Maciej Eustachy Jaroszewicz „Maciek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maciej Jaroszewicz. W czasie Powstania wstąpiłem do akcji w początku [sierpnia] 1944 roku. Miało to miejsce na Żoliborzu, zgrupowanie Armii Krajowej było to zgrupowanie „Żywiciel”. Placówką, do której się zgłosiłem i zacząłem działać, był punkt sanitarny 104A, dowódcą był porucznik „Raczek”, zarazem doktor „Raczek”. Po wojnie dowiedziałam się nazwiska prawdziwego, to znaczy Zaturski.

  • Proszę powiedzieć trochę o swojej rodzinie, kim byli rodzice, gdzie pan się urodził, jak wyglądało wychowanie domowe i szkolne.


Miałem na tyle szczęścia, że urodziłem się w rodzinie patriotycznej. Żeby nie być gołosłownym, podam kilka faktów. Ojciec mój był ochotnikiem, legionistą w I Brygadzie, formującej się I Brygadzie Legionów marszałka Józefa Piłsudskiego. Służbę rozpoczął na początku istnienia Legionów jako zwykły szeregowiec, kawalerzysta, inaczej nazywany ułan, a zakończył w roku 1920, po zwycięskiej bitwie pod Warszawą, w bitwie przeciwko bolszewikom, po tak zwanym Cudzie Nad Wisłą, zakończył wojnę w stopniu porucznika Wojska Polskiego. Następna osoba z rodziny, bliskiej rodziny, osobisty lekarz marszałka Józefa Piłsudskiego, pułkownik Stefan Mozołowski. Zginął w zbrodni katyńskiej.

  • To był pana wuj?


To był mój wujek. Jego syn, a mój brat cioteczny, Andrzej Mozołowski, został aresztowany w czasie okupacji przez Gestapo za działalność konspiracyjną oraz wywieziony do obozu koncentracyjnego w Niemczech. Cudem przeżył, wrócił do Polski, skończył studia, został znanym dosyć dziennikarzem, występującym i w Telewizji Polskiej, i w prasie, zajmował się. Andrzej Mozołowski. Siostra moja walczyła w konspiracji, zginęła w czasie Powstania Warszawskiego.

  • Proszę podać imię i nazwisko siostry?


Zofia Jaroszewicz, „Kasia”. Niestety u nas podział był w rodzinie – ojciec, ja i siostry ojca to byliśmy o zapatrywaniach prawicowych, a siostra lewicowych. Tak to bywa, w rodzinie są podziały. I ona była w formacji, znaczy pracowała w Związku Walki Młodych. To była lewicowa organizacja, ale zapatrywań była niekomunistycznych, tylko socjalistycznych. Gdyby wiedziała, jak wyglądało to po wojnie…

  • Czyli w Powstaniu była właśnie…


W Powstaniu zginęła, leży na Powązkach w mogile.

  • Czyli pan urodził się w 1929 roku?


Na początku wojny to miałem dziewięć lat. Jak zaczęło się Powstanie, miałem czternaście lat skończonych. 20 września, podczas Powstania, piętnasty rok skończyłem.

  • Gdzie pan się urodził, w jakim mieście i gdzie pan mieszkał?


Urodziłem się w Brwinowie pod Warszawą, ale mieszkałem potem głównie w Warszawie.

  • Czyli miał pan siostrę czy jeszcze więcej rodzeństwa?


Tylko siostrę miałem, tak. Rodzina… Ja uzasadniłem, że urodziłem się w rodzinie patriotycznej w bardzo znacznej mierze, to spowodowało, że rwałem się do walki z wrogiem, z okupantem. Zresztą nie jedynie to było powodem, ale powodem był koszmar, w jakim żyliśmy, wszyscy Polacy, w czasie okupacji i po prostu, tak jak pozostawała większość młodzieży, buntowaliśmy się przeciwko okupantowi. Chcieliśmy wolnej Polski.

  • W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, miał pan dziewięć lat. Co pan zapamiętał z tamtego czasu?


Zapamiętałem, od bombardowań 2 czy 3 września uciekliśmy z Warszawy do Brwinowa. Tam zatrzymaliśmy się, ja i matka. Zapamiętałem, taki denerwujący moment był, gdy zobaczyliśmy pierwsze kolumny Niemców, wjeżdżających do Brwinowa. I zapamiętałem taki moment: idziemy z matką ulicą do głównej ulicy, jesteśmy sto metrów od tej głównej ulicy, a klęczy pod płotem młody chłopak, polski żołnierzyk, karabin trzyma wycelowany w stronę szosy, gdzie jadą całe kolumny i pancerne wozy, znaczy czołgi, i opancerzone wozy z piechotą niemiecką. A ten chłopaczyna siedzi i celuje. Przechodzą kobiety, podchodzą do niego: „Chłopcze, uciekaj, przecież zabiją cię, daj spokój”. Mówił: „Ale rozkaz mam, strzelać do Niemców”. Prosty chłopiec. W końcu wycofał się.

  • Czy ojciec był zmobilizowany, uczestniczył w wojnie?


Nie, ojciec już miał sześćdziesiąt trzy lata. Stary już był, tak że nie był zmobilizowany.

  • Czym zajmował się po odejściu z wojska?


Po odejściu z wojska był urzędnikiem, urzędnikiem w różnych instytucjach.

  • Jak wyglądała pana edukacja w czasie okupacji, do jakiej szkoły pan chodził?


Myśmy wędrowali, głód wypędził nas z Warszawy w czasie okupacji po roku czasu, niecałym roku czasu.

  • Przy jakiej ulicy państwo mieszkali?


O, w kilku miejscach mieszkaliśmy. Jak wojna się zaczęła, na ulicy Tomasza Zana 22. To jest na Grochowie, niedaleko placu Szembeka. Tam zaczęła się wojna, pierwsze bomby spadły na placu Szembeka, na kamienice w najbliższym otoczeniu. Trzeciego dnia ojciec zdecydował, żeby wywieźć nas poza Warszawę, żeby od bomb uchronić, od bombardowania. Dość dużo warszawiaków, dużo rodzin wyjeżdżało pod miasto, żeby ratować życie. I myśmy tam zostali, a ojciec i siostra wrócili, działali jako wolontariusze, pomagając wojsku. Natomiast myśmy zostali w Brwinowie aż do upadku Warszawy. Obserwowaliśmy, słyszeliśmy, widzieliśmy łunę nad Warszawą. Raz była bitwa tylko. Z tym żołnierzem to był taki jeden incydent. Drugi incydent to był… Niemcy są dookoła, zajęli całość. W pewnym momencie stukanie do drzwi. Otwieramy, polskie wojsko jest, kawalerzyści. Brwinów, 20 kilometrów od Warszawy. Żołnierz przychodzi i pyta, czy nie mamy coś do zjedzenia, do wypicia dla oficera. Tak się zastanawiamy, sami za bardzo nie mamy, ale akurat mieliśmy wino własnej roboty (ci gospodarze mieli), tym winem poczęstowaliśmy. Cisza była w ogóle dookoła, a tu kawalerzyści polscy. Prawdopodobnie z Poznania na Warszawę szli, przebijali się spod Kutna, tak domyślam się w tej chwili. Nie dosyć na tym, że dostali wina, dostali coś tam jeszcze, co mieliśmy, podzieliliśmy się, i odeszli. Odeszli, dwadzieścia minut czy pół godziny później, strzelanina niesamowita. Karabiny maszynowe tłuką, my w domu siedzimy cicho. Nawet pociski armatnie padają w Brwinowie. Bitwa. Natrafili na Niemców i to potrwało parę godzin i koniec. Potem Niemcy zajęli teren z powrotem. Wyłapywanie żołnierzy, palili domy, w których oni byli i bronili się. Zresztą to tylko z opowiadań znam, że palili domy, ludzie mówili. W każdym razie opanowali teren Niemcy. Kilka dni później szedłem po chleb do Pruszkowa, wzdłuż torów, jako chłopak dziewięcioletni, i widziałem pozostałości po polu bitwy. Tylko polskich żołnierzy zabitych widziałem, niemieckich nie. Pochowani. Pod samym Pruszkowem leżeli miejscami niemieccy, ale ich nie widziałem, bo tylko prześcieradłem byli przykryci, a nasi byli odkryci. To [samo] było zresztą po Powstaniu Warszawskim. Jak ludzie wychodzili, widać było naszych leżących zabitych, a jeżeli Niemiec zabity, to przykryty był prześcieradłem. Ja nie wiem, czy ja na temat mówię, niepotrzebnie.

  • Nie no, dla małego dziecka wstrząsający widok. Pan ten obraz do dzisiaj ma w oczach.


Wstrząsający, ale po Powstaniu Warszawskim o wiele bardziej wstrząsający.

  • Tak, jeszcze do tego przejdziemy. Ale ten żołnierz, który strzelał do kolumny wojska…


Wycofał się w końcu i powiedzieli: „Uciekaj za Wisłę jakoś, okrężną drogą za Wisłę”. Posłuchał tych kobiet. Przedtem jeszcze, jak dochodziliśmy, przed tym żołnierzem zauważyłem, koń pędzi, dwukółka, kuchnia polowa i żołnierz jeden. Zatrzymał się i pyta: „Którędy tu w stronę Wisły się dostać?”. Myśmy nie wiedzieli, nie znaliśmy terenu. Okazuje się, żołnierz z kuchnią polową zobaczył Niemców i uciekał, wycofywał się. To był taki pierwszy moment, jak zobaczyłem bezpośrednio…

  • Tak, te obrazy dziewięciolatek zapamiętał.


Tak.

  • Na początku października rodzina przeniosła się znowu do Warszawy?


Przenieśliśmy się wszyscy do Warszawy, wróciliśmy do swojego mieszkania, bo w Brwinowie zatrzymaliśmy się u wujka, wujek tam miał domek. Wujek uciekał z rodziną – furmankę kupił i konia i uciekał, tak jak rozkaz był. Ponieważ wujek pracował w dowództwie Marynarki Wojennej, ale siedzibą biura była Warszawa, gdzieś blisko placu Żwirki i Wigury, pilotów polskich, tak, więc tam personel cały i wojskowi (on był cywilnym pracownikiem) dostali rozkaz wycofywać się z Warszawy. I uciekał. Zabrał rodzinę, uciekał, ale niestety musiał wrócić, bo już bolszewicy odcięli drogę. Tak że wujek wrócił, ale później; wrócił, a myśmy wrócili do Warszawy, do mieszkania na Tomasza Zana.

  • Jak układało się życie w czasie okupacji?


Bardzo ciężko było. Głód, głód. Bywało tak, że przez trzy dni na przykład ja i rodzina nic nie jedliśmy, tylko woda i zerwana gdzieś, na jakimś poletku czy przy drodze do szczawiu podobna lebioda, sól, woda. To były tragiczne momenty. Normalnie to po prostu był głód i bardzo ciężko było.

  • Z czego rodzice się utrzymywali, jakie zajęcia wykonywali, żeby zarobić na życie?


Tak. Oj, chwileczkę. Ojciec i siostra dostali pracę w opiece społecznej. Pensja miesięczna wynosiła tyle, że za miesiąc pracy wystarczało na dzień życia, względnie niecały kilogram mięsa kupić, tak, tak że głód cierpieliśmy straszny. Grosze zarabiali. Potem siostra zmieniła pracę, potem siostra z matką gdzie indziej się przeniosły, natomiast ja byłem z ojcem. W końcu wyjechaliśmy z Warszawy na wieś. Ojciec miał wykształcenie instruktora budowlanego, więc pracę zdobył na wsi i przez jakieś dwa lata czy półtora roku byliśmy poza Warszawą. Głód wypędził.

  • W jakiej miejscowości?


Karczmiska, za Kazimierzem Wielkim, tam jakieś pół roku. Potem Życzyn…

  • Pod Kazimierzem Dolnym?


Za Kazimierzem Dolnym, tak. Karczmiska, to kilkanaście kilometrów. Wybieram się tam, żeby na stare lata to miejsce, ten strumyk zobaczyć. Domu tego na pewno nie ma, ale nazwisko ludzi zostało chyba, bo takie jest śmieszne (to nie na temat zresztą by było), Piłat.

  • Czyli w którym roku opuścił pan Warszawę z rodziną?


1940 czy 1941. Napad Niemców na bolszewików nastąpił właśnie, jak tam żeśmy się przenosili. Wtedy, po przeniesieniu się tam, zlikwidowaliśmy mieszkanie na Zana, a tam… Potem wróciliśmy do Warszawy, no i…

  • W którym roku? Po dwóch latach, pan mówi? W 1943, tak?


Łącznie po dwóch latach. Były przerwy takie, że ja byłem u ciotki w Warszawie, bo ojciec miał pracę objazdową, po majątkach ziemskich jeździł, instruował hodowle, tak. Ale przed Powstaniem Warszawskim zamieszkałem u mojej ciotki, siostry rodzonej ojca, ale nie Mozołowskiej, tylko siostry jej ojca, doktor Julii Świtalskiej. Ona miała willę tuż przy punkcie sanitarnym 104A, jakieś dziesięć metrów od tego miejsca. Zawdzięczając temu, ja bardzo szybko trafiłem do pierwszej jednostki naszych Powstańców, żeby zgłosić się do służby. […] Zamieszkałem w domu – ciekawostka taka, drugiej siostry, to znaczy [siostry] ojca i zarazem siostry Mozołowskiej, doktor Mozołowskiej też, doktor Julii Świtalskiej. Nazwisko dość znane ze względu na jej męża. Należała ona do grona najbliższych przyjaciół marszałka Józefa Piłsudskiego, ona i jej mąż, a to ze względu takiego, że jej mąż był znanym w Polsce międzywojennej mężem stanu, zajmował wysokie stanowiska rządowe. Na ten temat dużo napisane jest w Internecie, więc tutaj nie muszę mówić, odwołuję się do Internetu. […]

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała pana edukacja w czasie okupacji?


Szkoła powszechna. Jak się wojna zaczęła, miałem skończone trzy klasy szkoły podstawowej. Była to szkoła Rodziny Wojskowej, przy ulicy… od 11 Listopada taka uliczka jest, jak ona się nazywa… no, nie będę mówił, w każdym razie tam trzecią klasę skończyłem. Czwartą klasę podstawówki skończyłem, mieszkając na Zana, na Grochowie i stamtąd potem wyjechaliśmy na wieś. Przerwa była w edukacji, aż w końcu wróciliśmy ze wsi i zamieszkałem u ciotki Świtalskiej. Od razu gospodyni jej zaprowadziła mnie do kierownika szkoły podstawowej na Żoliborzu. To było przy Wojska Polskiego, blisko Cytadeli, blisko ulicy Śmiałej (gdzieś tak jak za mgłą pamiętam). No i tam uzupełniłem nauczanie, z trudem, jeszcze korepetycje dostawałem, bo miałem lukę, przerwę. Skończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej. W przeddzień, znaczy rok przed Powstaniem Warszawskim, po sześciu klasach podstawówki załatwiono mi takie półlegalne gimnazjum. Nosiło to nazwę szkoły ogrodniczej, zawodowej, mieściło się na ulicy Śniadeckich, tam z Żoliborza dojeżdżałem tramwajem. Nazywało się szkołą ogrodniczą, ale program był robiony gimnazjum, z tym że jeden dzień w tygodniu jeździliśmy dla zmylenia okupanta na ogródki działkowe, grządki grabić grabiami. Ale była łacina – pamiętam, egzamin końcowy z łaciny po pierwszej klasie zdawałem. W każdym bądź razie pierwszą klasę gimnazjum tam skończyłem. Reszta, później, po wakacjach, w trakcie wakacji zaczęło się Powstanie.

  • Poruszając się po Warszawie, czy to w drodze do szkoły, czy też w jakichś innych celach, zapewne spotykał pan Niemców. Czy może były takie sytuacje groźne, które wymagały od pana szczególnej ostrożności?


Czy widziałem naocznie, tak?

  • Tak, czy pan sam takie sytuacje miał.


Nieważne to, co słyszałem, bo na przykład o zbrodni w Wawrze to wszyscy wiedzą.

  • Oczywiście. Chodzi o to, czy pan sam doświadczył jakiejś niebezpiecznej sytuacji, na przykład był pan świadkiem łapanki.


Udało mi się, że nie. Udało mi, chwalić Boga, się nie.

  • Czy pamięta pan strach? Czy bał się pan poruszać po mieście, czy też nie zdawał sobie pan, powiedzmy, sprawy ze skali zagrożenia? Był pan małym chłopcem.


Każdy wiedział, że różnie może być. Bałem się o ojca, żeby ojca nie złapali w łapance i nie zawieźli do Oświęcimia czy gdzieś tam. Ja bezpośrednio to nie spotkałem się z czymś takim. Niemców widziałem, wszędzie wszyscy na każdym kroku widzieli Niemców, ale nie zauważyłem na oczy własne, żeby coś takiego było. Nawet nie zauważyłem faktu, żeby Żyda złapali, bo łapali dzieci żydowskie.

  • Czy miał pan świadomość tego, że było getto, co się dzieje z dziećmi?


Doskonałą świadomość miałem. Na Żoliborz jeżdżąc, jeździliśmy dookoła muru, obok muru, ulicą Bonifraterską. Nie tak prosto na Dworzec Gdański jak teraz, tylko okrężną. W czasie powstania w getcie, przed Powstaniem Warszawskim, wtedy omijało się to, bo tam walki były toczone. Więc doskonale o tym wiedziałem. Wszyscy i rozmawialiśmy, i wiedzieliśmy o tym, że się straszne rzeczy dzieją. Wiedzieliśmy, że były próby takie, że Polacy pomagali, że tam kanałami się przedostawali i tak dalej, ale to wszystko ze słyszenia tylko znane było. A strzały bezpośrednio słyszeliśmy i wiedzieliśmy, co się dzieje, i strasznie żal nam było tych ludzi, strasznie żal.

  • Do uszu dziecka docierały takie informacje? Nie był pan chroniony przez dorosłych?


Ja już byłem nastolatkiem, już czas minął i z dziewięciolatka stałem się nastolatkiem. Dwunasto-trzynastolatkiem, a Powstanie się zaczęło, to czternaście lat miałem.

  • Jak wyglądało życie u ciotki Świtalskiej? Tam jakoś było dostatniej?


Dostatniej, tak, tak. I bardzo wdzięczny jej jestem za to. Ojciec miał takie różne okresy, że w dobrej komitywie żył, jakiś czas w gorszej. Ojciec był ubogim krewnym bogatej ciotki.

  • Bogatej siostry.


Siostry, tak. Ale dużo serca okazała mnie. Mnie przyjęła jakiś czas. Jak ojciec na wsiach pracował jako instruktor, to ja u ciotki przebywałem, mieszkałem aż do Powstania. W Powstaniu też, jak się zaczęło, to trafiłem od ciotki z tego, no bo miałem dziesięć metrów przez płot. Dziura w płocie była zrobiona, bo przechodzili Powstańcy tamtędy, ja też.

  • A mama z siostrą cały czas przebywały na wsi?


Nie, mama z ciotką przebywały w Warszawie.

  • Z siostrą.


Tam mieszkanie wujek, brat matki, udostępnił im na ulicy Szarej, ale jakiś czas potem przyjechały na jakiś czas do nas na wieś i ze wsi dopiero jakiś czas przed Powstaniem wróciły do Warszawy. A ja z ojcem później żeśmy wrócili do Warszawy i to właśnie do siostry ojca, do cioci Świtalskiej. Świtalska-Fularska. Jeśli mowa o cioci Świtalskiej, to zmarła po wojnie, w 1956 roku, kilka miesięcy po śmierci mojego ojca, i cały swój majątek, bo miała spory majątek, willa w Warszawie i tak dalej, firmę, przychodnię lekarską – cały swój majątek zapisała dla Kościoła rzymskokatolickiego za naszą aprobatą jak najbardziej. Zresztą wtedy były takie czasy, że tylko kłopot by był, gdyby dostać majątek, który upaństwowiony był w zasadzie. Ona była administratorką formalnie. Więc, ciekawostka taka, że właśnie Kościół przejął i później, po wojnie, tam zamieszkali księża i ile, dwadzieścia trzy lata później, trafił tam na zamieszkanie ksiądz Jerzy Popiełuszko. Około roku czasu tam mieszkał, a potem się przeniósł, jeszcze przed śmiercią, przed zabójstwem.

  • Przy jakiej ulicy?


Ulica Mierosławskiego, wtedy była 2, teraz jest numer 6. Mieszkają tam księża z kościoła tamtejszego.

  • […] Wróćmy teraz do lipca 1944 roku. Pan w tym czasie miał czternaście lat już, tak?


Tak.

  • Czy miał pan świadomość, że coś się zbliża, że są przygotowania do wielkiego zrywu?


Tak, tak, tylko nie było wiadomo, kiedy. Wiadomo było, że Powstańcy robią już zbiórki, że przychodzą, że za wcześnie przychodzą niektórzy, że spodziewany termin jest, potem odwołany termin – różnie to bywało. Takie nieoficjalne informacje docierały. Na ile prawdziwe, tego nie mogę stwierdzić, bo to z ust do ust przechodziło.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania na Żoliborzu? Wiemy, że wybuchło tam przed wyznaczoną godziną siedemnastą?


Trzy godziny przed. Byłem wtedy w willi ciotki, ale nie na Mierosławskiego, tylko na Kaniowskiej. Zbierałem owoce, gruszki, żeby zanieść do jedzenia do ciotki i nagle, zbierając sam w ogrodzie gruszki, słyszę strzały, gdzieś koło Suzina były z daleka strzały, z daleka. No, dokończyłem to zbierać, wróciłem i te strzały coraz bliżej słychać. Potem słychać, że pojazdy niemieckie jeżdżą. Nawet widziałem, ulicą szedłem przy Czarnieckiego, ale blisko rogu tej głównej, z dołu jadącej, spod Cytadeli, znad Wisły, i nawet ciężarówki z wojskiem niemieckim jechały, rajdy robiły takie, patrole. Sygnał dostali Niemcy po prostu (teraz tak sobie wyobrażam to) po pierwszych strzałach, że trzeba, i bezkarnie przez dwa, trzy dni oni takie rajdy robili. Dwa dni na pewno co najmniej po Warszawie, nie było barykad i tak dalej, wiemy, znana jest rzecz, że na początku zaskoczenie było, że trudności mieli Polacy, Powstańcy z uformowaniem się, przez to że niespodziewanie zaczęło się wcześniej.

  • Czy udało się panu bezpiecznie dotrzeć do domu?


Do domu tak.

  • Czy też musiał pan przeczekać jakiś czas?


Wszyscy przeczekiwali, chowali się. Wpadł do nas człowiek jeden, młody, w butach z cholewami i prosił, żeby pozwolić mu wejść i skryć się, bo Niemcy szukają wszystkich i… Wiadomo było, że to był niedoszły Powstaniec, później został Powstańcem. Kilka godzin, skrył się, strzelanina się skończyła, poszedł gdzieś dalej. Szedł na zbiórkę widać i zaskoczyło go też, więc skrył się na parę godzin u ciotki. No, taki drobny incydent, tak, o to pani pyta.

  • Jak wyglądała pana droga do tego punktu opatrunkowego na Śmiałej?


Więc już wiedziałem, że coś się dzieje, że Powstańcy tam organizują. Ale już jak się uspokoiło, jak już Niemcy nie robili rajdów, ludzie cywilni samorzutnie, na prośbę Powstańców, przystąpili do budowy barykad, ja również. Jeszcze nie byłem Powstańcem, ale brałem udział z cywilami przy budowie barykady. To było, jak pamięć mnie nie zawodzi, róg Mierosławskiego i Mickiewicza albo Mierosławskiego i Czarneckiego. Podobne położenie, tylko z jednej strony parku i z drugiej. Ale wydaje mi się, że to jednak było przy Mickiewicza barykada. I jak barykady stanęły, już skończyły się rajdy czołgów i nie ma gdzie przejechać. I wtedy już spokojniej widać było, że formuje się tutaj jednostka. Więc rozmawiałem z ojcem, ojciec się zgodził, że jak chcę działać, też pomóc Powstańcom, więc najbliższa jednostka to był punkt Armii Krajowej, to był punkt sanitarny 104A. Zgłosiłem się tam. Najpierw przyjęła mnie Lili, pseudonim, to znaczy Alicja Zaturska, późniejsza żona dowódcy, która była prawą ręką dowódcy „Raczka” Zaturskiego, bo to jego nazwisko potem przybrała, panieńskiego nie znam. „Lili” była, tak. I ona kierowała z polecenia dowódcy, ona wydawała polecenia obsadzie tej placówki. I najpierw z nią rozmawiałem. Powiedziałem, że chcę pomóc, przyłączyć się: „Co można robić, pomóc?”. Powiedziała, żebym przyszedł za godzinę. Ja jej powiedziałem, że mieszkam obok, dosłownie dziesięć metrów od nich. Przyszedłem za jakieś półtorej godziny, poczekałem jeszcze, bo zajęty był. Jeszcze była przy tym jakaś sanitariuszka. W każdym razie rozmowę przeprowadziliśmy. Ja mówiłem, że chcę pomóc, chcę walczyć z wrogiem, bo po prostu taka jest wola, tak, za konieczność uważam i obowiązek. No i przyrzeczenie nastąpiło.

  • Miał pan prawie piętnaście lat.


Prawie, miałem czternaście skończone, brakowało mi miesiąc i niecałe dwadzieścia dni do piętnastu.

  • A czy wyglądał pan dorośle, czy był pan jeszcze dzieciakiem?


Coś pośredniego, coś pośredniego. Pamiętam, że „Lili” wydawała mi się dużo wyższa, bo była wyższa ode mnie. Piękna kobieta, blondynka. I tak sobie myślałem jako taki nastolatek: ale ten porucznik (bo podejrzewaliśmy, bo to jest narzeczona) ma piękną narzeczoną. Potem znalazłem ją już długo, długo po wojnie poprzez Stowarzyszenie „Żywiciel”, dowiedziałem się, że ona jeszcze żyje i znalazłem ją, przedzwoniłem do niej, rozmawialiśmy i się patrzę: „Ooo, jak się zmieniła”. Ona taka w porównaniu ze mną niska teraz, a to ja urosłem, czyli nie byłem jeszcze za wysoki wtedy.

  • Wróćmy do momentu, kiedy pan już trafił do dowódcy placówki i mógł pan składać przysięgę.


Przeprowadziliśmy rozmowę, przyrzekłem, że będę służył, że każdy rozkaz, niezależnie od sytuacji, będę wykonywał, że chcę walczyć. Tam nie było mowy o walce z karabinem. Jeden karabin był na dziesięciu ludzi, a zresztą ta placówka nie była przeznaczona do strzelania, do zabijania, tylko do ratowania ludzi, do ratowania naszych żołnierzy, jak trzeba było, to ratowania i cywilów, a zdarzył się taki incydent, ciekawy być może, że dwóch żołnierzy niemieckich ciężko rannych dostarczono do punktu 104A i doktor „Raczek” i personel opiekowali się nimi. To byli żołnierze Wehrmachtu, leżeli tam do końca Powstania. Potem słyszałem plotkę o ciekawym incydencie, ale nie mogę poręczyć, że to prawda, bo to plotka, że po wojnie podobno zgłaszali się do kogoś w Stowarzyszeniu Żołnierzy „Żywiciel” jacyś Niemcy czy jakiś Niemiec i wypytywał o szpital na rogu Śmiałej. Ale nie trafili do nikogo, do Zaturskiej nie trafili, do „Lili”, a „Raczek” nie wiem, czy wtedy żył, bo on w ostatnim dniu Powstania podczas szturmu, przy ewakuacji szpitala do fortu na Czarnieckiego, został bardzo ciężko ranny. Ale przeżył.

  • Ze wspomnień innej uczestniczki, które czytałam, wynikało, że ci Niemcy później uratowali ten szpital w momencie, kiedy on był zmuszony do przenoszenia się…


Tak, tak, czyli się potwierdza to, co mówiłem.

  • Że oni jakby wyreklamowali, że zostali dobrze potraktowani.


Tak, oficerowie bardzo dobrze podeszli. Słyszałem właśnie o tym, bo mnie już tam nie było. Zaraz powiem o tym. W każdym razie od „Lili” słyszałem, od Alicji Zaturskiej, bo razem pracowaliśmy w kole numer 5E jako wolontariusze Wojska Polskiego, w kole numer 5 ZBOWiD-u. Ona tam była wiceprezesem koła, a ja aktywistą po prostu. Poprosiła mnie o to.

  • Jakie były pana funkcje w punkcie opatrunkowym? Jakie zadania miał pan do wykonania?


Zadania już podaję. Łącznik punktu sanitarnego 104A. Zadania były głównie takie, ale to nie tylko, jeżeli trzeba było coś innego robić, to wszyscy wszystko robili – było polecenie i już, ale zadanie było główne: przebieganie, przechodzenie ze szpitala, głównie… Znaczy różnie to było, i [przechodzenie] do dowództwa w okolicy ulicy Suzina, i do apteki (centralna apteka na placu Wilsona), i na Czarneckiego do szkoły podstawowej obok fortu, gdzie był magazyn z żywnością. Był taki wachmistrz, kawalerzysta i on obsługiwał magazyn i pobieraliśmy dla szpitala, znaczy dla punktu sanitarnego, żywność i transportowali do szpitala jedzenie. To była zasadnicza rzecz. Z apteki lekarstwa, środki opatrunkowe i czasem jakieś urządzenia jeszcze nosiliśmy. Ja nie [tylko] sam chodziłem – jakiś okres sam, jakiś okres nie, zaraz powiem o tym. A więc to były zadania. Poza tym jak za mgłą pamiętam to, że nosiliśmy na Suzina jakieś informacje. Koperta, zapisane – co, to absolutnie nie interesowało nas. W każdym razie sądzę, że to jakieś meldunki musiały być, coś takiego, zapotrzebowania. W każdym bądź razie z tym się chodziło nieraz. Na początku, jak zacząłem działać tam, już po złożeniu przyrzeczenia… Nie powiem, czy to przysięgi się nazywało, czy przyrzeczenia, w każdym bądź razie treść taka była… Słowa, dosłownie mówiąc, konkretnie, to teraz mógłbym przekręcić niechcący, ale przyrzeczenie takie było, można to nazwać przysięgą. Jak to formalnie odnotowano, nie wiem…

  • I wtedy przyjął pan pseudonim Maciek?


“Maciek”. Po prostu, jak mają mówić na mnie, jak na tego, no, „Maciek” powiedziałem i zostałem „Maćkiem”, mówili tak. Więc już działała wtedy jedna łączniczka. Dziewczyna o dwa lata może, mniej więcej, ode mnie starsza. Bardzo ładna dziewczyna, szalenie odważna, niestety nie pamiętam jej imienia. Rozmawialiśmy po wojnie z „Lili” na jej temat. Nawet mówiła o niej, ale imię wyleciało mi z pamięci. W każdym razie szalenie odważna była. I ona mnie wprowadzała. Pierwsze moje kroki w łączności polegały na tym, że z nią chodziłem – żeby trafić pod Suzina, tam do bloków, do dowództwa, to razem, we dwoje żeśmy chodzili. I jak trzeba było jakiś transport, coś takiego, bo stamtąd, o ile pamiętam, na początku to nawet z rejonu dowództwa coś ciężkiego nieśliśmy z żywności. Co to było, nie wiem. Nawet żołnierze przy barykadzie na Wilsona stali i pytali, co się niesie, ale ona od razu powiedziała: „Punkt sanitarny 104A” i to wystarczyło, bo żadnych legitymacji nikt nie miał. W każdym razie z nią zaczynałem. Ona chodziła ze mną, potem nagle jakoś nie spotykaliśmy się, nie wiem dlaczego. Czy ona się przeniosła, została przeniesiona gdzieś, coś, [w każdym] jakiś czas ja sam chodziłem. Już miałem przetarte szlaki, więc sam chodziłem po zaopatrzenie w żywność, w leki i czasem zanieść list do dowództwa. Bezpośrednio z dowódcą, z „Żywicielem” się nie spotykałem, absolutnie, ale tam przed drzwiami do niego było komu przekazać, byli Powstańcy służbowo. I tak to wyglądało.
Te marsze były szalenie niebezpieczne. Na początku, wielokrotnie, na odkrytym terenie, niechcący na samym początku kulki karabinowe, pojedyncze, koło uszu świstały. Na przykład na ulicy Czarnieckiego, na placu Wilsona, na ulicy Mickiewicza. Tak że niebezpiecznie było i głupotą było chodzić ulicą odkrytą. Starał się człowiek chodzić, trasy, pamiętam, wybieraliśmy między Jelenią przez park ten, przez Czarnieckiego do placu Wilsona. Na placu Wilsona na początku było bardzo niebezpiecznie, właśnie kulki, przepuszczanie strzelców wyborowych i gwizdanie koło uszu, ale już później polepszono barykadę przy placu Wilsona. Poza tym coś w rodzaju okopu czy dołu łącznikowego przy barykadzie zrobiono i dalej takie doły wykopano łącznikowe, podobne do okopów. Nimi można było chodzić w miarę bezpiecznie przed kulami strzelców wyborowych. I tamtędy żeśmy chodzili czy biegali, czy na pół chodzili, na pół biegali. Na początku przez plac Wilsona trzeba było szybko przebiec, dla bezpieczeństwa, żeby nie trafili.

  • Czy miał pan jakąś furażerkę z czerwonym krzyżem, czy miał pan opaskę?


Opaskę miałem, miałem biało-czerwoną. Dzisiaj w tej opasce byłem na Żoliborzu, na inauguracji. Piękna uroczystość była dzisiaj rano, naprawdę. Aż przyjemnie, aż łzy leciały z oczu, jak leciały te piosenki powstańcze.

  • Ale ubranie miał pan swoje, cywilne?


Ubranie miałem cywilne, opaskę biało-czerwoną.

  • Czy miał pan jakieś specjalne, szczególne oznakowanie, że jest przypisany do punktu sanitarnego, że służba sanitarna?


Nie, nic, tylko opaskę nosiłem, tak. I ubranie własne.

  • Jak duży to był punkt sanitarny? Ile tam było łóżek, ilu rannych?


Na początku była mniejsza ilość, potem przybywali nowi ranni. Jeden pokój był cały duży, sala, to było w suterenie głównie, dlatego że bezpieczniej w suterenie niż na parterze, ze względu na pociski. Raz pocisk artyleryjski trafił w ten punkt, ale to był mały pocisk. Dziurę zrobił w murze, takiej wielkości i jeden pokój. Ale mnie wtedy nie było przy tym. W każdym bądź razie nie w piwnicach, tylko w suterenie większość leżała, może dwadzieścia łóżek, może coś koło tego, ale to się powiększało, zwiększało się. Stąd na początku prawidłowa nazwa była punkt sanitarny 104A i ja zawsze tylko tej nazwy się trzymałem, ale później słyszałem, że Powstańcy niektórzy uznali, że to nazywać należy szpital polowy 104A. Rozwinął się, ale z drugiej strony i operacje były robione, i nie zabierano stamtąd do innego szpitala ludzi, tak jak z punktu sanitarnego, tylko oni zostawali i doktor „Raczek” ich leczył, tak, i sanitariuszki.

  • Czyli tylko jeden lekarz był w obsadzie?


Jeden jedyny lekarz. Nie wiem, czy o tym mówić, o tym się po wojnie dopiero dowiedziałem, od żony jego, już po rozwodzie, od „Lili”, że on był wtedy studentem ostatniego roku medycyny i dyplom doktora zrobił po wojnie. Ale znał się na rzemiośle i operował ludzi, wiele operacji robił. Wiadomo, jak w każdym szpitalu wojskowym, jedne mogły się bardziej udawać, drugie gorzej, ale wielu ludziom pomógł.

  • Czy docierały do tego punktu sanitarnego i do pana informacje o sytuacji w Warszawie czy na Żoliborzu, czy w innych dzielnicach?


Doskonale wiedzieliśmy o Starówce. Widzieliśmy codziennie, przez pierwszy miesiąc, jak sztukasy latały i bombardowały bezkarnie. Tak jak dentysta ząb po zębie wyrywa, tak na Starówce kamienice burzyli, zupełnie bezkarnie latali, nie bali się. Dopiero jak front przyszedł nad Wisłę pod koniec – no, już Starówki nie było wtedy – wtedy już bardzo szybko uciekały sztukasy. Bomby zrzucili i uciekały szybko, żeby znad Wisły myśliwce nie przyleciały. Ale o tym później powiem.

  • Czy nocował pan w domu, czy właśnie w tej placówce?


Nocowałem, wygodniej było w domu, ale ta wygoda to bardzo… Ciasno było strasznie w placówce, tak? Długo siedziałem nieraz. Poza tym ja wykonywałem zajęcia nie tylko jako łącznik. Tak było, że każdy wszystko wykonywał, co trzeba było wykonywać. Jak nieboszczyków z łóżka trzeba było zdjąć z prześcieradłem, to razem z sanitariuszkami dźwigałem i przenosiłem na podłogę, obok do pokoju, a dalej coś inni robili z tym. Bandaże jak trzeba było segregować do powtórnego użycia, do dezynfekcji, do wyprania, bo brak było opatrunków, tak, to tak samo siadali wszyscy, łącznie z Zaturską, jak gdyby szefową personelu pomocniczego. Tak że nocowałem w większości w willi Świtalskiej. To było dziesięć kroków od tego. Zawsze pytałem, czy mogę już opuścić szpital, no bo zobowiązany byłem do dyscypliny. Bez zgody nie wychodziłem. Zresztą nie było tak, żeby nie było zgody. Co to przeszkadzało komu? Dwa kroki byłem. U ciotki w piwnicy też schron był. Schron był, jeden pokoik, mniejszy od tego, podstemplowany. Ciotka bogata była, to przed Powstaniem majstrów wzięła, podstemplowała sufit, drewniane słupy stały, co metr słup i to był schron nie do zawalenia w razie zawalenia się całego domu. Powiedzmy, gdyby pocisk z tak zwanej krowy albo „szafy”, wie pani, co to było, tak, uderzył i normalnie zmiótł z powierzchni całą willę, bo tak się zdarzało, tak potężne to były rakietowe pociski, to dom by się zawalił, ale to pomieszczenie nie. Natomiast tylu uciekinierów było, ciotka miała dobre serce, przyjmowała. Zresztą, nie wyobrażam sobie nie przyjąć sąsiadów z rozbitych domów, tak? Więc przyjmowała, więc tam ciasno strasznie było, ale obok była suterena z węglem, to myśmy z ojcem tam materac pościelili sobie i na tym węglu spali. I tylko w nocy człowiek myślał, która cegła spadnie w razie czego na głowę i zgniecie nas. A w ogóle to mając na uwadze niebezpieczeństwo, strachu nie było, nie miałem. Tylko myśl jedna, że jeżeli by trafili mnie i miałbym zginąć, to żeby nie męczyć się, żeby nagła śmierć była. Tylko taka myśl była. Jak mają trafić, to byleby nie męczarnia, byleby szybka śmierć.

  • Ojciec był blisko pana? Czy wiedział pan o losach matki i siostry w tym czasie?


Tak, nawet dwa razy ojciec mi pomógł. Dwa razy poszedł ze mną do szkoły przy forcie na Czarnieckiego. Tam pomógł mi dźwigać materiały żywnościowe, no bo lżej było we dwóch, więcej mogliśmy wziąć. Wtedy ja nie miałem pomocnika ani pomocniczki, tylko sam byłem i przenieśliśmy to z ojcem. I wtedy dowiedzieliśmy się, bo ojciec zaczął rozmawiać jako ułan z tym wachmistrzem, też kawalerzystą, na tematy wojskowe. Stąd się dowiedziałem, że to był wachmistrz artylerii, został magazynierem. Tak że zdarzyło się dwa razy, że ojciec mi pomógł, ale tak normalnie to mniej więcej co drugi dzień [byłem u ciotki], jak codziennie nie biegałem pod ostrzałem. Najpierw pod ostrzałem karabinowym, tak, i tam, kiedy najmniej człowiek się spodziewał, w najcichszym miejscu najniebezpieczniej nieraz bywało, bo nagle kulka trafiała. Nieboszczyków po drodze często widziałem, zabitych ludzi różnych, leżących. Później natomiast bardzo groźna w tych rajdach, w tym kursowaniu moim między wymienionymi uprzednio placówkami, niebezpieczna była artyleria. Na początku był to taki lekki ogień nękający. Jeszcze zajęci byli najbardziej Starówką. Żoliborz był oazą spokoju, mimo że pewną ilość w blokach, domów zburzono i inne domki jednorodzinne też były zburzone, bądź przez bombardowanie, bądź przez pociski rakietowe z tej wyrzutni rakietowej, krowy tak zwanej albo „szafy”. Kilka minut przedtem słychać było właśnie takie przesuwanie „szafy” albo ryczenie „krowy”, coś pośredniego, tak, i dopiero później spadały pociski rakietowe. Potrzebowały czasu na przelecenie. Zaraz, zgubiłem się. O czym ja mówiłem?

  • O niebezpiecznych sytuacjach.


O niebezpiecznej [sytuacji], właśnie. Ale później artyleria niemiecka coraz niebezpieczniejsza się stawała. Pamiętam, raz biegliśmy, bo znowuż kilka dni była ze mną ta dziewczyna, łączniczka, bardzo odważna. Czy ona Krysia miała, czy inaczej, no nie pamiętam, zapomniałem niestety. Więc bardzo odważna była. Szliśmy do dowództwa, ale po drodze w aptece na placu Wilsona mieliśmy załatwić sprawę i lekarstwa zabrać, wziąć. We dwoje mieliśmy iść, bo wysyłano nas w większości przypadków, żeby dwoje szło razem. Jak jednemu coś się stanie, to żeby drugie było do pomocy ewentualnie. Zresztą nie wiem, z jakiego powodu, ale przeważnie przydźwigać coś łatwiej jest we dwoje. Więc szliśmy tam razem. Doszliśmy do apteki. Dalej trzeba iść przez podwórka między blokami do ulicy Suzina. I tam już były wykopane rowy łącznikowe. Na początku one dawały bezpieczeństwo, od kul karabinowych dawały bezpieczeństwo, ale później Niemcy zaczęli trafiać w te rowy. Jakiś, może [zwiad] lotniczy, może zdjęcia. I pamiętam, razu pewnego, raz to się zdarzyło tylko, szedłem z nią, ona była szefową patrolu, że tak powiem, bo dłuższy staż miała o te parę dni, poza tym chyba w konspiracji była przedtem. Dosyć że ja byłem podległy jej, tak się czułem wewnętrznie – nie dawała mi tego do poznania, ale tak się czułem wewnętrznie. Szalenie odważna. I ona mi zabroniła, żebym ja szedł dalej, ja mam czekać na nią w aptece, a dalej ona sama sobą zaryzykuje. Ja chciałem iść razem, ale: „Nie, rozkaz – mówi – masz rozkaz zostać tak”. Rozkazu trzeba słuchać. Zostałem i obserwowałem. Ona sama pobiegła. Co chwilę padał pocisk artyleryjski, w pobliżu tego rowu łącznikowego albo w rów trafiał. Rów był zakosami zrobiony, żeby odłamki nie leciały wewnątrz rowu od pocisków. Ona sama pobiegła, załatwiła sprawę, wróciła, wzięliśmy razem leki z apteki i wróciliśmy przez park, ten koło Czarnieckiego, koło fortu Czarnieckiego, gdzie ostatnią noc później spędziliśmy po ewakuacji naszego punktu. I to koniec. Był jakiś czas, jak jej nie było, że ze mną biegał trochę starszy ode mnie chłopak, Powstaniec. Nie pamiętam jego imienia ani pseudonimu, ale to kilka dni, a potem nagle przestał przychodzić. Pantoflową pocztą dowiedziałem się, że podobno był ranny, ale co z nim dalej, to już urwało się, nie wiem.

  • Proszę opowiedzieć o ewakuacji punktu sanitarnego.


Tak. Więc to był najstraszniejszy chyba dzień, najcięższy dzień, dzień przez upadkiem Powstania. Ewakuowaliśmy się, nosiliśmy na noszach rannych.

  • Czy pamięta pan, kiedy to było mniej więcej, w jakiej części miesiąca?


Dzień przed. Ja dzień przed wziąłem udział i kilka kursów zrobiłem z sanitariuszami, jako jeden z kilku. Grupa kilku osób nosiła rannego. Dużo więcej ich było noszonych. Być może dzień wcześniej już kogoś nieśli, w każdym bądź razie pamiętam najbardziej ostatni dzień, bo był najbardziej niebezpieczny. To było piekło. Bardzo silny ostrzał artyleryjski, pociski. Jak się szło, to nie było przypadku, żeby nie widzieć, że w odległości kilkudziesięciu metrów czy stu, stu kilkudziesięciu, pada pocisk, uderza w ścianę jakiegoś domu, najpierw widać dym i w górę unoszący się dym i kurz, a ułamek sekundy później dopiero słychać wybuch i słychać później, jak różne rzeczy, kamienie, nie kamienie, spadają na próg. Takie obrazki często się zdarzały, wtedy to się dość często zdarzało. Parę dni przedtem też miałem takie przypadki, że pociski artyleryjskie z bliska bardzo spadały, takie średniej wielkości. W każdym razie ten ostrzał był coraz silniejszy, a najgorszy przed szturmem – przygotowanie artyleryjskie. I tego dnia to było piekło.

  • Czy pamięta pan datę, czy umiejscowi pan to może w czasie?


To było dzień przed zajęciem przez Niemców fortu na Czarnieckiego, a parę godzin później bloki, o ile wiem, padły. […] Jak fort Czarnieckiego zajęli Niemcy razem ze szpitalem polowym i głównym, bo byliśmy 104A, a główny, centrala, to była w forcie Czarnieckiego, więc tam żeśmy uciekli, ewakuowali szpital. Więc najgorzej było właśnie w przeddzień. I zapamiętałem taki moment jeden straszny, że chwilę, przez ułamek sekundy strach [nikogo] nie ominął, wszyscy się bali. Już po ewakuacji, już nie było rozkazu, żeby ewakuować dalej, dlatego że nie wiedziałem o tym, że ostatnia grupa, jaka szła, z ostatnią osobą niesioną na noszach, to brał w niej udział doktor „Raczek” i został tam ciężko ranny. Ja o tym nie wiedziałem, nikt nie wiedział. Ja byłem na sali, na parterze, z rannymi, których ewakuowano. Wieczorem strach obleciał w jednym momencie. Fort miał bardzo grube mury, twierdza budowana jeszcze przez cara. Na górze gruba warstwa ziemi, plus betonowe, [właściwie] nie wiem, czy betonowe, czy inne, ale bardzo mocne stropy, grube, i w pewnym momencie, znienacka zupełnie, bomba chyba więcej niż półtonowa spadła od muru dosłownie nie więcej niż dziesięć metrów, około dziesięciu metrów od tego muru. Lej zrobiła (później, po wojnie zobaczyłem) prawie że sięgający do tego muru. A ja siedziałem przy tym murze, oparty plecami o ten mur. I wtedy, pamiętam, ten wybuch straszny nagle słychać, ale jednocześnie fort, betonowy, ciężki, jakby zaczął tańczyć, jakby trzęsienie ziemi. Rusza się fort ze wszystkim, taki ciężar. Zakołysał się po prostu. Mniej czy więcej, ale zakołysał się, to odczuwałem. I tylko spojrzałem w górę i, Boże, wrażenie, jakby się rysowało na górze sklepienie – i żeby to wytrzymało, żeby gdzieś się skryć, tak. Ale nie ma gdzie się skryć pod ścianą. No i skończyło się na szczęście tak, że niemiecki pilot nie trafił w fort i nikomu krzywda się nie stała. Ale strach był wtedy. To była ostatnia noc, już po ewakuacji. Raz też bomba spadła koło szpitala, na działkę mojej ciotki, jakieś dziesięć metrów od domu ciotki mojej.

  • Czyli na ulicy Śmiałej?


Na ulicy Mierosławskiego i Śmiała. Szpital był róg Mierosławskiego i Śmiałej. Na Mierosławskiego, obok szpitala, dom mojej ciotki, więc tam bomba też chyba półtonowa spadła. I mnie zastało – miałem ogromne szczęście – jak byłem do pasa w wejściu ewakuacyjnym do tego schronu ciotki. O tak, tyle byłem. Czułem tylko, dmuchnęło mną, uderzyło do schronu, ale nic mi się nie stało, a tam odłamki, wszystko w górę poszło. Lej z siedem metrów albo więcej głębokości po tej bombie. I to było od szpitala jakieś piętnaście metrów. Mniej więcej w przybliżeniu mówię. A od domu koło dziesięciu metrów. I tę bombę, przypuszczam, że sprowokował fakt, że mieszkańcy domu niektórzy (bo przyjmowała różnych ludzi ciotka, nawet ze Starówki, uciekli znajomi przez kanały i ciotka przyjęła do domu, pod swój dach) doszli do wniosku, że w domu niebezpiecznie, że bezpiecznie będzie schron na dworze zrobić. Wykopali coś w rodzaju okopu w ogródku u ciotki, przykryli deskami i na deski ziemię, że to będzie bezpieczniejsze, bo gruz nie zawali głowy. I po wojnie, tak sobie przemyślałem to, że ta bomba nieprzypadkowo tam spadła. Lotnicy niemieccy musieli zobaczyć i wziąć to za punkt wojskowy, że to jest okop Powstańców, no i poczęstowali bombą. Całe szczęście, że nie w dom i że tam nikogo nie było, i że nie w szpital.
Wrócę, do tego, że nie trafili Niemcy w fort na Czarnieckiego, tam gdzie byliśmy ewakuowani, szpital, przypuszczalnie dlatego, że oni już się bali myśliwców. Oni już bezkarnie nie latali. Jak burzyli Starówkę, jak front był daleko, to wtedy sobie dom po domu spokojnie burzyli i spokojnie wracali, natomiast później, już jak front stanął na Wiśle, to przylatywali szybko na mniejszej wysokości, zrzucali bomby i uciekali. Mam wrażenie, tak podejrzewam i podejrzewałem wtedy, że boją się artylerii zza Wisły i myśliwców. Taki bombowiec z dobrym myśliwcem nie ma szans. No więc mieliśmy szczęście i to jakoś było.

  • Czy poza tym, że doznał pan efektów działania Niemców w postaci kul czy pocisków, które towarzyszyły pana wyprawom łącznikowym, spotkał pan kiedyś Niemców?


Niemców?

  • Tak, czy była taka sytuacja?


Niemców tych dwóch.

  • Oprócz tych rannych.


To byli w szpitalu, ale nie rozmawiałem z nimi. Niemieckiego nie znałem, a w ogóle to oni tacy półprzytomni byli wtedy. Byli naprawdę ciężko ranni. Potem oni, jest wiadome pani i nie chciałem o tym mówić też, że pomogła ich obecność całemu szpitalowi. Zresztą udawano przed Niemcami, że to był szpital cywilny, tak, tak się udało. Czy spotykałem Niemców w trakcie? Nie, poza tymi dwoma nie, w trakcie Powstania nie. Natomiast jak szpital poddał się, został zajęty przez Niemców, to ten moment pamiętam. Powiem od razu, jak ja zakończyłem działanie. W lochach, w piwnicach, w korytarzach łączących ponoć z Cytadelą ten fort masę ludzi było ukrytych, cywilów, którym poburzono domy bądź też ze strachu przed bombami ukryło się tam. W fatalnych warunkach żyli, głodowali. Okropne warunki były, ale przed bombami się ukryli. Niektórzy głupio chowali się we wnękach okien tego fortu, ale nie będę o tym mówił, to nieważne, to drobiazg. W każdym bądź razie tych ludzi masę było. I byłem na sali z rannymi i nagle ktoś przylatuje i mówi: „Niemcy są!”, że ludzie wychodzą, każą Niemcy wychodzić. Więc myślimy, co tu robić, wychodzić, nie wychodzić, ale patrzę, tłum ludzi wychodzi, cywilów, z tych korytarzy spod ziemi. Myśl od razu przyszła: „Jak się poddam z opaską jako żołnierz, to rozwalą od razu, rozstrzelają”. Wiedzieliśmy doskonale, co się działo na Woli. Wtedy cywilów mordowali przecież masowo, tak, wszystkich, starców, dzieci i tak dalej. Pomyślałem: „Trzeba się wplątać w tłum cywilów i udać cywila”. Opaskę zostawiłem, w tłum się włączyłem. Oczywiście wszyscy cywile, każdy przy tej bramie wyjściowej głównej. Ręce do góry mają podniesione, ja to samo. Nikt nie śmiał inaczej wychodzić. I znaleźliśmy się pod lufami karabinów w wojskowych mundurach niemieckich, ale przypuszczam, że część z nich to byli chyba „własowcy”. To byli chyba ruscy bądź ukraińscy żołnierze, którzy działali dla Niemców, tak, z takich czy innych powodów. W każdym bądź razie potem już ręce opuścili ludzie, a eskorta była i ruchoma, i stali obok już wyznaczeni żołnierze niemieccy i pędzili cały tłum ludzi cywilnych, ja z nimi włącznie, na Dworzec Gdański.
Droga to była bardzo przykra. Na początku to tylko tyle, że przechodziliśmy obok tej barykady przez ulicę Mickiewicza, w stronę Powązek szliśmy. Słychać było jeszcze: „Puk, puk” z daleka, strzały. Bronili się nasi, chyba na placu Wilsona albo w blokach. Pojedyncze takie strzały. No ale nic, szliśmy dalej, bo kazali iść i dalej okropny obraz widziałem. On mnie wzruszył i nie zapomnę do końca życia. Widzieliśmy nieżywych żołnierzy. Niemieckich nie widziałem. Byli też, ale przykryci prześcieradłami, tak jak w 1939 roku, natomiast nasi nieżywi. I w pewnym momencie, przechodząc parę kroków, przechodzimy obok polskiego Powstańca w normalnym chyba wieku, opaskę miał tak jak ja, leżał, a obok niego głowa jego, obok, wydrążona i mózg obok. Straszna rzecz. Granat chyba jakiś rozerwał się albo rzucili w niego. I tego obrazku nie zapomnę do końca życia. Okropne było.
Ale potem cóż, popędzili nas na Dworzec Zachodni. Myśleliśmy i obawialiśmy się przedtem, że jak nas popędzą, że jeśli wróg zajmie nasz teren, to zrobią z nami to, co z Żydami, do komór gazowych; że przez Pruszków to do obozów koncentracyjnych i pozabijają tak jak ludzi na Woli. Wiedzieliśmy dobrze, co się działo na Woli, i szliśmy z myślą, że być może na śmierć nas pędzą. Tak, takie to smutne i przykre było, no ale nie było wyjścia innego, pod lufami karabinów żeśmy szli. Jak ktoś odskoczył na bok, żeby pomidora na działce zerwać, to od razu przepędzali ci z eskorty, nikt nie mógł się oderwać ani uciec. Po drodze raz nalot był, przelatywało kilkadziesiąt bombowców rosyjskich, radzieckich, ale nic się nie działo, szliśmy dalej, eskorta szła dalej. Nie bała się eskorta widocznie, bo cywilów prowadziła. No i doprowadzili nas na Dworzec Zachodni, załadowali do wagonów odkrytych, towarowych. No i cóż, jedziemy do Pruszkowa i straszne myśli. Może to będzie obóz koncentracyjny, może od razu na śmierć, a może dopiero wyślą, a może wyślą do komór gazowych? Diabli wiedzą, co. Dojechaliśmy do tego Pruszkowa z myślą, że na śmierć, ale już było inaczej. Wypuścili nas, zagnali do obozu. Jest droga główna, wejściowa, wchodzimy tamtędy, a tu naprzeciw nas siedzą wolontariuszki, pielęgniarki z czerwonym krzyżem, Polki i chleb dla nas niosą, po ćwiartce chleba każdemu dają. I dają pomidory, po pomidorze i tak dalej. „Co się dzieje, co z nami będzie?” – pytamy, a one pocieszyły nas, że wywiozą nas na teren Generalnej Guberni, część, a część na roboty do Niemiec, a część może do obozów. Dwadzieścia minut jakieś pobyliśmy w takiej hali przejściowej i na segregację przed komisją niemiecką. Tłum szedł, zatrzymywał się, byli tam chyba lekarze wojskowi i kierowali jednych na roboty, innych na inny blok. No i stamtąd wywieźli, potem pociągiem wolno było wyjechać, pod eskortą wywozili daleko od Warszawy i puścili na wolność. Puścili na wolność kilkadziesiąt kilometrów za Koluszkami.

  • Co pan zrobił wtedy, wypuszczony z pociągu pod Koluszkami?


Jak wypuścili? Byliśmy zdziwieni, że nas puścili, że w ogóle inaczej podchodzą do nas niż na początku Powstania. Nie domyślaliśmy się, bo dopiero teraz takie myśli przyszły, że oni sobie dali sprawę, że my nie jesteśmy przyjaciółmi Sowietów, że Sowieci są wrogami, tak, że nie chcą nam pomóc, i zaczęli nas inaczej traktować. Natomiast szpital szczególnie zyskał na tym, że przechowywał i opiekował się tymi dwoma Niemcami, tymi żołnierzami. Serce ludzkie Niemców, też normalni ludzie, lekarze niemieccy, też z przymusu w wojnie byli.

  • Szpital z fortu też został ewakuowany, wywieziony przez Pruszków? Ranni z tego szpitala?


Tak. Nie wiem, co z rannymi, wiem tyle, co dowiedziałem się od „Lili” już po wojnie, że bardzo dobrze podeszli do tego, udzielili pomocy, lekarstwa dali i tak dalej, i że najprawdopodobniej z tego powodu, że dowiedzieli się – to „Lili” mówiła mi, bo mnie już tam nie było, mnie się udało kilka godzin wcześniej w tłum wmieszać, więc mówiła właśnie, że tak. I w ogóle inne ich podejście już było do Polaków. Zresztą, raz później były pertraktacje z dowództwem naczelnym, że honorowo do niewoli szli jako żołnierze nasi.

  • Czy oprócz ciężkich i tragicznych momentów, których pan doświadczył w czasie Powstania, był jakiś moment, który pan wspomina pozytywnie, przyjemnie?


Oczywiście, serce się radowało szalenie, jak zobaczyliśmy wiszące pierwsze polskie flagi, pierwsze plakaty polskie. Jakiej tam jakości były, różnie, tak. A największa radość, jak zaczęły się naloty sojuszników. Jak te wielkie samoloty srebrzyste pojawiały się w nocy, jak zaczęli zrzucać najpierw nie zrzuty, tylko na spadochronach lampiony jakieś oświecające teren, że widno się robiło na dole… Przesada może powiedzieć, że gazetę można w nocy czytać, ale bardzo widno, bardzo oświetlały teren i dopiero wtedy zrzuty nastąpiły. Radowała się dusza, że nie jesteśmy sami, że przychodzą nam z pomocą, że nie pozwolą nas zgnieść Niemcom. Liczyliśmy, że i lądować będą, i zrzuty będą. Zrzuty się później zaczynały już po oświetleniu, zrzuty na spadochronach broni, amunicji i tego, i żywności też, na spadochronach właśnie, ale serce się radowało. Co więcej, widzieliśmy, że zaczynali Niemcy do nich strzelać z terenów opanowanych przez Niemców, bo poszatkowana była Warszawa, tu Niemcy, tam my, więc strzelali z broni maszynowej do nich pociskami świetlnymi. Co któryś tam pocisk był świetlny, więc jak obserwowaliśmy, będąc na dworze, co się dzieje, to strumień takich pocisków świetlnych widać było z dołu w górę, do samolotów strzelali. Natomiast odzywały się strzały też broni maszynowej z góry w dół, do tych stanowisk niemieckich. Z samolotów strzelali też podobnymi pociskami. I to był malowniczy moment. To takie momenty, kilka takich momentów zauważyłem, na własne oczy widziałem to. Poza tym, no cóż, artyleria strzelała niemiecka, oni też strzelali do artylerii niemieckiej. I to było kilka takich zapamiętanych dobrze nalotów, które obserwowaliśmy. A poza tym liczyliśmy cały czas, że lada dzień front przyjdzie i przepędzą Niemców. Nie doczekaliśmy się niestety tego, skończyło się na zajęciu Pragi i wyszło na jaw, że wcale nie mieli zamiaru Rosjanie pomóc, że udawali, że pomagają. Kukuruźniki przelatywały po cichu w nocy, tuż nad domami, bez spadochronów zrzucali paczki. Niby też to pomoc. To była pomoc, ale kropla w morzu. Te paczki spadały na dachy, do sypialni, czasem komuś do domu spadały, a czasem obok, do ogródka, ale troszkę żywności tam było. Suchary takie z czarnego chleba, coś tam jeszcze było, kasza jakaś, coś.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z wydawaną prasą powstańczą, czy może słuchał pan radia, były jakieś komunikaty?


Nie, ale słyszeliśmy… Może i widziałem jakąś ulotkę, ale to były wiadomości, które od razu się roznosiły. Ludzie jeden drugiemu powtarzali, co tam było w prasie podane. Wiedzieliśmy. Radia nie słuchaliśmy, bo nie mieliśmy do słuchania radia. Zresztą nie tym się zajmowaliśmy. Trzeba by wykonywać robotę pewną, prozaiczną, taką, jak mówiłem, bandaże do dezynfekcji szykować i tak dalej, a poza tym, no właśnie, ten podstawowy obowiązek łączności w transporcie, w zaopatrzeniu, tak, no bo bez tego nie mógłby istnieć szpital.

  • Czy ludność okolicznych domów, ludność cywilna była życzliwie nastawiona do Powstańców?


Ale zaraz, kiedy, podczas Powstania?

  • Powstania, tak.


Raczej nie rozmawiałem z ludźmi cywilnymi, ale jak zdarzało się, że biegnąc, wykonując swoje zadanie z tą opaską, nagle zauważyłem, że obok padają pociski, względnie posłyszałem szum „szafy” czy „krowy” (tak nazywano, to była wyrzutnia chyba na pociągu pancernym niemieckim), tak że wtedy do pierwszej lepszej piwnicy, do ludzi uciekałem skryć się gdziekolwiek, byleby nie być na odkrytym terenie. Wpadałem, to przyjmowali jako Powstańca serdecznie, absolutnie nikt nie narzekał. Ale bali się ludzie. A poza tym ciężko było, głód straszna rzecz – przymierali ludzie głodem.

  • Jaki był pana dalszy los poza tym, że znalazł się pan pod Skierniewicami? Co pan tam robił?


To dalej, za Koluszkami jeszcze.

  • Za Koluszkami.


Dalej było tak. Jechaliśmy pod eskortą, żołnierze niemieccy pilnowali, żeby ktoś nie uciekł z pociągu, dlatego myśleliśmy, że gdzieś na katorgę nas mogą wieźć. No i zawieźli nas do jakiejś wsi, gmina, był urząd gminny, to na trasie chyba Koluszki i na wschód, gdzieś na Kielce czy coś takiego, nie wiem dokładnie. W każdym bądź razie zawieźli nas, stanął pociąg w nocy i cóż, wszyscy czekają, siedzą. A my już mieliśmy co jeść. Od Czerwonego Krzyża dostaliśmy, w obozie dostaliśmy zupy. Wtedy był problem, naczynia nikt nie miał na zupę.

  • W Pruszkowie?


W Pruszkowie. Profesor wyższej uczelni, znany mojemu znajomemu, mojemu ojcu, czekał w kolejce na zupę i jego naczynie to była papierośnica na papierosy, bo talerza nie miał, garnka nie miał i tak kilka razy stał w kolejce. Ale ludzie tak kombinowali, w co się dało, to dostawali jeść. Ale mniejsza o to. Tam nas wywieźli i czekamy. Stoi pociąg, stoi, stoi. W pewnym momencie ludzie powtarzają jeden drugiemu: „Nie na Niemców, nie ma eskorty, zniknęła eskorta”. Można wychodzić. Pierwsi zaczynają wychodzić, odważniejsi i przekazują drugim: „Nie ma Niemców, chyba wolno”. Potem doszła wiadomość, że ktoś powiedział, że już jesteśmy wolni i mamy czekać do rana. Rano będzie odprawa, dostaniemy darmowe bilety z gminy, z urzędu gminy i po parę złotych, tych banknotów Generalnej Guberni, żeby dojechać gdzieś do bliskich na stałe. I doczekaliśmy do rana, ludzie się porozchodzili po wsi, duża wieś. Wygłodniali strasznie, prosić ich zaczynają, czy nie mają coś do jedzenia. Ludzie miejscowi co mieli, to dawali, i nocowali w stodołach Polaków, którzy wyjechali z Powstania, karmili, czym mogli. Natomiast rano wszyscy się zgłosili do urzędu gminy i tam urzędnicy wójta dawali takie papierki zamiast biletu na przejazd za darmo pociągiem, gdzie zechce człowiek, ale w Generalnej Guberni – do Warszawy, broń Boże, nie, na linii frontu nie, tylko tam na tyłach. No i następnie te parę złotych i na tym koniec był. Tak że trzeba powiedzieć, liberalnie podeszli do ludności cywilnej. Zmienił się ich stosunek na dobry, pozytywny pod koniec Powstania. Wydaje mi się, że to dlatego, że zobaczyli, że Rosjanie to nie sojusznicy tak naprawdę, że udają sojuszników.

  • Dokąd pan udał się z tego miejsca oswobodzenia?


[…] Stamtąd pojechaliśmy do siostry.

  • Pan mówi „pojechaliśmy”. Był pan z kimś z rodziny?


Tak. Więc ojciec ostatnim kursem przy ewakuacji szpitala wziął [kanister]. Myśmy nieśli rannych, a trzeba było [zabrać] taki duży zbiornik (szpital był ze spirytusem w celach leczniczych), ciężki, dla mnie za ciężko nieść, ale ojciec, widząc, że taka nawałnica ognia, bał się troszkę ognia, wolał być przy mnie, tak, więc poszedł pomóc w ewakuacji. Wziął ten kanister i ojciec dźwigał, niósł go do fortu i potem już noc była, nie było żadnych rozkazów, bo dowódca ranny, i zanocował ostatnią noc ojciec i ojciec też w tłum dostał się, w tłum cywilnych ludzi. Tak że tak to wyglądało.

  • Czyli znaleźli się panowie razem w tej wsi?


W tej wsi takiej. Stamtąd pojechaliśmy do siostry rodzonej mojej matki, pod Radomskiem. Pobyliśmy, pomieszkaliśmy u nich dwa dni czy trzy (u nich straszna bieda była wtedy, ona też nauczycielka wiejska) i później podziękowaliśmy za gościnę, później z ojcem poszliśmy szukać lokum gdzieś. Znaleźliśmy po drugiej stronie Radomska, we wsi Strzałkowo. Pomógł nam bardzo dziedzic, właściciel gospodarstwa, ojciec dogadał się z nim. W tym sensie, że wspólnych znajomych mieli, innych dziedziców spod Warszawy, no i pomogli nam bardzo. Załatwili nam kwaterę na wsi i na wsi żeśmy poczekali aż do przyjścia Sowietów. A później wróciliśmy drugą stroną już, jak front przeszedł na drugą stronę Wisły. Ojciec zaczął szukać pracy, znalazł pracę, w miasteczku zamieszkaliśmy. Ja gimnazjum skończyłem.

  • W jakim miasteczku?


Po kolei w dwóch> Najpierw w Pułtusku niecały rok. Bardzo ciężko tam było, po prostu nie było co jeść, pensje były śmieszne urzędnika, tak, a jedzenie to się zdobywało różnymi sposobami. A później w Przasnyszu. Tam skończyłem szkołę średnią i następnie poszedłem na studia na Politechnice Warszawskiej. Skończyłem Politechnikę Warszawską, dyplom inżyniera uzyskałem, mechanika, technologa budowy maszyn. Kilkanaście lat pracowałem w przemyśle, Ursus i Fort Wola w Warszawie. Później przeniosłem się już do szkolnictwa, jak nabrałem praktyki. W różnych szkołach zawodowych pracowałem, w technikach. Ostatnia moja praca przed emeryturą to w technikum oraz w pedagogicznym studium pomaturalnym, technicznym pomaturalnym, przy Zespole Szkół imienia Konarskiego na Okopowej. To była moja ostatnia praca, potem przeszedłem na emeryturę.

  • W którym roku zamieszkał pan w Warszawie?


W Warszawie zamieszkałem w 1956 roku. A Warszawę opuściłem właśnie po zakończeniu pracy tutaj i związek małżeński – byłem wdowcem, więc związek małżeński, bo to już wiele lat później zawarłem, i żona tam pracowała, ja na emeryturze byłem. A dzisiaj żona jest ze mną, dużo młodsza ode mnie.

  • I mieszka pan w Sokółce?


Mieszkam w Sokółce, zbudowałem tam sobie domek, kupiłem posesję małą, tam o wiele taniej niż tutaj.

  • Jak pan wspomina dzisiaj, jak pan myśli o czasach Powstania i zaangażowania młodych ludzi, swoim udziale?


Wielki zryw patriotyczny. Poza tym chęć zemszczenia się za wszystkie draństwa na Niemcach – na Niemcach, na faszystach, na tych esesmanach, powiedzmy, tych, którzy mordowali ludzi, znęcali się nad ludźmi, i to nad ludźmi bliskimi często, torturowali i tak dalej. Za to, że koszmar nam zrobili z życia wszystkim.

  • Dzisiaj zrobiłby pan to samo?


Nie.

  • Nie?


Nie, dzisiaj bym się nie mścił. Dzisiaj widzę Niemców tak samo jak Polaków.

  • Może źle pan rozumiał moje pytanie. Chodziło mi o to, czy z punktu dzisiejszego…


Czy w Powstaniu wziąłbym udział? Tak, oczywiście, że tak, wziąłbym udział. Trzeba było, to było obowiązkiem każdego Polaka, który czuje się Polakiem i czuje się człowiekiem, przede wszystkim człowiekiem. Za te wszystkie draństwa, które na narodzie polskim robili. To był bunt pewnego rodzaju.

  • Co by pan dzisiaj powiedział młodym ludziom, który nie stoją w obliczu takich wyzwań i konieczności podejmowania takich dramatycznych decyzji?


Dzisiaj młodzi ludzie są różni i wszystkich nie traktowałbym jednakowo, ogólnie. Bo młodzi ludzie są różni, są świetni, mamy świetną młodzież, przepiękną młodzież. Sam doświadczyłem [tego] wczoraj, gdy nagle szaloną przyjemność mi zrobili młodzi. Z żoną przyjechałem pociągiem. Myślałem, że będziemy mieli problem z bagażem. Ja o kulach chodzę, a żona ma dwie ciężkie walizki. „Jak będziemy sobie radzić?”, myślałem. Już przemyśleliśmy, wychodzimy, a tutaj z tabliczką młodzież chyba harcerska, nazwisko moje, „Jaroszewicz”. I od razu podchodzą, kilka osób chyba, z sześć, chcą pomocy udzielić. I tacy serdeczni, że naprawdę, aż serce się kraje, bo taka świetna młodzież. Więc do tej młodzieży ja nie miałbym nigdy zastrzeżeń i uwag. Gdyby było trzeba za ojczyznę pójść w bój, to pójdzie na pewno, sercem oddane. A są i różne inne typy. Mamy przecież i zwyrodnialców, podatnych na faszyzm i zawziętych faszystów mamy. To już okropna rzecz i to jest niebezpieczeństwo straszne dla nas wszystkich, dla narodu polskiego. Przecież za Hitlerem w demokracji poszedł prawie cały naród. Krzyczeli: Heil Hitler, heil Hitler!, tak, cieszyli się, że wojnę zaczął, tak. Tak propaganda potrafiła ludzi naprowadzić do tego. Mam nadzieję, że nas to nie czeka, ale pokazują się takie kwiatki, że znajdują się zwyrodnialcy popierający faszyzm, nie wiedząc, nie zdając sobie sprawy, do czego to prowadzi. Oni uważają, że może są patriotami, dlatego że uważają, że innych należy zniszczyć, byśmy my mieli lepiej. A poza tym, cóż, jeśli chodzi o politykę, to chcę być bezstronny, ale najbardziej mi się nie podoba wojna polsko-polska. Nie o to żeśmy walczyli i to mi się bardzo nie podoba po prostu, że dwie strony, ludzi niby niektórych wykształconych (zwyrodnialców mało chyba jest tam, dostało się psim swędem), że ludzie wykształceni nie umieją się między sobą dogadać. Przeciwnicy z przeciwnikami żeby się pogodzili i wspólnie zaczęli budować, zamiast psy na sobie wieszać i kłócić się.

Warszawa, 29 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Maciej Eustachy Jaroszewicz Pseudonim: „Maciek” Stopień: służby pomocnicze, łącznik Formacja: Obwód II „Żywiciel”, punkt sanitarny 104A Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter