Krystyna Zawadzka „Krysia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Zawadzka, z domu Kondracka, urodziłam się 9 września 1925 roku w Mławie, pseudonim „Krysia”, sanitariuszka w Batalionie „Zośka”, 3. kompania „Giewonta”.

  • Co robiła pani przed wybuchem wojny 1 września 1939 roku?


Przed wybuchem wojny mieszkałam w Mławie i uczęszczałam do Szkoły Powszechnej numer 4. Moja przygoda z harcerstwem zaczęła się bardzo wcześnie, bo już w siódmym roku życia wstąpiłam do zuchów. Potem [już starsza], wstąpiłam do drużyny harcerskiej przy tejże szkole. Tam otrzymywałam edukację harcerską, która głosiła hasło: „Ojczyzna, Nauka i Cnota”. Uczestniczyłam w dwóch obozach harcerskich szkoleniowo-wychowawczych i byłam bardzo zaangażowana w pracę mojej drużyny. Wybuch wojny przerwał tę edukację. W pierwszym dniu wojny w 1939 roku nasz rodzinny dom w Mławie został doszczętnie zniszczony [przez wybuch wojny], w związku z tym z całą rodziną, to znaczy z rodzicami i rodzeństwem, wyjechaliśmy do Warszawy i osiedliliśmy się na Żoliborzu u rodziny. To było mieszkanie mojej rodzonej ciotki Jadwigi Kondrackiej na ulicy Toeplitza 2 mieszkanie 30 przy Placu Wilsona. [Pracowała ona przed wojną w Szpitalu Ujazdowskim (Wojskowym) jako siostra oddziałowa. Szpital ten mieścił się w dawnym Zamku Książąt Mazowieckich przy ulicy Piusa XI. Pracowała tam przez całą okupację i okres Powstania. W roku 1942 wyszła za mąż za doktora Stanisława Bayera, który też pracował w tym szpitalu i razem, będąc w ścisłej konspiracji, udzielali pomocy medycznej bardzo chorym i ciężko rannym uczestnikom licznych akcji dywersyjnych w okresie okupacji, a później ciężko rannym w czasie Powstania].

  • Gdzie byliście państwo, jak został zburzony wasz dom w Mławie?


Mława to miasto, które leżało siedem kilometrów od granicy pruskiej. Ojciec był bardzo przewidujący, bo tam już były robione zasieki i były informacje o zbliżającej się wojnie. Po prostu wynajął mieszkanie w Legionowie i nas wywiózł, zabierając część mebli, część pościeli. W ten sposób żeśmy się ewakuowali z Mławy. Tak, że wybuch wojny zastał nas w Legionowie. [To działanie ojca uratowało nam życie].

  • Jak miał na imię pani tata?


Wacław Kondracki, mama Maria z domu Trzcińska, starsza siostra Alina Kondracka [po mężu Semkow], młodszy brat Tadeusz Kondracki, w czasie Powstania żołnierz.

  • Pani rodzeństwo też należało do harcerstwa w Mławie?


Tak, należeli. Brat był w czasie Powstania w „Baszcie”, siostra była razem ze mną w pierwszych dniach Powstania na Woli, ale potem, odprowadzając rannego żołnierza do jego miejsca zamieszkania została po prostu odcięta, bo już Niemcy zajęli te tereny i przez Buraków wróciła na Żoliborz. I tam już została, opiekując się osiemdziesięciojednoletnią babcią. Rodzice byli w tym czasie w Legionowie. [Ja w tym czasie walczyłam na Woli i Starym Mieście].

  • Jak pani zapamiętała pierwsze dni wojny?


Bezpośrednio nie dotknęło mnie to. O piątej rano były już w Legionowie naloty, już byli ranni, zaczął się robić ruch. Ludzie byli zaniepokojeni, szybko robili zapasy żywnościowe, kopali rowy przeciwlotnicze. [Ojciec jako maszynista kolejowy pozostawił nas w Legionowie pod opieką mamy sam zaś pozostał na posterunku, a zadaniem jego było wyprowadzić parowozy i pociągi z Mławy w kierunku Polski centralnej, żeby nie dostały się w ręce wroga, Niemców].

  • Na Żoliborzu spędziła pani lata okupacji?


Na Żoliborzu uczęszczałam na tajne komplety przy Gimnazjum i Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej, starsza siostra także, a brat jeszcze chodził do szkoły podstawowej, bo był najmłodszy. [Ojciec, po powrocie z tułaczki wojennej, przejął nad naszą rodziną opiekę. Wiedział już, że wojna nie skończy się prędko. Robił wszystko, żeby zapewnić nam byt i odpowiednią edukację. Przeniósł nas z Legionowa do Warszawy na Żoliborz].
W pierwszych latach okupacji byłam świadkiem ogromnych okrucieństw ze strony najeźdźcy, były rozstrzeliwania, aresztowania, łapanki na ulicach, w domach. Między innymi jedną z takich łapanek, którą przeżyłam osobiście, była łapanka na Żoliborzu. [Była ona nie tylko liczebnie bardzo [duża], ale przeprowadzona w sposób brutalny i agresywny. Niemcy bili ludzi karabinami szarpali i upychając ładowali do ciężarówek, a następnie wywozili do obozu zagłady do Oświęcimia. Byli także w naszym mieszkaniu na ulicy Toeplitza 2. Babcia ukryła mnie i siostrę we wnęce między drzwiami do pokojów, zastawionej szafami. Sama zaś udawała, że jest chora i nikogo więcej tu nie ma. W ten sposób ocalałyśmy].

  • Niemcy wpadali do mieszkań i wyciągali ludzi?


[Tak. Ofiarą tej łapanki padali głównie ludzie, znajdujący się w momencie łapanki na placu Wilsona, a więc piesi, rowerzyści, podróżujący tramwajami, samochodami. Ale Niemcom było to za mało. Rozsierdzeni, ziejący nienawiścią] wyciągali ludzi z mieszkań. Po prostu wchodzili na klatki schodowe, na piętra, ściągali ludzi, którzy jechali do pracy na rowerach. Rowery odbierali i składowali na placu Wilsona pod dużym drzewem. Rowerów tych była ogromna sterta]. Wszyscy [ludzie znaleźli się potem] w Oświęcimiu. To byli pierwsi więźniowie oświęcimscy.

  • Z kim pani się ukryła?


[Ukryłam się z siostrą, a uratowała nas babcia o czym mówiłam wcześniej. Mebli nie odsuwali].

  • Z czego się utrzymywali pani rodzice w czasie okupacji?


W czasie okupacji początkowo [trudnili się] trochę handlem żywnością.
[Dla wyjaśnienia trochę historii. Niemcy jako okupant, wydzielili z terytorium Polski obszar zwany Gubernią. Pozostałe tereny przyłączyli do Rzeszy. Na obu tych terenach był różny system zaopatrzenia ludności w żywność. W Guberni – reglamentacja, kartki czyli żywności było stanowczo za mało. Natomiast mieszkańcy terenów przyłączonych do Rzeszy mieli możliwość kupowania jej na tak zwanym wolnym rynku a więc więcej. Przywożąc tę żywność z Rzeszy do Guberni przez tak zwaną zieloną granicę można ją było zużytkować na potrzeby własne lub sprzedać].

  • Pensja taty pozwalała na to, żeby utrzymać rodzinę?


Początkowo ojciec nie zgłosił się do pracy na kolei. Myślał ze utrzyma nas handlując przywiezionym z Rzeszy towarem. Wymagało to nielegalnego przekraczania granicy raz po towar drugi raz z towarem. Proceder ten groził karą śmierci. Musiał go więc zaniechać]. Ciężko było. Ponieważ nasza ciotka była dyplomowaną pielęgniarką, [żoną doktora Stanisława] Bayera, oboje pracowali w Szpitalu Ujazdowskim, to myśmy z siostrą na zmianę jeździły [drogą] nad Wisłą na ulicę Piękną, dawniej nazywała się Piusa i przywoziłyśmy w pojemnikach obiady. To było podstawowe wyżywienie. Potem były kartki, to wiadomo, jakie to było wyżywienie. [Niewystarczające i niezdrowe. W tej sytuacji ojciec musiał po prostu iść do pracy na kolei. Początkowo był maszynistą a po wojnie dyżurnym ruchu na Dworcu Zachodnim].

  • Gdzie odbywały się tajne komplety?

 

Komplet składał się z sześciu dziewcząt, lekcje odbywały się w naszych prywatnych mieszkaniach po kolei, raz u jednej, raz u drugiej. [Miałyśmy] wspaniałych profesorów, nawet akademickich.

  • Pamięta pani nazwiska?


Pamiętam, oczywiście, polonistką była pani profesor Bartnicka, biologię wykładała pani Wipszycka, matematykę wykładała pani Wiatrowa, fizykę pani Jankowska, [historię pani Krzywonos, język niemiecki pani Deutschmanowa]. Była religia, którą prowadził ksiądz. Jeszcze dyrektorka tego gimnazjum – pani Drucka-Lubecka wykładała chemię. [...] Codziennie lekcje odbywały się gdzie indziej. Żeby upozorować, że my gdzieś chodzimy, gdzieś się uczymy, [z tego powodu] byłam po prostu oficjalnie uczennicą zawodowej szkoły dziewiarskiej. Zajęcia odbywały się na Placu Inwalidów [10]. Były to zajęcia niby w zakresie szkoły zawodowej, natomiast myśmy miały kartki, zeszyty pod bluzką i słuchałyśmy wykładów i lekcji. [Dodam przy tym że były to komplety tajne, w ścisłej konspiracji a więc niebezpieczne. Dodatkowym utrudnieniem był podręczników szkolnych, książek do obowiązkowej lektury. Wypożyczałyśmy je jedna koleżanka drugiej na dwie, trzy godziny]. Do wybuchu Powstania ukończyłam pierwszą klasę liceum, a maturę robiłam już po wyzwoleniu.

 

  • Mówiła pani, że w Mławie już od dziecka była pani harcerką. Czy zetknęła się pani z konspiracją?


W czasie okupacji, patrząc na okrucieństwa, które Niemcy robili w stosunku do ludności polskiej, zapragnęłam wziąć czynny udział w walce z okupantem, z okrutnym najeźdźcą. Za pośrednictwem moich koleżanek z kompletów dostałam się w 1942 roku do drużyny harcerskiej Szarych Szeregów. Instruktorką, która prowadziła szkolenie sanitarne w tej drużynie, była Lusia Gołod-Gołębiowska, pseudonim „Lusia”. Ona nas szkoliła w zakresie udzielania pierwszej pomocy rannym i chorym. Również wprowadzała nas w tajniki akcji małego sabotażu.

Na przykład Niemcy rozwieszali plakaty i pisali: Deutschland siegt an allen Fronten. Wystarczyło, że literę „s” zmieniało się na literę „l” i było Deutschland liegt an allen Fronten. [W języku polskim: „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”, po zmianie litery „s” na „l” – „Niemcy leżą na wszystkich frontach”]. Potem rysowało się tam byle jakiego żółwia i pisało się Festina lente, to znaczy „Spiesz się powoli”, ażeby zachęcać do sabotowania robót wykonywanych na rzecz okupanta.

 

  • Kiedy to się robiło; rano, wieczorem, czy w dzień? Pani chodziła z koleżanką?


Zawsze z kimś, z koleżanką albo z siostrą [Aliną Kondracką, Semkow po mężu. Najczęściej rano lub przed wieczorem. Wieczorem nie, bo obowiązywała od godziny dziewiętnastej tak zwana godzina policyjna i zakaz wychodzenia na ulicę. Od tej godziny obowiązywało również zaciemnienie okien].

  • Czy pani rodzice wiedzieli o tym, że pani jest z siostrą w konspiracji?


Wiedzieli, rodzice wszystko wiedzieli. Ciotka i wujek, z którymi byliśmy bardzo zżyci zawsze mówili: „Dziewczynki, bądźcie odważne, ale i rozważne”. Tak że wiedzieli, że my wszyscy jesteśmy w konspiracji. Brat miał czternaście lat, ja miałam osiemnasty rok w tym czasie.

  • Pamięta pani, kiedy pani składała przysięgę?


Tak przysięgę składałyśmy na wierność Ojczyźnie w kościółku położonym na górce, na ulicy Gdańskiej na Żoliborzu.

  • Dużo osób składało tę przysięgę?


Tak, była siostra, była Basia Skwarska, pseudonim „Basia”, Danka Sidorowicz, pseudonim „Zosia”, potem zmieniła pseudonim na „Danusia”, była Monika Miedziejewska, Hala Lorens. To są koleżanki, które pamiętam.

  • Kiedy to było: rano, wieczorem? Jak panie się spotkały w tym kościółku?


Chyba to było przed południem. [Do kościoła przyszłyśmy każda osobno, zawiadomione przez naszą instruktorkę Lusię Gołod-Gołębiowską, pseudonim „Lusia”].

  • Pamięta pani, jaki to był dzień, który to był rok?


To mogło być chyba w 1942 roku. [Dokładnej daty nie pamiętam].

  • Czy uczestnicząc w małym sabotażu brała pani udział w jakichś niebezpiecznych akcjach? Długo malowało się takiego żółwia?


Króciutko się malowało, bo jedno kółko, drugie kółko i dwie [pary łapek], tak że bardzo krótko.

  • Miały pani jakiś plan, że na przykład maluje pani na konkretnych ulicach?


Nie, planu specjalnie nie było, tylko po prostu to było spontaniczne.

Chciałabym dodać, jeśli chodzi o okres okupacji i pobytu na Żoliborzu, że będąc na tajnych kompletach równolegle podjęłam pracę w biurze; to była niemiecka firma Adam Opel AG Rüsselshein, która mieściła się na Włościańskiej 52. Tam pracowałam jako Büropraktikantin. Ponieważ to było przedsiębiorstwo, które świadczyło usługi remontowe samochodów wojennych, to otrzymałam legitymację, że jestem niezbędnie potrzebna do pracy w tymże biurze.

  • Była pani spokojna na ulicach?


Miałam taką właśnie legitymację. Mało tego, dostałam jeszcze z tego biura legitymację dla mojej starszej siostry z tytułem Haushilfe, „pomoc domowa”, że ona była moją pomocą domową. Jak poszłam po legitymację dla siostry do dyrektora zakładu, który mówił po polsku i powiedziałam, że [proszę] dla siostry legitymację, to powiedział: „Ty jesteś fałszywa wąż”. Tak określił i dał legitymację. Siostra miała taką przygodę, że ją wylegitymowali [na ulicy], bo była łapanka i ta legitymacja uratowała ją [od] wywózki. Mnie się to nie przydarzyło.

 

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały przygotowania do Powstania Warszawskiego?


Uczyłyśmy się bandażowania: jak się bandażuje kończyny górne, kończyny dolne, głowę, szyję, jak się zakłada opaskę uciskową, żeby zatamować krwawienie, robiłyśmy zastrzyki do jaśków, żeby się nauczyć [robienia] domięśniowych zastrzyków. Miałyśmy podstawowe zaopatrzenie apteczek, ale to było małe zaopatrzenie, trochę rivanolu, trochę bandaży, gazy. I to właściwie wszystko. Nawet nie pamiętam, leków to chyba żadnych nie było. Wyposażenia naszych apteczek były bardzo skąpe. [Miałyśmy nadzieję, że się poprawi z chwilą wybuchu Powstania. Tak jednak nie było. Środki te otrzymywałyśmy od czasu do czasu na punktach sanitarnych, a pochodziły zazwyczaj ze zrzutów alianckich].

  • Kiedy i w jaki sposób pani się dowiedziała o Powstaniu Warszawskim? Czy mówiło się [o tym], że wybuchnie Powstanie, że Rosjanie się zbliżają?

 

Byłyśmy zawiadomione o wcześniejszym terminie wybuchu Powstania. Było powiedziane, że mamy być aż do odwołania na punkcie u koleżanki Moniki Miedziejewskiej. To było na ulicy Pogonowskiego na Żoliborzu. Tam czekałyśmy dzień i noc, potem było odwołanie. Potem, powiedzmy dwa dni przerwy, stale byliśmy w kontakcie, dostałyśmy zawiadomienie, że mamy wyruszać. To była chyba godzina czternasta. Jak myśmy wsiadały do tramwaju, jadąc w kierunku Dworca Gdańskiego, to do tramwaju wskoczył jakiś młody chłopak, który był już ranny w piętę [z buta leciała mu krew]. Tak że już się zaczęło. Natomiast na Dworcu Gdańskim stał czołg, jakaś atrapa, czyli Niemcy już byli przygotowani, że coś się będzie tutaj działo, już zabezpieczali się czołgami. Myśmy dotarły na nasz punkt zborny na Dzikiej pod numerem 3. To było mieszkanie Lusi Gołod-Gołębiowskiej. Tam żeśmy przesiedzieli noc, a drugiego [dnia z rana] żeśmy wyruszyły do szpitala Karola i Marii, który mieścił się na Lesznie pod numerem 136. Tam zameldowałyśmy się u majora „Skiby” [Cyprian Sadowski], że prosimy o przydział do jednostki jako sanitariuszki. Ponieważ w tym dniu w szpitalu była pełna obsada sanitarna i lekarska, odesłano nas na ulicę Mareckiego [róg Karolkowej] do fabryki „Telefunkena”, gdzie punkt zborny miał batalion „Zośka”. Tam już były uformowane dwie kompanie; pierwsza i druga, a trzecia dopiero się formułowała. Myśmy, to znaczy moja siostra, Basia Skwarska, Danka Sidorowiczówna i Lidka Markiewicz-Ziental, dostały [do niej] przydział [2 sierpnia. Była to 3. kompania „Giewonta” (podporucznika Władysława Cieplaka]. Od tego momentu byłyśmy we wszystkich akcjach bojowych tegoż batalionu na terenie Woli, Starego Miasta. Inne koleżanki, jak Lusia i Lidka, które wyszły kanałami do Śródmieścia, to jeszcze przeszły szlak bojowy: Śródmieście, Czerniaków i znowu Śródmieście.

 

  • Proszę opowiedzieć o swoim szlaku bojowym.

 

Początkowo budowało się barykady. [Zadaniem naszym było], żeby zdobywać większe obiekty, gdzie byli zgromadzeni Niemcy. W pierwszych dniach Powstania [2 sierpnia] zdobyliśmy kompleks budynków szkolnych przy ulicy Okopowej 55a. To był bardzo duży teren i dużo budynków. To była akcja, która była chlubą naszego batalionu. Tam zastaliśmy bogato zaopatrzone spiżarnie w żywność, broń, amunicję, a także i samochody, więc to była ogromna euforia i radość. Nazwaliśmy ten zdobyty obiekt szkolny „Twierdzą”. Z „Twierdzy” odbywały się wszelkie wypady na akcje. Toczyły się walki na terenie cmentarza augsbursko-ewangelickiego, chodziliśmy na zrzuty alianckie na cmentarze żydowskie, uczestniczyłyśmy w natarciu na fabrykę mydła Schichta na ulicy Żytniej przy Lesznie. W wyniku tych akcji i coraz większej ilości rannych punkt opatrunkowy przeniesiony został z Mławskiej 3 do budynku szkolnego „Twierdzy”.

Bardzo duża nasza akcja była 5 sierpnia. To było zdobycie „Gęsiówki”. „Gęsiówka” to był obóz karny dla Żydów, który mieścił się przy ulicy Gęsiej, obejmował dość duży teren. W pobliżu tegoż obozu znajdował się również Pawiak. Naszym zadaniem było, żeby zdobyć „Gęsiówkę”, ale także i Pawiak. Do zdobycia Pawiaka nie doszło, bośmy się dowiedzieli, że Polacy więzieni na Pawiaku zostali przed Powstaniem wywiezieni, bo Niemcy już widocznie czuli, że będzie Powstanie i ich wywieźli. Natomiast skoncentrowaliśmy się na odbijaniu „Gęsiówki”. Bardzo nam pomocny w tym ataku był zdobyty czołg, który sforsował mur, który posiadał wieże strzelnicze, bunkry. Tak żeśmy się dostali na dziedziniec. Widok był okropny, bo z baraków na dziedziniec powychodzili w pasiakach wymizerowani ludzie: głodni, umęczeni, ze łzami w oczach, dziękowali nam, rzucali się nam na szyje, całowali. Byli to Żydzi różnych narodowości: i Grecy, i z Rumunii, i z Węgier, i oczywiście też polscy Żydzi. Odbiliśmy około trzystu Żydów. Tam było [ich] znacznie więcej, ale wcześniej Niemcy powywozili ich do różnych obozów zagłady, tu zostawili tylko rzemieślników, którzy byli im potrzebni do różnych rzeczy. Ci odbici Żydzi zgłosili swój akces, że chcą także nam pomóc i uczestniczyć w walkach. Byli to i lekarze i mechanicy, elektrycy, krawcy, kucharze. Potem w czasie Powstania, jak byliśmy na Długiej, to pomagali przenosić na noszach rannych.

 

  • Zaczęli walczyć razem obok Polaków?


Tak, włączyli się obok Polaków.

  • Czy większość z nich włączyła się do walki?


Na pewno nie wszyscy, ale większość.

Mam takie wspomnienie, jednocześnie jest to związane z wielkim sprytem, jeśli chodzi o naród żydowski. Muszę powiedzieć, że myśmy głodowali, bo przecież nie było co jeść, gdzieś się dostało jakieś suchary czy w jakiejś piwnicy [znalazło] się jakieś zapasy. Nie było zorganizowanej kuchni polowej, żeby można było coś zjeść. Tymczasem oni, nie wiem, skąd, z podziemia czy skądś, wydobywali jakieś puszki; z ozorami, a to wołowe, a to [smalec]. Jakoś to organizowali, nie umiem tego wytłumaczyć, to tylko ich narodowy spryt chyba.

  • Ale dzielili się?


Dzielili. Na ulicy Długiej pod numerem 7, gdzie był jeden z większych szpitali w bramie jakiś Żyd dał mi dwie puszki.

Nawiasem mówiąc, później, już po wyzwoleniu, będąc w Radomiu, gdzie znalazłam się po Powstaniu u mojego ciotecznego brata, który tam był lekarzem weterynarii w rzeźni, ten Żyd poznał mnie na ulicy i zaofiarował pomoc. Przed wojną był właścicielem dwóch sklepów jubilerskich w Radomiu, które oddał Polakom jak Żydów zabierali do getta. To był bardzo zamożny człowiek. Jak już wrócił po wyzwoleniu, to objął prowadzenie tych sklepów i już był bardzo zamożny.

  • Czy pamięta pani jak się nazywał?


Nie, nie pamiętam. [Ale najprawdopodobniej nigdy go nie znałam z nazwiska].

  • Relacje między Polakami i Żydami układały się bardzo dobrze?


Dobrze. Jak mnie rozpoznał, a to już przecież był listopad czy grudzień 1944 roku, to załatwił mi, że mogłam już chodzić na komplety, które organizowała pani profesor od muzyki, ale już żeśmy się uczyli. Dwukrotnie dostarczył mi całą torbę świeżych, chrupiących bułeczek, ofiarował się, że jeśli mam jakieś pieniądze ponad kwotę, którą można było wymienić (bo była ograniczona wymiana pieniędzy i można było wymienić tylko jakąś określoną kwotę), to on mi również jest w stanie wymienić te pieniądze. Ofiarował transport do Warszawy, żeby stwierdzić, co zostało z naszych mieszkań, czy da się coś jeszcze uratować, ale z tego już nie skorzystałam. A [żydowskich] lekarzy odprowadziłam na Leszno do [szpitala] Karola i Marii i oni tam podjęli pracę. Tak że [Żydzi] bardzo pomagali. [Byli nam wdzięczni za wyzwolenie].

Akcja na „Gęsiówce” była jedną z większych akcji. Walki [jednak] toczyły się wszędzie. Nie było tak, że tu jest linia frontu, a tu jest na tyłach. Każdy dom, każda ulica stawała się terenem walk. Były walki o szpital Jana Bożego, potem były walki o szkołę na Sapieżyńskiej. [Wobec pogarszających się warunków w szpitalach – ranni zapełniali już i inne, nawet kościoły, między innymi kościół świętego Jacka przy ulicy Freta. Doktor „Brom” (Zygmunt Kujawski batalionowy lekarz „Zośki”) otrzymał polecenie od pułkownika „Radosława” (Jan Mazurkiewicz) zorganizowania nowego szpitala. Urządził go w pokojach na pierwszym piętrze sale szpitalne, w piwnicy salę operacyjną w budynku przy ulicy Miodowej 23 z bramą i przejściem na ulicę Długą 21. pomagałam mu wraz z kolegami powstańcami i ludnością cywilną w urządzaniu tego szpitala. Działo się to 17 sierpnia. Znosiliśmy rannych, około pięćdziesięciu osób, łóżka, pościel, bieliznę. Następnego dnia rano w wyniku nalotów sztukasów zburzone zostało skrzydło budynku, w którym znajdował się szpital. Zginęło wiele osób. W związku z tym szpital przeniesiony został do drugiego skrzydła budynku do piwnic. A rannych przybywało coraz więcej. Operacje (na przykład amputacje kończyn, trepanacje czaszki, wyciąganie odłamków, transfuzje krwi, szycie i tym podobne) odbywały się przy świetle reflektorów samochodowych, świec. Ocenia się, że w końcu sierpnia w szpitalu tym znajdowało się około stu sześćdziesięciu rannych].

  • Gdzie pani działała: w szpitalu polowym, czy na pierwszej linii ognia opatrywała pani rannych?


Też byłam na pierwszej linii, udzielałam pomocy sanitariuszce „Marynie”, która była ranna na terenie getta. Razem z Andrzejem [Romockim] „Morro” żeśmy się wdrapywali na gruzy, żeby ją ściągnąć i jeszcze drugą sanitariuszkę, która zresztą zmarła. „Maryna” brała jeszcze udział w innych akcjach.

  • Ale zginęła w czasie Powstania Warszawskiego?


Tak.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?


Pseudonim „Maryna”, [Maria Kowalska, zastrzelona i spalona w szpitalu na ulicy Długiej, który mieścił się w budynku byłego Ministerstwa Sprawiedliwości].

  • Andrzej [Romocki] „Morro” pomagał pani?


Tak, pomagał. [A właściwie ja jemu]. Potem ściągaliśmy ich oczywiście pod strasznym ostrzałem. [Gdy kwatera Batalionu „Zośka” przy ulicy Franciszkańskiej 12 została zbombardowana, natychmiast zorganizował akcję ratowniczą dla rannych (pomoc medyczna, odgruzowywanie i tym podobne). Brał udział w akcji „Sieczychy” – strażnica na skraju puszczy Białej koło Wyszkowa razem z „Zośką” Tadeuszem zawadzkim, który zginął w tej akcji. Uczestniczył w akcji przebicia się „górą” ze Starówki do Śródmieścia od ulicy Bielańskiej. Akcja bardzo trudna i niebezpieczna. I wiele, wiele innych].

  • Jak Pani zapamiętała Andrzeja [Romockiego] „Morro” jako człowieka?


[Był bardzo inteligentnym], wspaniałym człowiekiem, świetny organizator, zawsze uczynny, życzliwy, pierwszy do akcji, przy najtrudniejszych odcinkach zawsze był pierwszy.

  • A jako kolega?


Jako kolega był bardzo serdeczny, uczynny.

  • Ma pani jakieś wspólne wspomnienia z nim?


Nie znałam go w czasie okupacji, poznałam go dopiero w czasie walk. W każdym razie trzeba go wymienić, potem trzeba wymienić naszych kolegów, którzy stali się legendą tegoż batalionu. To byli: Tadeusz Zawadzki „Zośka”, którego imię nosi nasz batalion [śmiertelnie ranny w pierś zmarł w sierpniu 1943 roku podczas akcji w Sieczychach, zdobywając stanicę], [następnie] był „Rudy” – Janek Bytnar – przyjaciel „Zośki”, który wcześniej jeszcze, bo wiosną (23 marca) 1943 roku został aresztowany, odbity trzy dni później w słynnej akcji pod arsenałem, zmarł skatowany przez gestapo w dniu 30 marca 1943 roku. Trzeba tu także wymienić „Anodę” Jana Rodowicza, uczestnika wyżej wspomnianej akcji i wielu innych w wielkiej dywersji, wielokrotnie ranny. Aresztowany w Wigilię Bożego Narodzenia w 1948 roku, zmarł zamordowany w czasie śledztwa].

  • Wszyscy powstańcy są też legendą, wszyscy są bohaterami.


Tak, ale ci szczególnie się wyróżniali spośród innych. [Dziś cała Polska zna tych bohaterów z Batalionu „Zośka”. Swoim męstwem rozsławili ten batalion. Wiele szkół, organizacji i stowarzyszeń nosi ich imiona, a nawet jednostki wojskowe jak na przykład pułk komandosów z Lublińca. Zainteresowanych zachęcam do zapoznania się z liczną literatura na ten temat].

  • Były walki, ale był też czas wolny. Proszę powiedzieć, gdzie państwo na przykład spali.


Trzeba było spać. Jeżeli były jeszcze niezniszczone kwatery, tośmy spali na podłogach, czy gdzieś w tych mieszkaniach, a potem w piwnicach w kucki, jak już były tylko ruiny. Ani umyć się nie było czym, bo woda była do picia, ani coś ugotować, czy coś zrobić, to nie było możliwe.

  • A dlaczego się spało w kucki?


Dlatego, że był straszny tłok, było bardzo ciężko. Ludzie przychodzili, uciekali z jednych domów do drugich, zniszczeni przychodzili do drugich, [były] matki z małymi dziećmi.

  • Czy mieli państwo jakiś wolny czas, żeby usiąść, porozmawiać, pośpiewać piosenki?


Niewiele. Natomiast pamiętam, że na Starym Mieście zawsze wieczorem przychodził [do piwnic, gdzie leżeli ranni] taki młody pan i po prostu śpiewał nam piosenki. Ale zauważono, że po jego pobycie z nami, na drugi dzień od razu rozpoczynały się ataki, bombardowania i naloty samolotowe. Zaczęto podejrzewać, że to jest może jakiś szpieg.

  • To był cywil?


To był cywil. Przychodził, żeby niby rozweselić atmosferę, wnieść troszkę radości i troszkę jakiegoś wytchnienia.

  • To był starszy czy młody człowiek?


W średnim wieku. Potem zniknął, bo myśmy też się przemieszczali: byliśmy na Mławskiej 5, na Sapieżyńskiej, byliśmy na Franciszkańskiej [12].

Potem, ponieważ tych prowizorycznych punktów [sanitarnych] tworzyło się bardzo dużo, więc miałam takie zadanie, żeby stworzyć możliwie najlepsze warunki dla rannych, stworzyć bardziej stacjonarny szpital. Z tych punktów sanitarnych na noszach żeśmy przenosili rannych najpierw na ulicę Długą 7.

To był szpital w budynku byłego Ministerstwa Sprawiedliwości. To był duży budynek, duży szpital, ale tragicznie zakończył swoją pracę. Tam, jak Niemcy zaatakowali i zajęli ten szpital, to zrobili masakrę. Wszystkich rannych i personel wywlekali na dziedziniec. Tam rozstrzeliwali ich i żywcem palili. W każdym razie, nie pamiętam, ile osób, ale [ocenia się, że około] trzystu osób.


Będąc na Długiej 7, byłam jeszcze uczestnikiem takiego wydarzenia. W pewnym momencie, [siedzieliśmy, bo] było troszkę spokojniej, na ulicę Kilińskiego wjechał czołg pułapka. To był czołg naładowany materiałami wybuchowymi, a wszyscy myśleli, że to wjeżdża zdobyty czołg. [Była ogromna] radość, [wszyscy] wybiegli ze szpitala, z sąsiednich domów. Zrobił się straszny ruch i w pewnym momencie nastąpił wybuch, [wywołany] za pomocą zegara. Szacowano, że zginęło wtedy około trzystu osób, w tym trochę ludności cywilnej, nie tylko powstańcy i było bardzo dużo rannych. Mieliśmy wtedy na Długiej 7 bardzo dużo pracy, bo trzeba było udzielać pierwszej pomocy.

 

  • Pani nie chciała biec, żeby zobaczyć jak ten czołg wjeżdża? Bo przecież wszyscy biegli...


[Gdy] tam wybiegłam, to już było po wszystkim, już nastąpił wybuch. Potem podjęto decyzję, że trzeba zorganizować następny szpital na ulicy Miodowej 23 róg Długiej. Było to bardzo obszerne pomieszczenie po byłej aptece. Tam było dużo pomieszczeń magazynowych, tak że wydawało się, że tu żołnierze będą mieli godziwą opiekę za trud i rany, które odnieśli. Ale to trwało bardzo krótko. Ponieważ Niemcy włączyli do akcji samoloty, armaty, moździerze, tak zwane szafy grające, to już była taka atmosfera, żeby tylko utrzymać się na tym terenie. O zdobywaniu nowych terenów nie było już mowy. Chyba koło 25 sierpnia ewakuowała się kanałami Komenda Główna AK, w tym Bór Komorowski. Właz do kanałów był na Placu Krasińskich przy zbiegu ulic [Długiej i Miodowej]. Nie udało się tego utrzymać w tajemnicy, wieść się rozeszła.

  • Tego samego dnia?


Tak, tego samego dnia rozeszła się wieść, więc zrobiła się wśród powstańców atmosfera strachu i lęku, że tu będzie bardzo gorąco, że trzeba się przygotować na to, że ci, którzy nie będą mogli wyjść [do Śródmieścia kanałami], są skazani na zagładę. Zdrowi i lekko ranni po prostu dostawali przepustki i [szli] do tego włazu. Tam też było bardzo niebezpiecznie wejść. Dwukrotnie badałam tam sytuację, jak by można z [ciężko] rannymi [tam wejść]. Te włazy były bez przerwy pod ostrzałem. Trzeba było przebiegać i [dopaść] do włazu na komendę, bo tam [był] taki tłum, że by się [wszyscy] podeptali. [Widziałam wchodzące do włazu oddziały wraz ze lżej rannymi]. Wszyscy uciekali do Śródmieścia. Myśmy zostały: ja i inne sanitariuszki. Część poszła kanałami, na przykład Lidka Ziental. [Tych, którzy zdecydowali się na ewakuację kanałami czekało wiele niemiłych niespodzianek. Kanał to burzowiec z wszelkiego rodzaju ściekami, sięgającymi na wielu odcinkach do kolan, cuchnący, odrażający. Wszędzie ciemno, łatwo zabłądzić. Niemcy wiedząc o tym sposobie ewakuacji rzucali do włazów granaty, strzelali, wpuszczali gazy trujące. Nie była to łatwa droga].

  • Pani dostała rozkaz, żeby zostać?


Nie, to był mój wybór.

  • Dowódca powiedział, że każdy ma wolny wybór, że albo idzie kanałami do Śródmieścia albo zostaje z rannymi?


Tak. I to był mój wybór. [Widząc] tych ciężko rannych, [patrzących], jak ich koledzy [odchodzą do kanałów, wybór nie mógł być inny]. Jedni prosili o truciznę, drudzy szkłem podcinali sobie żyły, [zostawiali sobie ostatnią kulę w ukrytym pistolecie, żeby nie dożyć klęski Powstania i zejść z tego świata z honorem].

  • Ci ranni wiedzieli, że jak wejdą Niemcy, to nie będzie niewoli tylko śmierć?


[Tak. Mieliśmy] już taką sytuację, która się odbyła właśnie w szpitalu na Długiej 7, że wszystkich wymordowali, wyrzucili [i spalili]. Tam nikt nie ocalał.

  • Jak podchodziła do tego ludność cywilna?

 

Większość [mieszkańców Warszawy] wspomagała powstańców. Zdarzały się jednostki, które oceniały, ze to był niepotrzebny zryw, bo zbyt dużo ofiar pochłonął, zarówno w ludziach jak i w majątku osobistym tych ludzi. Były różne opinie, ale musieli się pogodzić z faktem. Fakt był, że Powstanie było, był zryw narodowy. Dzisiaj historycy oceniają tę całą akcję.

 

  • Czy ranni powstańcy, którzy prosili o truciznę albo podcinali sobie żyły robili to ze strachu?


Oni to robili może nie ze strachu, ale nie chcieli dożyć tej strasznej chwili, że się kopie i strzela do leżącego, który już ledwie dyszy, [a nade wszystko nie chcieli dożyć klęski].

  • Była pani świadkiem takiego zdarzenia, że kolega kolegę prosił, żeby go zastrzelić?


Ponieważ niektórzy [ranni leżący w tym szpitalu] byli ubrani w panterki zdobyte w magazynach [niemieckich] na Stawkach oraz sznurowane wojskowe buty ze świńskiej skóry albo na nogach, [jeśli] mieli całe nogi, albo jak nie [mieli nóg], to buty gdzieś tam stały [obok właściciela], to przechodziłam po wszystkich łóżkach i po prostu robiłam rewizję, co oni mają. Zabierałam im aparaty fotograficzne. Niektórzy mieli jakiś mały pistolecik z jedną kulką, żeby sobie w głowę strzelić w razie krytycznej sytuacji. [Zabierałam to], żeby, jak Niemcy wejdą do szpitala, te rzeczy nie wywoływały większej agresji [i nie utożsamiały osoby z powstańcem].

  • Czy pani schowała gdzieś te rzeczy?


Chowałam pod gruzami. Jakieś papiery, które mieli ze sobą, czy legitymacje, zdjęcia, [listy] po prostu paliłam, po to, żeby [był ranny] „goły i wesoły”, jak to się mówi. Żeby możliwie [jak najbardziej] upozorować, że on jest cywilem. [Niemcy bowiem] wpadali [do izb szpitalnych i rozsierdzeni, zaopatrzeni w broń palną (karabiny, granaty) strzelali „na oślep”, krzycząc:] Banditen von Warschau. […]

Najgorszy był już ten ostatni dzień, bo Niemcy przystąpili do generalnego szturmu, żeby [wszystko i wszystkich] wykończyć do końca, żeby nikt nie wyszedł spośród tych gruzów. Od świtu do nocy samoloty i bomby, [karabiny maszynowe, armaty]. Już nie było domów, ludzie [razem z nami] siedzieli w schronach w piwnicach, szpitale też były w piwnicach. Niektórzy oceniali, że na nasz szpital między godziną dziewiątą a dziesiątą, na te ruiny spadło chyba ze dwanaście bomb. Modliliśmy się, żeby schody, które były jedynym wyjściem [z piwnic], nie zaczęły się palić, żeby można było ewentualnie wyjść, [bo ogień szybko się rozchodził]. Na głowę sypał się nam tynk, cegły, kurz, było ciemno, nie było wody, nic do picia, język sztywny. Tylko czekaliśmy, kiedy zaczną łomotać karabiny niemieckie i wpadną Niemcy. Ale w tym całym nieszczęściu mieliśmy szczęście. W jednej z piwnic szpitalnych leżało pięciu rannych jeńców niemieckich. My humanitarnie żeśmy sprawowali opiekę również nad tymi Niemcami, nie robiąc żadnej różnicy pomiędzy Polakami a jeńcami niemieckimi. Dostawali taką samą opiekę medyczną, na jaką nas było stać, takie samo wyżywienie, jakie mieliśmy możliwości im dać. W tym momencie, kiedy już Niemcy wpadli do piwnicy, to krzyknęli [w języku niemieckim: „Są tu Niemcy?”. Kiedy usłyszeli od swoich rodaków – jeńców niemieckich, ze tak, odstąpili na moment od użycia broni, oczekując od nich dalszych informacji i wyjaśnień. W ten sposób asekurowali się strzelając „na oślep” przed zabijaniem swoich rodaków, a były takie przypadki].

  • Czy to byli Niemcy z Wehrmachtu?


Trudno mi jest powiedzieć. [Głównie byli to esesmani, ale i także] z Wehrmachtu; albo już byli [zmęczeni i] wyczerpani, bo walki w mieście to nie są walki na froncie, to są bardzo trudne walki [i zaniechali chwilowo użycia broni].

  • Nie pamięta pani, czy to byli oficerowie czy szeregowcy?


Chyba raczej szeregowcy. Wpadli [do piwnicy] z bronią palną, [mieli] naboje nawieszane [na szyję, jak sznury korali], granaty w rękach, karabiny maszynowe. Nasza postawa w stosunku do jeńców niemieckich uratowała nam życie. Niemcy powiedzieli Alle raus! „Wychodzić!”, i po kolei zaczęła się ewakuacja, na noszach żeśmy wynosili rannych, ci co mogli iść sami, to szli przy pomocy jakiegoś kija. Wyprowadzali nas do Ogrodu Krasińskich, przy czym rozdzielali kobiety od mężczyzn. Mężczyzn od razu zatrudniali do sprzątania przelotowych dróg, bo wszystko było zawalone, zagruzowane, nie było wiadomo, gdzie ulica, gdzie jezdnia. [Musieli] odgruzować, bo szedł front wschodni i trzeba było mieć możliwie przejezdną trasę. Kobiety z dziećmi po drugiej stronie. Wzięłam ze sobą dwóch rannych; jeden był ciężko ranny w nerki, tośmy go na noszach nieśli. A drugi [został ranny] w ataku na Dworzec Gdański. Rozerwał się granat i ranił mu śródstopie, już zaczynała się gangrena, bo tam nie było nawet warunków, żeby zmieniać mu opatrunki. To wszystko ropiało i miał już temperaturę czterdzieści stopni. Nazywał się Konrad Popielski, pseudonim „Adam”. Prowadzili nas chyba cały dzień, od rana, z małymi przystankami, konwojowali nas do kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława na Woli. Tam był pierwszy punkt, gdzie zamykali [Warszawiaków]. Kościół był zamknięty i nikogo nie wypuszczali na zewnątrz. Czekali do rana, żeby wywozić odpowiednio albo do [obozu przejściowego do] Pruszkowa, albo zabierali już do obozów koncentracyjnych. Cały dzień nas [trzymali] w [wielkim] skwarze, bez jedzenia, bez wody, to była straszna gehenna. Ranni, którzy byli jeszcze konwojowani przez inne osoby, znaleźli się w tym kościele. Poprosiłam strażnika, [Niemca], który [nas] pilnował, żeby rano przysłał lekarza ze szpitala wolskiego, który był niedaleko. [Powiedziałam], że są chorzy, którzy absolutnie wymagają lekarza, [po niemiecku] (trochę się uczyłam niemieckiego na kompletach). Uczyła nas profesor Deutschmanowa, autorka podręczników szkolnych z tegoż języka. To był jakiś wyjątkowy Niemiec i przysłał lekarza.

Okazało się, że tym lekarzem był doktor Gubarewicz, przyjaciel mojego wujka, lekarza, doktora Stanisława Bayera, który pracował w Ujazdowie. Jak było duże nasilenie łapanek, to nas: mnie i siostrę, ciotka zabierała do Szpitala Ujazdowskiego i tam siedziałyśmy tydzień, dwa tygodnie. Oni czasami grali sobie w brydża. Zapamiętałam tego doktora Gubarewicza i po prostu przypomniałam mu się, że jestem bratanicą doktora Stanisława Bayera i bardzo proszę o pomoc dla chorych, żeby ich zabrać. Przysłali nosze. Ten „na nerki” oczywiście zmarł, nie doczekał już rana, a drugiego zabrano. Potem po Powstaniu miałam z nim kontakt, odwiedził mnie. Pół roku leżał w szpitalu [w Krakowie].

  • Amputowali mu tę nogę?


Nie amputowali [mu nogi], bo miał od wujka, który [biorąc] udział w akcji na Wytwórnię Papierów Wartościowych, [zdobył] trochę leków, [które] przyniósł mu jeszcze w czasie Powstania, [gdy, będąc ranny leżał] na Starym Mieście. [Były to] leki sulfamidowe, które obniżały temperaturę. Tak mi potem opowiadał, bo ja przecież nie wiedziałam o tym, tylko [słyszałam] z opowiadań. Jak [lekarze] stwierdzili, że ma temperaturę czterdzieści stopni, to [kazali mu] podpisać [zgodę na] amputację tej nogi. Nie zgodził się. Tegoż wieczoru zażył na raz dziesięć czy dwanaście tych tabletek, [rano] temperatura spadła do trzydziestu siedmiu z kreskami i wtedy położyli go na stół operacyjny. Wyjęli mu jedenaście odłamków, [ranę] oczyścili ze strzaskanych kości [i ropy], ale nogę ocalił.

  • Przeżył Powstanie?


Powstanie przeżył. […] [Ukończył studia inżynierskie. Spotykaliśmy się na comiesięcznych zebraniach środowiska Batalionu „Zośka” oraz prywatnie].

Jeszcze nie powiedziałam o dużej akcji naszego batalionu, która [miała miejsce z 21 na 22 sierpnia 1944 roku na terenie stadionu sportowego Polonii Warszawa, a] kosztowała nas wiele istnień ludzkich naszych kochanych Powstańców. Była to akcja, która miała połączyć Stare Miasto z Żoliborzem. […] Oddziały żoliborskie chcąc wspomóc nasze oddziały walczące na Starym Mieście, próbowały przedrzeć się przez Dworzec Gdański na Stare Miasto. Pierwszy termin, jaki był wyznaczony przez oddziały żoliborskie nie wypalił, nie wiem, z jakiego powodu. Później, za kilka dni był wyznaczony drugi termin, z tym, że oddziały „zośkowskie” miały włączyć się do ataku na sygnał, który dostaną z Żoliborza. Byliśmy przygotowani na boisku sportowym Polonii, że będziemy z tegoż boiska nacierali na Dworzec Gdański, żeby się połączyć z grupą żoliborską i potem razem walczyć [dalej na Starym Mieście]. Prawie do białego rana czekaliśmy na ten sygnał i nie było go. W tym czasie Niemcy przystąpili do zmasowanego ataku: ruszyły czołgi, ruszyły armaty, strzelali, [rzucali granatami], siekli nas, jak chcieli. Zginęło tam z naszej batalionowej kompanii dwudziestu jeden żołnierzy, nie licząc już rannych, których nie wiem, ilu było. Myśmy się wycofywali przy ataku ze strony Niemców. Tych rannych, których nie udało się ściągnąć [z placu boju], bo był silny ostrzał ze strony niemieckiej, po prostu później czołgi zmiażdżyły, przejeżdżając przez tych ludzi. To był bardzo tragiczny i smutny dla nas moment, [bowiem] ponieśliśmy porażkę i ogromne straty w ludziach.

 

  • Z czym się pani kojarzy Powstanie Warszawskie?


Z wolnością, z lepszą Polską, z lepszą przyszłością.

  • W pierwszych dniach Powstania radość była olbrzymia?


Olbrzymia była radość, można powiedzieć euforia. Każda akcja była udana. Niemcy byli zaskoczeni, żeśmy zdobywali po kolei te tereny, utrzymywaliśmy barykady. Szyliśmy biało-czerwone opaski. Radość była ogromna.

  • Skąd był brany materiał [na opaski], był przygotowywany wcześniej?


Materiał był przygotowany. Opaski żeśmy szyły w fabryce „Telefunkena” na ulicy Mireckiego.

  • Z kim pani się przyjaźniła w czasie Powstania Warszawskiego?


Największą moją przyjaciółką była Lidka Markiewicz, z męża Ziental i [Basią Skwarską] To były moje koleżanki, z którymi jeszcze w czasach okupacji razem przeszłyśmy przeszkolenia sanitarne, razem robiłyśmy sabotaż. [Z Lidką] przyjaźniłyśmy się też po Powstaniu. Ona skończyła prawo, ja skończyłam renomowaną uczelnię, jaką jest SGH. Jestem magistrem ekonomii. Po Powstaniu każda miała swoje prywatne przeżycia, spotkałyśmy się, utrzymywałyśmy ze sobą kontakty. [Tak jest do dzisiaj. Basia zmarła pod gruzami razem z resztką naszej kompanii na ulicy Zakroczymskiej 7].

  • Czy w czasie Powstania Warszawskiego uczestniczyliście państwo w życiu religijnym?


Tak. Na przykład na Woli.

Jeszcze nie mówiłam o wydarzeniu wycofywania się z Woli [na Stare Miasto], to były bardzo ciężkie chwile. Przed wyruszeniem, przed wycofywaniem się była powszechna spowiedź, nasz wojskowy ksiądz kapelan, ojciec „Paweł” [Józef Warszawski], udzielał nam komunii świętej.

  • Jak odbyła się zbiorowa spowiedź?


To nie była spowiedź przy konfesjonale, tylko zgromadzeni przy kapelanie [wysłuchaliśmy Mszy świętej, w czasie której] ksiądz powiedział: „Czy żałujecie za grzechy?”, [odpowiedzieliśmy:] „Żałujemy”. [Wówczas ksiądz dał nam rozgrzeszenie i] udzielał komunii. Poza tym czasem też uczestniczyliśmy w polowych mszach. Ludność cywilna organizowała [w piwnicach] ołtarzyki, na stole [nakrytym] serwetą, [stawiano] krzyż, [figurę] Pana Jezusa, jakiś obraz z Matką Boską i ksiądz odprawiał mszę. Były modlitwy za zmarłych. Początkowo zmarłych rannych chowało się jeszcze w trumnach gdzieś w pobliżu [naszej kwatery], a potem to już tak, gdzie się dało i bez trumien. [Odbywał się także śluby kościelne zakochanych par].

[Opowiem jeszcze] o wydarzeniu, które dla mnie było [zaskoczeniem] dosyć miłym, ale zdarzyło [ono] już po Powstaniu. Jeszcze w czasie Powstania uczestniczyłam przy opatrunku i operacji, której dokonywał doktor „Brom”, Zygmunt Kujawski, chłopcu, który był ranny w [rękę] w ten sposób, że kula przeszła przez przedramię, przez ramię i tuż przy wylocie wyszarpało mu [ranę]. Broń była tego rodzaju, że przy wylocie wszystko rozrywała. Jak doktor „Brom” robił mu opatrunek, to była ciężka szarpana rana, pomagałam doktorowi. Ten chłopak zapamiętał moją osobę. [Gdy] wróciłam do Warszawy w marcu 1945 roku, to już nauczyciele z naszych kompletów, którzy przeżyli, organizowali naukę, żeby na jesieni młodzież [mogła zrobić] maturę i startować do szkół wyższych. [W tym celu] połączyli nasze Gimnazjum Aleksandry Piłsudskiej z męskim Gimnazjum Poniatowskiego, żeby mieć komplet nauczycieli, bo jeszcze nie wszyscy ściągnęli do Warszawy. [Dla klasy maturalnej znaleźli lokal przy placu Inwalidów 10 oraz opracowali program zajęć potrzebny do matury. Jakież było moje zdziwienie] jak chłopak [ten] przyszedł na lekcję. Ja bym go może nie poznała, ale on mnie [poznał]. Miałam blond włosy, długi warkocz na plecach, byłam osobą dosyć rozpoznawalną. Wtedy przypomniał mi się ten moment. Bardzo żeśmy się przyjaźnili. Mieszkał na [ulicy] Kossaka [na Żoliborzu]. Przyniósł mi kwiatki.

  • Jak się nazywał?


Nazywał się Adam Heine.

  • Jaki miał pseudonim?


„Adam”.

  • Też był z „Zośki”?


Nie, on był z „Parasola”. Skończył Politechnikę Warszawską, opatentował nawet mały wynalazek [zawór bezpieczeństwa], był bardzo zdolny. Jeśli chodzi o rodzinę, to [poniósł ogromne straty]. Stracił w Powstaniu ojca, matkę i jedynego brata. Został sam, nie miał z czego żyć. [W pewnym okresie] zatrudniał się przy ekshumacji powstańców.

  • Jego brat też był w Powstaniu?


Też był w Powstaniu, ale zginął.

  • Był w „Parasolu”?


Nie wiem, gdzie był brat, nie pytałam się. Został sam i sam doszedł do tego, że skończył wyższe studia, został [wykształconym młodym człowiekiem, a w tamtym czasie po wyzwoleniu Polska potrzebowała takich ludzi].

  • Czy w pani otoczeniu w czasie Powstania słuchano radia, „Błyskawicy”, czy była prasa?


Były gazety, była poczta polowa, biuletyny, informacje [„ustne” zasłyszane od rodzin i znajomych. Sytuację w kraju i jej ocenę dokonywaliśmy sami jako naoczni świadkowie. Dotyczyło to także Powstania. Informacje co dzieje się w świecie i na frontach, otrzymywaliśmy od osób zaufanych, będących w konspiracji].

  • Czy miała pani kontakt ze swoimi rodzicami w czasie Powstania?


Nie, [nie miałam].

  • Jak to się stało, że brat walczył w „Baszcie”?


[Brat Tadeusz Kondracki, pseudonim „Gryf”] trzymał to w wielkiej tajemnicy [przed rodziną. Idąc do Powstania miał tylko szesnaście lat. Od połowy 1943 roku przeszedł przeszkolenie minerskie w 4. drużynie plutonowego podchorążego „Pociska” Henryka Katra w kompanii K-1, Batalionu „Karpaty”, Pułk AK „Baszta”. Przez całe Powstanie brał udział w walkach tego Pułku na Mokotowie, miedzy innymi w ataku na terenie wyścigów konnych na Służewcu. Był jeńcem wojennym numer 221447 w stalagu X B Sandbostel w Hamburgu. Został odznaczony Krzyżem Walecznych. W dniu wybuchu Powstania punkt koncentracji miał na Mokotowie].

  • Przeszedł kanałami z Mokotowa do Śródmieścia?


Nie, on od razu był [na Mokotowie], nie był na Starym Mieście ani na Woli.

  • Jak „Baszta” przechodziła kanałami z Mokotowa do Śródmieścia to szedł pani brat?


[Tak].

  • [Czy mogłaby pani opowiedzieć o swojej rodzinie?]


Ojciec Wacław Kondracki, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej w latach 1919–1920, za uratowanie armaty w walkach pod Lwowem otrzymał Krzyż Walecznych.

Ciotka, Jadwiga Kondracka, dyplomowana pielęgniarka, żona doktora medycyny chirurga Stanisława Bayera przez okres okupacji, to jest od 1939 roku do końca Powstania związana była razem z mężem z Ujazdowskim Szpitalem Wojskowym, który w 1942 roku przemianowany został na szpital miejski. Szpital stale był kontrolowany przez Niemców, którzy sprawdzali dokładnie dokumentację choroby każdego pacjenta, ich nazwiska, stopnie wojskowe, dotyczyło to głównie rannych oficerów wojskowych z Kampanii Wrześniowej 1939 roku. Przewidywali termin opuszczenia przez nich szpitala, informacje te zbierali, by później móc ich aresztować. W wielu wypadkach trzeba było ich dłużej przetrzymywać niż wynikałoby to z potrzeby leczenia. [W czasie okupacji i Powstania] trzeba było udzielać pomocy medycznej rannym biorącym udział w różnych akcjach bojowych przeciwko okupantowi niemieckiemu. Za udzielanie takiej pomocy personelowi medycznemu groziła kara śmierci. Mój wuj Stanisław Bayer całą działalność tego szpitala związaną z podziemiem oraz trudy walki o wolność i godność narodową opisał w książce pod tytułem „Nie byłem Kolumbem” wydanej przez Wydawnictwo MON w 1977 roku. Drugą pozycją tegoż autora jest książka wydana w 1985 roku również przez MON, pod tytułem „Służba Zdrowia Warszawy w walce z okupantem 1939–1945”. Celem tej książki było przedstawienie warunków pracy sanitariatu w czasie okupacji, a zwłaszcza w najcięższej próbie, jaką było Powstanie Warszawskie. Zawiera ona również wykaz lekarzy, medyków, uczestników konspiracji i Powstania. Był w konspiracji lekarzem w dyspozycji szefa sanitarnego okręgu warszawskiego AK, w Powstaniu komendantem szpitala na ulicy Wilczej 61. Wraz z żoną Jadwigą Kondracką-Bajerową byli jeńcami szpitala w Zeithein.

 

  • Pani rodzina przeżyła Powstanie Warszawskie?


Rodziców Powstanie zastało w Legionowie, bo w Legionowie mieliśmy letnie mieszkanie. Długo trzeba by było opowiadać, jak żeśmy się z nimi spotkali. Rodzice nic nie wiedzieli, co się w ogóle działo [z nami w czasie Powstania]. Jak już front się zbliżał i z Legionowa też ludzi wyrzucali po prostu z mieszkań, to rodzice [„wyrzuceni” znaleźli się pod Warszawą we wsi Kopytowo. Stąd] codziennie robili trzydziestokilometrowe wędrówki [do szpitali w] Milanówku, Międzylesiu, żeby uzyskać jakieś informacje na temat losów ich dzieci. Bo trójka dzieci, wszystkie poszły do Powstania i oni zostali sami, osieroceni. Matce z rozpaczy ubyło trzydzieści kilogramów przez jeden miesiąc.

  • Ale potem wszystko skończyło się szczęśliwie?


Stałym punktem, który mógłby być źródłem informacji na temat losów naszej rodziny był brat cioteczny [Ryszard Trzciński], który był lekarzem weterynarii w Radomiu. Tam była duża rzeźnia. Po Powstaniu ja tam dotarłam, dotarła tam z osiemdziesięciojednoletnią babcią moja siostra, a później rodzice napisali do niego, czy ma jakieś wieści. W ten sposób żeśmy się skontaktowali. Natomiast, jeśli chodzi o losy brata, to żeśmy się dopiero dowiedzieli, jak kuzynka [nasza] dostała od niego z obozu w Hamburgu listownie druk, pozwalający na wysłanie mu paczki do tego obozu. Myśmy wtedy nie wiedzieli, że jest w Hamburgu, ale dał do zrozumienia, że jest w miejscu, gdzie jest dużo wody. Był na wyspie Sylt.

  • Kiedy państwo podjęli decyzję, żeby wrócić do Warszawy?


Od razu po zakończeniu wojny, jak żeśmy stwierdzili, że nasze mieszkanie jest w jakim takim stanie, oczywiście zrabowane [i może być remontowane].

  • Ktoś pojechał zobaczyć mieszkanie?


Ojciec pojechał. Przedtem, [gdy] dowiedział się od brata ciotecznego z Radomia, że ja z Alą i babcią, która zresztą tam zmarła, bo już nie wytrzymała tych trudów i podróży, [i] tam została pochowana, [jesteśmy u niego, przyjechał do nas z mamą, do radomia, żeby się z nami zobaczyć. Później] tata pojechał zobaczyć, czy [nasz] dom stoi i czy [można w nim zamieszkać]. To był trzypiętrowy [budynek przy] placu Wilsona. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. [W budynku] zerwany był dach, [w mieszkaniu powyrywane] okna i drzwi. Trzeba było to wszystko [naprawić]. Ojciec siedział na dachu [i naprawiał go], bo deszcz [padał i sypał] śnieg [do mieszkania (jak to w styczniu). Powstawiał okna i drzwi]. Łatał to systemem gospodarczym. Na jakiejś barykadzie znalazł piecyk, tak zwany żeleźniak, z rurą do okna, żeby [mieszkanie] podsuszyć i wtedy ściągnął nas [z Radomia do Warszawy]. Zrobił jeszcze jakieś zaopatrzenie, pojechał do Pomiechówka kupić trochę żywności, żeby było na ten pierwszy [okres. Mieszkanie było doszczętnie zrabowane].
Brat wrócił [z obozu jenieckiego] dopiero 6 grudnia [1945 roku] na Mikołaja. Tak żeśmy się wszyscy odnaleźli. [Wielka radość, rodzina w komplecie].

  • Czy była pani represjonowana za udział w konspiracji, za przynależność do AK, za udział w Powstaniu?


Nie byłam, dlatego, że się po prostu nie ujawniłam. Skończyłam renomowaną uczelnię, ale to była jednak uczelnia komunistyczna. Zgodnie z ówczesnymi przepisami absolwenci szkół wyższych podejmowali pracę na zasadzie przydziału, tak zwanych nakazów [pracy]. Nie było od tego odwołania. Na przykład załatwiłam sobie sama dobrą pracę przy pomocy swojego interview i rozmowy w Przedsiębiorstwie Geodezyjnym. Od razu dostałam dobre stanowisko kierownika działu inwestycji i bardzo mi się tam dobrze pracowało. Tymczasem w rozdzielnikach i nakazach, w takim planowym zatrudnianiu absolwentów uzyskałam przydział do komisji planowania przy Radzie Ministrów, która mieściła się na Palcu Trzech Krzyży. Mimo, że Przedsiębiorstwo się odwoływało, że już tam pracuję dwa czy trzy miesiące, to musiałam przejść do komisji planowania. Tam pracowałam [około trzydziestu] lat. Wiadomo, że cała gospodarka była gospodarką planową i myśmy przygotowywali materiały na wszystkie posiedzenia komisji, wicepremierów, [członków] Rady Ministrów. Tak więc nie mogłam się ujawnić, bo bym od razu była „spalona”. Ale na przykład strach mnie ogarnął, [gdy] jeden z kolegów, który pracował ze mną w] komisji planowania, w tym samym zespole, co ja, przyszedł któregoś dnia z pięknymi różami [i] z książką Andrzeja Czerskiego „Najmłodsi żołnierze walczącej Warszawy”. Tam na jednej czy dwóch stronach byłam wymieniona, ktoś podał mnie, z nazwiska, z imienia, [jako uczestniczka Powstania]. On był [bardzo] wzruszony, [bo o tym nie wiedział, gdyż się nie ujawniałam]. Do dzisiejszego dnia mam tę książkę z dedykacją, z najlepszymi życzeniami, napisał: „Oby Twoi synowie byli godni Ciebie”.

  • Pani się przestraszyła?


Przestraszyłam się. On mówi: „Krysiu, to jest nasza słodka tajemnica”.

  • Który to był rok?


To było już po urodzeniu chłopców, [a zatem] to mógł być 1956 [lub 1957] rok.

  • Czy wróciła Pani na Stare Miasto, żeby odszukać te aparaty fotograficzne?


Wtedy byłoby to daremne szukanie. [Cała Starówka była zburzona, leżała w gruzach]. Natomiast nie do końca dla mnie zrozumiały jest taki moment, że w pierwszą Wielkanoc po wyzwoleniu odwiedził mnie w moim mieszkaniu właśnie na Żoliborzu [przy ulicy Toeplitza 2 mieszkania 30] żołnierz Wojska Polskiego, jakiś młody człowiek. Nie wiem, kto to był. Przyszedł powiedzieć, że może wskazać, w którym miejscu i gdzie w czasie Powstania została zasypana Basia Skwarka, [sanitariuszka Batalionu „Zośka”]. Basia została zasypana [na] kwaterze na Zakroczymskiej 7 razem z dowódcą [3. kompanii „Giewontem” Batalionu „Zośka” i resztkami naszej kompanii, dwudziestoma siedmioma żołnierzami. Nigdy nie udało się ich odkopać, bo cała kamienica była [zburzona aż] do piwnic i jeszcze trwały walki. To się działo 30 czy 31 sierpnia. Kto mógł w tym czasie dokonać takiej akcji? Basia Skwarska to była koleżanka z czasów okupacji, jedynaczka, bardzo dobrze ucząca się, taka dziewczyna z charakterem, bardzo poważnie myśląca, zdolna, mimo że jeszcze nie miała matury, to już uczęszczała na [tajne komplety na] medycynę. Były to kursy, które [prowadził] profesor Zaorski. Ona ukończyła pierwszy rok medycyny przed wybuchem Powstania. Ponieważ była jedynaczką i jak jej nie było o kreślonej godzinie [w domu], to rodzice trzęśli się ze strachu, byli bardzo temu przeciwni. Zawsze mówili: „Basiu, wycofaj się z tego, mamy cię tylko jedną”. Ale to były słowa rzucane [na wiatr], które nigdy nie zostały przez Basię [zaakceptowane]. Basia zginęła zasypana [na Zakroczymskiej 7]. Skontaktowałam tego żołnierza z ojcem Basi, panem Siwarskim, i on wskazał [dokładnie], w którym to było miejscu. Pan Skwarski organizował z rodzicami, którzy byli zainteresowani możliwością dotarcia do zasypanych, akcję odgruzowywania. Tam odkopali [część] zasypanych, między innymi właśnie kobietę, która pasowałaby, że to Basia. Ale pan Skwarski twierdził, że Basia nie miała takich długich włosów, jak ta osoba. To po pierwsze. Po drugie, Basia miała na palcu jakiś pierścionek, a ta osoba nie miała tego pierścionka. Więc nigdy nie doszli, czy to jest ona, czy nie. [Nikt z zasypanych nie został rozpoznany. Były to popalone, sczerniałe kości, strzępy ubrań bandaży. Zebrane do skrzyneczki kości te zostały pogrzebane na Powązkach w kwaterze Batalionu „Zośka”].

  • Czy ten żołnierz powiedział, dlaczego przyszedł akurat do pani?


Nie, nie mam pojęcia. [Przemilczałam ten temat z uwagi na dekonspirację].

  • Prawdopodobnie były Powstaniec?


Były Powstaniec, który potem wszedł do wojska. To chyba było wojsko ludowe.

  • Powstańców tam brali do wojska, też na siłę.


Nie wiem, skąd miał ten adres. Nie chciałam się nim interesować, bo bałam się, że to może ktoś podstawiony, szpieg.

  • Ale miejsce wskazał faktyczne?


Faktycznie, [dotarliśmy żołnierz, pan Skwarski i ja] do właściwego miejsca. W miejscu tym prowadzona była później akcja odgruzowywania]. Pan Skwarski wykończył się nerwowo i zmarł. Jego rozpacz była nieutulona. Pani Skwarska wkrótce po nim. Tak, że oni z żalu, z bólu po stracie córki obydwoje się wykończyli. Pamiętam, że ten człowiek, który powiedział, przyszedł w drugi dzień Świąt Wielkanocnych i że poszliśmy tam na gruzowisko, wskazał prawidłowo to miejsce. To było zaraz po wojnie, w marcu, kwietniu 1945 roku.
[Dla upamiętnienia tej tragedii, znajduje się na ulicy Zakroczymskiej pod numerem 7 ogromny kamień z napisem o tym wydarzeniu. Co roku – my, żyjący „zośkowcy” – składamy pod nim kwiaty, zapalamy znicze i modlitwą za ich dusze składamy hołd bohaterom].

  • Nie wie pani, czy ktoś z rodziców rozpoznał, był na sto procent pewny, że to są jego dzieci? Czy ktoś odnalazł naprawdę jakieś dziecko?


Jak była robiona ekshumacja, to już te osoby były pozmieniane [były to właściwie szczątki kości], więc nie dało się rozpoznać. Poza tym, może nie powinnam mówić, ale powiem, że rodzice Basi mieli trochę żalu do mojej rodziny, że w mojej rodzinie troje dzieci uczestniczyło w Powstaniu i wszystkie ocalały, wszystkie wróciły do rodzinnego domu i była wielka radość. A oni mieli ją jedną i stracili. [Takie odniosłam wrażenie rozmawiając z nimi].

  • Czy na zakończenie chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania Warszawskiego? Czy gdyby teraz wybuchło Powstanie, to czy poszłaby pani drugi raz z tą świadomością?


Poszłabym z całą świadomością. Dziś jako już seniorka jestem dumna, że mogłam być żołnierzem tego batalionu i uczestniczyć w tym narodowym zrywie, który miał doprowadzić nas do wolnej Polski. Poszłabym bez wahania.




Warszawa, 17 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Krystyna Zawadzka Pseudonim: „Krysia” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter