Maria Dobrochna Twarowska „Dobrochna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Twarowska, moje drugie imię Dobrochna, posłużyło mi za pseudonim w okresie konspiracji, wówczas nazwisko moje było Łozińska. W trakcie Powstania pierwsze trzy tygodnie, jako zagubiona, bo nie dotarłam do wyznaczonego miejsca na Pragę, spędziłam w Batalionie „Iwo”. Po odnalezieniu swojej jednostki przeniosłam się do nich, były to Kobiece Partole Minerskie.

  • Pani Mario, zacznijmy od tego, co się działo przed 1 września 1939 roku, co pani wtedy robiła?

Byłam uczennicą u sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu, na ulicy Krasińskiego, gdzie skończyłam gimnazjum, a liceum, już maturę zdawałam na tajnych nauczaniach w drugim roku wojny, tam zdałam maturę. Należałam od 1935 roku do Przysposobienia Wojskowego Kobiet, które miało bardzo duże znaczenie dla mojej późniejszej działalności, a także dla mojej postawy. Byłam wychowana bardzo patriotycznie w rodzinie ziemiańskiej. Ojciec mój brał udział w 1920 roku w szeregach generała Dowbora-Muśnickiego, mama zaangażowana była w POW i byłam wychowana bardzo patriotycznie i religijnie.

  • Czyli rodzice panią skierowali…

Nie, to mama, bo potem już byłam tylko z mamą sama, bo potem rodzice moi byli już w separacji. W szkole były pewne organizacje, tak jak harcerstwo, jak PCK i między innymi do takich organizacji, które były w szkołach, należało dobrowolne uczestnictwo w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ było nastawione, po pierwsze na wyrobienie tężyzny fizycznej i sprawności. Duży nacisk kładziono na wychowanie fizyczne, ćwiczenia, obozy, które wyrabiały, to pierwsza rzecz, dużą… do dziś właściwie mam taką odporność fizyczną, na przykład na grypę prawie nie choruję, nie zarażam się, tak że na całe życie taką mi dało to…

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Zapamiętałam tak, że będąc w tej miejscowości, która się nazywa Biała Góra... Jest tam do dziś istniejąca kopalnia białego piasku, którą założył mój stryj nad Pilicą pod Tomaszowem Mazowieckim. Po drugiej stronie Pilicy znajdował się Tomaszów Mazowiecki. Rano zostaliśmy wszyscy obudzeni bombardowaniem, myśleliśmy, że to są ćwiczenia, bo widzieliśmy bomby spadające na Tomaszów Mazowiecki i tak zapamiętałam wybuch wojny. Reszty dowiedzieliśmy się z radia, które tam było tylko na baterie, akumulator jeszcze, bo tam nie było jeszcze prądu elektrycznego i dowiedzieliśmy się z radia, że się rozpoczęła wojna. Chciałam od razu jechać, bo wiedziałam, że powinnam znajdować się na posterunku a nie tutaj. Jednak, ponieważ jeszcze byłam wtedy [niepełnoletnia], osiemnaście lat jeszcze nie miałam, a po drugie dwadzieścia jeden trzeba było mieć, więc zatrzymała mnie stryjenka, nie pozwoliła mi. Tym bardziej, że wkrótce skończyła się taka możliwość, bo jak wiemy transporty stanęły, wojsko było, tak że musiałam zrezygnować i tam zostałam do lata.

  • Czyli do 1940 roku.

Do 1940 roku. Następny rok 1940-1941 spędziłam u Zmartwychwstanek, w internacie Zmartwychwstanek, po to żeby zdać maturę. W 1941 roku, z opóźnieniem rocznym, maturę zdałam. Jeszcze wówczas nie byłam nigdzie zaangażowana, nie wiedziałam nawet, że jakieś organizacje podziemne się znajdują.

  • Kiedy pani przystąpiła?

Dopiero w 1942 roku, kiedy byłam już w pedagogium, to było w roku 1942 na 1943. Zaczęłam studiować w Warszawie pedagogium, nie ma teraz tego, to było pomaturalne, dwuletnie kształcenie nauczycieli, to się nazywało pedagogium.

  • Gdzie wtedy pani mieszkała?

Wtedy ta instruktorka moja [mnie] odnalazła. W różnych miejscach, mieszkałam wtedy z kuzynką po różnych pokojach wynajmowanych, nie miałam stałego, a przed wojną mieszkałam na Bielanach, wtedy kiedy uczęszczałam na Żoliborz. Ale wtedy już nie mieszkałam na Bielanach, w różnych miejscach, raczej w Śródmieściu. Obydwie się kształciłyśmy i mieszkałyśmy w różnych miejscach. Wtedy spotkałam się, już celowo, z moją instruktorką, która prowadziła ten hufiec PWK w szkole przedwojennej i ona mnie skierowała do łączności najpierw. Jeszcze nie była wtedy… nie, wtedy akurat to był początek tej nazwy Armia Krajowa, właśnie 1942 rok, wtedy kiedy ZWZ przekształciło się w Armię Krajową. Skierowała mnie na łączniczkę, nie wiem gdzie, wtedy gdzieś po prostu spotykałam się, coś dostawałam, coś brałam, nie wiem, co to było. Po pewnym czasie powiedziano, że oni nie chcą tak młodych, że właśnie biorą starsze panie, że są bezpieczniejsze do przenoszenia meldunków, gazetek i że jednym słowem… Wtedy jedna z instruktorek PWK przedwojennych, która tam była, skierowała mnie do patroli minerskich. To był 1942 rok, na jesieni.

  • Czyli do Kobiecych Patroli Minerskich.

Do Kobiecych Patroli Minerskich, gdzie najpierw musiałam przejść… powiedziane mi było wtedy, że do Kedywu przeszłam, ale jeszcze nie wiedziałam, co to jest.

  • Jakie powierzyła pani zadania?

Najpierw po przeszkoleniu, które polegało… było nas bardzo mało, trzeba było najpierw przejść pewne, dzisiaj by to nazwano testami, próby, trzeba było przejść pewne próby, czy się ta dana osoba nadaje do działania w dywersji. Dlatego że najpierw zanim miny… to nie tylko były miny, na przykład były trzy działy w tej jednostce, co ja byłam. Jeden był dział produkcji, gdzie produkowaliśmy z przysłanych nam zrzutów z Anglii, czy z Ameryki, produkowałyśmy rozmaite miny – butelki zapalające to już miejscowi, bo do tego potrzebna była nafta, benzyna. Nie wiem, czym były te opaski wyklejane, trzeba było na to nakleić i każda, jakakolwiek mała szrama w takiej butelce, ona w tej chwili wybuchała, więc trzeba było z wielką ostrożnością to robić. Jeszcze bardziej właśnie druga funkcja, w której ja brałam udział od razu po przeszkoleniu… wyszkolona byłam w tej produkcji, musiałyśmy wszystkie być, orientować się, co to jest mina uzbrojona, nieuzbrojona. Robiłyśmy też granaty, „filipinki” sławne, już z takich środków miejscowych, z czego się tylko dało, ale były też dobre granaty, które otrzymywałyśmy. Chodziłyśmy nieuzbrojone zupełnie, ale na przykład jak niosłyśmy dziesięć butelek, które bardzo łatwo mogły [wybuchnąć], tak że wejście czy w tramwaju, czy gdziekolwiek, tylko w papier to było zapakowane, żeby z wielką ostrożnością to transportować. Nosiłyśmy też granaty, a także miny, które donosiłyśmy mężczyznom, na przykład, kiedy coś mieli wysadzić, pociągi. Przedtem jeszcze odbierałyśmy te zrzuty. Pamiętam, że w Wesołej [odbierałyśmy] zrzuty, które przychodziły. Myśmy jeździły i przywoziły te zrzuty, miałyśmy pod opieką cały szereg magazynów w Warszawie. Jeden był na Wilczej, na ulicy Przemysłowej, kilka i do tych magazynów zwoziłyśmy materiał, ten właśnie dywersyjny, potrzebny do produkcji i do szkolenia.

  • Czyli pani funkcją było przewożenie tych materiałów.

Głównie brałam udział w transporcie, a drugą funkcją była obstawa mieszkań. Dlatego, że w mieszkaniach musiały odbywać się spotkania, szkolenia i ludzie normalnie bali się, taki zespół, jak się rozkładało miny, granaty, pokazywało się wszystkie materiały, to kto chciał to przyjąć. My z moją kuzynką, zajmowałyśmy takie mieszkania, gdzie ktoś się wyniósł i powiedział na przykład tak: „Ja się wynoszę…”, to trzeba było się tam zameldować czasowo, „… to mieszkanie moje macie do dyspozycji.” Wtedy w takim mieszkaniu na przykład pamiętam, wówczas 6-go Sierpnia się ta ulica nazywała… Nowowiejska, za kościołem Zbawiciela i tam myśmy zrobiły wielką produkcję butelek. O mało się to tragicznie nie skończyło, bo jedna z butelek się zapaliła i koleżanka własnymi rękami dusiła ten ogień, bardzo potem była poparzona przez długi czas, bo inaczej cały dom by można było spalić. Tam właśnie, pamiętam, była wielka produkcja butelek, także na ulicy Kopernika, gdzie myśmy mieszkały, ale nas wypędzili stamtąd i wtedy sama już tam na Kopernika mieszałam benzynę… Te gosposie, co tam były, to niby były troszkę spokrewnione, myśmy tam mieszkały, dwie studentki. Pamiętam jak tam mieszałam benzynę z naftą, w końcu po zapachu już przestałam odróżniać i bałam się, żeby to… bo to musiało być pół na pół. Najpierw mi tą naftę i benzynę przywieźli… a potem stamtąd musiałam to wszystko wynieść. Człowiek to tam z pomocą, oczywiście przyszły do mnie, no i te jej zwróciły uwagę, że coś nie tak, zaczęły wąchać i podziękowały. Trzeba było tą produkcję przenieść na 6-go Sierpnia, gdzie jedna pani nam zostawiła do dyspozycji mieszkanie i tam zaczęła się ta produkcja. To były takie niebezpieczne rzeczy. W transporcie też się jeździło. Dokąd? Nie potrafię dziś powiedzieć, mówiło się: „Jadę do złego psa.” To znaczy gdzieś na Pelcowiźnie „Zły pies” było napisane, wtedy wiedziałam adres, w furtkę tam się wchodziło i tam brali i je odwoziłyśmy do Księżnej Pani, na ulicy Puławskiej na końcu. Nie wiem czy to byli Radziwiłłowie, czy ktoś z naszej arystokracji, gdzie bardzo wytworna dama prowadziła nas do ogrodu i tam była wykopana, jak to się robiło czasem na kartofle, na buraki, wykopany dół, kopiec, tak że myśmy tam wsadzały te butelki czy coś. A trzecia…

  • Wiedziała pani, do czego są używane te materiały?

Myśmy same je robiły, więc ja wiedziałam, musiałam wiedzieć [do czego to służy].

  • Ale później dopiero.

Nie, tego nie wiedziałam, nie wiem nawet czy to zostało zużyte przed Powstaniem. Bo tam kto inny, to miało być nie tak jak dziś, że wszystko się wie, miało się nie wiedzieć o nas, po to żeby w razie czego nie wydawać innych ludzi pod wpływem bicia. Tylko potem ktoś tam przyjeżdżał, może od nich zabierał to, nie wiem. Nasza funkcja się kończyła tam. Albo na przykład do teatru, trzecie takie… to ciekawe właśnie, jak to były… albo się odwoziło do teatru, a zniszczony był Teatr Wielki niezupełnie, ale już nie do użytku. Był dach zwalony, tam był gruz i myśmy pod jakimś… wchodziły po jakichś chwiejnych schodkach prowizorycznych i zakopywałyśmy już nie butelki, ale paczkę z granatami, w ten gruz tam zasypywałyśmy to piachem. Tam znowu ktoś wiedząc, że tam jest, znowu potem po nas ktoś przychodził, stamtąd gdzieś zabierał, to na tym polegało. Myśmy nie wiedziały, co z tym dalej się robi. Jeżeli woziłyśmy kolegom uzbrojone miny, bo nieuzbrojone to nic nie groziło, gotowe już do odpalenia, to myśmy wiedziały, że one będą podłożone pod pociąg. Ale bardzo często nic nie wiedziałyśmy. Czasem nas wysyłali na wywiad. Na przykład pamiętam, poszłyśmy na Dworzec Gdański [sprawdzić] czy tam są cysterny z benzyną, bo jeżeli były cysterny z benzyną, niemiecką oczywiście, dla Niemców, to staraliśmy się potem tam wysadzić, żeby pozbawić ich tej benzyny, żeby szkodzić im na każdym [kroku]. Myśmy chodziły tam i pytałyśmy polskich kolejarzy przeważnie, nie pytałyśmy tylko tak chciałyśmy się zorientować. Czasem się dowiedziałyśmy, czasem się [nie dowiedziałyśmy]. Miałyśmy wyznaczony teren Dworca Gdańskiego i wtedy dawałyśmy informację, że nie wiemy, nie zorientowałyśmy się, albo że tam podejrzane coś stoi i może to tam. Dalej też nie wiedziałyśmy, co się z tym działo, ani kto to robi, jak najmniejsze kontakty. Telefony wszystkie w głowie, żadnych zapisów adresów, telefonów, wszystko w pamięci, wtedy miałam doskonałą pamięć. Między innymi kiedy się próbowało taką użyteczność, badano jaką się ma pamięć, żeby nie pokręcić jakichś numerów, jaką się ma orientację, szybką, błyskawiczną w terenie, czy nie oblatuje strach, to te rzeczy przedtem, zanim to robiłyśmy, to tylko były próby. Dopiero po takich próbach brali do tej właśnie funkcji.

  • Czy w trakcie transportu tych niebezpiecznych materiałów zdarzyła się pani…

Owszem wiozłyśmy na przykład w tramwaju.

  • …jakaś niebezpieczna sytuacja?

Niebezpieczna, bo jak łapanka, zatrzymali tramwaj, a my mamy paczkę z butelkami. A jak wejdą do tramwaju i zaczną wygarniać i jak mieli zwyczaj stukać we wszystkich paczkach co jest? Wtedy byli chłopcy warszawscy, biegali i mówili: „Łapanka, łapanka, łapanka.” Wtedy tramwaj zatrzymywał się byle gdzie i wszyscy uciekali z tego tramwaju. Oni biegli, już dawali z daleka znak motorniczym, zanim do nas dojechały te wozy, to nas już nie było, wtedy się zostawiało taką paczkę. Niech się oni potem martwią, co tam jest, ale nas już nie było. Jedna z koleżanek, która była specjalistką, ona na przykład precyzyjne miny produkowała… ja nie lubiłam tych rzeczy, nie, ja byłam taka właśnie do chemii, tak że od razu powiedziałam, że wolę transport, być w ruchu niż to. Ona robiła na przykład miny precyzyjne, [które były] w listach do Niemców, do wysokich dygnitarzy. Jak on otwierał list, to ta mina w twarz mu, może go nie zabiła, ale uszkodziła, zeszpeciła i tak dalej. Ona kiedyś niosła takie butelki, spokojnie szła ulicą i nagle usłyszała syk, musiała któraś być pęknięta. Słyszy syk w tej [paczce], więc nic nie mówiąc na skwerku, gdzieś tam chyba gdzie jest Szpital Dzieciątka Jezus, na tym placu Lindleya, ona podeszła, pod jakimś krzaczkiem to zostawiła i poszła sobie. Nie wiem, co dalej się z tym stało, czy to wybuchło, czy nie wybuchło.

  • Pani Mario i tak przyszedł przełom lipca i sierpnia 1944 roku…

Jak byłam w lipcu, pojechałam na tak zwaną kondycję, bo musiałam zarabiać. Jak skończyłam już pedagogium w roku 1944, najpierw zostałam złapana… nie złapana, nie wiem dlaczego, szłam z chłopakiem, Bogdan, wysoki, przystojny, szliśmy sobie we dwoje w styczniu 1944 roku, gdzieś w Alejach Jerozolimskich, byłam czysta, wtedy bez żadnej gazetki, bo często miałam, niczego przy sobie nie miałam, zwykłą torebkę z dowodem, z kenkartą, on chyba też był czysty. Podszedł do nas patrol niemiecki, zaczął nas legitymować. Po wylegitymowaniu, nie wiem, co im się nie podobało, zabrali nas gdzieś, na jakiś posterunek i zaczęli wszystkie nasze papiery przeglądać. U niego, on miał jakichś krewnych, czy znajomych, którzy się nazywali Churchill. Jak oni przeczytali to nazwisko Churchill, to sobie myślą: „A, to jakiś krewny może, tam z Londynu, z Anglii.” Więc jego zwolnili, a mnie zostawili. Nie wiedziałam, jakie będą moje dalsze losy. Dlaczego? Nie wiadomo? Tak sobie. Ten policjant [dzwonił] do Arbeitsamtu, a w Arbeitsamtcie jego [Bogdana] wuj Polak, był pracownikiem i mówi: „Wujku, ‹‹Dobrochnę›› złapali. Mają ją, nie wiem, co z nią zrobią. Pewnie ją dadzą na…” Najprawdopodobniej wyjechałabym na roboty. On się zabrał i powiedział tak: „Miałaś jechać na roboty do Niemiec.” Bo czysta byłam, nic przy mnie nie znaleźli, więc stwierdzili, że się nadaję na roboty do Niemiec, [mieli zabrać] na Skaryszewską i tam na transport. „Ja cię uratowałem, że nie pojedziesz, ale musisz pójść do pracy na niemiecką produkcję.” Dali mnie do „Tebensa”, była to fabryka odzieży niemieckiej, głównie to były koszule i bielizna. Poszłam, dali mi skierowanie i co ja biedna miałam robić. Poszłam, praca od siódmej do siódmej, musiałam jakieś dziurki robić, guziki przyszywać, na wykańczalni byłam. Potem przynieśli maszynę, „Która chce te dziurki robić na tym?” Zgłosiłam się, potem szybko, szybko, jeszcze wszystkie inne sobie na tym robiłyśmy żeby wykonać limity. Była taka rewizja przy wychodzeniu z pracy, Niemki stały i do gołego, wsadzały tam nam wszędzie rękę. Nawet tam gdzie kobiety mogą nosić zabezpieczenia, to brali co to jest, czy czasem… Mimo tego chciałam powiedzieć, że cały warszawski rynek, wszystkie bazary były zawalone koszulami od „Tebensa”. Byli tacy, którzy potrafili, jak to Polacy. Po koszuli jednej, po kołnierzyku potem, bo to były specyficzne, każdy wiedział, że to są od „Tebensa”. Nie wiem jak, bo taką rewizję nam przeprowadzały te babki. Ja tam byłam, ale byłam nie w ciemię bita, powiedziałam, że tam nie będę pracować, po dwóch miesiącach pracy poszłam do lekarki i zapytałam ją jak można się wydobyć. Ale miałam wtedy jedną rzecz, ausweis. O! Wtedy sobie woziłam butelki, granaty, nie miałam tylko czasu, bo tam prawie cały dzień byłam i ledwie wyszłam, to już była godzina policyjna, więc tak dużo nie mogłam tego robić, w niedzielę trochę. Wtedy jak mnie tylko [zatrzymywali], to ja ausweis, że jestem robotnicą, to było dobre, to mnie zabezpieczało przed łapanką, przed rewizją, przed wszystkim. Ale nie chciałam tam robić, bo nie miałam na nic czasu i wtedy… bo to cały dzień, od ósmej do ósmej, albo od siódmej do siódmej. To kiedy miałam coś robić? Ta lekarka powiedziała mi: „Będzie pani chora na gruźlicę.” Przysłała do mnie mniej więcej w moim wieku babkę chorą na gruźlicę, dała mi skierowanie do rentgena, ona poszła z moją legitymacją na moje nazwisko. Wykazało, że jest gruźlica czynna, oczywiście ja się zrewanżowałam za to, jak najbardziej i na tej podstawie dostałam zwolnienie od „Tebensa”, ale nadal mi stemplowali Ausweis. Tak było przez ostatnie pół roku przed Powstaniem, że będąc związana najpierw pracą, potem tym Ausweisem… ale już jak wtedy byłam rzekomo chora na gruźlicę, wtedy bardzo dużo już mogłam pracować i wtedy ten transport szedł jak szalony. Wtedy to już produkcja… ten najbardziej gorący już przed Powstaniem okres. Już widzieliśmy, 20 lipca Niemcy zaczęli opuszczać Warszawę, tośmy się wszyscy spodziewali, że lada dzień coś będzie, Powstanie. Przecież wszyscy czekaliśmy na to Powstanie, że będzie wezwanie. Pojechałam… w czerwcu jeszcze, żeby coś zarobić, do Piaseczna, do takich państwa, ta pani była chora, miałam się opiekować tym chłopczykiem. Nie chciałam, ale bardzo mnie prosił, dobrze mi płaci, że mam się koniecznie [zaopiekować] tym chłopcem, bo żona chora. Ale powiedziałam: „Proszę pana, ja w każdej chwili mogę stąd iść.” „A tak, pójdzie pani.” Tak się stało, przyjechała po mnie kuzynka i mówi: „Ty tu siedzisz, a tam się szykuje Powstanie.” Więc tak jak stałam, bo już nie miałam czasu nic przygotowywać, chyba ostatnią już kolejką, jak by nie było, to by się pieszo szło, to nic wielkiego było z Piaseczna wtedy dojść pieszo. W ten sposób zgłosiłam się, gdzie ona mi powiedziała, że mamy przydział na Pragę. Ale zanim myśmy na Pragę… myśmy tam poszły, ja wróciłam na lewą stronę Wisły, żeby jakiś sweter czy coś chciałam, że nie miałam w co się ubrać, więc chciałam pójść tam, gdzie ostatnie mieszkanie, gdzie mieszkałam w Warszawie żeby coś sobie [zabrać]. Nie dotarłam ani do mieszkania, ani tam. Na Alejach Jerozolimskich od strony Brackiej, od strony Placu Teatralnego, tam początek na Żoliborzu, ale potem o Pocztę Główną, tam koleżanka nasza zginęła. Potem zbiegłam na Powiśle, tam przestałam w bramie i potem się zgłosiłam do Batalionu „Iwo”. Potem już byłam i robiłyśmy to co zawsze, już wszystkie piękne akcje były za mną, bo już była PAST-a, w której brały udział nasze koleżanki, było w Świętym Krzyżu, to przechodzenie przez…

  • Zatrzymajmy się jeszcze na tych pierwszych trzech tygodniach Powstania, była pani w Batalionie „Iwo”. Jakie tam funkcje pani pełniła?

Głównie byłam łączniczką, ale był taki rozkaz, żeby połączyć piwnice, bo była gęsto zabudowana Marszałkowska, wszystkie przecznice, jedna o drugą się stykały te kamienice i pod spodem stykały się ze sobą piwnice kamienic. Był rozkaz władz cywilnych miasta, że mają być poprzebijane tak, żeby można było piwnicami chodzić pod, bardzo to było mądre. Przeprowadzałam cały szereg pojedynczych osób lub całe oddziały, właśnie nie kanałami tylko tymi podziemnymi przejściami. Latarkę trzeba było mieć, myśmy sobie tam też narysowały strzałki na ulice taką, na ulicę taką i tam na przykład gdzieś się wyprowadzało na ulicę Mokotowską, czy Plac Zbawiciela, czy w drugą stronę, ale bez przechodzenia przez Aleje Jerozolimskie, tylko wszystko w tym kwartale między Alejami Jerozolimskimi, Placem Zbawiciela i trochę dalej za Emilii Plater i w drugą stronę do Kruczej. To był ten nasz rejon, gdzie myśmy tam [przeprowadzały], albo z meldunkiem ustnym byłyśmy posyłane gdzieś, to znaczy jak się chciało, jaką drogą, nawet w miejsca do innych oddziałów, do innych dowódców. Na drugą stronę Marszałkowskiej, która była pod ostrzałem, pod spodem nie bardzo można było przejść. A ja sobie jeszcze przechodziłam na drugą stronę Alei Jerozolimskich, szukając ciągle tych swoich. To była moja funkcja łączniczki. Nigdzie nie mieszkałam, na workach z grochem, były tam worki z fasolą, z grochem, to na tym człowiek się oparł i przespał.

  • Jak się pani udało odnaleźć swój oddział?

Chodziłam po całym mieście, odwiedzając na Wilczej, gdzie był magazyn nasz, a tak to po prostu, gdzie widziałam jakieś babki idące z opaskami, to ich pytałam. Myślałam, że może kogoś ze swoich spotkam, beznadziejne było to szukanie, aż właśnie gdzieś na Mokotowskiej spotkałam jedną, która nie była ściśle u pani doktor Franio w patrolach minerskich, ale była w dywersji i myśmy się znały z PWK, właśnie z PWK, Isia. Podbiegłam do niej i mówię: „Słuchaj.” „Ty jesteś tutaj?” Ja mówię: „A coś ty? Ja jestem w batalionie ‹‹Iwo››. Nie wiesz czy tutaj jest ktoś od nas, od pani doktor Franio?” Ona mówi do mnie: „Wiesz co? Idź ty na ulicę Boduena.” Ona wiedziała, ona miała jakoś z nimi kontakt. Dzięki niej ja w nocy, bo w nocy tak ten ostrzał nie szedł i jeszcze wtedy nie było… myśmy robiły, brałam w tym udział. Robiłyśmy przebicie się przez Aleje Jerozolimskie, myśmy szły z koleżanką, mężczyźni kopali, my wysadzałyśmy, potem odchodziłyśmy, oni to wyrzucali na zewnątrz i robili tunel. Jak oni wyjęli ziemię, to myśmy znowu dalej i miałyśmy dyżury nocne po dwie i myśmy właśnie wysadzały w Alejach Jerozolimskich to przejście, a mężczyźni robili dalej. Najpierw to się chodziło samym tylko już bezpieczniej wykopanym rowem, a potem jeszcze oni zrobili nad tym normalne zadaszenie, to wszystko w nocy, bo w nocy nie było bombardowań. Co pewien czas się odzywały armaty znad mostu, ale nie było w nocy bombardowań. Tylko bombardowania, oni regularnie bardzo bili, zawsze wiadomo według godziny, zaczynało się około dziesiątej. Przez ten czas jak nie było bombardowań, rozmaite rzeczy tutaj się wykonywało, między innymi właśnie ten tunel, więc brałam w tym udział. Tam jest tablica i tam nie jest o nas napisane, tylko napisane, że taki i taki oddział, bo to byli saperzy z jakiegoś innego oddziału, a tam nie ma ani słowa, że minerki w tym [brały udział], że myśmy podkładały miny, nie oni, a oni resztę robili.

  • W jakich jeszcze innych…

Potem jeszcze brałam udział w takiej akcji, która niestety nie była udana. Było to 30… sierpnia, kiedy oddziały ze Starego Miasta miały przebijać się na naszą stronę, tutaj właśnie Alei Jerozolimskich… Myśmy były na Kredytowej, mężczyźni byli i myśmy dwie były z minami gotowymi, bo to trzeba było najpierw dowiedzieć się, co to będzie, potem trzeba było obliczyć, musiałyśmy to wiedzieć, jaka musi być ta mina, jakiej wielkości, żeby taką czy taką dziurę zrobić. Myśmy już miały przygotowane ze sobą te miny i oni przez Ogród Saski [próbowali]. Nie udało się to przebijanie, tylko grupa Andrzeja „Morro” przeszła przez Ogród Saski, a mieli [przejść] wszyscy od Placu Żelaznej Bramy, którego właściwie teraz nie ma i od tamtej strony miały te oddziały… Właśnie myśmy im przygotowywały przejście, że miały przeskakiwać tutaj przez ulicę Królewską i tym otworem dalej. Myśmy tą drogę im przygotowywali, żeby ich przyjąć tam, a oni niestety… nie udało się to. Andrzej „Morro” inaczej w ogóle to zrobił, inaczej poszedł, na drugą stronę od razu, tak jak był budynek giełdy i w ogóle ominęli. Myśmy tam całą noc spędzili, dziurę wywaliliśmy o wyznaczonej godzinie, ale nikt się nie znalazł tam. Tak że dopiero rano już zupełnie widziałyśmy, że wszyscy się rozeszli, a potem się dowiedzieliśmy, że nieudane było natarcie, że dużo ludzi zginęło, część się wycofała i że jeden tylko harcerski oddział Szarych Szeregów, że oni się właśnie przedarli. Wtedy się nawet o nich nie mówiło Szare Szeregi, że harcerski oddział się właśnie przedarł. To było to, co wykonywałam. Poza tym brałam udział bardzo często [w tym], co trzeba było. Odgruzowanie, szukanie ludzi, przenoszenie rannych do szpitali na noszach, byłam silna. [Przenosiłam] koleżankę naszą, która była ranna w budynku PAST-y, jak zaczęli bombardować ulicę Boduena i trzeba było przenieść ją na ulicę Mokotowską, tymże już tunelem wtedy zrobionym. A nosze to nie tak jak dzisiaj się niosło po równej drodze, tylko albo trzeba było wdrapywać się, iść pod barykadę, wdrapywać się drogą na jakieś gruzy, albo właśnie schodzić w tunel i przenosić, bo po tamtej stronie były właśnie szpitale główne, rozmaite podziemne.

  • Zetknęła się pani w trakcie Powstania z jakimiś zbrodniami wojennymi popełnianymi przez Niemców?

Nie, nie wiem, chyba wszystko było zbrodnią. Widziałam ludzi leżących, zabitych. Te „szafy”, czy jak mówiono „krowy”, które podpalały i ludzie się palili, to widziałam, ale żebym na przykład była świadkiem tego, że pędzą ludzi, to nie widziałam takiego obrazka. Ani nie widziałam, że na przykład brali do rozstrzeliwania. To były tereny strzeżone, to były tereny, na których był „Kiliński”, batalion „Kilińskiego”. Oni tam doskonale te wszystkie… bardzo dobrze pilnowali, ten chyba pułkownik, a może wtedy nie był pułkownikiem, Roycewicz, przedwojenny olimpijczyk, jeździec. On to bardzo dobrze wszystko [zorganizował]… tak że tam było bardzo dobrze strzeżone, nie było tam takich strasznych [zbrodni] na ludziach. Na ten teren przez nich trzymany Niemcy nie wchodzili. Byliśmy bombardowani jak najbardziej i ostrzeliwani „szafami”, ale patrolu niemieckiego ja tam właściwie nawet nie widziałam. Natomiast byli jeńcy wzięci w budynku PAST-y, pod opieką ich właśnie, jeńcy niemieccy, których się używało do – to widziałam – jeńców, którzy musieli odgruzowywać, którzy też musieli nosić, wszystko robić co im się kazało. To widziałam, Niemców, jeńców, ale żeby tam jacyś jeńcy się wydzierali to nie, bo bardzo dobrze miejsce było obstawione przez „Kilińskiego”, który stamtąd się nie ruszył, nie wycofał. Cały czas tam byli, do końca, bo jak się skończyło Powstanie, to właśnie te oddziały w Śródmieściu stały i wśród nich „Kiliński”.

  • Wrócimy jeszcze do końca Powstania, a proszę mi powiedzieć jak ludność cywilna przyjmowała walkę powstańców?

Na początku bardzo dobrze, jak nam pomagali. Na przykład jak stałam pierwszą noc w bramie, a ponieważ wyszłam tak jak stałam, a to była pierwsza noc i padał deszcz (potem już nie padał w ogóle w czasie Powstania, chociaż bardzo chcieliśmy żeby gasił pożary), stałam tam w sukience, ciepło było, ale jakaś pani tam mieszkająca: „Ojej, tak pani w samej sukience.” Przyniosła mi jakiś płaszczyk, który mi się potem bardzo przydawał, żeby włożyć na mnie, okryć mnie. Życzliwie bardzo podchodzili na początku. […]Tak się spotkałam z moją instruktorką z PWK w czasie Powstania, pod kulami na ulicy Mokotowskiej. Trach! Trach! Trach! My we dwie szybko gdzieś tam się skryłyśmy, patrzymy i z tą moją instruktorką, z którą się zgubiłam tak się spotkałam. Potem się z nią w czasie Powstania trzymałam i razem z nią opuściłam Warszawę.

  • W późniejszym czasie spotkała się pani jakimiś negatywnymi wypowiedziami mieszkańców Warszawy?

Może, ale tego nie pamiętam, ale ogólny stosunek się pogorszył, to wiem, musiałam się stykać pewnie. Na przykład jak chodziłam, odwiedzałam moje ciotki, po drugiej stronie, przy ulicy Hożej, które całą noc, już starsze panie, spędzały w piwnicy. Wiem co tam ludzie na przykład mówili. Chodziłam co pewien czas do nich dowiedzieć się i kłamałam ile wlazło: „Dobrze, świetnie, zwyciężamy, zdobyliśmy, wszystko dobrze.” Bo nie chciałam ich straszyć, one i tak były przerażone okropnie, tylko zawsze mówiłam im te dobre wieści, a ponieważ ciągle przychodziłam cała, więc one rzeczywiście… One potem zawiadomiły moją mamusię, kiedy były wywiezione, że ja właśnie… Bo jak się Powstanie skończyło, to do nich poszłam i powiedziałam im. Miałam tylko pewien fakt, że zatrułam się. Jeszcze o tym będę chciała opowiedzieć, bo to bardzo ważne wtedy było. Tam wtedy narzekali ci ludzie strasznie: „A po co nam to? A po co? Tutaj musimy siedzieć tyle czasu. Nie mamy wody.” Wiem, że było ogromne [niezadowolenie], ja dlatego musiałam tak im mówić. Musiałam mówić, że no trudno, wszystko tak już było zaplanowane. Potem już przyszłam, już mówiłam, że już wszyscy wyszli stamtąd, ale wtedy właśnie te negatywne [uwagi] to tam słyszałam, najwięcej w tych piwnicach. Ale nie byłam ranna, jakoś mnie Bóg strzegł, chociaż przebiegałam pod barykadą, ledwie przebiegłam. Trach! Trach! Trach! Oglądam się, barykady nie ma. Takie miałam szczęście, albo przede mną się waliła barykada, albo za mną, a nigdy wtedy, kiedy ja tam, widocznie tak miało być. Ale co jedna rzecz była... Na ulicy Adrii niewypał… nie na ulicy tylko w kawiarni „Adria” na Moniuszki, przeleciał cały olbrzymi jakiś pocisk, przeleciał do samego dołu, przebił i tak został. Wobec tego saperzy powiedzieli: „Jest w nim materiał wybuchowy.” Wiadomo, żeby wybuchł to musi być. „To my sobie wyjmiemy ten materiał wybuchowy i będzie między innymi dla nas do min, do granatów.” Oni rzeczywiście to zrobili, rozbroili, wyjęli materiał wybuchowy, nie pamiętam, to chyba trotyl, to nie był trotyl… trotyl może był i dali nam to, a myśmy miały kwaterę najpierw na Boduena, jak tam bombardowali to na Brackiej, tam gdzie bracia Jabłkowscy byli, a na nocleg szłyśmy, ponieważ w nocy właśnie nie bombardowali, na drugim piętrze miałyśmy kwatery do spania, w kamienicy nawet po dwie spałyśmy na łóżkach. Wtedy dobrze już, bo przedtem na Boduena tośmy spały na dywanie, a drugim dywanem się nakrywałyśmy, a tam to już miałyśmy łóżka przynajmniej. Łóżka z materacami były tam gdzieś, zgromadziłyśmy. Oni nam to przynieśli, ale to było bardzo twarde. Wobec tego myśmy doszły do wniosku, że musimy to utrzeć. Nie owało tarek do tarcia kartofli po tych rozbitych mieszkaniach. Myśmy te tarki wzięły i zaczęłyśmy to rozcierać na proszek, bo jak taki kawał był, to nie można go było włożyć do miny, granatu z tego robić. Co trzy godziny miałyśmy się zmieniać i to w nocy robiłyśmy. Nie mogłyśmy tego robić w dzień na zewnątrz, bo mówili: „A wy znowu coś tu robicie! Mało, że Niemcy nam tu strzelają i wysadzają! Nie wiadomo, czym wy tu się zajmujecie! Tutaj przecież wynosicie coś tam, coś robicie, to jeszcze wy wysadzicie resztki tu gdzie jesteśmy!” Myśmy się kryły z produkcją tych wszystkich min i dlatego myśmy to robiły wewnątrz, w kuchni, bo tam była kuchnia i pokój przy kuchni. A na spanie szłyśmy gdzie indziej. Po trzech godzinach przyszły nas zmienić inne, a ja mówię: „E, ja tak się dobrze [czuję], ja zostanę.” Zostałam na drugie [trzy godziny], czyli sześć godzin rozcierałam, a okazuje się, że to było bardzo zatrute, więc mało, że oni zrzucali bomby, ale zrzucali zatrute. Ten dzień już jakoś mi było niedobrze. Wieczorem położyłam się i na drugi dzień już nie mogłam zejść ze schodów, bo co chciałam zejść ze schodów, to mdlałam i koleżanki musiały przynieść nosze. Na noszach mnie z drugiego piętra zniosły gdzieś do piwnicy, gdzie jakiś oddział był, który śpiewał ciągle „Rozkwitały jabłonie i grusze”, bo to już było wtedy, kiedy tamte wojska były po drugiej stronie, po wyzwoleniu Pragi i rozpowszechniła się ta [pieśń]. Pamiętam do dziś jak ją tam pierwszy raz usłyszałam, te „Jabłonie”. Tam legowisko miałyśmy zrobione i zaczęły znosić inne, te które rozcierały, wszystkie tam pokotem leżałyśmy jak trupy, tak że ja nie mogłam [oddychać]. Ale co robić? Miałyśmy przy sobie panią doktor Franio, naszą komendantkę, która była doktorem i ona na czarną godzinę miała jedną rzecz, herbatę prawdziwą. Gdzieś tam jeszcze po wodę się chodziło, specjalnie rano też, że o świcie się z kubłami szło do studni, wojsko wydawało najpierw dla wojska, potem dla cywilnej ludności wodę dawało, ludzie stali w kolejkach. Właśnie wodę, tam miałyśmy kuchnię i tą prawdziwą [herbatę]. Pamiętam jak dziś, jak mnie druga, już nie żyjąca koleżanka, karmiła taką herbatą mocną i to było całe nasze lekarstwo. Jakoś to przetrwałyśmy, żadna nie umarła, a jedna już bardzo bliska była, Magdalenka, która słabsza była, to jeszcze jakieś krople na serce miała ta pani doktor. Sine wargi, sine paznokcie, więc dwa dni leżałam jak trup, a potem usiadłam, potem już zaczęłam wstawać i to zatrucie moje… chyba myślę, że dlatego ja potem miałam wrzody i wszystko, prawdopodobnie to musiałam… więc przeszłam tego rodzaju zatrucie tam będąc właśnie, ale ranna nie byłam. Jakoś z tego wyszłam i jak potem wychodziłam, to już byłam zdrowa. To są takie szczegóły właśnie o tym na przykład i to, że było zatrute, więc mało, że oni nas bombardowali…

  • W trakcie Powstania miała pani możliwość słuchania na przykład powstańczej radiostacji?

Nie.

  • Czytała pani prasę powstańczą?

Tak, prasa tak, bo bardzo dużo prasy docierało do nas, ale jakoś z radiostacją się nie zetknęłam, chociaż jedna z moich koleżanek, z naszego zespołu, była w radiostacji, ale jakoś nie miałyśmy z nią kontaktu.

  • Rozmawiałyście panie między sobą o tych wydarzeniach w innych dzielnicach?

Myśmy wszystko wiedziały, bo były właśnie radia i myśmy wiedziały wszystko, co się dzieje. Na przykład inwazja na Francję, która była wtedy, 4 lipca chyba. Powstanie zaczęło się kiedy? Miesiąc później, a na przykład wszyscy śpiewali już „Czerwone maki na Monte Cassino”, już do nas to wszystko przyszło, już wszystko wiedziałyśmy o inwazji, o wszystkim. Było tak za pomocą tej prasy, jeden drugiemu mówił, tak że myśmy byli poinformowani o wszystkich wydarzeniach w ogóle jakie się dzieją poza Polską, że Praga została zdobyta czternastego, że kontakt się nawiązuje, bo wiadomo, że z tej strony łącznicy i z tamtej, choćby właśnie ta piosenka, która tam była śpiewana, że już nawiązany jest kontakt. Wiedzieliśmy, że nie dostaniemy pomocy, że Stalin nie pozwala lądować. Zrzuty widziałam na własne oczy, ten olbrzymi zrzut był chyba 23 września, kiedy te zasobniki leciały, tak okropnie byli ostrzeliwani i one spadały, spadały, co to większość spadła w miejsca [gdzie byli Niemcy], pamiętam ten zrzut. Tak że ogrom miałyśmy wszystkiego, wszystkich wiadomości, wszystko co się w polityce dzieje i wszystko. Jeżeli chodzi o inne dzielnice, to było gorzej. Stare Miasto padło, to niedaleko od nas, po sąsiedzku, blisko, tutaj Kredytowa i tutaj to blisko było. Ale na przykład wiedziałyśmy, że Ukraińcy gwałcili i mordowali na Ochocie, na Zieleniaku, że Ochota padła to wiedzieliśmy. Na przykład z Woli po prostu widzieliśmy ludzi z obłąkaniem w oczach, z jakimiś tobołkami albo bez niczego uciekających z Woli, że tam na stosach ludzie są paleni. Tośmy wiedziały od ludzi, którzy przychodzili, myśmy się nimi zajmowały, gdzieś starałyśmy się ich umieścić, trzeba było jakoś się opiekować tymi wszystkimi uchodźcami. I słychać było te strzały potworne z Woli, że tam te rozstrzeliwania. Na Pradze nie, chociaż miałam przydział na Pradze, nie wiedziałyśmy. Wiedziałyśmy, że tam zajęło [teren] 14 września wojsko polskie idące ze wschodu, ale co przedtem na Pradze było, to nie [wiedziałyśmy]. Na przykład niewiele wiedziałyśmy o Żoliborzu, o Bielanach, o dalszym Mokotowie gdzie była „Baszta”, bo tam nie było takiej łączności. Ale Starego Miasta upadek, Woli upadek, tośmy wiedzieli. O Żoliborzu tośmy się wtedy dowiedzieli, kiedy odwiedziła nas pani Wańkowiczowa, żona Melchiora Wańkowicza, która szukała swojej córki Krystyny, która zginęła na Cmentarzu Wolskim. Ona już po kapitulacji przyszła z Żoliborza, ponieważ znała naszą panią doktor i mówiła o tym, że ona szuka Krystyny i od niej się coś dowiedzieliśmy o Żoliborzu, jak tam było. Na przykład, że z Bielan zostali mężczyźni zabrani, a kobiety popędzone niewiadomo dokąd. Wiemy, że w Bernerowie dostały opiekę, więc ona nam o Żoliborzu coś opowiadała. To była częściowa [wiedza], ja się zasadniczych spraw dowiedziałam potem z książek, że tu było takie zgrupowanie, tu takie, tu dowodził taki, tu dowodził „Monter”. „Monter”, nie wiedziałyśmy, „Monter” generał, ale kto, jak on się nazywa, nie wiedziałyśmy. Komorowski „Bór” to się wiedziało, ale innych to już nie.

  • Pani Mario, jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?

Były msze święte polowe w gruzach co niedzielę, ja pamiętam co niedzielę. Gdzieś zawsze było jakieś podwórko ocalałe i tam przychodził ksiądz, zawsze ministrantów było co niemiara, zgłaszali się i takie msze polowe odbywały się. Komunii świętej [nie było], duchowo się przyjmowało, dlatego że już nie było opłatków, ale w każdą niedzielę były msze polowe. Nawet nie wiem, którzy tam byli księża, ale ponieważ myśmy były blisko ulicy Moniuszki i chciałyśmy się wyspowiadać. […] Tam był kościół Dzieciątka Jezus, ulica Szpitalna, stąd nazwa, przy ulicy szpitalnej. Poszłyśmy, na szpitalną, bo to bliziutko od nas, z Boduena żeby się wyspowiadać, było nas cztery czy pięć. Rzeczywiście ksiądz tam był, wyspowiadałyśmy się i gdy już miałyśmy wychodzić rozpoczęło się straszne bombardowanie i ten kościół tylko tak chodził. My się wzięłyśmy za ręce, zaczęłyśmy się głośno modlić i myślę: „No trudno, już zginiemy tu w tym kościele.” Ani wyjść, ani zostać, nie wiadomo w ogóle co robić, tu się na nas sypie już gruz i mówimy: „Dobrze żeśmy były u spowiedzi, no to przynajmniej jesteśmy już przygotowane.” Mimo, że kościół był bardzo uszkodzony, pełno tam wszystkiego leciało, dach przebiło, ale żadnej z nas się nic nie stało. Czy to nie jest jakiś cud? My tylko z takimi włosami nastroszonymi od kurzu, wyszłyśmy stamtąd pokryte całe bielą i blade ze strachu, strasznie się bałyśmy i wyszłyśmy stamtąd cało i ten ksiądz też. To pamiętam i potem szukałam tego kościoła, nie mogłam go znaleźć, bo on nie został odbudowany. Kościół Dzieciątka Jezus jest przy Placu Lindleya, od tamtej strony, ten który był tu na ulicy Szpitalnej. To mało ludzi wie, ale jak z wycieczkami chodziłam, to im mówiłam, że on pochodzi z ulicy Szpitalnej i opowiadałam im te przeżycia z czasów Powstania, takie religijne. Zawsze mówiłyśmy rano, tak jak na obozie PWK: „Do modlitwy! Po modlitwie!” Śpiewałyśmy rano „Ojcze z niebios Boże Panie”, a wieczorem „Pod twą obronę Ojcze na niebie”. Zawsze miałyśmy wspólną modlitwę jak byłyśmy razem, rano i wieczorem, tak że życie religijne było, przynajmniej myśmy miały dostępne życie religijne.

  • A pogrzeby, śluby?

Nie brałam udziału ani w ślubie żadnym, ani w pogrzebie. Tym niemniej znalazłam znajomego, takie groby były… W którym one miejscu były? Albo to było przy ulicy Kredytowej, albo może bliżej tutaj gdzieś i tam były prowizoryczne groby, ale była tabliczka i tam znajomego odnalazłam. Potem tam zawsze chodziłam na ten grób, ale nie brałam udziału. Nasza koleżanka, która zginęła zastrzelona przy obronie Poczty Głównej na Placu Powstańców Warszawy, ona właśnie zginęła tam, pod silnym ostrzałem wyskoczyła, mówiła: „Co się będziemy… idźmy, idźmy, chodźmy.” Wyskoczyła i zginęła, ale nie wiemy, niedostępne tam to było i nie bardzo wiemy, co się z nią stało. Natomiast miałyśmy ranną u siebie, jedną miałyśmy ranną, tą właśnie, co kiedyś była popalona, to potem w Powstaniu była ranna, musiałyśmy ją potem przenosić. Jedna była przy budynku PAST-y ranna, to ją właśnie przenosiłyśmy potem do szpitala. Potem musiałyśmy dyżurować przy niej w prowizorycznym szpitalu tutaj, po tej stronie. Ale żebym brała udział w pogrzebie powstańczym, czy ślubie… to nawet nie wiedziałam, dopiero się dowiedziałam po Powstaniu, że były śluby.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do takiego życia codziennego. Pani wspomniała, że czasami różnie się spało, na dywanie, przykrytym dywanem. Jak wyglądały na przykład sprawy higieny?

Fatalnie, dlatego że woda bardzo szybko się skończyła i od nas najbliżej była artezyjska studnia na ulicy Złotej, ale ile tam ulic, ile ludzi, ile kamienic, gęsto tam wszystko zasiane, zabudowane. Tam trzeba było o czwartej rano iść, we dwie zawsze szłyśmy, dwie szły wyznaczone co dzień na dyżur. Zabierałyśmy ze sobą różne wiadra, kotły puste i tam stałyśmy w kolejce. Jak było zimno, to się w bramę chowałyśmy i w wejścia na klatki schodowe, bo nie było tak jak teraz, wszystko musiało być pootwierane, nie było w ogóle nigdy żadnych tam domofonów i tak czekałyśmy. O godzinie szóstej chyba czy wpół do siódmej, przychodzili wojskowi, którzy uczynniali, zdejmowali kłódkę i zaczynali wodę wydawać. Z tym że najpierw przychodziły oddziały wojskowe. Dlaczego szło się tak rano? Właśnie, bo myśmy w kolejce stały, wiadomo było, tu kobiece zespoły, męskie tam, więc myśmy chciały jak najbliżej być zawsze, żeby jak najprędzej tę wodę dostać. Jedna kolejka ustawiała się oddziałów wojskowych i wtedy dawali nam we wszystko cośmy przynosiły, wanienki, kociołki, wiadra, to co tam miałyśmy, bo innym to wodę trochę wydzielali, a wojskowym oddziałom dawali. Wtedy już przychodziły inne, żeby wspólnie to zanosić ze Złotej na ulicę Bracką koło Jabłkowskich, szczęśliwie nie było to tak daleko i woda głównie szła do jedzenia. Miałyśmy kuchnię, normalną kuchnię, gdzie łatwo było na niej coś gotować, chodziłyśmy, zbierałyśmy drewno czy węgiel, wybierałyśmy ze zburzonych naokoło domów, więc zawsze miało się czym palić. Myśmy były w tym położeniu, że miałyśmy skądś wyszabrowany worek kaszy i worek makaronu, czy tam zostały. Za jakiś czas, jak potem była wyprawa do zakładów Haberbuscha po zboże, tośmy też wszystkie poszły z woreczkami, przynosiłyśmy zboże, które kręciłyśmy na młynkach do kawy i z tego sobie w tym piecyku piekłyśmy grahamki, bo chleba nie było. Chleb to ja pamiętam chyba do połowy sierpnia. Ostatni raz tośmy chyba jedli, jeszcze w batalionie „Iwo” byłam, 15 sierpnia, dzień żołnierza, to wtedy jakiś chleb dostaliśmy. Potem to już nie, bez chleba tylko ciągle albo ten makaron i cukier miałyśmy, więc albo na słodko, albo na słono makaron i kaszę, albo na rzadko, ale miałyśmy, a byli tacy, że i tego nie mieli. Miałyśmy matkę jednej z naszych koleżanek, która nam usiłowała z tego robić jakieś posiłki i wtedy te grahamki wypadły po dwie na osobę. Upiekłyśmy sobie z wodą po prostu, potem się wody dodawało i to się piekło w piecyku i na dwa dni dostałyśmy po dwie grahamki. No i kawa zbożowa, to było w sklepach zbożowych, ale było i wino właśnie z tych sklepów. Bo na początku to myśmy tam, kiedy jeszcze nawet na Boduena byłyśmy, to tam co się dało, to się przynosiło jakąś żywność ze sklepów. Było wino i kiedy myśmy przychodziły, te które tak wcześnie musiały iść na dyżur z wodą, to pani doktor kazała nam dawać grzane wino, to pamiętam, na rozgrzewkę, bo już wrzesień, to już były chłodne ranki. Poza tym byłyśmy w letnich sukienkach, ale udało się nam gdzieś zdobyć belki materiału. Jedna z koleżanek, która miny precyzyjne robiła, wszystko umiała robić, miedzy innymi umiała grać na fortepianie, a tam miałyśmy pianino, to nam grała Chopina. Ale umiała i szyć, a w tym mieszkaniu, gdzie myśmy były, była maszyna do szycia i ona nam poszyła z tej beli materiału, wszystkim po kolei spódnice. Ja już wychodząc z Warszawy miałam z tego zrobioną [spódnicę]. Oj, długo ją nosiłam, rok chyba jeszcze potem, albo dłużej. Tam sobie już jakieś sweterki skądś przyniesione, więc już tam jakoś się ubrałyśmy troszkę. Z myciem było gorzej, bo ta woda była do jedzenia, ze dwa wiadra były przeznaczone. Jak higieniczne potrzeby, to się chodziło w gruzy, nie było innego wyjścia. Natomiast jeżeli chodzi o mycie, to wieczorem dostawałyśmy jakąś porcję na miednicę, każda dostawała, żeby mogła trochę się obmyć. Można sobie wyobrazić, jakie to było mycie. Raz jeden tam w czasie pobytu głowę mogłyśmy umyć, po kolei myłyśmy sobie, raz jeden więcej wody na te dwa miesiące. Miałam włosy długie jeszcze, pamiętam jak tak mi schły a miałam jasne włosy, to żartowały ze mnie koleżanki: „Wiesz co? Jak będziemy tu na Boże Narodzenie i będą jasełka, to ty będziesz aniołkiem.” Bo takie jasne włosy miałam.

  • Pani Mario, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Właśnie to, kiedy leżałam zatruta, strasznie mi było niedobrze, okropnie mnie bolała głowa, tak jakbym miała sztywny kark, że nie mogłam nawet głową ruszyć. Samopoczucie fatalne zupełnie było, może nie byłam nieprzytomna, ale półświadoma, pół nieświadoma i to było właśnie najgorsze dla mnie, że ja już nie mogę nic robić, jestem bezczynna, że tu leżę i że nie wiadomo w ogóle… a widziałam przecież, co się działo z rannymi, więc dlatego to było dla mnie najgorsze. Najgorszy moment, to wtedy, kiedy właśnie tak leżałam w zatruciu.

  • A najlepsze wspomnienie? Takie, które pani utkwiło w pamięci.

Może wtedy, jeżeli się zdarzały czasem takie spokojne wieczory, kiedy już nie było bombardowania, kiedy akurat niespecjalnie żeśmy robiły, nie chodziłyśmy. Zdarzały się takie i kiedy nasza koleżanka „Pufka”, która grała na pianinie i śpiewałyśmy. Ponieważ miałam bardzo dobry głos, to do mnie zawsze pani doktor Franio się zwracała i mówiła: „Śpiewaj.” Jak właśnie prowadziłam te śpiewy, które wspólnie, one nieraz już przestawały śpiewać, a ja jeszcze sama śpiewałam im. Wiem, że zwłaszcza pani doktor bardzo to lubiła, jakąś dawało to ulgę i przyjemność wszystkim sprawiało. To były te miłe momenty z Powstania, bo tak żebym specjalnie przeżywała, tak jak na przykład zdobycie PAST-y, nie brałam udziału w tym, czy jakiś triumf, nie, wtedy wielki zawód na Kredytowej kiedy nie przyszli do nas ci ze Starówki. To właśnie to, takie czasem spokojne wieczory, w czasie których mogłyśmy sobie pośpiewać.

  • Wyszła pani z Warszawy 3 października.

W dniu swoich dwudziestych trzecich urodzin.

  • Gdzie została pani skierowana? Nie wychodziła pani z wojskiem, z żołnierzami?

Nie, z ludnością cywilną przez Plac Narutowicza.

  • Kto podjął decyzję, że wyjdzie pani z ludnością cywilną?

Pani doktor Franio oraz jej zastępczyni, to była „Tosia”, późniejsza pani Bartoszewska, pierwsza żona pana profesora Bartoszewskiego. To one dwie postanowiły z racji swojego stanowiska. Być może, że konsultowały to na przykład z generałem „Monterem”, któremu bezpośrednio podlegałyśmy, więc nie wiem. W każdym razie nam wydały taki [rozkaz], że idziemy z ludnością cywilną, żeby nie wynosić nic ze sobą, żadnych takich… jak chciałyśmy na pamiątkę coś pobrać z naszej produkcji, żeby właśnie niczego nie mieć przy sobie, co mogłoby nas obciążać. Tak że nawet pamiętam, że zniszczyłyśmy legitymacje, a szkoda, bo każdy z nas otrzymał legitymację w czasie Powstania. Nawet na to było stać, że nam porobili legitymacje. Za to wypłacili nam żołd, o którym myśmy nie myśleli, nie wiedzieli. Nie pamiętam kto, jacyś wojskowi wyżsi, po kolei szłyśmy i tam, nie pamiętam ile. Pytali mnie czy chcę w dolarach, czy w polskich pieniądzach, nie miałam zielonego pojęcia, co to dolar, a szkoda, i wzięłam w polskich naszych. Dużo tych pieniędzy wówczas miałam i tylko te pieniądze zabrałam ze sobą. Myśmy nie wiedziały, ktoś nam mówił, że jakiś żołd nam będą [dawać], widocznie zostały pieniądze i tym, którzy zostali, jeszcze chcieli te pieniądze rozdać.

  • W jakim kierunku pani się udała?

Udałam się w kierunku, właśnie z moją instruktorką byłą, Kuźmińską Ziutą, szłyśmy razem, bo tam wiedziałyśmy, w kierunku na Ochotę, że trzeba iść w kierunku Placu Narutowicza, przez ulicę Filtrową, może tak jak pomnik sapera. Pomnik sapera stał na rogu Nowowiejskiej i dzisiejszej Jana Pawła II. Tam gdzieś w okolicy pomnika sapera, który nie był zniszczony tylko potem został zniszczony, po wojnie, sama go widziałam, że on był nadniszczony, ale nie trzeba było go sprzątać. Nowowiejską ulicą, Filtrową, tam się już ludzie gromadzili, szli w tamtym kierunku na Plac Narutowicza i dalej na Dworzec Zachodni, nie pamiętam jak tam dalej, Szczęśliwicką może, już nie pamiętam, jakimi ulicami na Dworzec Zachodni, gdzie załadowano nas w wagony, które nas zawiozły do Ursusa. Kiedy jechałyśmy drogą podmiejską, stały siostry, to znaczy babki stały młode, kobiety stały w białych fartuchach z czepkami pielęgniarskimi i one wrzucały nam do wagonu chleb na przykład, bochenki chleba i tak dalej. Jak się już wyjechało z Warszawy, w Warszawie nie było chleba, tam już mieli i myśmy pamiętam ten chleb kto dostał, to się łamało i się rozdawało wszystkim, świeży, wspaniały chlebek. Tak dojechaliśmy do Ursusa i w Ursusie zostaliśmy wyładowani, umieszczeni tam. Teraz nie ma, w Pruszkowie jest zaznaczone miejsce, w Ursusie dojechaliśmy kiedyś autokarem, to tam tylko jakaś mała tablica jest. Olbrzymia hala i tej hali nas wszystkich pomieścili, nie dając nam nic kompletnie. To byli chorzy, byli starzy, tak jak ja teraz na przykład, wyobrażam sobie jakby mnie do takiej hali dali, niepełnosprawną, niewidzącą prawie, ani usiąść na czym. Myśmy miały swoje tobołki, dlatego że poszłam do mieszkania mojej siostry na Elektoralną, która wyszła ze swoim mężem przed Powstaniem i dla niej wzięłam trochę bielizny, coś u niej, co miała, więc na tych tobołeczkach tak. A ja też już trochę miałam, bo już miałam na sobie to, ale miałam od tej pani to wdzianko i tam jakoś sobie koło siebie kładłyśmy z Ziutą i tam jakoś sobie przesiedziałyśmy tą noc. Ani nam nikt do picia nic nie dał, nic kompletnie, zupełnie nic. Dopiero rano zjawiły się znowu te siostry, albo to RGO było i one po pierwsze zaczęły chorych, żeby chorzy podchodzili i zajmowały się chorymi, którzy źle się czuli… Wiem, że nie wtedy, ale że z Pruszkowa w ten sposób Maria Rodziewiczówna, staruszeczka osiemdziesięcioletnia, właśnie została wydobyta przez takie siostry, przez takie kobiety i dzięki temu ją stamtąd wyciągnęli, bo ona z ludnością cywilną znajdowała się w Pruszkowie. Tu od nas też takie osoby bardzo stare się starały. Poza tym dali nam z kotłem do picia jakąś kawę, nie wiem czy chleb był, może i był, w każdym razie kawę gorącą. Myśmy z zachwytem tą zbożową gorzką kawę piły, że możemy się czegoś gorącego napić i potem Niemcy rozpoczęli selekcję wśród tych ludzi, którzy tam byli, odstawiając młodych na bok, bo takich jak ja było [mnóstwo]. Tego dnia kończyłam dwadzieścia trzy lata, a ona była dużo starsza ode mnie, miała ze czterdzieści parę lat. Wzięłam sobie chusteczkę, zawiązałam i tak idę i myślę: „Rozdzielą nas i wezmą nas gdzieś.” Tych młodych gdzieś zabierali, na oddzielny transport, widocznie może na roboty, czy do kopania rowów, nie wiem. Ona wzięła mnie za rękę i mówi: Meine Tochter, a ona zrobiła się taką, że ona ledwie chodzi, taka słaba. Meine Tochter i on jakoś tak machnął ręką i… byłam pod ochroną Boską, naprawdę, może Matki Boskiej, zawsze daję na nabożeństwo. Dostałam się do tego towarzystwa, które było właśnie nieodstawione na bok z młodymi i nas załadowali z powrotem w te wagony cośmy przyjechali, takie otwarte towarowe wagony, na stojąco, gdzie się stało i tak jak w beczce śledzie wszyscy razem i wiozą. Tośmy się zorientowali, bo znowu nam wrzucali te chleby i wiedzieliśmy z nazwy stacji, że jedziemy w kierunku zachodnim, ale nie było wiadomo dokąd. Dlatego kiedy się zatrzymał pociąg pod sygnałem, pod Skierniewicami, to powiedziałam głośno myśląc do Ziuty, z którą byłam: „Wiesz co?” Tutaj w majątku Krasnów koło Bolimowa było moje wujostwo. Teraz ich syn jest moim mężem, Twarowscy właśnie tam mieli majątek. Wiem, że do nich jest tych dziesięć kilometrów, ale niedaleko, więc mówię do niej: „Wiesz co? Pociąg stanął, może mi się uda uciec.” Jak ci mężczyźni tam posłyszeli, zachwyceni takim projektem, to już mnie pod rękę i już mnie wysadzają z tego wagonu. To przecież wysoko, musieli podnieść mnie do góry i na dół przez ten wagon. Miałam ze sobą dwa tobołki i oni mnie już wystawiają, tobołki za mną rzucają, zanim ja się zdążyłam zastanowić. Wtedy miałam po raz pierwszy i jedyny w życiu uczucie wrośnięcia nóg w ziemię ze strachu, bo sobie myślę: „Co ja zrobiłam?” Widzę, że Niemiec z Wehrmachtu tutaj stoi przy mnie z karabinem, tutaj pociąg cały naładowany ludźmi, wysoki, olbrzymi nasyp, a ja tutaj jedna stoję, bo nie widziałam tamtych innych, którzy uciekali. „Co ja zrobię? Matka Boska, co ja zrobiłam?” Przecież jak zacznę iść na ten nasyp, to będę tylko do strzelania, do zestrzelenia gotowa. Z tego strachu i z tego co zrobiłam, nogi mi wrosły w ziemię. Nie miałam nigdy w życiu takiego uczucia strachu, jak właśnie wtedy. Nawet kiedy ten kościół nad nami się chwiał bombardowany, to mniej chyba się bałam niż wtedy. A oni z góry na mnie krzyczą: „Idiotka jakaś! Cholera jakaś! Po co ona stoi?! Dlaczego ona nie ucieka?!” A ja sama do siebie mówię: „Mają rację, idź ty tchórzu!” Do siebie sama. „Idiotka! Co ty robisz?!” W końcu jakoś się zmobilizowałam, wzięłam te tobołki wrzuciłam, tak mi się udało, że one przeleciały przez ten wał i zaczęłam się na ten wał gramolić, nie patrząc, strzelają, na czworakach oczywiście, strzelają. Teraz nie wiem, bo nic na nim nie było, żeby się uchwycić, że naprawdę nie wiem jak pokonałam ten bardzo wysoki [wał]. Ale w końcu go pokonałam, wyszłam, położyłam się nosem [do ziemi], bo słyszałam przecież strzały jakieś są i tak leżałam aż usłyszałam, że pociąg odjeżdża. Pociąg odjechał to wstałam, [patrzę] że mi nic nie jest, że żyję, tobołki przy mnie leżą i wtedy rozglądam się, a tam jak grzyby po deszczu, tu, tu, tu, masa ludzi stoi tak jak ja, którzy z tego pociągu uciekli i momentalnie gdzieś zniknęli wszyscy. Tak szybko gdzieś poszli i ja idę, idę, widzę jakąś wieś, równolegle szły domy wzdłuż torów. Z jednego z tych domów wyszedł naprzeciwko mężczyzna i mówi do mnie: „To pani pewnie z pociągu?” Ja mówię: „Tak, właśnie uciekłam z pociągu.” A to było już chyba popołudnie, bo to zanim selekcję zrobili, zanim jechaliśmy, to już było… głodna jak nie wiem, pić mi się chce i on mówi do mnie: „Proszę panią, ja panią zapraszam do siebie, pani tu przenocuje. Dokąd?” Ja mówię: „Do pana Twarowskiego chciałam, tam do Bolimowa dotrzeć.” A to on mówi: „Wie pani co? To może pani przenocuje.” A mi się jakoś tak śpieszyło, już chciałam dojść tam gdzieś i mówię: „Wie pan, ja jednak jeszcze może zdążę przed…”, bo to wcześnie przecież zmrok wtedy w październiku, na początku października to dosyć wcześnie zmrok [zapada] i mówię: „… i ja zdążę dojść.” On mówi: „No jak pani chce, to musi pani tam pójść jak ten las i tam przez las będzie pani miała prosto drogę, potem przez piach, a tu jest dziesięć kilometrów.” Ja mówię: „Ja wiem, że tu jest taka droga.” „Ale w tym lesie są Ukraińcy, ale tam jest mój syn wozem w tej chwili, który z nimi handluje, kupuje od nich drzewo, więc niech pani idzie, to oni pani nic nie zrobią, bo jak ktoś tam jest, a tam pewnie i inne wozy jeszcze są.” Rzeczywiście, przechodziłam tam, stały jakieś wozy i ci Ukraińcy: doczka, doczka, ale nikt do mnie nie podszedł. Oczywiście było ryzyko, trzeba było normalnie przenocować, na drugi dzień może by mnie jakoś odwieźli. Poszłam przez ten las najpierw, szłam piaszczystą drogą, teraz tam piękna szosa, wtedy nie, po piachu, po bokach rowy, już się ściemnia, więc żeby nie wpaść do tych rowów, to idę środkiem tego piachu. Idę, idę i ciągle nie wiem, nic nie słyszę, nic nie widzę zupełnie, idę tylko, oczy mi się jakoś oswoiły, miałam lepsze niż teraz przecież. Jedzie jakaś z tamtej strony furmanka, więc pytam tych, co jadą, siedzą jacyś gospodarze, jakaś kobieta i mężczyzna, pytam ich: „Czy ja dobrze idę na Bolimów?” „Dobrze proszę pani, niech pani idzie prosto. Też pani pewnie z Powstania?” mówię: „Tak.” „No to niech pani prościutko idzie, to pani dojdzie. No jeszcze, jeszcze.” Tak szłam, z ręki do ręki przerzucam sobie, który lżejszy, który cięższy. W końcu idę, a ponieważ były zaciemniane wsie i miasta, nie wolno było świecić, to świateł nie widzę, ale w pewnym momencie usłyszałam szczekanie psów i w tym momencie mi się przypomniała Basia Wołodyjowska, w tym momencie, bo byłam wychowana na „Trylogii”, nie tak jak teraz. Może to wzbudziło we mnie ducha bojowego. Znało się „Pana Wołodyjowskiego”, „Potop”, „Ogniem i mieczem”, wszystko już nawet od małego dziecka zupełnie, chyba z pięć, sześć lat miałam… Tak mi się przypomniało, jak ona uciekała przez śniegi już resztkami sił, słyszała szczekanie psów, więc wiedziała, że blisko osiedli ludzkich. Ja mówię: „O, ja teraz tak jak ta Basia.” Rzeczywiście, już podeszłam do brzegów tej wsi, przede mną wyrasta mężczyzna rosły, wysoki i mówię: „Dobry wieczór panu.” „ A kto pani jest? Bo ja tutaj pilnuję. Godzina policyjna.” Ja mówię: „Proszę pana, ja jestem z Powstania.” „A, ja się tak domyślam.” Ja mówię: „Udało mi się…” – bo widziałam, że wtedy ludzie sami swoi byli, nie ma się co kryć – „…z pociągu jakoś uciec, bo nie wiem dokąd ten pociąg by mnie zawiózł i tutaj zmierzam do pana Twarowskiego. Przy Bolimowie zaraz, jakieś półtora kilometra był dwór mojego wujka.” „A, świetnie proszę pani. To może pani wejdzie do mnie, może się napije.” Ja mówię: „Bardzo mi się chce pić.” Wiem, że też dał mi kubek kawy zbożowej, tym razem z mlekiem, cały kubek z rozkoszą wypiłam i mówi: „Ja panią zaprowadzę.” Ja już taka szczęśliwa, w jedną rękę wziął moje tobołki, z drugiej strony wziął mnie pod rękę, już spokojna, pod opieką męską. On był głównym nad dyżurującymi we wsi, bo Niemcy kazali właśnie dyżurować, nie wpuszczać nikogo do wsi i zaprowadził mnie. Jak doszliśmy do tego dworu, tam siostra moja była, ale w ciąży, ja się bałam wejść, bo wiedziałam, że ona tam ze szwagrem, ze swoim mężem poszła i ja się bałam wejść, jak się jej coś stanie, więc wyszła do mnie kucharka, gosposia, która znała mnie dobrze i mówi do mnie: „O Jezus! Panienka! Jak ja się cieszę, że pani tu cała wróciła.” Ja mówię: „Niech pani idzie tam i przyprowadzi do mnie panią Wandę.” Tą kuzynkę, która w Powstaniu nie była ze mną, bo ona zachorowała i musiała odejść, ale była ze mną cały czas w konspiracji, w tych mieszkaniach. „To niech pani ją poprosi do mnie.” Ona przyszła, ucieszona przywitała mnie, a potem mnie za rękę bierze, do pokoju i mówi: „No zgadnijcie, kto przyszedł!” A siostra moja: „Dobrochna!” „A no właśnie zgadłaś!” Wtedy tam było już pełno ludzi z Warszawy, byli tacy państwo ze swoimi córkami, było młodych chłopaków, oni jak zaczęli wszyscy mnie do góry rzucać. W ten sposób tam zostałam, a po mniej więcej dwóch miesiącach przyjechała do mnie moja mama, która przez ciotki z tej piwnicy wiedziała, że ja przeżyłam, domyśliła się, że tam jestem, jakoś się skontaktowałyśmy i pojechałam z nią do rodzinnej wsi, do tej wsi, w której kiedyś moja mamusia była właścicielką dworu. Nie zostaliśmy wyrzuceni przez reformę rolną, tylko moja mamusia na skutek finansowej katastrofy musiała ten nasz dom, ten nasz dwór ukochany, dom rodzinny opuścić. Wtedy tam już mieszkali właściciele inni, ale mamusia oczywiście tam się ulokowała, kiedy opuściła przed Powstaniem Warszawę, tam sprowadziła te ciotki dwie, z którymi spotkała się w Częstochowie i tam potem ja pojechałam. Tak do wyzwolenia w moich rodzinnych stronach dotrwałam, a po zakończeniu, po tak zwanym wyzwoleniu, tam właśnie spotkałam się w tej wsi z pierwszymi naszymi wyzwolicielami, czyli z dwoma żołnierzami radzieckimi, którzy tam penetrowali. Tam wzięłam sobie pracę, nauczycielstwo przez następne pół roku, korzystając z tego, że miałam zawód nauczycielski jeszcze pół roku zostałam w tej miejscowości. Do końca w szkole, w sąsiedniej wsi byłam właśnie nauczycielką. Są jeszcze takie osoby tam żyjące, które pamiętają, którzy byli niewiele młodsi ode mnie, ale byli moimi uczniami i uczennicami.

  • Pani Mario, czy po wojnie spotkały panią jakieś represje?

Owszem, może nie w związku z tym, że… Kiedy byłam tam nauczycielką, potem jeszcze na ziemiach odzyskanych drugie pół roku, postanowiłam kontynuować swoje studia pedagogiczne. Chciałam zapisać się na Uniwersytet, na pedagogikę i umieściłam się w Poznaniu, ponieważ tam były domy akademickie, było jakieś normalne życie, uczelnia działała. Tam zaczęłam studiować Pedagogikę po pół roku, kiedy tam byłam, bo ja się tam zapisałam w styczniu 1946 roku. Nie trzeba było nic dawać, wystarczyło wpisać się, miałam dyplom zweryfikowany, dyplom nauczycielski, bo komisja weryfikacyjna… mam zweryfikowany, nadający się do archiwum, jedno świadectwo maturalne, a drugie świadectwo ukończenia pedagogium i ja z tym poszłam i się zapisałam. W ten sposób zaczęłam studiować. Tymczasem 3 maja, przyszedł pierwszy, trzeci maj, kiedy studenci w Krakowie postanowili uczcić 3 maja. Na to oczywiście nie zgodzili się ubowcy, ani nasze ludowe wojsko, ani nikt i po prostu pozamykali studentów, którzy wyszli w Krakowie na ulicę. „Niech żyje 3 maja! Chcemy świętować 3 maja!” Tutaj w Poznaniu od razu duch rozgorzał. „Jak to? Pozamykali ich!” 13 maja studenci poznańscy postanowili solidarnościowy pochód, manifestację zrobić. Jedyny okrzyk wznosiliśmy, wyszliśmy w godzinach obiadowych, tylko przeczytałam maleńką karteczkę. Nie byłam organizatorką, tylko z duchem bojowym po Powstaniu przeczytałam karteczkę, że spotykamy się, żeby solidaryzować się ze studentami, pod pomnikiem Mickiewicza. Tam się zebraliśmy i wyruszyliśmy do wojewody Widy-Wirskiego na Plac Kolegiacki, niespecjalnie to daleko i że do niego żeby złożyć petycję, takie były zamiary. Idziemy, oczywiście zaraz milicja nas otoczyła, wzywają nas raz [do rozejścia się], wznosimy jeden okrzyk: „Zwolnić aresztowanych studentów z Krakowa! Wolność dla studentów z Krakowa!” Nic więcej, żadne: „Potępiamy!” Nie, tylko to, chodziło nam o tych studentów. Tak nas trzy razy wezwali… dwa razy, do rozejścia się, nikt się nie rozchodził. Doszliśmy do Placu Kolegiackiego, a tam czekała na nas już milicja na koniach i po raz trzeci: „Rozejść się! Rozejść się! Rozejść się! Jak nie będzie rozejścia się, to będziemy musieli aresztować!” Pewnie tam odeszli, ale ja naturalnie nie odeszłam, gdzie bym tam odeszła. Ściana jakaś była, pamiętam, że te konie nas pod tą ścianę i my tak przyparci do ściany domu. Wtedy pod tym murem zaczęliśmy śpiewać hymn, rotę, zaczęliśmy, nie pamiętam już co, ale musiały tam być pewnie jakieś okrzyki. Jednocześnie podjechały budy, które wybierały stamtąd studentów, ale ktoś się pokazał na balkonie tego [urzędu]: „Nie ma wojewody Widy-Wirskiego dzisiaj…”, nawet nie wiedzieli, że jego tego dnia nie ma, „…ale prosimy dziesięć osób tutaj delegacji i wstrzymać aresztowania.” Dziesięć osób poszło tam, na razie jest spokój, śpiewamy, te konie przed nami stoją i po pewnym czasie wychodzi jedna z koleżanek, która mówi: „Nie ma pana Widy-Wirskiego, złożyliśmy na piśmie petycję, umówiliśmy się, że wszyscy spokojnie rozchodzimy się. Proszę, wszyscy w spokoju się rozchodzimy.” Ja wtedy przygotowana do wyjścia, wychodzę tam razem z innymi, ale koło mnie idzie jakaś i się buntuje, coś tam się zaczęła buntować, a ja wzięłam ją za rękę i mówię: „Koleżanko, już nic nie mówmy, zrobiliśmy cośmy chcieli i wracamy.” Raptem zjawia się przy mnie dwóch milicjantów: „A coście zrobili?” Ja mówię: „No to coście widzieli. Szliśmy, wołaliśmy okrzyki ‹‹Solidarność ze studentami z Krakowa›› i nic więcej nie zrobiliśmy.” A on mówi: „I tak sobie posiedzicie, i tak.” A ja tak: „Ach, nie straszcie nas tak tym siedzeniem.” Za to mnie wzięli, jeden z jednej strony, drugi z drugiej i na te wozy, co mieli trochę poładowanych studentów, bo oni nie wypuścili tamtych z wozów, tylko mnie tam doładowali i zawieźli nas na ulicę Młyńską, gdzie widziałam z okna, że w skrzydle poprzednim, tam ja jedna tylko byłam, jako bardzo niebezpieczna, oddzielnie przywieziona i tam widziałam, że tych studentów zwalniają, a mnie nie, a ja zostałam. Ten co był z takim uśmieszkiem: „To sobie pani tu ponocuje, tu na tym stole może pani spać.” Tak, mogłam spać, tylko że na przykład nie miałam dojścia do łazienki, ani nic. Rzeczywiście zostawił mnie tam na całą noc, zamkniętą w tym pokoju, znowu bez picia żadnego, bez dostępu do toalety, bez niczego. Całą noc po tym pokoju [chodziłam]. Rano ja tylko: „Gdzie toaleta?!” Odepchnęłam go, a on się strasznie śmiał z tego, że się tak spieszę. Stamtąd zostałam przewieziona do Urzędu Bezpieczeństwa na ulicę Kochanowskiego i dopiero tam śledztwa i tak dalej. Przesiedziałam tam… cztery jeszcze były ze mną koleżanki, które zostały po miesiącu zwolnione, nie wiem dlaczego ja byłam ciągle. Ja się nie przyznałam do Powstania, to ja się nie przyznałam tam u nich wcale, to Poznań, a niewiadomo skąd oni byli. „Co pani robiła w Powstaniu?” Mówię: „To tak jak wszyscy, nosiłam rannych, gotowałam, pomagałam jak mogłam.” Ale nie przyznałam się, że ja tam brałam udział czy coś. Jakoś nie wydobywali tego ze mnie, na szczęście nie sprawdzali tego. Potem zwolnili inne koleżanki, myśmy były w pięć w maleńkiej [celi], miałyśmy dwie prycze na pięć, ale tam był chociaż zlew z wodą. Potem one zostały zwolnione, mnie zabrali do takiej celi, gdzie już nie było żadnej wody, gdzie był pachnący kibelek i tak dalej. Tam cały miesiąc już bez żadnych przesłuchiwań, bez żadnych śledztw, trzymali mnie i trzymali. Któregoś momentu, po miesiącu zostałam wezwana, czyli razem dwa miesiące, czy prawie dwa i pół miesiąca jak już tam byłam w UB. Zabrali mnie do pokoju i będzie sprawa przed sądem wojskowym takiego i takiego dnia, „Tu proszę podpisać, że zawiadamiamy panią, że będzie ta sprawa.” Tutaj czterech studentów: „A! Koleżankę witamy, nie wiedzieliśmy, że tu mamy koleżankę. Bardzo się cieszymy.” Ja mówię: „Ja mniej.” Tam podpisaliśmy, rozeszliśmy się do swoich cel. W tydzień potem była sprawa przed sądem wojskowym, trzech najlepszych jacy byli adwokaci znani w Poznaniu, postanowili honorowo nas pięcioro bronić. Poznań był taki, oni nienawidzili tego wschodu, tego wojska, tego wszystkiego, co ich spotkało, bo u nas, Warszawa przyzwyczajona, jakiś zabór rosyjski, tam rosyjskiego nie znosili. Tak nas bronili, ośmieszyli całkowicie. Zaczęli, że: „Jeszcze żacy za Zygmunta Augusta chodzili i buntowali się. A co oni wołali?” Bardzo [dobrze] to poprowadzili, byli tam już rodzice, była moja mamusia. Przynieśli nam herbatki w termosie, już dobrą kawę herbatę, jakieś kanapki. Ale co zrobili? Dali nam w przeddzień, nie wiem czy to wolno było, w przeddzień rozprawy zastrzyki przeciwtyfusowe. Wątpię żeby to były przeciwtyfusowe, bo ja w dzieciństwie na tyfus chorowałam. Całą noc potwornie gorączkowałam, że jak poszłam na tą sprawę, to miałam jeden huk w głowie. Jak doszłam do głosu, to nie wiem, co ja mówiłam. […]W każdym razie wtedy przed sądem wojskowym, wcale nie wiem, może bym mądrze i lepiej powiedziała, żeby nie to że byłam po takiej potwornej czterdziestostopniowej gorączce. Rano może mniej miałam, ale jeszcze ciągle ją miałam. Dość, że wyrok był taki, że pół roku więzienia, no to właściwie niedużo, z zawieszeniem na dwa lata, z zaliczeniem aresztu śledczego. Dwa i pół miesiąca siedziałam, czyli jeszcze musiałabym te trzy i pół w razie czego, ale ja już się nie spieszyłam potem, żeby odsiadywać. Z powrotem jeszcze odprowadzili nas do celi, jeszcze nie zwalniają, minęły dwa dni, to było w przeddzień 22 lipca, czyli sprawa była 20 lipca, 21 cisza i raptem pod wieczór zjawia się jeden z adwokatów. My słyszymy w celi jak on biegnie po schodach i mówi: „Już minęło czterdzieści osiem godzin od rozprawy, a studenci jeszcze siedzą?! Natychmiast zwalniać studentów!” Wtedy przyszedł po mnie taki kalifaktor i mówi: „Ze wszystkimi rzeczami.” Muszę powiedzieć, że smutno jest opuszczać, bo ze mną w tej drugiej celi to już nie były studentki. Wtedy kiedy tamte zostały zwolnione, a ja zostałam [przeniesiona] do innej celi, to były kobiety, które czekały na może bardzo wysokie wyroki. Jedna była w ciąży, a mimo tego była na tym strasznym jedzeniu, bo to żadne jedzenie w ogóle. Były z, jak to się mówiło band, czyli z tych oddziałów, które zostały po lasach połapane, przyprowadzone, albo żony ich, bo to zawsze była odpowiedzialność zbiorowa i one czekały na wielkie rozprawy. Nad nami była sala, w której bili oprawcy, przesłuchiwali, słyszałyśmy bicie. Było okropnie gorąco, siedziałyśmy na ziemi, żeby nam było trochę chłodniej, nabawiłam się potem [choroby]… przez dwa lata miałam historie z kolanem, gruźlicę kolana. Tak że byłam pewną ofiarą, może to nie było związane już tak z tym, ale w każdym razie tak to się stało. Wtedy, tego 21 lipca, czyli od 13 maja siedziałam do 21 lipca. Pamiętam, to że jak mi tą moją torebeczkę, którą mi wzięli przy wejściu, bo ja wtedy tylko miałam przy sobie maleńką torebeczkę, nic więcej, potem kuzynka mi tam coś przysłała, jakiś ręcznik, jakąś piżamę i wiem, że jak wzięłam tą moją torebkę, jak przede mną otworzył, żeby mnie wypuścić, to jak ja biegłam przez Poznań, bo bałam się ciągle, że może mnie zawołają z powrotem. Galopem pędziłam przez Poznań, bo to niedaleko było tego miejsca gdzie mieszkałam i ja cały czas biegiem zdyszana, bo tak szybko z tego uciekałam. Podobno było to zatarte po 1956 roku, nie byłam wpisana w rejestr, dlatego że jak starałam się o posadę, to zawsze kazali przynosić świadectwo moralności, czy nie jestem w spisie więźniów, więc nie byłam. […]

  • Pani Mario wróćmy jeszcze na chwilę do tego Przysposobienia Wojskowego Kobiet, bo to wywarło ogromny wpływ na pani życie. Rozumiem, że rodzina także wywierała ten ogromny wpływ od najmłodszego już?

Tak, od najmłodszych lat. Tatuś prędko jakoś nas opuścił, ale moja mamusia grała, śpiewała, mnie to przekazała. Myśmy z siostrą, bo w dwie byłyśmy, myśmy też grały i śpiewały. Wychowanie religijne, posty dwa razy w [roku], pamiętam były w adwencie i w poście wielkim, to wszystko było przestrzegane, zawsze wspólna modlitwa w domu była. Mamusia moja chcąc poprawić sobie stan materialny, bo podupadał majątek, prowadziła pensjonat. Ponieważ był duży piękny ogród, świetny sad, świetne owoce i kuchnia była znakomita, bardzo miał wielkie powodzenie ten pensjonat mojej mamy. Właśnie ta atmosfera, tak że nie tylko ja, ale ludzie, którzy przyjeżdżali, ta wieś się nazywała Bożykówka, kto przyjeżdżał do Bożykówki zapamiętał moją mamusię, która potem już kiedy byliśmy, można powiedzieć, na bruk wyrzuceni, to nie było rzeczywiście trudno bardzo, to na Bielanach zamieszkałyśmy, tam chodziłam do Zmartwychwstanek, trochę przy pomocy rodziny. Ale wszyscy stale z moją mamusią utrzymywali kontakt, jakoś się opiekowali, bo zapamiętali tą atmosferę tego domu mojego. Więc nic dziwnego, że jak wyszłam z takiego właśnie domu, to że mnie tak wciągnęło potem to PWK. Ja miałam zawsze wojskowe inklinacje. Bo czym się lubią bawić dziewczynki? Lubiłam owszem lalki, wózki, kuchenka, ale poza mną to nie pamiętam w dzieciństwie, żeby u nas… Ja nie miałam brata, tylko nas dwie było, a ja chciałam się bawić, prosiłam zawsze o żołnierzyki. W to się chłopcy bawili w takie, że ustawiało się. Pamiętam, że jak byłam z mamusią w Warszawie, w jakimś domu byli chłopcy i tam oni mieli takie żołnierzyki. Zaczęłam się tym bawić i potem koniecznie chciałam to mieć, więc coś we mnie było. Miałam zamiłowanie do wojska wyraźne. Dlatego kiedy się jeszcze zjawiło to Przysposobienie Wojskowe Kobiet, a jeszcze jak nam opowiadała ta, która przyszła do nas, instruktorka, żeby nas zachęcić i na końcu zaczęła nam śpiewać, a ja byłam taka zamiłowana w śpiewie. Te piosenki, które się tam śpiewa, jak mówiła o tym, że to są wycieczki, wędrówki, a ja wychowana w pięknych stronach, w pięknym krajobrazie. Lubiłam bardzo tą przyrodę, te wycieczki. Tak że wszystko się wiąże, zarówno moje dzieciństwo w rodzinnym majątku, jak i właśnie potem to PWK, to że lubiłam się ćwiczyć. [...] Lubiłam gimnastykę, ćwiczenia, łucznictwo, które myśmy mieli, no nie bardzo lubiłam to strzelectwo, muszę się przyznać. Nie bardzo mi się podobało to ostre strzelanie, ale musiałam przez to przejść. Ale na przykład terenoznawstwo, orientacja w terenie z kompasem, to przecież na zawsze mi było potem przydatne. No i te kilometry wielkie, które się na nogach robiło jeszcze. Teraz póki nie naszła na mnie ta ciężka starość, zwłaszcza po wypadku z tą nogą, kiedy już… zresztą męża też mam takiego, uwielbiałam te wycieczki piesze różne. Byłam przewodnikiem turystycznym, jak mi się to wszystko przydało, kiedy byłam gdzieś w tych miejscach z okresu wojny, na przykład w lubelskim. Bo jak pierwszy rok spędziłam na Białej Górze, ale potem to już… na następne lato, to jakieś dwa lata w lubelskim, gdzie moja mamusia z siostrą była u krewnych Kleniewskich, ja potem też z tej szkoły do nich przyjechałam, jeszcze tam byłam i właśnie to lubelskie… Potem miałam co mówić na tych wycieczkach. Jedno to muszę powiedzieć, że nic wielkiego nie zrobiłam, nie napisałam żadnej książki, ale na tych swoich wycieczkach starałam się, jak tylko mogłam przekazać to co mi dała młodość, co mi dała znakomita szkoła, sióstr Zmartwychwstanek, też wychowanie patriotyczne, religijne na wysokim poziomie, plus na bardzo wysokim poziomie nauczanie, bardzo dużo dostałam ze szkoły.

  • Pani Mario, jak pani ocenia, czy Powstanie musiało wybuchnąć?

Uważam, że z naszego punktu widzenia, prostego żołnierza, zwykłego uczestnika konspiracji, gdzie nie znali myśmy, jak byłam w towarzystwie w gronie, gdzie nie było dysput politycznych, myśmy nie wiedzieli, co się działo. Porozumienie Sikorski – Majski, te rzeczy, o tym wszystkim się nie wiedziało, takie z nasłuchu, myśmy nie brały w tym udziału. Myśmy były żołnierzami, wiedzieliśmy, że jesteśmy żołnierzami i jesteśmy przygotowani do tego, że będzie Powstanie i mamy wykonywać rozkazy i to nam odpowiadało. To nie tylko ja, całe moje pokolenie wzrastało w takich warunkach jak ja, w takich samych. Choćby wziąć tych poetów, tych właśnie, którzy ginęli potem w Powstaniu. Tak że myśmy wszyscy chcieli walczyć, nam to mało wszystko było, to mało cośmy robili. Myśmy chcieli stanąć do otwartej walki, byliśmy przygotowani wszyscy doskonale. Przynajmniej dzięki temu, że byłam w PWK, niektóre byłyśmy w PWK, tośmy naprawdę miały świetne pod każdym względem przygotowanie. Jak mnie pytali w „Iwo”: „Co pani może robić?” Ja mówię: „Co chcecie. To, to, to.” Nawet miałyśmy szkolenie sanitariuszki, wszystko można było robić. Tak że myśmy chcieli Powstania, ja przychylam się do tych, bo jak nieraz mnie zapraszały koleżanki przewodniczki, nauczycielki, do młodzieży jako uczestniczki Powstania, to oni mi zadawali to pytanie w szkole. Mówiłam, że nie wiem, czy byśmy sami nie ruszyli, czy nie znalazłby się jakiś sam, dowódca samozwaniec, który by nas zaprowadził do tej walki. Tym bardziej, że wśród oficerów też było i tak, i tak, to może by się znalazł ktoś z niższych oficerów, kto by nas poprowadził. Tak że ja byłam zwolennikiem, nie spodziewaliśmy się oczywiście takiego efektu, takiego zniszczenia, tylu śmierci, to nie. Nie przyszło nam to do głowy, więc może z naszego punktu widzenia, a oni prędzej mieli lepszą wyobraźnię tego wszystkiego, co może spotkać.
Warszawa, 11 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura
Maria Dobrochna Twarowska Pseudonim: „Dobrochna” Stopień: sierżant Formacja: Batalion„Iwo”, Kobiece Patrole Minerskie Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter