyli nikogo odkopać, bo bomba zegarowa trafiła w klatkę schodową, przebiła wszystkie cztery piętra i wybuchła u nas w piwnicy. Cała masa gruzu osiadała. Ci od dołu podgarniali, wykopywali, a to pod wpływem własnego ciężaru osiadało. Potem długo były jęki. Akcja ratownicza trwała do późnych godzin nocnych. Najpierw ludzie krzyczeli, błagali bardzo głośno, potem coraz ciszej, a potem ustało zupełnie. Na drugi czy na trzeci dzień, to było lato, było gorąco (sierpień był gorący) z gruzów zaczął się wydobywać trupi odór. Potworne. Zdecydowano rumowisko oblać wapnem i zamurować ścianą. Owszem wykonano to, zamurowano, wylano, ale prawdopodobnie niezbyt szczelnie, bo po paru dniach odór stał się tak potworny, że rannych z tych piwnic, które były blisko tego zwaliska, [musieliśmy] przenieść do dalszych. My to wykonywaliśmy.
Trzecie zdarzenie było bardzo nieprzyjemne. Wysłali nas po żywność na ulicę Franciszkańską. Jakoś nie było przejścia dołem, było już zwalone, więc szliśmy górą przez rumowisko. Było to przejście trudne. Raz było pod obstrzałem, drugi raz na Franciszkańskiej w okolicy siedział „gołębiarz”, który bez przerwy nas atakował, więc zapadałyśmy się między gruzy, chowałyśmy się za jakieś niezburzone jeszcze szczątki murów i dobiegłyśmy do magazynów na ulicy Franciszkańskiej. Tam z okolicznych piwnic zaczęli wychodzić ludzie. Ludzie, w których oczach czaiła się rozpacz, strach i nienawiść do nas. Spotkałam się z tym pierwszy raz w życiu, pierwszy raz podczas Powstania Warszawskiego. Oni byli nam wyraźnie niechętni. Myśmy zeszły na dół do piwnicy po schodach na wpół [zniszczonych]. Miałyśmy kosze, wiadra, plecaki. Ładowaliśmy to wszystko do tych pojemników, potem myśmy wychodzili z piwnic. Kosze były dosyć ciężkie. My, młode dziewczyny, nie mogłyśmy tego dźwignąć, a ci ludzie nam nie pomagali, tylko stali i patrzyli. Początkowo tylko patrzyli. Wyciągnęliśmy prowiant na podwórko. Jeden z tych mieszkańców wystąpił i zaczął nam ubliżać, zaczął nas przeklinać, zaczął nas oskarżać. [Mówił]: „Nie damy ruszyć wam tej żywności. To przez was te wszystkie cierpienia! Wynoście się stąd! Wynoście się stąd, bo zobaczycie, co wam zrobimy!”. Po prostu nam grozili. Byli zmizerowani, widać, że głodni, zniecierpliwieni. Widać, że mieli dosyć tego wszystkiego. Uratowało nas to, że nie zrobili nam tam krzywdy, że jedna z koleżanek – najstarsza z nas zdecydowała, że część prowiantu im oddamy. Rzeczywiście, dosyć dużą część prowiantu oddaliśmy dla tych mieszkańców. Dzięki temu pozwolili nam spokojnie wrócić na Kilińskiego. To zdarzenie było dla mnie ogromnym szokiem, dlatego że w czasie Powstania spotykałam się tylko z entuzjazmem, tylko z pomocą, tylko z wielką radością, a tutaj spotkałam się z wyraźną ludzką nienawiścią. To było dla mnie ogromnym szokiem, ogromnym przeżyciem i ogromnym smutkiem.
  • Ma pani żal do tych ludzi?

Nie, nie mam żalu do tych ludzi. Rozumiałam tych ludzi, że chcieli zdobyć żywność, ale nie rozumiałam tego, że tak szybko się załamali, bo oni załamali się dosyć szybko.

  • Czwarte wydarzenie było jeszcze na Starym Mieście?

Czwarte wydarzenie było na Starym Mieście, ale okazuje się, że jest jeszcze i piąte. Czwarte wydarzenie to była msza święta na ulicy Długiej w jakiejś piwnicy (nie pamiętam numeru). Na mszę trafiłam przypadkowo, przechodząc od domu do domu z rozkazem czy meldunkiem. Piwnica była mała, nieduża, zatłoczona powstańcami i cywilami, powstańcami głównie lekko rannymi. Trafiłam nie na całą mszę, bo nawet nie wiedziałam, że jest tam kaplica, tylko trafiłam na moment rozgrzeszenia. Wszyscy ludzie klęczeli, a ksiądz udzielał rozgrzeszenia w obliczu śmierci. To mną tak wstrząsnęło, że po prostu się rozpłakałam [myśląc]: jak to w obliczu śmierci? Dopiero do mnie dotarło, gdzie jestem, co mi grozi i właściwie jak to wszystko się zakończy. Byłam zszokowana, przerażona i moment, kiedy ksiądz przechodził przez całą piwnicę i doszedł do mnie z Najświętszym Sakramentem i podał mi hostię, to było dla mnie tak wzruszające, tak do głębi mną wstrząsające, że nie zapomnę tego do końca życia. Oczywiście nie wiem, kto z tych modlących się uratował, ale modlitwa była ogromna. Pieśni były śpiewane z ogromnym przejęciem, z błaganiem w głosie: „Zmiłuj się nad nami Panie”.

  • Jak wydostała się pani ze Starego Miasta?

Ze Starego Miasta wydostałam się przez kanały.

  • Proszę opowiedzieć o ewakuacji, o przejściach.

Nasza grupa z oddziału VII szła jeszcze we względnym spokoju, o ile jeszcze pamiętam, to było około 28, może 29 sierpnia. Przyszedł rozkaz, że cała grupa oddziału VII ma się przenieść do Śródmieścia. Była już późna godzina, było to około dziesiątej, kiedy zebraliśmy się po drugiej stronie ulicy Długiej, gdzie już domów właściwie nie było. Schowaliśmy się we wnękach sklepowych. Tam nas policzono. Wydano nam jeszcze rozkazy i małymi grupkami podprowadzono nas na plac Krasińskich pod barykadę, która szła w poprzek placu Krasińskich. Płonął kościół garnizonowy. Telepały się jakieś blachy, dogaszały się pożary na ulicy Freta, trzaskały iskierki. To wszystko człowiek słyszał w ostatnich nerwach.
Kazano nam pojedynczo przeskakiwać pod barykadą do wejścia do kanału. Wejście do kanału było na placu Krasińskich – róg ulicy Długiej i Miodowej (tam jest teraz tablica). Dobiegłam pod barykadą do włazu. Żołnierz zapytał mnie o hasło. Podałam hasło (nie pamiętam jakie). Zatrzymałam się na chwilę, oglądając się za siebie, czy reszta oddziału [biegnie], czy ktoś nie zginął, bo przejście było pod barykadą, która była pod obstrzałem. Ciągle puszczali serię z karabinów maszynowych. Młody człowiek mówi: „[Wchodźcie] koleżanko, co stoicie?”. Oświetlił mi wejście latarką, a ja tam widzę czeluść. Oświetlił mi, więc łapiąc się belki, wymacałam nogą jedną klamrę i zsuwam się na dół. Macam drugą klamrę – nie ma. Ja byłam mała, nogi miałam krótkie. Klamry były dosyć odległe. Myślę: jak ja tam zejdę? Wreszcie trafiłam na drugą klamrę, poświecił mi jeszcze raz. Zeszłam na dół, najpierw na taki pomościk. Myślę, że to była odległość piętra. Potem na tym pomościku stał znowu żołnierz. Znowu poinstruował mnie, gdzie jest dalsze zejście. Był na tyle uprzejmy, że mi nawet podał rękę i zeszłam na drugie piętro. Na drugim piętrze (o ile pamiętam, na pewno były dwa piętra, jeżeli nie trzy). Na ostatnim piętrze słyszę z daleka szum. Jest szum, schodzę, patrzę, a przede mną gruba rura, a za tą rurą woda, strumyk bardzo szybkiego prądu. Ta woda była bardzo wartka, bardzo szybko płynęła, więc się chwilę zastanowiłam i myślę, jak tam wejść. Nie ma żadnych schodków, żadnej poręczy, żeby się chwycić, a żołnierz, który siedział, mówi: „No, koleżanko! Szybciej, inni czekają!”. No więc jak niepyszna, położyłam się na tą rurę na brzuchu i na boczek, i chlup do wody. Wpadłam po piersi, zachwiałam się. Ktoś mnie tam przytrzymał, żebym nie upadła. Ktoś mnie pchnął w korytarz do kanału. Dano mi linkę sznurkową. Popychali nas, mówiąc: „Szybko, szybko naprzód, bo następni czekają”. Cała grupa weszła do kanału. Wydano nam instrukcję, czego nie wolno: nie wolno mówić, nie wolno kichać, nie wolno kaszleć, nie wolno puszczać linki, nie wolno odrywać nóg od podłoża. W tak zwanych burzowcach trzymać się tylko ściany i bardzo na siebie uważać, żeby nie zboczyć do bocznych kanałów. No i ruszyliśmy. Dla mnie osobiście podróż była ogromnie ciężka i męcząca, bo kanał był szeroki, a ja byłam mała. Rozkładając ręce nie dotykałam ścian, tylko koniuszkami palców, a więc nie miałam oparcia. Boki były zaokrąglone, więc aby w jakikolwiek sposób nie przewrócić się, to zamiast iść tak, jak większość ludzi szła, to podniosłam ręce i szłam z rękoma podniesionymi do góry, opierając się o sufit kanału. Ręce mi mdlały. Pot mi zlewał czoło, bo to przecież było bardzo męczące.
Drugim zagrożeniem dla mnie było to, że mianowicie dno kanału było również zaokrąglone, a w środku była rynienka prawie na dwie stopy, ale rynienką nie można było iść normalnie naprzód, dlatego że normalne buty się nie mieściły. Nawet moje małe [buty] nie mogły się tam zmieścić. Szło się z rękoma do góry, a nóżki wykrzywione. Byłam tak zmęczona, że po czterech godzinach marszu około godziny drugiej, zasnęłam w kanale. Po prostu na stojąco, ze zmęczenia przedrzemałam się. Dlaczego? Przede mną szedł Wacław Peszewski z naszego zgrupowania – łącznik, który szedł przede mną. Miał na sobie plecak. W międzyczasie linka się porwała, zgubiła, więc nie chcąc się zgubić, cały czas usiłowałam trzymać rękę na plecaku kolegi. Kolega się denerwował, bo wszyscy w kanale byli na skraju wytrzymałości nerwowej. Otrząsał się. Puściłam rękę i on poszedł. Myślę: nie ma linki, nie mam się czego złapać, chociaż wiem, że ktoś przede mną idzie. Po tych paru godzinach, ludzie byli już zmęczeni, tym bardziej że z nami szli również ranni i co pewien czas przewodniczka zarządzała postój, odpoczynek. Na takim postoju właśnie zasnęłam. Zbudziłam się po pewnym czasie. Ocknęłam się – kompletna cisza, woda nie pluszcze. Cisza. Stoję, myślę sobie: co się stało? Wyciągam rękę naprzód, żeby namacać plecak mojego kolegi – nie ma. Wyciągam rękę do tyłu, żeby namacać koleżankę, która szła za mną – nie ma. No więc odważnie, parę kroków naprzód, macałam ściany i idę. Uszłam dwadzieścia kroków – nie ma [nikogo]. Już mi się włos na głowie zjeżył ze strachu. Wracam z powrotem, macam, znowu nie ma nikogo. Stanęłam na środku i sobie myślę: Boże święty! Zgubiłam się, po prostu się zgubiłam i zginę. Nie mogę krzyczeć, nikogo z moich nie ma, nie znam absolutnie trasy. Nie mam latarki, zginę. Zaczęłam się modlić. Ostatkiem siły woli zdecydowałam, że jednak pójdę naprzód. Wróciłam, uszłam około pięćdziesięciu metrów, kiedy natrafiłam na plecak mojego kolegi. Był ogromnie zdziwiony i [mówi]: „Jak to? Myśmy nie zauważyli, że ciebie nie ma”. Ludzie byli tak zdenerwowani.
Dałam znać do przewodniczki, że grupa gdzieś się zagubiła. Przewodniczka nakrzyczała na mnie, że to przeze mnie, że dlaczego zasnęłam. Zatrzymała całą grupę i sama wróciła do tyłu. I rzeczywiście grupa, która szła za mną, zboczyła do bocznego kanału. Zginęliby. [Przewodniczka] wróciła do naszego głównego kanału i dalej ruszyliśmy. Duże kanały miały wodę względnie czystą, która albo opadała do pasa, albo się podnosiła do piersi, albo nawet opadała do kolan i była względnie czysta. Było dużo powietrza. Po drodze Niemcy nie otwierali nam włazów, nie wrzucali karbidu, szliśmy względnie spokojnie. Doszliśmy do kanału (o ile teraz się dobrze orientuję) prawie że na ostatnim odcinku, gdzie kanały były małe, wąskie, tak że ja mała szłam pochylona. Woda była po łydki, ale woda nie była czysta. To była śmierdząca maź. Dla mnie najbardziej obrzydliwe było to, że płynęły szmaty, papier, jakieś różne sznurki, i to wszystko owijało się nam naokoło nóg. To dla mnie było nie do zniesienia. Myślę sobie: Boże kochany. Znowu jakieś gówno się czepia, kiedy to się wreszcie skończy? Poza tym, co mnie również przerażało, że po bokach kanału były chodniki, po których [prawdopodobnie] chodzili pracownicy kanałów, którzy czyścili kanały, smołowali. Nagle słyszę, coś piszczy. Jak kolega poświecił tam latarką, okazało się, że były tam szczury. Ja, jako młoda dziewczyna, dostałam obłędu: i szczury, i szmaty.
Doszliśmy do włazu na róg Nowego Światu i Wareckiej. Tam było wyjście z kanału. Zobaczyliśmy zbawienne światełko, otwarty kanał. Nad nim pełno młodych ludzi, którzy czekali na naszą grupę, a tutaj człowiek nie ma siły stanąć na pierwszej klamrze. Tak byliśmy zmęczeni. Dopiero cudem, ostatkiem siły woli, bo łatwiej było zejść, niż po tych klamrach wejść. Tym bardziej że ten, co szedł pierwszy, szedł po klamrze względnie suchej, a ten co szedł któryś kolejny, to klamra była już oblepiona błotem. I ręce upaciane i nogi upaciane, więc człowiek ledwo się do tego wyjścia wyciągnął. Gdyby nie to, że stali powstańcy, którzy nas wyciągali z tego kanału, to nie wiem, czy bym wylazła, bo już tak byliśmy wszyscy zmęczeni.
Wyszliśmy około godziny piątej–szóstej rano. Pomoc powstańców dla naszej grupy była ogromna. Myśmy przyszli jako jedni z pierwszych. Dostaliśmy gorącą herbatę, niektórzy nawet z rumem. Dostaliśmy, nie przy samym wyjściu z kanału, bo nas potem przekwaterowali z tego wyjścia do restauracji „Adria” na ulicę Moniuszki. Tam nam dali czyste fartuchy, bo całe nasze ciało było w cętki smołowe. Do piersi, brzuch, pupa, to były brudne śmierdzące cętki, więc dali nam piasek, wodę, naftę i myśmy to wszystko szorowały, żeby z siebie to wszystko zrzucić. W „Adrii” pozwolili nam rozłożyć się na pięknych, wygodnych fotelach wyściełanych czerwonym suknem, dla odpoczynku. Oczywiście człowiek zasnął jak kamyczek, od razu. Po dwóch godzinach nas zbudzili i mówią: „Proszę opuścić to pomieszczenie, bo już następna grupa wchodzi”. Z „Adrii” udaliśmy się na ulicę Zgoda 4, gdzie w piwnicach Gimnazjum i Liceum imienia Klementyny [z Tańskich] Hoffmanowej, [przebywaliśmy] mój ojciec, mama, ja i parę łączniczek… Dyrektorem była [Władysława] Hoszowska, która ogromnie pomagała powstańcom, ogromnie była zaangażowana w pracę konspiracyjną [i] przygarnęła naszą niewielką grupkę. Między innymi była wspaniała łączniczka, chyba „Seweryna”, która była dla mnie bardzo życzliwa i przyjazna, i bardzo nam pomagała i opiekowała się, reszta oddziału została zakwaterowana w domach na ulicy Moniuszki. Część została zakwaterowana w gmachu PKO na ulicy Sienkiewicza. Tam musiał być utrzymywany kontakt z lokalami po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, które mieściły się na ulicy Nowogrodzkiej i na Księdza Skorupki. Wielokrotnie przenosiłam różne meldunki, dokumenty z tamtej strony na naszą stronę [na ulicę] Sienkiewicza [lub] na ulicę Zgoda. Przy mnie w czasie nalotów [runął budynek księgarni] Gebethnera i Wolffa. Przy mnie spłonął całkowicie malutki kościółek na ulicy Moniuszki. Przy mnie został bardzo poważnie zniszczony gmach PKO. Wszystko wokoło się paliło: Sienna się paliła, Wronia się paliła, Złota się paliła. Jednym słowem wszędzie pożoga, dymy.
  • Jak wyglądało przejście w Alejach Jerozolimskich?

Chodziło się podkopem, czyli pod jezdnią był podkop. Nad miejscem podkopu była ustawiona barykada. Przechodziłam tamtędy wielokrotnie na Nowogrodzką i na Skorupki. Po pewnym czasie, to było chyba już w połowie września, cała grupa, cały oddział przeszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Tam zakwaterowaliśmy się w szkole na ulicy Skorupki, ale nastrój był coraz gorszy. Coraz większe przerażenie, coraz częściej szeptano i mówiono, że trudno będzie utrzymać Powstanie. Coraz częściej w moim środowisku mówiło się, że pewno będzie trzeba skapitulować i że pewno trzeba będzie oddać Warszawę Niemcom.

  • Jak przyjmowała pani takie wieści?

Nie chciałam w to wierzyć. Wydawało mi się, że jest to niemożliwe, że entuzjazm, wola walki, wola życia jest tak ogromna, że do tego nie można dopuścić. Właściwie byliśmy oburzeni na dowództwo, że może zdecyduje się na coś takiego, że przecież my mamy jeszcze bardzo duży zapas siły ludzkiej, żeby to wszystko przezwyciężyć.

  • Skąd pani czerpała siłę, przecież to był drugi miesiąc walk?

Z ogromnego ogólnego entuzjazmu. Ludzie tam byli mniej zmęczeni niż my na Starym Mieście. W tym czasie w Śródmieściu były jeszcze szyby w oknach. Ludzie byli radośni, ludzie byli rozśpiewani. Nie było takiego przygnębienia. Nie było chyba jeszcze tyle grobów, tyle gruzów, co na Starym Mieście. Z tego się czerpało siłę. Przy końcu września padł rozkaz, że ja, moja mama i jeszcze parę osób, mamy wyjść z Warszawy jako cywile, więc wróciłam do swojego mieszkania na Wilczą 62. Tam zastałam jeszcze uciekinierów, którzy cały czas byli w naszym mieszkaniu. Wielkim wstrząsem dla mnie było wyjście naszej Armii Krajowej z Warszawy po kapitulacji.

  • Z Warszawy wyszła pani z ludnością cywilną?

Z Warszawy wyszłam z ludnością cywilną.

  • Rodzice towarzyszyli pani?

Nie. Ojciec z całym oddziałem VII tych, którzy nie wyszli jako cywile, bo byli tacy, co wyszli jako cywile, ale gros wyszło jako żołnierze Armii Krajowej, wychodził z ulicy [Śniadeckich] na placu Politechniki. Wtedy żegnaliśmy ich. To było dla mnie ogromne przeżycie. Żegnałam i widziałam wtedy po raz ostatni ojca. Nie wiedziałam, co się będzie z nim działo. Żegnaliśmy oddział mojej siostry – „Krybar”. Żegnałam wszystkich tych, którzy ze mną walczyli, którzy ze mną służyli. W naszych oczach była szalona rozpacz, że to się już skończyło, że ten piękny, ogromnie wzniosły okres tak szybko się zakończył, że chcieliśmy jeszcze tyle zdobyć. Żołnierze składający broń, widziałam to dokładnie, odchodzili w ogromnej ciszy, z ogromną godnością, spokojnie, tak jakby to ich nie dotyczyło, z ogromną żołnierską dumą. Z Warszawy wyszliśmy około 4–5 października.

  • Co zabraliście ze sobą?

Właściwie nic, to znaczy to, co [mieliśmy] na sobie. Mama nas ubrała w jak najbardziej ciepłe buty, kożuch mi dała, kurtkę, bo zdawała sobie sprawę z tego, że jak nie wyniesiemy tego z Warszawy, to nikt nam tego nie da. Trasa była ulicą Koszykową do Raszyńskiej, Raszyńską do Filtrowej, Filtrową do placu Narutowicza, potem Grójecką do Włoch i tam uciekliśmy z transportu. Potem do Milanówka. W Milanówku byliśmy w szkole. Moja mama wróciła do Warszawy 19 stycznia, a więc właściwie 2–3 dni po wejściu armii sowieckiej po zajęciu, po wyzwoleniu Warszawy. My byliśmy w szkole w Milanówku, wróciliśmy w maju. Oczywiście tutaj szkoła – Gimnazjum imienia Hugo Kołłątaja, potem praca, studia, praca. Pracowałam długo, do emerytury w roku 1991.

  • Co się stało z pani rodzicami?

Ojciec z grupą dostał się do Ożarowa, do obozu w Ożarowie i stamtąd przenieśli go do obozu jenieckiego Gross Born. Tam był w obozie aż do zajęcia obozu przez wojska radzieckie. Wrócił w 1945 roku i w związku z tym, że na domach warszawskich były napisy „Śmierć skrytobójcom z AK” no i na skutek całej sytuacji musiał być w konspiracji, to znaczy musiał się ukrywać. Ukrywał się pod obcym nazwiskiem – Antoni Kowalczyk. Pracował w spółdzielni nauczycielskiej [„Zaranie”]. Ukrywał się aż do roku 1947, kiedy był wydany dekret o amnestii dla żołnierzy Armii Krajowej. Do tego mieszkania po wojnie wszyscy nasi znajomi i z konspiracji, i cywilni znajomi, prywatnie się schodzili, bo wiedzieli, że jedynie ten lokal z tych wszystkich się utrzymał. Więc wszyscy, którzy wracali do Warszawy, a wracało ich bardzo dużo, wszyscy się tutaj u nas zatrzymywali. Również po wojnie bardzo dużo z tych ludzi, którzy współpracowali z ojcem z oddziału VII, do nas przychodziło. Przychodziła „Seweryna”, przychodziła „Marylka”, przychodziła „Łucja”, przychodził „Krzyś”, przychodził Janicki – „Przepiórka”, przychodził Hintze.

  • Jakby pani miała tyle lat, ile miała pani w czasie Powstania, to by poszła pani znowu do Powstania?

Tak, zdecydowanie bym poszła. To był dla mnie najpiękniejszy okres w życiu.


Warszawa, 11 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Krystyna Sztarejko Pseudonim: „Krystyna” Stopień: łączniczka, biały personel Formacja: KG AK Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter