Lidia Wyleżyńska „Zora”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Lidia Wyleżyńska z domu Konarska, mój pseudonim „Zora”. Byłam łączniczką telefonistką w 228. plutonie łączności przy dowództwie obwodu AK „Żywiciel” na Żoliborzu.

  • Czym się pani zajmowała przez 1 września 1939 roku?

Byłam na wakacjach z rodzicami. Miałam czternaście lat. Pamiętam, że ojciec zdecydował, że mamy szybciej wrócić do Warszawy. Ostatni tydzień byliśmy w Warszawie. Muszę powiedzieć, że nie bardzo zdawałam sobie wtedy sprawę, że coś się dzieje. Ojciec mój był pułkownikiem Wojska Polskiego. W domu było widać atmosferę podenerwowania. Byłam zresztą w harcerstwie. Miałam starszą siostrę cioteczną, która była wyznaczona do punktu łączności na ulicy Zielnej. Trzeba było mieć piętnaście lat, a ja nie miałam. Wtedy już przechodziły transporty wojska przez Dworzec Gdański. Myśmy tam chodziły, rozdawałyśmy wodę, roznosiłyśmy posiłki. To się działo do 1 września. Jak wybuchła wojna, to jednak nam już nie pozwolono tam przychodzić. Starsze harcerki mogły brać udział. Byłyśmy w mundurkach. Pamiętam pełne żołnierzy pociągi, które się tam zatrzymywały.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Mieszkałam na placu Inwalidów na Żoliborzu, bardzo blisko Dworca Gdańskiego. To nie chodziło o odległość, tylko chodziło o to, że jednak uważano, że więcej będzie kłopotów z dziewczynkami niż pożytku.

  • Z kim pani mieszkała? Wspominała pani o ojcu, który był żołnierzem.

Ojciec był oficerem łączności w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Mama nie pracowała. Miałam młodszego brata, który zresztą później zginął. Mieszkaliśmy na parterze.
Chodziłam do szkoły wpierw na ulicę Czarnieckiego, później na placu Inwalidów. Żoliborz przed wojną był dzielnicą enklawą. To znaczy były takie sytuacje, że moja mama jak wracałam ze szkoły, mówiła: „Włóż skarpetki, włóż rękawiczki, jedziemy do miasta”. Sama zakładała kapelusz. Tego wszystkiego nie cierpiałam. Tutaj mama mogła chodzić bez kapelusza, był luz. Było bardzo zielono. Młodzież się znała, bo szkół było mało. Właściwie szkół podstawowych może było więcej. Natomiast, jeśli chodzi o szkołę średnią była koedukacja. Dla dziewcząt było państwowe gimnazjum i liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej na placu Inwalidów. Drugie było prywatne gimnazjum i liceum u sióstr zmartwychwstanek. To były dwie szkoły średnie dla dziewcząt. Dla chłopców było gimnazjum imienia Poniatowskiego na ulicy Felińskiego i księży marianów, tam gdzie jest w tej chwili…

  • Uniwersytet Kardynała Wyszyńskiego.

Tak, tam była szkoła marianów. Tam oni mieli zresztą internat. Szkół podstawowych było więcej. Chodziłam do szkoły Rodziny Wojskowej na Czarneckiego. Skończyłam ją w 1938 roku. To jest zresztą unikat. Tam w czasie Powstania był szpital, który potem został przeniesiony do fortu. Zostały jeszcze ostrzelane mury. Ten budynek, w którym w tej chwili jest szkoła specjalna, jest taki jaki został po Powstaniu. On nie został spalony. Nie wiem czy to będzie zachowane. Tam są resztki odłamków, pocisków. Ponieważ to były ogromne sale z dużymi oknami, przeniesiono szpital do fortu Sokolnickiego.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina i szkoła?

Chodziłam do szkoły Rodziny Wojskowej, której patronką była Aleksandra Piłsudska. W 1935 roku wstąpiłam do harcerstwa, jak tylko można było. Zuchów dziewcząt wtedy nie było. Trzeba było mieć dziesięć lat. Drużyna była imienia Powstańców 1863 roku. Ci powstańcy, jak sobie teraz myślę, byli w moim wieku teraz. Przychodzili do nas na różne spotkania, na różne akademie, które się robiło i w których zawsze brałam czynny udział. Bardzo nam imponowali. Mieliśmy [do nich] ogromny szacunek. Oni się bardzo dobrze czuli z dziećmi. Były takie przypadki, to było na sali gimnastycznej, weteran wchodził po drabinkach. Jak to? Co się może stać? Tak sobie myślę: „Boże, przecież jestem w tej chwili prawie w ich wieku”. Szkoła, wychowanie było bardzo patriotyczne. Obchodzone były wszystkie uroczystości: 11 listopada, 3 maja, rocznica powstania styczniowego.
Na przykład na 2 listopada, to był dzień zaduszny, przed wojną się nie chodziło 1 listopada, tylko w dzień zaduszny, chodziłyśmy na cmentarz. Robiłyśmy lampiony z bibułki. Kwatery z 1863 roku jeszcze nie było, ale były kwatery żołnierzy z lat poprzednich. Wyjeżdżałam na obozy harcerskie, gdzie też zwracało się bardzo uwagę na stosunek do człowieka, stosunek do ludzi starszych. U mnie w domu ojciec bardzo zwracał uwagę. Mama też opowiadała o czasach, kiedy chodziła do szkoły, kiedy było tajne nauczanie. Był moment, że sobie pomyślałam jak ja jej zazdroszczę, że ona miała tajne nauczania. Nie przypuszczałam, że to się tak szybko… Ojciec na przykład uwielbiał „Trylogię”. Myśmy byli bardzo mali, mama była przeciwna, a ojciec nam czytał. Brat był młodszy ode mnie i mniej był zaangażowany. Ojciec uważał, że to jest dobra [literatura]. Telewizji nie było, do kina dzieci chodziły tylko na specjalne filmy, teatr był też ograniczony. Właściwie z rozrywek to zostawało czytanie. Czytało się bardzo dużo. Jak teraz myślę, bo młodzież czyta bardzo mało, myśmy czytali dużo.
Jak skończyłam szkołę powszechną, to się tak nazywało, przeszłam do gimnazjum. To z kolei była szkoła imienia Aleksandry Piłsudskiej. Znowuż była kontynuacja pewnych tradycji, wychowania. Zostałam w drużynie harcerskiej, nie przeszłam do innej. Pewne rzeczy były oczywiste. Miałam zresztą poparcie w domu. Miałam koleżankę, która na obóz harcerski to: „Nie, bo się zmęczysz”. Moja mama i ojciec uważali: „Niech ona jedzie jak najszybciej. Będzie sama, zobaczy jak to wygląda”. To było ważne i jeszcze środowisko – brat mojej mamy był też oficerem łączności. Był komendantem centrum wyszkolenia łączności w Zegrzu. Na rodzinnych spotkaniach bardzo… Z tym, że wuj był z legionów, a mój ojciec był wzięty do wojska rosyjskiego, dostał się do niewoli. Potem z niewoli wyszedł. Brał udział w wojnie 1920 roku, jeden i drugi. Nie mogę odżałować, bo gdzieś zagubiłam listy mojego ojca do mamy z frontu.

  • Jak wybuch wojny zmienił państwa życie?

Na początku, przez pierwsze parę dni, to było zalęknienie. Ojca całymi daniami nie było. Nagle którejś nocy zrobiło się zamieszanie. Ojciec przyjechał i zobaczyłam, że pakuje [walizkę]. Pamiętam jak ojciec powiedział do mamy: „Słuchaj, nie ruszaj się z Warszawy, masz tu zostać”. Ojciec w nocy wyjechał. Był odkomenderowany do sztabu głównego. W ogóle nie wiedzieliśmy co się dalej [z nim] dzieje. Potem był apel Umiastowskiego do wychodzenia mężczyzn. Nie wiem jak to się stało, że mój brat, który miał wtedy trzynaście lat, poszedł. Pamiętam, że mama wtedy zdecydowała, że jednak poczekamy, aż on wróci. Rzeczywiście on wrócił w ciągu nocy. Myśmy na piechotę poszli do dziadków na ulicę Leszczyńską, z deszczu pod rynnę. Ulica Leszczyńska kończyła się elektrownią. Wobec tego, jak się zaczęło bombardowanie Warszawy, to było skoncentrowane na pewne punkty. Pamiętam, że się bardzo bałam. Bałam się potwornie. Wobec tego się w ogóle nie rozbierałam. Miałam na sobie na przykład dwie sukienki i miałam przy sobie blisko zawsze płaszczyk czy coś. Bałam się bombardowania.
Mój dziadek będąc już na emeryturze w czasie 1939 roku pracował w opiece społecznej. Został kontuzjowany, przysypany w czasie bombardowania. Dosyć, że jak przyszedł do domu, to był otumaniony, ale jednak dotrwał. Myśmy tam dotrwali do końca oblężenia i wróciliśmy na Żoliborz. Okazało się, że w naszym mieszkaniu w jednym pokoju nie ma ściany. Pocisk rozerwał ścianę. Cały pokój był zdewastowany. Trudno powiedzieć co było lepsze. W każdym bądź razie wróciliśmy na Żoliborz.
Było bardzo ciężko. Moja mama nagle [została] z dwojgiem dzieci. Zapasów nie było, bo ojciec uważał, że jest to niepotrzebne. Było ciężko. Pod koniec 1940 roku, na początku 1940 roku, zaczęło się tajne nauczanie.

  • Pani ojciec nie wrócił?

Nie wrócił, myśmy w grudniu dostali wiadomość, karta przyszła z Rumunii. Pamiętam, że obóz nazywał się Călimăneşti. Ojciec pisał, że jest, że żyje, co się z nami dzieje, co z jego siostrą. Podał adres, ale to było niemożliwe [żeby się skontaktować]. Później słyszało się o tym z tajnych gazetek i tak dalej, że oficerowie z tego obozu uciekają i dostają się do Francji. Ale kontaktu z ojcem [nie mieliśmy]. Potem w czasie okupacji zaczęły przychodzić paczki z Portugalii. Byliśmy oburzeni, bo to były sardynki. Dla nas, kiedy nie było podstawowych rzeczy, to sardynki… Mama to sprzedawała. To było dla nas zastrzykiem. Co się działo z ojcem praktycznie nie wiedzieliśmy.

  • Z czego się państwo utrzymywali?

Moja mama szukała różnych możliwości. Ja uczyłam się i nie pracowałam, znaczy pracowałam dorywczo w sklepie z zabawkami. Natomiast mama na początku nauczyła się piec. Wpierw z ciotką otworzyły sklep na Kercelaku. To był przed wojną bazar, gdzie było wszystko szwarc, mydło i powidło. Handlowało się wszystkim. Tam mama z ciocią otworzyły sklep ze sztuczną biżuterią, były kosmetyki. Ale nie było dobrze, wobec tego mama się nauczyła piec bułeczki. Piekła je w nocy. Rano przychodziła dziewczyna, która bułeczki roznosiła. Moja mama była osobą bardzo dobrego serca i łatwowierną, wobec tego nie bardzo na tym mogła zarobić. Ktoś [prosił:] „Jedna bułeczka, jedna bułeczka…”. Niewiele na tym zarabiała.
Brat mamy był kierownikiem rzeźni końskiej na Pradze. On zaproponował, że ma rzeźnika, który robi kaszankę. Mama tam pojechała, nauczyła się. W domu w zimie, bo to tylko można było w zimie robić, jak było zimno, robiła kaszankę. Do dzisiaj na kaszankę patrzę z boku. Gotowało się podroby, gotowało się krew, która ma straszny zapach i kaszę. Kaszanka była bardzo dobra. Na Żoliborzu była znana jako „kaszanka pani pułkownikowej”. Z bratem obydwoje żeśmy na kaszankę patrzyli bardzo złym okiem, ale pomagaliśmy mamie. To się robiło dwa dni. Potem w nocy, specjalna maszynka, ładowało się do kiszek, bo to były naturalne, nie było sztucznego. Sprzedawała co się dało. Żeśmy żyli skromnie. Trochę pomagał brat mamy. Nawet teraz opowiadałam, wnuczka mnie się spytała, chodziło o ubranie. Mówię: „Wiesz, w czasie okupacji miałam zrobioną sukienkę z obrusu. Był w domu lniany obrus, przyszło lato, nie miałam co na siebie włożyć, wobec tego mama uszyła sukienkę”. Byłam z tego bardzo zadowolona. Poza tym przerabiało się do nieskończoności. Miałam to szczęście, że u nas w domu nic nie… Pocisk jak się rozerwał, to akurat [w] pokoju, w którym nie było szafy, nic nie zginęło.
Będąc jednocześnie w konspiracji uczyłam się, a brat nie bardzo chciał się przyłożyć. Był problem, bardzo wyrósł, tak wyrósł, że nic nie pasowało. Trzeba było kombinować. Ojca rzeczy, mundury to odpadały. Ktoś poradził, on wstąpił do straży ogniowej. Tam dostał wikt i umundurowanie. Trafił na okres bardzo niedobry, bo było powstanie w getcie. On jeździł tam gasić pożary. To bardzo źle wpłynęło na jego psychikę, bardzo to odczuwał.

  • Czy Niemcy nie szukali pani ojca?

Nie, tak nie było. Może i sprawdzali. Był u nas doskonały dozorca. Mój wuj się ukrywał. Mama się z nim spotykała. [Nazywał się major Jerzy Uszycki. Przed wojną był w Zegrzu komendantem Szkoły Podchorążych Łączności, w GISZ. Od marca 1939 roku był szefem łączności w KOP].

  • Który był w…

W Zegrzu. On był kontuzjowany w 1939 roku i zaczął tracić wzrok. [Niemcy] go zwolnili. Wrócił, a potem musiał się ukrywać, bo wstąpił do ZWZ-u. Kiedyś dozorca spotkał wuja na ulicy. Wrócił i mówi do mamy: „Widziałem pana majora”. Mama mówi: „Tak? Niemożliwe”. On przymknął oko, mówi: „Niech się pani nie boi”. Była godzina policyjna, on musiał zamykać bramy. On przychodził i mówił, że tu było aresztowanie, tam było aresztowanie, że o tego się pytali. Nie pamiętam, żeby się o ojca pytali. Jak wstąpiłam do konspiracji, to była tabliczka z nazwiskiem na drzwiach. Ponieważ u mnie się odbywały zbiórki, to musiałam tabliczkę zdjąć. Zostałam rozpoznana przez podwładnego ojca. Jak on przyszedł, zobaczył, mówi: „Pani to ściągnie”.

  • Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?

Z konspiracją zetknęłam się bardzo wcześnie.
  • Jeszcze w harcerstwie?

Może niezupełnie. Jak wuj [major Jerzy Uszycki] wrócił i szukał kontaktu, to mnie i siostrę wykorzystywał do pójścia gdzieś, zaniesienia. To było dosyć luźne. On zaczął organizować łączność na Żoliborzu. Był porucznik, który z nami też miał kontakty, to było dosyć luźne. Na przełomie 1940 [i] 1941 roku przyszła do mnie starsza koleżanka z harcerstwa i spytała się czy bym chciała wstąpić, że jest montowana nowa drużyna, że ona mi proponuje. Moja drużyna nie podjęła żadnej działalności.
Wstąpiłam do drużyny harcerskiej, która się nazywała „Knieje”, taki miała kryptonim. Drużynową była harcerka starsza ode mnie o cztery lata Nina Rostańska, która zresztą zginęła w czasie Powstania. Należałam do najstarszego zastępu, tak zwanego zastępu zastępowych. Miałyśmy zastęp „Turów”. Każda z nas montowała sobie z młodszych koleżanek zastęp. To była praca harcerska.
W 1943 roku harcerki zostały przekazane do Wojskowej Służby Kobiet. Niektóre przeszły całkowicie, a niektóre prowadziły pracę harcerską i jednocześnie były w Wojskowej Służbie Kobiet. W harcerstwie była normalna praca harcerska. Działałam w małym sabotażu na terenie Żoliborza, Powązek, na Marymoncie nie. To polegało na tym, że trzeba było bardzo dobrze znać teren. Moim zadaniem było rano, po godzinie policyjnej, wyjście na określoną trasę i sprawdzenie, wtedy jeszcze były napisy, gdzie są i ile jest napisów. Składałyśmy meldunki, nawet nie pamiętam komu to się przekazywało.
Pamiętam, że dla mnie najgorszym przeżyciem było jak mi powiedziano, że teraz pójdę do kina i będzie w kinie gaz, żeby zobaczyć jakie będą reakcje i tak dalej. Strasznie się denerwowałam, że mnie ktoś zobaczy, że wchodzę do kina. W ostatniej chwili tą akcję odwołali. Byłam bardzo uszczęśliwiona. Bardzo się wstydziłam, nie wyobrażałem sobie, że mógłby mnie ktoś podejrzewać, że idę do kina. Do kina się nie chodziło, tak samo i do teatru. To była praca harcerska.
Pod koniec pracę harcerską miałam troszkę na boku dlatego, że bardzo się zaangażowałam w Wojskowej Służbie Kobiet. Była komendantka, kobieta, pseudonim „Sawa”. To była pani, która już [miała] dorosłą córkę. Oficer, który był szefem łączności w obwodzie, podporucznik wtedy pseudonim „Słuchawka” Józef Krzeski prowadził, znaczy organizował szkolenia w patrolach. W patrolu było pięć, sześć dziewcząt. Były też patrole, w których patrolową była starsza osoba. Reszta to były dziewczynki różne, czasami [w wieku] piętnastu lat. Przechodziłyśmy szkolenie typu łącznościowego. Wybierało się w Wojskowej Służbie czy chce się pójść na sanitariuszkę czy na łączniczkę. W tradycjach rodzinnych nie wchodziła w grę sanitariuszka, [poszłam] na łączniczkę.

  • Na czym polegały szkolenia?

Przede wszystkim ktoś przynosił aparat telefoniczny. Na początku to w ogóle była musztra i pewne zasadnicze wiadomości ogólne wojskowe. Myśmy sobie załatwiły prywatnie, że kolega przychodził do nas i przynosił broń, pokazywał. To było nieoficjalne. Zbiórki odbywały się w mieszkaniach u różnych [osób] z patrolu. Później przynoszony był polowy aparat telefoniczny. Trzeba było aparat umieć obsłużyć, trzeba było wszystko wiedzieć, co, gdzie i tak dalej. Potem wyprodukowano przystawkę, która pozwalała normalny miejski aparat telefoniczny zamienić na aparat polowy. Chodziło o dzwonek przede wszystkim. To trzeba było umieć podłączać. Do tej pory mam rozkładany, wkręcany śrubokręt ojca, który miałam ze sobą, używałam. Miałam go w czasie Powstania. Uratowałam go. Ojciec jak potem zobaczył mówi: „Ojej, a ty skąd to masz?”. Mówię: „Bo bez tego w ogóle nie…”. Nauczyłam się bardzo szybko to wkręcać, połączyć. Mieszkanie musiało być na tyle duże, jeżeli był aparat w jednym pokoju, żeby nie było słychać jak się mówiło przez drzwi, tylko przez telefon żeby słyszeć. [Uczyłyśmy się] regulaminu zgłaszania się.
W 1943 roku na jesieni składałyśmy przysięgę. Na Żoliborzu na ulicy Gdańskiej jest bardzo stary kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Królowej Korony Polskiej. Proboszczem był ksiądz Trószyński, niebywały ksiądz pod każdym względem. Nawet mówili, jak był jego pogrzeb, że to święty. On był kapelanem obwodu. Przy kościele był barak, tam były biura, były dosyć duże sale. Myśmy tam składały przysięgę. Potem było szkolenie przy łącznicy telefonicznej. Łącznica ma wiele połączeń. Telefony są do łącznicy doprowadzane i po prostu można łączyć poszczególne miejsca. Łącznica była przechowywana w ołtarzu. To myśmy też wiedziały. Ksiądz był bardzo patriotyczny i bardzo pomagający ludziom. Szkolenia trwały, to było raz na tydzień, dwa razy w tygodniu.
Na wiosnę 1944 roku już zostałam uznana, że jestem w stanie szkolić sama. W związku z tym chodziłam na szkolenia do innych patroli. Aparatu już wtedy nie nosiłam sama. Musiał być aparat dostarczony. Do dwóch patroli chodziłam, a raz mnie nawet skierowano do patrolu męskiego. Potem prosiłam, błagałam… Chłopaki akurat byli starsi ode mnie. Przed Powstaniem, to jeszcze czasami się zdarzało, że któraś z nas dostawała rozkaz, żeby przenieść meldunek, coś zanieść. Nie pytało się najczęściej [co]. Mój patrol był przez naszego dowódcę uznany za patrol najlepiej wyszkolony. W związku z tym wiedziałyśmy, że będziemy przy dowództwie dowódcy obwodu.

  • Przyszedł sierpień 1944 roku.

Jeszcze przyszedł lipiec. Jak przyszedł lipiec, to już było podenerwowanie. Wiadomo było, że coś się będzie działo. Myśmy były ostatni tydzień skoszarowane.

  • Gdzie?

Mieszkałyśmy w mieszkaniu na ulicy Mickiewicza 27. W pokoju pokotem spało nas sześć. W drugim pokoju był nasz dowódca. To mieszkanie było opuszczone. Nie umiem powiedzieć, bo nie wiem skąd. Mieszkanie było na parterze. Myśmy tam spały, a w ciągu dnia z różnymi poleceniami chodziłyśmy. Każda z nas miała powiedziane, jeżeli będzie godzina „W”, będzie rozkaz, to każda miała trzy osoby do zawiadomienia. Wobec tego musiałyśmy bezbłędnie znać dojścia do tych osób. Pamiętam miałam [zawiadomić] od nas łącznościowca gdzieś na Marymoncie. Nie bardzo znałam Marymont. To musiałam poznać bardzo dokładnie, żeby jak najszybciej potem rozkaz [dostarczyć].
Myśmy rano 1 [sierpnia] dostały polecenia roznoszenia rozkazów. Nie na kartkach tylko po prostu mówiło się godzina „W”, a ten ktoś wiedział gdzie ma się stawić. Udało mi się to szybko załatwić. Dosyć, że jeszcze wracając wstąpiłam do domu. Myśmy mieszkali na parterze. Pamiętam, że z zewnątrz, okno było otwarte, zawołałam. Był mój brat i mama. Powiedziałam: „Cześć, do widzenia”. Tak bez słów, moja mama się od razu zorientowała. Brat powiedział: „Też zaraz wychodzę”. Nic nie powiedział, ani gdzie, ani co. Moja mama też nie wiedziała.
Jak wróciłam to dowódca do nas mówi: „Wiecie, wy będzie przy dowództwie. Musicie dotrzeć na ulicę Mickiewicza do tak zwanego Szklanego Domu”. To jest dom, który jest na rogu Bohomolca i Mickiewicza na dole. Tam miała być kwatera dowództwa. Miałyśmy tam dotrzeć na godzinę „W”. Tymczasem po godzinie pierwszej zaczęła się strzelanina na Żoliborzu. Porucznik „Słuchawka” mówi: „Dzielimy się na dwójki”. Już nie pamiętam z kim [szłam]. „Idę pierwszy, spróbuję przejść przez plac Wilsona. Obawiam się, że wam się może już nie udać, to pamiętajcie, tam macie dotrzeć”. [Podał] hasło, odzew. Jemu się udało przejść, a myśmy szły naokoło. Dotarłyśmy do Szklanego Domu. Weszłyśmy na klatkę schodową. Jak zobaczyłam chłopaka z opaską i z karabinem, myśmy też już miały opaski, to muszę powiedzieć, że to było ogromne wrażenie. W pierwszej chwili tośmy się zastanawiały: „Boże, hasło!”. Nie chciał nas przepuścić, chociaż to był brat mojej koleżanki.
Wszystkie żeśmy się tam zebrali, tam było całe dowództwo. Przyszła nasza komendantka i powiedziała: „Słuchajcie, jest decyzja wychodzicie do Puszczy Kampinoskiej. Idzie sześć łączniczek”. Które? „Słuchawka” decyduje. Każda chciała [iść]. W rezultacie „Słuchawka” wytypował, znalazłam się w tej grupie. Uformowana była kolumna na ulicy Płońskiej, teraz to jest Próchnika. Deszcz lał. Przygnębienie, bo już było wiadomo, że wszystkie cele Żoliborza, że się nic nie udało. Pójście do puszczy. Co dalej? Myśmy szły w kolumnie tuż za dowództwem, a przed dowództwem szła szpica z żołnierzy. Za nami szli żołnierze ochrony, też harcerski pluton. Oni straszliwe z nas kpili. Przed wojną łącznościowców nazywano „drucikami”. Pamiętam jak oni [mówili:] „Jak wy będziecie? »Druciki« nie. To »drutki«”. „Drutki” przez długi czas zostały.
Całą noc szliśmy do puszczy. Deszcz lał okropnie. Było ponuro, zimno. Co jakiś czas pociski padały. W każdym bądź razie jeden trafił, zginął żołnierz. Potem był przypadek, że zawleczkę wyciągnął z granatu. Rzucił się na granat, został rozerwany, ale tylko on. Rano doszliśmy do Sierakowa. Tam nas rozkwaterowano po chałupach. To [była] mała wioska. Była zbiórka i wtedy pierwszy raz zobaczyłam „Żywiciela”, pułkownika, dowódcę. Zobaczyłam człowieka niskiego wzrostu w kapeluszu w płaszczu. Muszę powiedzieć, że w mniemaniu, jeszcze moim, kiedy ja byłam z wojskiem związana, to był trochę… Zresztą potem się przekonałam jaki to fantastyczny człowiek. W ciągu dnia dowiedzieliśmy się, że wracamy. Przyszła łączniczka, którą pułkownik „Żywiciel” wysłał wychodząc [z Żoliborza]. To była jego łączniczka w czasie okupacji, która miała kontakt z dowództwem okręgu i z dowódcami zgrupowań, wtedy jeszcze rejonów, bo w czasie okupacji były rejony. Ona dotarła do pułkownika „Montera”, który powiedział: „Nie wiem jak pani to zrobi…”. Już nie wiem jak do niej mówił. „Musi dotrzeć rozkaz powrotu do »Żywiciela«”. Już były kryptonimy, już żeśmy mieli na „ż” wszyscy, bo w czasie okupacji Żoliborz był na „s”. Ona dotarła. Bardzo niejasno wiedziała, gdzie może szukać. Wobec tego następny rozkaz wracamy.
Następną noc doszliśmy do Zdobyczy Robotniczej na Bielanach. To było budujące się osiedle. Byłyśmy w takim budynku, [gdzie] tylko praktycznie były mury. Pamiętam to były moje imieniny, jak żeśmy tam zalegały. Już widniało, wiem, że myśmy leżały na ziemi i koleżanka mówi: „Słuchaj, ale to są twoje imieniny”. Mówię: „Rzeczywiście!”. Tam Niemcy nas odkryli. Doszło do starcia, gdzie poległo bardzo dużo żołnierzy, ale oni się wycofali. Polegli tam zostali, ranni zostali do szpitala na Bielanach [zabrani]. Myśmy następną noc szli na Żoliborz przez tak zwane Góry Szwedzkie, tutaj gdzie Piaski, coś takiego. To był dla mnie koszmar zupełny. Miałam letnie pantofle zrobione z taśmy materiału, podbite, zelówka była. To się wszystko rozlazło. Praktycznie doszłam na Żoliborz na bosaka. Droga była ciężka, to były wertepy.
4 [sierpnia] rano znaleźliśmy się na Żoliborzu. Myśmy dostały kwaterę na Suzina, a centrala telefoniczna była na ulicy Suzina, róg Płońskiej, a obecnie Próchnika. Teraz tam jest naprzeciwko tablica, upamiętniająca pierwszy bój na Żoliborzu. Tam była kotłownia. Tam było dużo pomieszczenie, to było WSM-owskie. Tam była centrala. Myśmy zostały przydzielone do obsługi centrali telefonicznej. Dostałam buty. Wiedziałam, że nie mam po co chodzić do domu. Nie mogłam pójść do domu. Dopiero po tygodniu dostałam przepustkę.
Tu powstał problem, bo trzeba było przelecieć przez ulicę aleję Wojska, która była cały czas pod ostrzałem. Udało mi się. Jak przyleciałam do domu, to cały dom praktycznie wyległ, żeby mnie oglądać. Muszę powiedzieć, że to była wielka radość. Mama się bardzo ucieszyła. Nigdy w domu mama nie mówiła: „Dlaczego idziesz?”. W ogóle tego problemu [nie było]. Trzeba – to było tak oczywiste. [Podczas] którejś przeprawy do mamy – bo od czasu do czasu jednak na przepustkę chodziłam, póki nie było rowu łącznikowego – to się poślizgnęłam. Zrobiłam szczupaka, później miałam kolano, że nie mogłam bardzo chodzić. Jakiś czas miałam przerwy. Jak przychodziłam, to zawsze się wszyscy składali, żeby coś mi dać do jedzenia. Nawet teraz żeśmy rozmawiały z koleżanką, mówię słuchaj: „Co myśmy jadły?”. Jak zdobyli olejarnie, to było dużo oleju, a że były działki, to były kartofle. Smażyłyśmy placki. Ona mówi: „Przecież miałyśmy kuchnie”. Mówię: „Tak była, rzeczywiście”. Zupełnie tego nie pamiętam.
Tak było do 15 września, kiedy przyszedł nasz dowódca i powiedział do mojej patrolowej, mojej przyjaciółki: „Słuchajcie któraś z was…”. Zresztą był bardzo ostry, bardzo nas krótko trzymał. Teraz jesteśmy w przyjaźni. Kiedyś mi powiedział: „Słuchaj, miałem pięćdziesiąt łączniczek”. To był młody człowiek. „Musiałem nad nimi panować, a jednocześnie zabezpieczyć, wobec tego przyjąłem ostrą taktykę”. Myśmy się go bały w pewnych momentach. Bardzo na niego narzekałyśmy. Teraz, to sobie powiedziałam, że miał rację, to było lepsze wyjście niż gdyby nas puścił na żywioł. On mówi do nas: „Słuchajcie, musi być zmiana komendantki łączniczek w Zgrupowaniu »Żubr«, gdzie jest bardzo dużo łączniczek”. Jak wrócili z Kampinosu, to on miał dużo łączniczek, które były dopiero w czasie Powstania szkolone. Mówi: „Któraś z was musi pójść”. Żadna z nas nie chciała. Ponieważ tamta była patrolową od początku, zdecydowałam: „Dobrze, to ja pójdę”. Weszłam w nowe środowisko. Praktycznie nie znałam nikogo. Mieliśmy kwatery w straży ogniowej, gdzie strażacy. Tam były prycze piętrowe. Miałam jedną oddzielną. Dostałam broń. Ostatnie dwa tygodnie byłam w „Żubrze”. Do mamy już nie mogłam [pójść], to było niemożliwe, to było za daleko. Zresztą skurczył się trochę Żoliborz. Tam dotrwałam do ostatniego dnia.

  • Jak pani pamięta wydarzenie w walkach na Żoliborzu i na Starym Mieście – atak na Dworzec Gdański?

To pamiętam o tyle, że akurat przyszły oddziały leśne, które były umundurowane, przyszli z bronią. Oni zostali zakwaterowani na Mickiewicza 25. Ten budynek dochodzi do placu Inwalidów i to jest tam gdzie jest obecnie bank. Szłam akurat do domu do mamy, już był rów łącznikowy. Szłam dosyć spokojnie. Następnego dnia znowuż tam byłam. Jak zobaczyłam żołnierzy w jakim oni są stanie, muszę powiedzieć, że to zrobiło na mnie straszne wrażenie. To był pierwszy nieudany atak. Myśmy trochę wiedziały. Nam nie wolno było tego robić, ale myśmy jednak podsłuchiwały trochę. Jak łączyło [się] centralę, to żeby sprawdzić na początku czy jest połączenie, tośmy słuchały. Potem trzeba było położyć słuchawkę. Czasami jak wiedziałyśmy, że gdzieś się coś dzieje, to… Na Żoliborzu było strasznie ponuro. Potem drugi atak. Niestety żaden z ataków się nie udał.

  • Czy w trakcie Powstania spotkała się pani z żołnierzami nieprzyjaciela?

Nie, nie miałam żadnego kontaktu.

  • Może z jeńcami?

Jeńcy byli u nas na ulicy Kossaka. Tam była żandarmeria. Wiem, że byli jeńcy, ale nie miałam żadnego kontaktu. Nie widziałam Niemców zupełnie.
  • Jak Powstańców, walkę, przyjmowała ludność cywilna? Wspomniała pani, że jak pani wracała do domu, to sąsiedzi robili zrzutkę.

Tak. Jednocześnie podziwiali, gratulowali mojej mamie. To było na początku.

  • A później?

Później było coraz gorzej dlatego, że było coraz gorzej. Ludzie na początku mieszkali w mieszkaniach, zaczęli schodzić do piwnic. Zaczęło ować żywności, Żoliborz ratował się działkami, ale na działki było niebezpiecznie się dostać. Bardzo dużo ludzi ginęło. Działki były tu gdzie mieszkam w tej chwili. Sady żoliborskie to były działki, drugie działki to były na Promyka. Osobiście nie zetknęłam się z nieprzychylnym [traktowaniem]. Wiem, że jak było po kapitulacji, jak jedna z koleżanek zdecydowała, że nie idzie do niewoli, tylko idzie do mamy. Pokazała się z opaską, to mało jej tam nie zlinczowali: „Natychmiast zdejmij to! Przez ciebie będziemy…”. Zmienił się stosunek. Niemniej ludzie bardzo pomagali przez bardzo długi okres. Dzielili się żywnością. Skądś buty dostałam! Komendantka Wojskowej Służby Kobiet na Żoliborzu, [jak] przyszłam, mówi: „Jak ty wyglądasz?”. Okazało się, że ona miała odzież na zmianę i tak dalej.

  • Jak było z wodą?

Chyba nie było problemu. Były studnie. Wodociągi nie działały. Nie pamiętam problemu z wodą.

  • Czy zetknęła się pani z ludźmi z innych krajów, z innymi narodowościami w trakcie Powstania?

Osobiście nie zetknęłam się. W oddziale „Żyrafy” to wiem, że był Włoch, ale nie zetknęłam się bezpośrednio z żadnymi, na pewno nie.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

To jest problem. Myśmy spały w opuszczonym mieszkaniu na Suzina.

  • Jaka panowała atmosfera w pani grupie, zespole?

Bardzo dobra, stosunek koleżeński, pomocy. Pluton łączności składał się z łączniczek telefonistek i z telefonistów, czyli żołnierzy, których zadaniem była budowa linii i naprawa. To byli w naszym przypadku żołnierze bardzo często po służbie wojskowej w łączności, albo młodsi. To byli chłopcy z Powązek, byli różnej profesji powiedzmy, ale raczej rzemieślnicy. Dziewczyny były z rodzin inteligenckich. Tu powstawał trochę…

  • Zgrzyt?

Nie, oni byli dla nas bardzo dobrzy. Znaczy myśmy im trochę imponowały, a oni nam imponowali swoją pracą. Jeżeli się udało załatwić, że jak szli na budowę nowej linii, żeby którąś z nas wziął, jak myśmy nie miały służby, byłyśmy zachwycone.

  • Pani brała udział przy budowie linii?

Brałam. Za kościołem była szkoła gazowa, ona została opuszczona. Tam zostało dużo kabla. Był żołnierz, który miał pseudonim „Zelówka”, mniejszy ode mnie, szewc z zawodu. Z językiem jak na młode dziewczyny wtedy trochę… Myśmy z koleżanką go namówiły, jeszcze szedł jeden [kolega], że my z nimi pójdziemy. My poszłyśmy. Cisza, spokój, to był początek Powstania, te kable żeśmy [wzięli]. On nami dyrygował: „Tu zwijać, tu źle”. Myśmy to wszystko robiły, on był zachwycony, my też. Do naprawy linii nie chodziłam, ale moja serdeczna koleżanka została ranna w czasie naprawy linii. Stosunki pomiędzy nami były bardzo koleżeńskie. Po wojnie, jak spotkaliśmy się w stowarzyszeniu, w środowisku, to taka była zasada, że mówimy sobie po imieniu. Był pan profesor, jeden z naszych kolegów telefonistów, brat naszego dowódcy, wspaniały kolega, potem wspaniały urolog, profesor Krzewski, znany w Warszawie, nie żyje. [...] Nie było problemu, to była więź.

  • Czy była osoba w czasie Powstania, z którą się pani szczególnie zaprzyjaźniła?

Mój patrol, to były moje koleżanki z szkoły, a moja patrolowa była moją przyjaciółką.

  • Przyjaźń była wcześniejsza?

Przyjaźń była wcześniejsza. Myśmy do siebie mówiły po imieniu, nie pseudonimami. Jak poszłam do „Żubra”, to tam mnie znali z pseudonimu. Do tej pory zdarza się, że my do siebie mówimy po pseudonimie, jeżeli pseudonim przylgnął. Swojego pseudonimu nie cierpiałam, bo został mi narzucony przez przypadek. Wstydziłam się go, bo uważałam, że on jest ruski. Były dziewczyny, które miały śmieszne pseudonimy, nie wiadomo dlaczego. Na przykład była koleżanka „Kowadło”. Nasz kapelan, jeden z kapelanów, to po wojnie mnie się pyta: „Słuchaj, a co się z »Kowadełkiem«dzieje?”. Mówię: „Jakie »Kowadełko«? Całe »Kowadło«było”. Te znajomości, te przyjaźnie, które były, to właściwie były dalej.

  • W trakcie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym, jakie to były formy?

Odbywały się msze. Pamiętam mszę na Suzina 3, to jest budynek, który jest półokrągły. Tam jest duże podwórze. Odprawiał bardzo często kapelan obwodu czyli ksiądz „Alkazar” ksiądz Trószyński. Zawsześmy w tym brały udział.

  • Jak często odbywały się msze?

Na pewno były w niedzielę, ale nie pamiętam, chyba były i w ciągu tygodnia. Na pewno były pogrzeby z księdzem. Księży na Żoliborzu było kilku. W każdym zgrupowani był. Był jeden, który był, że tak powiem, ogólny.

  • Śluby też były?

Na Żoliborzu jeden był na pewno.

  • Uczestniczyła pani?

Nie, ale znałam dziewczynę, pannę młodą. Oni się poznali w czasie Powstania. On był pochodzenia gruzińskiego. Ona opowiadała mi to później, że przyszła do domu, powiedziała do mamy, że wychodzi za mąż. Mama myślała, że ona żartuje. Ślub się odbył w klasztorze zmartwychwstanek, ślub dawał ksiądz. To małżeństwo przetrwało do śmierci. Oni się spotkali po wojnie, mieszkali w Pruszczu Gdańskim. Kiedyś było u nas spotkanie. Żył jeszcze kapelan, który im dawał ślub. Mówię: „Proszę księdza, będzie niespodzianka”. To było wiele lat temu, jeszcze nie bardzo byliśmy zmienieni. Jaki był rozczulony, pytał się: „Czy jesteście dalej małżeństwem?”. Byli. Nie wiem czy były jeszcze jakieś śluby, chyba nie.

  • Miała pani możliwość w trakcie Powstania słuchania radia lub czytania prasy powstańczej?

Prasa była, przynoszono nam. Tam gdzie myśmy miały centralę, to na górze było pomieszczenie, gdzie było radio. Muszę powiedzieć, że bardzo rzadko tam…

  • Czy toczyły się dyskusje na temat wiadomości z prasy?

Nie bardzo pamiętam, żebyśmy dyskutowali co się dzieje. Na początku to była szalona euforia. Pierwsze trzy dni Powstania to radość, że nareszcie, że jesteśmy wolni, że sami… Natomiast potem coraz było ciężej. Jak już przyszli na drugą stronę na początku nam się wydawało, że teraz to już [pomogą]. Okazało się, że nic z tego. Zaczęły być zrzuty kukuruźników bez spadochronów, to wszystko padało, często nie do użytku. Właśnie ja ich nie poznałam. Teraz nie pamiętam jak oni się dostali, czy oni przepłynęli przez Wisłę, chyba tak, dwóch telegrafistów. To nie byli Polacy. Oni tutaj nawiązali kontakt z naszą radiostacją. Co się z nimi stało, to muszę powiedzieć, że nie wiem. Chyba do niewoli z nami nie poszli. W każdym bądź razie nie widziałam ich. Oni byli odizolowani.

  • Czy docierały informacje z innych dzielnic Warszawy?

Praktycznie, jak uruchomiono kanały, to początkowo był tylko ruch łączników przynoszących meldunki czy broń. Potem jak się wycofywała Starówka, to przyszło bardzo dużo, przede wszystkim całe AL ze Starego Miasta. Przychodzili poszczególni co zostali odcięci, oni trochę mówili. Jak po Starym Mieście, tutaj wyszli, to im się wydawało, że do raju trafili, taka była różnica. Kolega, też był na Starym Mieście, był przy wybuchu czołgu: „Wiesz jak ja wyszedłem tutaj, to wydawało mi się, że to nie jest rzeczywistość”.

  • Co działo się z panią po zakończeniu Powstania?

Świadomie poszłam do niewoli. Już wiedziałam, że nie mam możliwości kontaktu z matką. W „Zawiszakach”, to byli młodzi harcerze, był mój brat cioteczny, który miał wtedy czternaście lat. Też nie wiedziałam, co się z nim dzieje.

  • Z bratem rodzonym…

Wtedy nie wiedziałam. Czarny dzień, stanęliśmy, idziemy do [niewoli]. Myśmy z Żoliborza wyszli tak jak staliśmy. Miałam na sobie plecak, w którym miałam dwa pledy, zmianę bielizny. Byłam ze Zgrupowaniem „Żubr”, nie wiedziałam gdzie są moje bliskie koleżanki. Uformowała się kolumna na ulicy Krasińskiego koło kościoła. Tam doszło do takiego incydentu, kazali nam zdjąć opaski. Jeden z naszych żołnierzy nie zdjął opaski. Podszedł do niego żołnierz i zastrzelił. Przy wycofywaniu się byłam kontuzjowana. Rozerwał się pocisk, przysypał mnie. Straciłam świadomość. Zostałam ranna w łokieć, ale tak, że mi się wydawało wtedy, że to jest nic. Myśmy się szykowali do przepłynięcia przez Wisłę. Miały podjechać pontony i ciągle mówiło się: „Za godzinę”. W końcu przyszła kapitulacja, to był szok. Szliśmy na piechotę do Pionierparku. Pomiędzy Powązkami cywilnymi a wojskowymi były baraki, tam kiedyś przed wojną to był Pułk Radio, łączność była. Niemcy to zajęli, tam żeśmy [szli]. Tam spotkałam moje koleżanki. Okazało się, że jedna nie żyje, jedna została ranna i została. Ale wtedy już się z nimi trzymałam.
Wywieźli nas następnego dnia do Pruszkowa samochodami. W Pruszkowie część obozu dla żołnierzy sąsiadowała z ludnością cywilną. Były różne przypadki, że tam się odnajdywali ludzie. Szukało się kontaktów. Na mamę moją nie trafiłam, zresztą nie mogłam trafić, bo ona przeszła przez Wolę. Stamtąd nas Niemcy wywieźli do Stalagu XI A Altergrabow. Zrobili nam rewizję, wtedy żeśmy potracili praktycznie wszystko.

  • Pani udało się zachować śrubokręt.

Śrubokręt tak, natomiast wszystkie dokumenty [przepadły]. Udało mi się i nie umiem powiedzieć jak. Dostałyśmy w Pruszkowie malutkie karteczki, zaświadczenie o nadaniu Krzyża Walecznych. Dla mnie to było coś świętego. Przepustkę, legitymację straciłam, a to zachowałam. To zresztą przekazałam do Muzeum, bo to jest z oryginalnym podpisem „Żywiciela”. Rewizji było kilka. W każdym bądź razie nie wiem jak niektóre dziewczyny przechowały niektóre rzeczy. Mnie się nie udało.
Oni stamtąd wydzielili kobiety do obozu obok, też XI A, [Gross Lübars]. Około trzystu kobiet znalazło się w obozie, a mężczyźni zostali w Altengrabowie. Na początku jest obóz XIA. Potem wywóz na roboty pod karabinami. Myśmy się oparły, nie chciałyśmy, wiedziałyśmy, że nas obowiązuje Konwencja Genewska. Oni usiłowali nas złamać, pod karabinami nas załadowali. W rezultacie były trzy grupy.
Znalazłam się w Parchen. To była fabryka części do czołgów. Na początku byłyśmy eskortowane przez wachmanów, starszych panów, z karabinem. Po paru dniach doszli do wniosku, że my jesteśmy ludnością cywilną i możemy sobie chodzić, ale mamy pracować. Do dziś nie bardzo wiadomo jak to się stało, po paru dniach okazało się, że jednak jesteśmy znowu jeńcami. Znowu się zjawili wachmani, a myśmy w kolumnie w czwórkach maszerowały do fabryki ostentacyjnie dając do zrozumienia, że my jesteśmy żołnierzami. Tam pracowałam z jeńcem rosyjskim.
To jest śmiesznostka. W domu miałam buty narciarskie. Przed wojną nie używało się tak jak teraz, tylko były specjalne buty, które miały trochę inny fason, żeby do wiązania pasowały. Buty zaczęły mi… Ruski przynosił mi kartofle, podżywiał mnie. Była maszyna co cięła pręty czy coś. On zobaczył buty i mówi po rosyjsku, że on mi to zreperuje, żebym zdjęła buty. Poszedł, jak on wrócił z butami, to zmartwiałam. Zamiast zelówki skórzanej czy jakiejś, to była z metalu. Jak to włożyłam, to nie mogłam w ogóle chodzić, bo ona się w ogóle nie uginała. But, jak [się] idzie, to się ugina, a to było sztywne. Chodziłam jak kaczka. On zobaczył, że strasznie się drapię. Mówi do mnie: „Ty idź do lekarza, bo ty masz pewno świerzb”. Mówię: „Co? A co to jest?”. Poszłam. Niemcy się panicznie bali dwóch rzeczy tyfusu i świerzbu. Jak mnie lekarz z daleka zobaczył, to po niemiecku: „Do obozu!”. Wróciłam. Myśmy tworzyły rodzinki. Dziewczyny się łączyły razem w grupę. Nas było cztery. Mówię: „Słuchajcie, wracam do obozu”. „Nie, ty sama nie wrócisz, my też [idziemy]”. Mówię: „Ale wy nie jesteście [chore]”. „To my się zarazimy”. Wobec tego usiłowały się zarazić. W nocy najlepiej jak jest ciepło, to się pocierały. Nic z tego nie wyszło. Jednak zgłosiłyśmy się wszystkie razem. Odesłali nas Niemcy, dosyć duża grupa osób była dwanaście czy piętnaście osób do obozu. Zaaplikowali nam leczenie. Nikt nie powiedział, że jak się smaruje maścią, to nie należy tego myć. Rezultat był taki, że wszystkie byłyśmy już chore, miałyśmy rany na rękach. Mieszkałyśmy w oddzielnym baraku. Aha, jeszcze miałyśmy łaźnie, która też była dla nas okropnym problemem, bo obsługiwali ją jeńcy rosyjscy. Młode dziewczyny, a tutaj zabierają odzież do odwszenia. Na początku dziewczyny nie chciały w ogóle wychodzić. Wracają dziewczyny.
Po krótkim czasie okazało się, że wywożą nas do innego obozu. Wylądowałyśmy, pamiętam dokładnie, w przeddzień Wigilii w obozie Oberlangen. Myśmy wiozły ze sobą w transporcie, wiedziałyśmy, że są z nami, paczki Czerwonego Krzyża. To co nam dali na drogę, to dawnośmy zjadły. W rezultacie [w] Wigilię nie miałyśmy nic, tam nie dostałyśmy jeszcze jedzenia. Wobec tego przegłodowałyśmy. Na początku trafiłyśmy do izby szpitalnej, ale potem przeniesiono nas do normalnego baraku, gdzie były nasze koleżanki z Żoliborza. Tam normalnie pędziłyśmy żywot. Trochę chodziłam na komenderówki na przykład na zewnątrz do zbierania chrustu, albo kopania torfu, do kuchni. Natomiast wymigiwałam się jak mogłam do obsługi szamba, to była najgorsza komenderówka. To trzeba wybierać niezależnie od pogody. To mi się udało, że tego nie robiłam. Jak byłam na kuchni, to myśmy obierały kartofle. Właściwe później, to się już nie obierało, tylko się kroiło. Potem był straszny głód. Do dziś brukiew to nie istnieje dla mnie. Jeszcze był jarmuż, nie wiem czy to się teraz je. Był problem z wodą.
Pamiętam siedziałyśmy przy kartoflach. Był piec, na którym myśmy piekły płatki kartofli. Siedziałam przodem do okna, w pewnym momencie, coś mówiłam i zaniemówiłam. Koleżanki mówią: „Co się stało?”. Mówię: „Zobacz!”. Tam przebiegał żołnierz w hełmie, którego nie znałam. Nie wiedziałem w ogóle co się dzieje. Po pewnym czasie myśmy wyskoczyły z pomieszczenia. Już komendantka robiła zbiórkę. To był dzień zupełnie niesamowity.

  • Kiedy to było?

To był 12 [kwietnia]. Muszę powiedzieć, że dziewczyny zaczęły do nich po francusku, po angielsku, po włosku. Któryś zobaczył, bo myśmy miały furażerki z biało-czerwonymi… „My Polacy!”. Tu się zaczęła zupełna [euforia]. To była bardzo mała grupa. Oni mieli straszny problem, Niemców zatrzymali. O ile myśmy miały wachmana w Gross Lübars, który był dla nas życzliwy, to tutaj Niemki były straszne! Godzinami trzymali nas na apelu. Liczyli, nie mogli się doliczyć. Tam dostałam drewniaki. Po wojnie, to patrzyłam na drewniaki… To były jedyne buty, które [nosiłam], tamte buty nie nadawały się do noszenia. Oni się bardzo nami zaopiekowali. Przenieśli nas do sąsiedniego obozu, gdzie były lepsze warunki. Wiedziałam, że muszę pójść coś robić, może odszukam ojca. Podeszłam do oficera łączności, po pagonach widziałam. Powiedziałam: „Proszę pana, jestem córką pułkownika…”. Jeszcze powiedziałam podpułkownika. On mówi: „Proszę pani, pułkownika”. Mówię: „A pan wie?”. On mówi: „Proszę pani, przecież to jest szef łączności 1. Korpusu”. „Chciałabym ojca zawiadomić”. „Proszę pani, nie rozmawiamy, jutro tu będę. Jadę z powrotem do siebie, żeby natychmiast nadać wiadomość do ojca”.
Całe szczęście, bo w gazetach polskich drukowane były listy jeńców. Były trzy Konarskie i mnie zgubili. Czyli jakby ojciec czytał, to by myślał, że mnie tam nie ma. Ojcu cudem udało się, że mnie ściągnął do Anglii. Znalazłam się w Anglii i tam byłam rok w pomocniczej wojskowej służbie kobiet, bo inaczej już nie mogłam. Po roku ojciec mówi: „Wracamy”. Nie bardzo początkowo byłam [za powrotem], a ojciec powiedział: „Nie, mama jest”. Już wiedzieliśmy, że brat nie żyje, bo przyszła wiadomość od matki, że dostała z Czerwonego Krzyża potwierdzenie, że zginął w Stutthofie. Był wpierw na placu Narutowicza, potem przez lasy chojnowskie dostał się na Sadybę i na Mokotów. Z nimi poszedł do niewoli. Z pociągu usiłował uciec, złapali go i dostał się do Stutthofu. W czasie ewakuacji Stutthofu 28 kwietnia, czyli na parę dni przed końcem wojny, zmarł na barce. Brat cioteczny jako czternastolatek przeszedł cały obóz. Z małego dziecka, bo to dziecko było, zrobił się mężczyzną. Jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Nie mieszka w Polsce. Ponieważ on z moim bratem był też blisko, to powiedział: „Ja będę teraz”. Już tyle lat [minęło], moja mama nigdy się nie pogodziła.

  • Kiedy udało się pani wrócić do Polski?

Wróciłam z ojcem w 1946 roku. Z różnych powodów nie zrobiłam przed Powstaniem matury, więc poszłam do szkoły, w której w rok liceum można było zrobić. W 1947 roku zrobiłam maturę i postanowiłam pójść na studia. Tu się zaczęło, nie dostałam się. Zdałam, ale się nie dostałam. Poszłam wobec tego na zupełnie inny wydział, że przeczekam rok i będę próbować jeszcze raz. Tymczasem po roku okazało się, że jeżeli chcę zdawać na inny wydział, to muszę od początku składać papiery i muszę mieć zaświadczenie od wojewody o tak zwanym świadectwie moralności. Uważałam, że to jest sprawa prosta. Tego świadectwa nie dostałam. Dostałam odmowę bez prawa odwołania. To mam, to jest kuriozum. Stanęłam wobec strasznego problemu. Poszłam do dziekana. Byłam na antropologii. Mówię do niego, że bym się chciała przenieść z antropologii na chemię. On mówi: „Dlaczego pani na antropologii wylądowała?”. Mówię: „Bo zdawałam na stomatologię i się nie dostałam”. Spojrzał na mnie. Mówi: „Dobrze, to panią przeniosę na drugi rok, bo nie mogę na pierwszy. Musi pani nadrobić”. Udało się, tylko dzięki [niemu]. Gdyby nie to, bym prawdopodobnie nie wiem ile lat [studiowała], albo bym w ogóle zrezygnowała. To uważałam za punkt wrócenia do normalności.

  • Jak pani uważa, czy Powstanie musiało wybuchnąć?

Musiało, absolutnie.

  • Nie było innej alternatywy?

Według mnie nie. Nastroje… Nie mogę sobie tego wyobrazić, żeby nie. Pomijam różne aspekty. Nigdy nie żałowałam, że się włączyłam. W ogóle to było naturalne, że to trzeba. Więzi z różnymi osobami, które się nawiązało w czasie Powstania, trwają wśród wielu z nas do dzisiaj. Mówimy do siebie często dla podkreślenia przynależności [używając pseudonimu]. Nasz dowódca po Powstaniu założył gabinet dentystyczny. Bardzo pomagał, jak tylko mógł, to pomagał. To co wiem, to wiele koleżanek siedziało u niego w kieszeni. Jak potrzebowała, to szła do niego. On wtedy nie zastanawiał się. Dobrze mu się powodziło. Stać go było na to, chociaż miał pięciu synów. Zawsze był bardzo dla nas życzliwy. Kiedyś żeśmy rozmawiali na ten temat, jak on nas trzymał krótko.





Warszawa, 17 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura
Lidia Wyleżyńska Pseudonim: „Zora” Stopień: plutonowa, łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter