Krzysztof Jachimowicz „Szczawik”, „Szczeniak”

Archiwum Historii Mówionej

Jachimowicz Krzysztof, wielkopolanin, harcerz 33 Drużyny Wielkopolskiej. W 1939 roku kończyłem szkołę powszechną Collegium Marianum, miałem iść do kadetów marynarki wojennej, niestety wojna losy pokrzyżowała. Ojciec jako oficer walczył w 1939 roku, matka przez Niemców została aresztowana w Poznaniu, a ja uciekłem z Poznania wraz z bratem do Warszawy.

  • Gdzie i w jakim batalionie pan walczył w czasie Powstania?

W czasie okupacji, po ucieczce z Poznania, zamieszkałem na ulicy Nobla 9, na Saskiej Kępie. Tam mieszkałem dwa lata. Na Saskiej Kępie wstąpiłem do sanackiego ruchu oporu „Skała”, żeby mieć papiery, po to, by mnie nie wywieźli do Niemiec. Niezależnie od tego uczęszczałem na tajne komplety Gimnazjum Staszica. Były one częściowo organizacją podziemną. W 1942 roku zostałem zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej ruchu podziemnego, gdzie rozpocząłem pracę w organizacji, w podziemiu. Przystąpiłem do wykonywania pewnych zadań, które mi zlecało dowództwo. Nie znaliśmy się, w takiej organizacji znały się tylko trójki, dalej nie mieliśmy [znajomości], jeden z trójki znał dalsze wyjścia.

  • Co pan najbardziej zapamiętał ze Starego Miasta?

O Starym Mieście zaraz będę mówił. Następnie zamieszkałem w Alejach Jerozolimskich. Tu już zaczęła się większa sprawa, dlatego że wybuchło powstanie w getcie. Sanacki ruch oporu „Skała” przerzucał broń do getta. Jak Anielewicz się wysadził, to wozami strażackimi z getta wywieźliśmy broń. Powstanie było przygotowywane przez dłuższy czas. Zapytania padały, ludzie po wojnie mówili: „czemu było Powstanie?” Powstania nie dało się uniknąć. Pod bronią wyszkolonych żołnierzy było bardzo dużo. To była armia około czterdziestu tysięcy „podludzi” przygotowanych do akcji i nie tylko na terenie Warszawy, bo obrzeża Warszawy to był Kampinos, to był okręg lubelski, to nawet była kielecczyzna. Tego zahamować nie można było. To była za duża fala. Akcja „Burza” [poprawnie Powstanie] była tak przygotowana, że można ją było przesuwać, przesuwana była przez kilka dni. Generał „Monter” wraz z generałem „Borem” regulowali tę sprawę w porozumieniu z Londynem, ale w końcu musiało to nastąpić, bo tego nie szło zatrzymać, to już po prostu wulkan był, który musiał wybuchnąć. A wybuchnął dlatego, bo myśmy całkowitej pewności, że zwyciężymy nie mieli. Ale to był prestiż, bo Niemcy rozstrzeliwali na ulicach Warszawy. Ostatnie rozstrzeliwania pod hotelem Forum, to sto osób, czy sto dwie osoby rozstrzelali, gipsowane były usta,[pod] oknem widziałem i krzyczeli: „Niech żyje Polska!”. Myśmy na to patrzeć nie mogli. Ci ludzie byli rozstrzeliwani z zagipsowanymi ustami, bo krzyczeli: „Niech żyje Polska!”. To była już część armii, a co drugi młody człowiek już był w organizacji i to musiało wylecieć.Przystąpiłem do Powstania, myśmy mieli punkt zborny róg Zimnej i Placu Grzybowskiego. Tam byliśmy u koleżanki w mieszkaniu, trzy dni czekaliśmy. Ale z nami było jeszcze dwóch uciekinierów z niemieckiej armii Herbert i Ludwik. Oni byli naszymi instruktorami i instruowali nas o niemieckiej broni, oni nam w walce pokazywali niektóre rzeczy, oni z nami walczyli. Myśmy mieli akcję zdobycia Hali Mirowskiej, czekaliśmy trzy dni na akcję uderzenia, bo tam były magazyny broni i warsztaty broni. Ale czekaliśmy jeden dzień, drugi dzień, na trzeci dzień przyszedł rozkaz, że o siedemnastej będzie wybuch Powstania. Ale niezależnie od tego ulicą Elektoralną jechali Niemcy samochodem pancernym (półpancernym) i chłopaki z innego oddziału o godzinie piętnastej rąbnęli granaty pod tankietkę. Jak oni rzucili granaty, to myśmy już czekać nie mogli. Ogień poszedł z Elektoralnej z drugiego oddziału. Nie wiem, jaki to był oddział, w każdym razie myśmy otworzyli ogień tak samo. U nas „Kmita” miał [niezrozumiałe], jeden z żołnierzy, przestrzelił mu gąsienicę, tankietka na tę gąsienicę się obróciła, ale uciekli do Hali Mirowskiej. W Hali Mirowskiej byli kałmucy - pomocnicy, którzy byli w niemieckiej armii. (ruskie kałmuki) Oni kałmuków tam trzymali, ale po godzinie ostrzałów myśmy wprowadzili walkę na granaty. Herbertowi jak rzucił granat Niemiec, to mu między nogami urwało wszystko. Herberta wciągnęła Baśka Nachman-Zielewicz, to była nasza szef sanitariatu, wciągnęła go do bramy, opatrunek zrobiła, to miejsce ukrwione niesamowicie, krew się lała strumieniami, ale Niemcy rzucali granaty i oni potrafili granaty odrzucać pałkowe. To byli wyborowi żołnierze, pochodzili podobno z Alzacji, ale przeszli na naszą stronę i u nas walczyli. Walczyliśmy tak kilka godzin. Moim dowódcą wtedy był kapitan „Dąbrowa”, bo jeszcze nie było dowódcy „Nałęcza”. Kapitan „Dąbrowa” był dowódcą naszego plutonu, który tam walczył i w końcu mówi: „Wal „Szczawik”, bo nie możemy ich [trafić], zaraz się wieczór zbliża. Wal na narożnik i wrzuć do sklepu z koszykami butelki z benzyną.” Wrzuciłem. Hala stanęła w płomieniach momentalnie. Jak hala stanęła w płomieniach, to Niemcy na tankietce uciekli na jednej gąsienicy w kierunku Ogrodu Saskiego, ale zostawili kałmuków, a oni na dachu jeszcze się bronili. W końcu jak ich przypiekło, poddali się, ale myśmy wpadli do hali i braliśmy broń. Nagle się z różnych stron inne oddziały jeszcze znalazły, tak że broń z ręki do ręki myśmy sobie wyrywali. Zdobyliśmy erkaem, zdobyliśmy masę amunicji, zdobyliśmy krótką broń, zdobyliśmy dwa czy trzy szmajsery i byliśmy już dozbrojeni. Poszliśmy nocą na ulicę Twardą do magla, tam spędziliśmy noc i ulicą Sienną potem szliśmy w kierunku ulicy Marszałkowskiej, równoległą ulicą Sienną w kierunku PAST-y. Dotarliśmy na Marszałkowską 125/129 do Czinzano i rano przypuściliśmy szturm na Esplanadę, na Marszałkowskiej była. Tam byli własowcy znowu i Ukraińcy z żandarmerii niemieckiej. Ale już o świecie zaczęły latać sztukasy. Porucznik „Dąbrowa”, potem kapitan, stanął w oknie, przejechała go seria, z karabinu maszynowego pilot go przejechał. Baśka Nachman-Zielewicz zawiozła go do szpitala i tam zmarł. „Dąbrowa”, nie znam nazwiska, tylko pseudonim znałem, bo to jeszcze była konspiracja. [Zarządzał] porucznik „Jur” i porucznik „Nałęcz”, jeden z nich miał zostać dowódcą. „Nałęcz” przyszedł w nocy i został dowódcą tej jednostki. Poszliśmy do komendy na ulicę Beduena, nocą. Na drugą stronę przepuściliśmy atak na Esplanadę, ale Niemcy sterroryzowali w Esplanadzie Polaków i trzymali jako żywe tarcze, myśmy nie mogli ich zdobyć. Skoczę za tramwaj, przeskakuję ulicę i krzyczy do mnie porucznik „Nałęcz”: „Wkul im granat do piwnicy!” Mówię: „Jak przeskoczę, to dostanę serię, przejedzie mnie.” Ale nie miałem wyjścia, rozkaz jest rozkazem, przeskoczyłem, wkulnąłem jeden, wkulnąłem drugi, eksplodowały. A tam były magazyny z materiałami, włókienniczymi i jak to się zaczęło tlić, to oni zaczęli się razem z cywilami dusić w piwnicy, wywieszają flagę, że się poddają. Wchodzimy od podwórza, klapy się otwierają, wyłażą z piwnicy, żandarmeria. Ale co chwycę za broń, to jeden starszy już mi wyrywa, drugi mi wyrywa, rozrywali, bo inne oddziały. Jeden drugiemu z ręki wyrywa broń, a na to porucznik „Jur” mówi: „Wal „Szczawik”, obszukać buty, wszystko zrewidować. Dokładnie mi tu przeszukać, bo jak znajdziecie, jak coś będzie, to odpowiadacie.” Szukam w cholewach, bo oni mieli krótkie kaperdy, w jednej cholewie Walter był, pistolet, siódemka, do końca Powstania dostałem ten pistolet jako osobistą broń, za to, że w cholewie on miał schowany Walter [a ja go znalazłem]. Gdyby on to miał, jak myśmy ich prowadzili do niewoli, to wziąłby kilku nas rąbnął od razu. […]

  • To już po Powstaniu, tak?

To już w Powstanie, to już był drugi dzień Powstania, trzeci właściwie, w komendzie. Rozkwaterowali nas na ulicy Jasnej po mieszkaniach, wszędzie. Miałem strasznie spodnie skrwawione, nie wiem - z walk, któregoś gdzieś rąbnąłem... wyprałem sobie spodnie i poszliśmy na kwaterę spać. Ale miałem długie buty oficerskie. Panie nas w mieszkaniu po trzy, cztery osoby kwaterowały, jedzenie dostaliśmy, tę noc spędziliśmy[dobrze]. Świt, nad ranem, mam spodnie uprane, łącznik przylatuje: „Szczawik do dowódcy na dół!” Zleciał, teraz spodni nie mogę założyć, mokre spodnie w buty mi nie chcą wejść, kobita przyleciała, sypnęła mi kartoflanki w buty, wjechały buty jak na marmoladzie, wciągnąłem, dowódca na dole czeka, pyta się: „Macie broń?” „Mam broń.” Poszliśmy na ulicę Bielańską do wytwórni miotaczy płomieni. Tam była nasza wytwórnia, montownia miotaczy płomieni. Miotacze mieli dwa zmontowane, żeśmy te dwa miotacze zabrali stamtąd i poszliśmy na ulicę Ogrodową. Potem przespałem się chwileczkę na Ogrodowej, znowu do dowódcy i przemaszerowaliśmy do ratusza i żeśmy w ratuszu walczyli około jedenastu dni. W segregatorni papierowej, gdzie akta były, to były najlepsze opory na kule, dlatego że w papierze kula grzęźnie. Myśmy strzelnice powyrabiali sobie i każdy miał parami. Dobrze strzelałem, byłem dobrze wyszkolony, dlatego, że przed wojną mój ojciec był w Łowcu Wielkopolskim i nauczył mnie tam strzelać. Strzelałem do rzutek z maszyny i tam jako młody chłopak już strzelałem z dubeltówki. Konno jeździłem. Podprowadzałem konia pod wierzbę, zjeżdżałem na gałęziach [na konia] i jeździłem. Pływałem jak… Nagrody w Orłowie brałem. Byłem wysportowany, bardzo wysportowany. W ratuszu walczyliśmy około czternastu dni, a Niemcy byli w operze. Oni nam podprowadzali stale cywilów. Od Daniłowiczowskiej kiedyś przy erkaemie siedziałem, całą noc czuwałem, cisza, cały dzień nie ma nic. O świcie, rano tłum ludzi idzie na barykadę od Daniłowiczowskiej. Ja przy karabinie maszynowym, co teraz robić? Obok mnie jest dużo strzelców, nie można broni maszynowej użyć, bo prowadzą przed czołgiem cywilów na nas. Cywile nam rozbierają barykadę. Jak cywile zaczynają barykadę, to nieszczęście, barykada topnieje. W końcu krzyczymy do cywilów: „Rozejść się!” i kilku wyborowych strzelców wystrzelało grenadierów po boku. Wpadł jeden chłopak, miał pseudonim „Tygrys”, wleciał, otworzył mu klapę, załadował granat do czołgu.

  • To był mały chłopak?

Nie, miał czternaście, piętnaście lat. Ale potem skoczył na czołg, załadował granat, czołg się rozleciał, palą się dysze już, cywile już są u nas. A myśmy musieli odskoczyć, bo eksplozja była straszna. Oni stale nam prowadzili cywilów przed czołgami. Na Placu Teatralnym czołgi stały i bez przerwy w operze terroryzowali cywilów. Niemiec, jak skakał od kolumny do kolumny, prowadził przed sobą cywilów, to wyborowy strzelec, jak był wyborowy, to zastrzelił go. Na kolbie nacinaliśmy sobie karby, to jest jeszcze jedna sztuka. Miałem ruski karabin bez podajnika, tylko jeden strzał mogłem oddać, bo nie podawał mi. Podajnika nie było, ale amunicji miałem bardzo dużo. Bił dobrze. A myśmy niejedni dobrzy strzelcy, to sobie lufę musiał opiłować i mają okopconą lufę, żeby dobrze strzelać, jak słonko świeci, żeby mu się nie błyszczała. Trafia się bezbłędnie. Tak walczyliśmy w ratuszu, a bazę odwodową mieliśmy u Spisa na Hipotecznej. Zawsze byliśmy na jakiś czas na dwa dni zluzowani. W ratuszu nas spalili. Całe jedenaście dni ratusz płonął, bo tam było papieru dużo - w dymie i w żarze, w upale, bez jedzenia, bez wody kompletnie. Kiedyś trafiłem w piwnicy szafę pancerną. Założyłem ładunek pod szafę pancerną, rozerwało, pół świntucha było w szafie pancernej i flaga była polska, sztandar był, już nie pamiętam jaki. Z odwodów zostaliśmy przerzuceni do banku na Bielańską, na wspomożenie, bo myśmy byli batalionem szturmowo - desantowym, byliśmy dobrze wyszkoleni. Nie było chłopaków, którzy pajacowali, tam musiał mieć każdy dobre wyszkolenie, bo to nie były żarty. Zawsze nas kierował pułkownik „Wagnowski” na punkty zagrożenia. W Banku biliśmy się kilka dni, zostaliśmy przerzuceni na Przejazd róg Leszno, PAST-a, telefony. Na Przejeździe byliśmy kilka dni, wzdłuż Leszna, Rymarskiej prowadziliśmy ogień, bo przy Rymarskiej stało działko, ostrzeliwało nam telefony. Tam dostaliśmy kilku chłopaków z Kampinosu. Chłopaki z Kampinosu nie umieli walczyć w ulicach. Dowódca dał mi rozkaż, żeby wprowadzić trzech wyborowych strzelców z Kampinosu na górę, na piętra, a tam na ramach ponawijane kable były i oni zza tych sztalug cały dzień prowadzili działko. Ostrzał w kierunku Rymarskiej, gdzie Niemcy mieli działko. A że byli dobrymi strzelcami, to wystrzeliwali tam Niemców, a Niemcy pod wieczór zaczęli macać piętro po piętrze. Do nich mówię: „Chłopaki, odsuńcie się od okien, bo oberwiecie.” „Ale, co tam. Rąbną raz dwa.” Mówię: „Nie, on już maca po piętrach i jak tu wam eksploduje, to zginiecie.” Wycofałem się, za schodkami żelaznymi przesiedziałem, słyszę „Prrras” na piętro. Cisza. Na drugie jak rąbnął, o już krzyczy, lecę na dół, patrzę, ma wyrwaną całą twarz, krwawi, burzowiny wychodzą, leży. Drugi u góry leży. Lecę, krzyczę, a za chwile widzę na Przejeździe, chłopaki byli w odwodzie, po drugiej stronie naszej ulicy Niemcy się podkopali, wysadzili z chłopakami, budynek do góry się unosi, nie byłem w tym budynku, podkopali się, podkuli się i wsadzili ładunki i chłopaków, którzy spali po nocnej zmianie z barykady Przejazd – Leszno, wysadzili w powietrze. Ruina kompletna, ranny, skrwawiony lata po podwórzu. Biegnę, krzyczę, ale mi się nie wolno z pozycji ruszyć, tylko leciałem na dół, a przylatują ci z kabara: „Nie ruszaj się! Tam już jest masakra na dole.” Zostaliśmy wycofani, zmieniłem kompanię policyjną. Policyjna się nazywała, bo chodziła w policyjnych, granatowych mundurach. Zostaliśmy wzdłuż Arsenału przerzuceni na Hipoteczną z powrotem do odwodu, zdziesiątkowani kompletnie. W nocy zostaję obudzony na Hipotecznej, do dowódcy. Nocna akcja odbić Pałac Radziwiłła. Idziemy w kierunku Placu Teatralnego, bo to wszystko ruiny już były. Od Placu Teatralnego idziemy przez ruiny sklepu Bruna w kierunku ulicy Bielańskiej i docieramy do murów Pałacu Radziwiłła. Niemcy są w Pałacu Radziwiłła, ale tylko same najlepsze chłopaki, każdy ma najlepszy automat. Wpadamy w nocy do Pałacu Radziwiłła, rzucamy granaty, Niemców po schodach, z automaty po nogach im przejechałem. Wpadamy na górę, granatami, Niemców wyrzuciliśmy w nocy z Pałacu Radziwiłła. Jak żeśmy dokonali tego uderzenia, to były najlepsze chłopaki wtedy, podchorąży „Kruk”, Waldemar Uzdocki, dowódca mojej drużyny, plutonowy „Czajka”… Waldemar Uzdocki potem zginął w Pałacu Radziwiłła, plutonowy „Mocny”. Same najlepsze chłopaki, wyborowi wszyscy byli.

  • Proszę powiedzieć, jak na Starówce później było? Ciężko chyba bardzo, prawda?

Teraz proszę posłuchać, co się dzieło w Pałacu Radziwiłła. Pałac Radziwiłła zostaje zajęty. Chłopaki, rodzina Mirowskich walczyła, podchorążowie, w tym też ataku, zwaliło się naszych chłopaków większa już ilość. Zajęliśmy cały Pałac Radziwiłła, do nas dokooptowano pluton chłopaków z Kampinosu. Oni zajmowali dół, a myśmy zajmowali[górę?]. Jak kapitan, bo już został awansowany na kapitana nasz dowódca, wchodzi, wita się z księciem Radziwiłłem, a książę Radziwiłł przysyła kamerdynera i chce odebrać od niego pistolet błyskawicę i hełm. Tak jakby odbierał laskę i cylinder. A „Nałęcz” do niego mówi: „Z tym się nigdy nie rozstaje.” Przyniósł na tacy kieliszek wina i herbatniki do poczęstunku. Wtedy byłem osłonowym „Nałęcza”. „Nałęcz” lubił mnie zawsze mieć w osłonie. Spędziliśmy kilka dni u Radziwiłła. Po trzech, czterech dniach dostajemy rozkaz natarcie na Niemców na Bielańską 9. To jest opisane w książce „Przemarsz przez piekło”, tam o mnie piszą. W natarciu na Bielańską 9 ginie, w jednym natarciu, w piętnastu minutach szesnastu z nas. Dowódca mojego plutonu w natarciu idzie najpierw, kapitan „Poług”, Kieślowski Leopold, już jest pochowany w naszej kwaterze, za nim idzie dowódca mojej drużyny „Apsys”, a za nim ja idę, a za mną idzie Piotr Rybak, potem idzie podchorąży „Kruk” z tyłu. Idziemy na Bielańską 9, przez ruiny już nacieramy. Ogień szatański, dlatego że my uderzamy bronią maszynową, ale Niemcy też bronią, ale oni nas z sztokesów, z granatników zasypali nas z góry. Pociski z granatników, które eksplodują pod nogami. W pewnej chwili dowódca drużyny się odwraca i krzyczy do mnie: „Jestem gotów!” Mówię: „Gdzie jesteś gotów?” Patrzę, ustami mu się krew rzuca, biorę go na ręce i w pewnej chwili mówię, że nie widzę, aby on gdzieś kulę dostał, a z ust mu krew leci. Co się okazuje? On miał książkę, notes służbowy, dostał odłamek w plecy z granatnika, odłamek przeborował mu całe serce i wkręcił się w notes i w notesie odłamek był, do dzisiejszego dnia koledzy mają ten notes. Krzyknął tylko: „Jestem gotów!” Dowódca zarządził wycofanie się. Nie daliśmy rady przeskoczyć Bielańskiej, oni huraganowy ogień nam dali z granatników, zasypali nimi pod nogami… Uderzenie, rany się nie czuje w pierwszej chwili, bo człowiek jest tak nagrzany w walce, że w szale nie wie gdzie, co, dopiero po chwili patrzy się, tu ma, tu ma. Przylatują sanitariuszki, jak nas obejrzały, to my wszędzie żeśmy byli poharatani. Ale żołnierz się nie łamie, jak go zszywają, to musi brać coś w usta [zacisnąć zęby] i cerują go. Bo zastrzyki znieczulające w Powstaniu były dla tych, co sobie flaków nie mogli do brzucha sami wpakować. A tak normalnie, to wódkę lali i tylko patrzyli, jak już dobry był, szpagatem normalnie szyte było. W Radziwille żeśmy byli kilka dni po strzelaninie. Pogrzeb wykonaliśmy chłopakom. Szesnastu padło, łzy miałem w oczach, jak ich widziałem. Oni byli tak, jak tu widzę teraz, bo to się na drugi dzień chowa, nie czeka się. Dzień był tak, jak dzisiaj, nie było upału. Zbiliśmy skrzynki, żeśmy pochowali. Ale Niemcy przypuszczają, chłopaki z Kampinosu na dole nie oberwali prawie nic, bo oni nie próbowali nawet ruszyć. Oni przypuścili na nas z samolotów natarcie. Zbombardowali nam hal, gdzie byli chłopcy z [niezrozumiałe], mieli babę, tylko bimber piła i ona ich opatrywała, cerowała ich. Baba – chłop była. Ona tylko bimber miała i bimbrem się kurowali, bo po pijaku walczyli przeważnie. Jak nas hal zbombardowali, to wiedzieliśmy, że idzie natarcie lądowe. Huraganowy ogień, byłem na prawej stronie, mieliśmy częściowo już broń zrzutową, piękne angielskie granaty kratkowane, były grube, taki jak pękał, to nie było rady, z tego nikt nie wychodził, jak padł między kilka osób w ruiny, to rozdzierał wszystko. Kratkowane, grube granaty. Amunicję Kampinosiaki nam dali w garnku, część amunicji w walce była zawilżona, jak ładowałem do karabinu, to przelatuje. Wtedy dowódcą mojego plutonu był porucznik „Orbis”, Aleksander Płoński nazwisko. Po wojnie był intendentem w szpitalu w Jastrzu koło Lublina. Chłop wiejski, z pistoletem stał na schodkach i mówi: „Jak ktoś się ruszy z barykady…” A między nami jeszcze nam dokooptowali marynarza „Burzę”. Pseudonim dostał „Burza”, dlatego że pochodził podobno oficer ze statku „Burza”. Na barykadzie walczył „Rybak”, Edek Szymaniak, Piotr Rybak, potem podchorąży „Kruk”, same wyborowe chłopaki, „Sas” jeszcze dokooptowany i oficer ze statku „Burza”. Trzymaliśmy barykadę, ale od barykady był mur od ogrodu od Radziwiłła, a „Orbis” stał na stopniach i krzyczał: „Kto się ruszy, kula w łeb! Kto zostanie Virtuti Militari.” Trzymaliśmy, bo oni ławą szli, jak wiewiórki wikingi, po murach szli i zestrzeliwali ich z murów. Podał mi skrzynkę granatów – wal! Jeden za drugim, mówię: „Wszystko?” On mówi: „Tak. Ile dasz rady.” Tylko przez mur do ogrodu, krzaki, do góry wszystko szło. Jak spadał anglik, to się rozrywało wszystko. I tym zatrzymaliśmy częściowo. Na lewym skrzydle znowu walczą bracia podchorążowie Mirowscy, walczy „Runiek” już nieżyjący i kilku innych żołnierzy bardzo dobrych. Walczy „Czajka”. To są wszystko chłopaki z partyzantki, walczyli na lewym skrzydle. Trzymaliśmy. Mówię: „Panie poruczniku nie utrzymamy, bo już zalewają nas!” A rozkaz: „Nie wolno się ruszyć!” Walę to wszystko, w końcu patrzę, jeszcze ostatnie dwa rzuciłem, ale mówię, jeden jeszcze zostawiam dla siebie i „Wycofać się!” pada komenda. Wpadamy do tak zwanej dziury, która się nazywała Redutą Matki Boskiej. Dlaczego się nazywała? Mur, wybita dziura do Hotelu Polskiego. Dlaczego Reduta Matki Boskiej? Bo na ścianie za obrazem wisiała Matka Boska Ostrobramska. I ta Matka Boska nas uratowała przy tej ścianie, ona nie spadła, wszystko zostało tam zniszczone. Jak dolecieli do dziury, jak żeśmy wpadli, „Burzę” ciągnęliśmy, bo „Burza” dostał na barykadzie odłamek w głowę. „Burzę” musieliśmy wziąć na dechę i na desce go wlekliśmy, a jeszcze musieliśmy się osłaniać, bo oni nas ostrzeliwali. Wpadliśmy do dziury, porucznik mi kazał zostać przy dziurze, nagle znajduje się dowódca żandarmerii major „Bary” i stoi za mną. Dolatuje dwóch ubranych w panterkach jak my, bo myśmy na Starówce walczyli w panterkach, dlatego że na Stawkach było pełno magazynów pałatek, mundurów frontowych. Pałatki, wyglądaliśmy jak Niemcy. Ale myśmy nie nosili opasek na prawym ramieniu, tylko przełożyliśmy opaski na lewe, bo Niemcy nas podrabiali i zakładali opaski na prawą rękę. A jak myśmy założyli na lewą rękę opaskę, to wtedy oni tego nie wiedzieli, ale myśmy się poznawali, że jak miałem na lewej, to wiedziałem, że jestem z Armii Krajowej, a Niemiec jak miał na prawej, to się go rąbało. Nagle doleciało dwóch do dziury, a za mną stał plutonowy „Berkman”. Wleciałem w dziurę, pilnuję jej major „Bary” z tyłu, „Berkamn” stoi jeszcze obok mnie, nagle dolatuje do dziury, a myśmy zdębieli, bo nie wiedzieliśmy czy to nasi, czy to Niemcy. Ale oni coś zaszwargotali – wymiana strzałów. „Berkman” pociągnął i oni pociągnęli. Stał za nami porucznik „Zew” z rodziny Mirowskich, po krtani obrywa. Na miejscu go przecina po krtani, przecina mu gardło. Wiking, z dywizji Wikingów. A major „Bary” mówi: „Rzućcie tam granat do gięły.” Patrzę na ostatnie, mówię: „Nie panie majorze, tam nie wejdę – bo mur stąd jak do okna – wejdę, a oni mnie przejadą.” To było samobójstwo, bo oni byli przy dziurze. Wszedłem na górę i z góry im wpuściłem. A potem u góry na korytarzach żeśmy jeszcze strzelali między sobą. Dlatego że myśmy byli tak ubrani jak oni, na piętrach, że nie rozróżniali się w walce. A od huku wybuchów pocisków, tak zwanych szaf, to na Starym Mieście, jak przekręcali, to ludzie od podmuchów byli – dlatego nie lubiłem z tyłu iść – porozklejani od ciśnienia powietrza na ścianach. Przylepieni do ścian plendze były z ludzkich [ciał]. Po Starówce chodziło ludzi obłąkanych, zwariowali z ognia, bo nie każdy nerwowo, psychicznie taką walkę wytrzymywał. W walce trzeba było się nastawić, że się zginie, bo jeżeli tego się nie przyjęło, to się tam nie wytrzymało. Zakończona walka wycofywaliśmy się przez róg…, niedawno odsłanialiśmy, dwa lata temu, pomnik - stoi tam, na Alei Solidarności Matka Boska. To jest właśnie pamiątka po Reducie Matki Boskiej. Pomnik tam żeśmy postawili, zachodnie nam zrobili pomnik za to, że Matka Boska nam się dała wycofać tamtędy. Reduta Matki Boskiej się to nazywało. Najcięższe walki tam były. Zginęło…, nie byłem przy chowaniu, bo znowu przesiedzieliśmy noc na Hipoteczną, z Hipotecznej dostaję zawezwanie do dowódcy. Patrzę, bomba wpadła na podwórze zapalająca. „Grys” Mirowski poparzony, Baśka poparzona, leje się z nich syrop, bo bomba nie zabijała, tylko leje się z poparzonych ludzi syrop, nie widzą na oczy, poparzeni leżą. Dowódca mówi: „Szczawik, ewakuacja kancelarii! Idziecie dzisiaj do…” Mówię: „Panie kapitanie, muszę do „Burzy”, do szpitala.” Simon i Stecki w piwnicach, gdzie była wódka, starka i siewucha, to był szpital nasz polowy. Nasze chłopaki wiedziały, wysłali mnie tam, bo mówią: „Pójdziesz po gorzałę. Odwiedzisz „Burzę” i zaraz przyniesiesz wódkę stamtąd.” Mówię:„Ale tam żandarmeria pilnuje, tam nie idzie wejść.” Wysłali mnie. Przyszedłem, znalazłem na piętrach w syropach różnych trzy puszki z szynką niby. Przyniosłem, ale nasz szef, Piotr Rybak mówi: „Słuchaj, to coś mi chlupie za bardzo, to nie jest szynka.” Wziął, przebił bagnetem, okazało się, że to były ananasy w soku. Przyleciał Heniek Mirowski, mówi: „Zanieś do „Gryfa” i do Baśki poparzonych”. A nasze chłopaki mówią: „Nie zaniesiesz.” Bo takie antagonizmy między drużynami były różne. Wziąłem dwie puszki podwędziłem, powiedziałem: „Nie, tym razem muszę to zanieść. Ty nie masz nic do gadania, bo ja to znalazłem.” Do „Burzy” wysłali mnie do szpitala, a „Burza” z odłamkiem w głowie zaniesiony Simon i Stecki leży, żandarmeria, a przed wejściem lej od bomby pełen wody, bo deszczyki padały. Chodziłem do „Burzy”, zanosiłem, co mogłem, ale wracając wiedziałem, że chłopaki gdzieś szperają w skrzyniach, jeden do mnie mówi z innego batalionu: „Tam jest gorzała w skrzyniach, ale jak będziesz wyjmował, to musisz wyjąć skrzynię wódki, a musisz cegieł napakować, bo cały strop zjedzie.” Bo to już się zsuwało wszystko. Wyjąłem ze skrzynki trzy butelki te trzy butelki [w kieszeń spodni] wsadziłem i idę... żandarmeria patrzy, na glinie się pośliznąłem, broni nie miałem, butelki się zderzyły, oni patrzą bokiem, ale wydostałem się do góry, przyniosłem tę Starkę i Siwuchę. Dowódca mnie woła, kapitan: „Idziecie z kanałów, ewakuacja kancelarii.” Przyszło dwóch w nocy warszawskich kanalarzy, oni byli przewodnikami. Dwie łączniczki, jedna Marysia sanitariuszka, która miała czternaście czy piętnaście lat, ją będziesz ewakuował. Ja już też ranny, to w wodę trzeba było zejść. Ale dali nam kawę z Siwuchą Starką, bo Niemcy puszczali w kanały lodowatą wodę, a wzdłuż idących musieliśmy mieć rozpartą linę, bo jak się któryś potknął, to podcinał drugich. Woda była w kanale dotąd jak weszliśmy. Jak w pierwszej chwili zszedłem w zimną wodę, to dusiłem się, ale hełmem się podpierałem i prowadzili nas kanalarze. Ale na każdym skrzyżowaniu na drutach wisiały granaty. Jak gdzieś któryś potrącił, to w kanale detonacja jest trochę inna jak na powierzchni, okropne ciśnienie jest, że bębenki pękają. Doszliśmy na ulicę Świętokrzyską. Tam żeśmy wyszli. Noc przespałem na ulicy przy Foksalu, dostałem pudełko sardynki na noc do zjedzenia, bo więcej nie było, wody dali się napić i z powrotem na Starówkę. Jak wróciłem, to nocą poszło przebicie przez Ogród Saski górą, bo przecież wszyscy w kanały nie mogli wejść, próba przebicia poszła. Pułkownik Wachnowski wydał rozkaz uderzenia i szły najlepsze bataliony, „Parasol”, „Zośka”, te wszystkie. Wszyscy najlepsi żołnierze szli frontem i oni torowali drogę. Ale przebicie w Ogrodzie Saskim się załamało, Niemcy tam byli zatarasowani, postrzelali najlepszych, ci co szli na pierwszej linii, władali niemieckim językiem. Dokładnie zapomniałem w tej chwili nazwiska wszystkich. Kilku się przebiło do Królewskiej 16, dało radę, ale byli tak podziurawieni, że w końcu zmarli. A myśmy się musieli wycofać. Noc to była piękna rzecz, bo w nocy nie było tak widać, ale jak przyszedł ranek, to potem ci, co nie zdążyli się wycofać, musieli się gdzieś pochować i potem czekali do drugiego wieczora i zaczęli się w nocy znowu łączyć. O świcie na drugi dzień pułkownik Wachnowski wydał rozkaz: „Kanały”. Ale musiały zostać oddziały osłonowe, żeby nam zostawić osłonę, bo przy włazie na Placu Krasińskich, tam żeśmy wchodzili, gdzie jest nasz pomnik.

  • Pan poszedł do kanałów, czy pan był w osłonie?

Potem poszedłem drugi raz do kanałów. Byłem w osłonie, myśmy ostatni zostali ewakuowani, czekaliśmy jeszcze dwa dni. Najpierw poszły słabsze bataliony, jak zawsze, jak dzisiaj odznaczali ludzi, cywilów różnych, to zawsze się ktoś znalazł, który się wkręcił. Ale na Placu Krasińskich przy włazie był zwał trupów, jak tutaj pod strop, po bokach tyle ludzi zabitych leżało, bo oni oświetlali Plac Krasińskich i stale ostrzeliwany, stale był bombardowany. A żandarmeria pilnowała pierwszych oddziałów, bo do kanałów nie wolno było broni zabrać, ani amunicji, musieli nam zostawić, my pilnowaliśmy. Bo myśmy byli skazani na zagładę, bo byliśmy otoczeni. Wiedzieliśmy tyle, jeżeli nie wyjdziemy kanałami, to i tak musimy walczyć do ostatniego naboju, bo już mamy wyrok. Kto zostaje, to ma wyrok. Bo ci, co zostali na Starówce w szpitalach polowych… „Burzy” zostawiłem granat, on już wiedział, że jak przyjdą... to był człowiek, który wiedział, co się stanie... Każdy dostał granat albo broń, on musiał popełnić samobójstwo, bo potem szło tak zwane niemieckie szpreng komando. Ci, co szli w szpreng komando, przecież Warszawa nie była zniszczona tak, jak po Powstaniu. Później szło szpreng komando i do wszystkich budynków eleganckich wrzucali granaty i podpalali, jechali miotaczami płomieni i tam, gdzie kto jeszcze był, do piwnic, gdzie ranni leżeli, rzucał granat i przejechał miotaczem płomieni jeszcze. To szło tak zwane szpreng komando się nazywało. Oni wykańczali resztki ładnych budynków, pałaców, co były w centrum miasta. Oni to niszczyli. Hitler powiedział, że z Warszawy nie zostanie kamień na kamieniu, bo to miasto mu dało w skórę, bo ich zginęło bardzo dużo.

  • Pan wyszedł później kanałami…

Później, jak już kończyło się wszystko, został jeszcze jeden batalion „Zośki”, który osłaniał, a ja znowu drugi raz, bo już byłem ranny, już nie wiedziałem nawet gdzie mam [iść?], a w kanale rany się rozmokiwały wszystkie i myśmy musieli zabrać [rannych?].Oni błagali: „Weźcie nas!”, myśmy ich wlekli częściowo. Ale nie ciężko rannych. Tylko sanitariuszka, jak oni się poznali w czasie Powstania i chcieli się pobrać, to ona go zostawi? Ona go nie zostawiła, ona go wlokła. Ale wiedziała, że nie da rady. I co wtedy trzeba było zrobić? Nie było wyjścia, trzeba było brać. Torowisko w kanale, jak się któryś przewrócił w wodę, to była śmierć. Szło się dużym burzowcem, a potem przed Warecką, Świętokrzyską – zapomniałem powiedzieć – się szło małym, siedemdziesięciocentymetrowym. Kanalarze nam dali kije, kije jak od szczotki ucięte, nie wiedziałem, do czego to jest. A to było po to, bo mały kanał jest w kształcie owalny, tak, że kołek się opierał na bokach ściany, bo palce by się pościerało. Na bokach, ręce się wysuwało do przodu, a nogi się podkurczało. W marmoladzie, bo to wazelina była dobra, w wazelinie się przesuwało. Jak kilku przejechało, to wazeliny nie było, ale tarcie było w łokcie, kołkiem, jak wysuwałem ręce, podkurczałem nogi. Siedemdziesiąt metrów malutkim kanałkiem trzeba było przepchać. Taki niski kanał.

  • Pan jeszcze raz przeszedł do Śródmieścia, tak?

Drugi raz. Już wiedziałem, jak się idzie, tylko już starki nie brałem, bo dostawałem, nie była taka zimna woda. Różnie, bo Niemcy próbowali zatapiać.

  • Później na Śródmieściu pan jeszcze…

W Śródmieściu drugi raz już wyszedłem na Wareckiej, to już ludzie nas wyciągali, byłem wycieńczony, dwa razy chodziłem, to wypompowany byłem, bo myśmy nie jedli za dobrze, nie było jedzenia. Do „Studio” nas wprowadzili, od Nowego Światu, kino „Studio”, wejście było od Nowego Światu i wychodziło się na Chmielnej. Pasaż tam był. Przyszedłem tam, do wanny na wprowadzili, a trzymali mi w ręku mundur uszyty z podszewki i to mi dawali, a moją panterkę mi chcieli wziąć. Ale mówię: „Nie, jak ekspedient sklepu z żelazem nie chcę wyglądać.” W panterce, we wszystkim właziłem do wanny, popływałem w wannie, wykąpałem się i spłukałem to wszystko. Zapomniałem powiedzieć, w międzyczasie jak Powstanie miało wybuchnąć, moja matka została zwolniona z więzienia w Poznaniu i przyjechała do Warszawy. Już była dwa miesiące i na samo Powstanie matka moja przyjechała i mieszkała też w Alejach Jerozolimskich.

  • Pan ją odwiedzał w czasie Powstania?

Mama przyjechała. Jak wróciłem, wyszedłem z kanałów, do „Studia” poszedłem, to porucznik „Jur” mnie zaprosił do „Warszawianki” na ulicę Zgoda obok Szpitalnej. Tam mieliśmy knajpę „Warszawiankę”. Nasz batalion miał knajpę. Tam znał wszystkich kuchmistrzów i kierownika, to nasza była, bo w Śródmieściu różne bataliony miały. Znał kierownika i po raz pierwszy kazał mi dawać, dali mi fasolówki, dali mi setę wódki wypić po przejściu kanałem. Wypiłem setę wódki i poleciałem w Aleje Jerozolimskie tam, gdzie mieszkałem. Ale wychodzę - od strony Widok dostałem się - a Aleje Jerozolimskie i dom, gdzie mieszkałem, był spalony. Wypalony całkowicie budynek, bo szli Niemcy, wszystkich brali, ładowali szpreng komando ładunki i prowadzili do muzeum. Tam była baza, gdzie trzymali ludzi, cywilów wszystkich prowadzili do muzeum. A wszystkich walczących, żeby nie dostali się do walki, na barykadzie od Kruczej siedzieli nasze chłopaki. Komu udało się, to skoczył przez barykadę do Polaków. Jak przyszedłem, to przyszedłem na Widok i tam u dozorcy w domu obok dowiedziałem się, że moja matka jest na ulicy Wspólnej. Ale poprosiłem porucznika „Jura”, zastępcę mojego dowódcy o przepustkę na noc, żebym mógł pójść odszukać matkę, zobaczyć, gdzie i czy żyje. Dostałem przepustkę, przychodzę w Aleje Jerozolimskie, przekop był przez Aleje Jerozolimskie na vis a vis ulicy Kruczej i obok Brackiej. Stoi żandarmeria, powiada: „My na druga stronę nikogo nie puszczamy.” Mówię: „Jak nie puszczacie?” „Bo bije sztokes.” Sztokes to granatnik. Mówię: „Nie takie rzeczy widziałem, jak rąbnie to się wtedy przelatuje, bo od razu drugi nie zleci.” „Ale, co będziecie mówić…” Mówię: „Ze Starówki przyszedłem, nie takie rzeczy…” W Śródmieściu ludzie chodzili poobszywani w mundury eleganckie, udekorowani, baretki ponaszywane, pod pachę dziewczyny, w „Palladium” Fogg śpiewał, fasolówkę dawali, oranżadę, można było… Wojny w Śródmieściu nie było widać. Jak myśmy przyszli ze Starówki, to jest inny świat tutaj. Tu w ogóle nie widać, co to jest wojna. Luksus był. Fogg śpiewał, można było szarlotkę zjeść, śpiewały panienki różne. Cudo było, w Śródmieściu nikt o wojnie nie wiedział.

  • Pan w Śródmieściu już był do końca Powstania?

Teraz bazę mieliśmy na Pierackiego, to był Foksal. Podczas okupacji ta ulica się nazywała Pierackiego, to był Foksal. Tam, gdzie był klub aktorski, to tam żeśmy byli, nocowali. Jeszcze dzień byłem w Śródmieściu, w „Warszawiance” stołowałem się, przeszliśmy na ulicę Kruczą i na Kruczej pod 40 utworzyliśmy bazę batalionu „Nałęcz”. Część okopywała Kawiarnię Kuczyńskich od ulicy Brackiej, dostała placówkę przy ulicy Brackiej, a ja z porucznikiem „Orwidem” dostaliśmy przydział na placówkę Emilii Plater 25, vis a vis na ogród poborniczy, gdzie jest hotel Marriott. To był ogród poborniczy. Hotel Marriott stoi na ogrodzie poborniczym. Tam była dywizja ukraińska, w barankowych czapkach, dywizja Ukraińców, którzy byli w niemieckiej armii. Tam mieliśmy różne pozycje, piwnice były zalane wodą, przechodziło się po deskach i mieliśmy porobione strzelnice na ogród poborniczy a Ukraińcy mieli rowy pokopane. Zrzut wisiał na kościele, to wisiał ruski zrzut. Tego zrzutu nie mógł nikt ściągnąć. Na ogrodzie poborniczym było pełno jarzyn, a gdzie myśmy stacjonowali Emilii Plater 25 to - była wytwórnia perfum. Były baniaki z perfumami, ale wiedziałem, że porucznik „Orwid” zapakował pewną ilość spirytusu, bo w wytwórni perfum miał być spirytus. Chłopakom spirytusu nie dali, bo jakby się żołnierz rozpił, to jest koniec. Na wyjście dostaliśmy po pół litra spirytusu. Dostałem kilo cukru, pół litra spirytusu, dziesięć dolarów i czterdzieści tysięcy złotych gotówką. Ale musiałem sobie ubranie kupić, bo w tym nie mogłem pójść, bo by mi Niemcy wszystko… Tam walczyliśmy, a spałem w piwnicy, ściana była, za ścianą byli Ukraińcy i mieliśmy ścianę ułożoną z walizek, z różnych rupieci, naładowane cegłami. „Będziesz spał na tej barykadzie”. Dostałem do przekręcania detonator, a ładunki były porozkładane, że jakby się przebijali przez ścianę, miałem to wysadzić. Ale sam bym musiał wylecieć w powietrze też, bo innego wyjścia nie było. Takie miałem zadanie. Na materacu na zmianę z jednym kolegą żeśmy spali. Ale na szczęście oni na nas nie uderzyli. Uderzyli ze strony frontowej. A myśmy mieli [broń?]. Dostałem od Niemca pancerniaka do umacniania okien strzelniczych i doprowadzałem w pancernym mundurze do niewoli, mówię do niego: „Nie wyglądaj tym oknem, bo cię zabiją.” „Ale, co będziesz gadał”, do mnie mówił, bo trochę niemiecki język znam i w pewnej chwili dostaje postrzał w pachwinę, a tu jest duże ukrwienie. Leci po dołkach Ich bin tod, Ich bin tod. Za nim lecę, przewrócił się w bramie, krwotok taki, że płynie, bo tu jest duże ukrwienie, przyleciały sanitariuszki, załatały go. W nocy spałem na materacu, jednej nocy w dyżurce z podchorążym „Krukiem”. We dwójkę podchorążowie żeśmy spali na bramie, na ubezpieczeniu. „Lotnik” był, rozprowadzający plutonowy „Lotnik” przydzielony do nas, tam żeśmy spali, zimno, już noce się robiły zimne, bo to już przychodził październik. Przeziębiłem się i w szpitalu św. Józefa dostawaliśmy rano dwie garście pszenicy, bo już jedzenia nie było i kawałek chleba z cebulą usmażoną. Przeziębiłem się, dostałem trzydzieści dziewięć temperatury, idę do szpitala św. Józefa, a oni mówią: „Masz dobre serce, to ci damy taki zastrzyk.” Nawołali mi temperaturę silną, w nocy majaczyłem, rzucałem się, a rano byłem zdrowy. Jak w szpitalu dostawałem zastrzyk, spotkałem pancerniaka, do mnie mówi, że on leben, że żyje, mówię: „Wiadomo było, że będziesz żył.” Kino „Urania” na ulicy Hożej, gdzieśmy mieli jeńców zmagazynowanych na Marszałkowskiej, oni sami z siebie jeńców zbombardowali. Niemcy ich zbombardowali. Wpadała bomba zapalająca do kina „Urania” na Hożą, jeszcze po wojnie to kino było, wszystkich poparzyli. Z Emilii Plater było zawieszenie trzy dni, Ukraińcy przyszli w barankowych czapkach, my im daliśmy spirytusu, dowództwo im dało, a oni nam dali jarzyny i pomidory. Ja znowu łapałem koty i obcinałem ogony i gotowałem w garnku jak króliki, bo nie było co jeść. „Kruk” mówi: „Słuchaj, przynieś jednego kota, odrzemy ze skóry, ogon obetniemy, w jarzynach ugotujemy i jest jedzenie.” Żeśmy koty jedli. Coś trzeba było jeść, bo człowiek słaby już był, nie mógł chodzić na nogach, a jeszcze był młody, to by konia zjadł. Chleb jak jem, to bym cały zjadł. Po trzech dniach nastąpiło zawieszenie broni, poszedłem do matki. A na Kruczej powstał bazar, za ostatnie pieniądze wypłacone musiałem sobie kupić buty, musiałem sobie kupić spodnie, musiałem sobie kupić ubranie, bo na zimę szliśmy do niewoli. Dwadzieścia kilometrów Ożarów. W Ożarowie spotkałem Stasia Chołupkiewicza z 15 pułku, wypiliśmy po kielichu…
Warszawa, 30 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Krzysztof Jachimowicz Pseudonim: „Szczawik”, „Szczeniak” Stopień: kapral podchorąży Formacja: I Batalion Szturmowy „Nałęcz” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter