Maria Jaskólska „Źródłowska”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Maria Jaskólska, [podczas Powstania] Awotyń. Pseudonim „Źródłowska”. [Byłam] sanitariuszką w Brygadzie Zmotoryzowanej „Koło”. Urodziłam się 14 września 1922 roku.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną?


Przed wojną… Ojciec mój zmarł, jak miałam sześć lat. Miałam czterech braci i jedną siostrę, więc [wychowywałam] się w dosyć dużej rodzinie. W ogóle pochodzę z rodziny inteligenckiej. Ojciec był profesorem gimnazjalnym, matematykiem. Matka też była pedagogiem, ale nie uczyła. Później została z sześciorgiem dzieci. Chłopcy już byli starsi, byłam najmłodsza. Chłopcy wszyscy byli w szkole, siostra też już się uczyła. Ciężko było na pewno. Później musieliśmy wyjechać z Warszawy, bo to był okres wielkiego kryzysu. Moja mama dostała posadę w Małopolsce, tam żeśmy wyjechali. Chłopcy zostali w Warszawie, bo brat maturę robił, najstarszy był w wojsku wtedy, w podchorążówce i młodsi byli w gimnazjum. Siostra, ja i mama pojechałyśmy do Małopolski, [gdzie] mama pracowała. W 1933 roku wróciłyśmy do Warszawy. Skończyłam szkołę podstawową, później poszłam do Gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej w Warszawie na ulicy Zielnej 13. To było gimnazjum, które kończyły moje dwie ciotki, matka moja i moja siostra. Tak że to już było rodzinne gimnazjum. W 1939 roku zdałam małą maturę, a moja mama pracowała w wojskowej instytucji.

  • Gdzie państwo mieszkaliście przed wojną, w jakiej dzielnicy?


Przed wojną mieszkaliśmy pod Warszawą, w Rembertowie. Później przenieśliśmy się do Warszawy, mieszkaliśmy na ulicy Matejki. Niemcy nas z Matejki wyrzucili i na Rozbrat mieszkaliśmy do Powstania.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny, 1 września?

 

To był dla mnie bardzo tragiczny dzień ze względu na to, że mama pracowała w wojskowej instytucji. To była wytwórnia amunicji w Rembertowie. Bałam się strasznie nalotu na tą wytwórnię. Rzeczywiście to był jeden jedyny dzień, kiedy się bałam. Później już otrząsnęłam się, już nie miałam lęku. Jeszcze to, że nie poszłam do szkoły, bo szkoły były nieczynne. Naloty były bardzo stresujące, ale później przywykłam, to znaczy nie było silnego wrażenia już, bardzo emocjonalnego. Ale w krótkim czasie, tylko nie pamiętam dokładnie dnia, chyba to był 6 albo 8 września, kiedy ewakuowano całą wytwórnię. Wszyscy pracownicy musieli udawać się do punkt zbornego, który był w Brześciu nad Bugiem. To była wędrówka ludów, ale dotarliśmy tylko w okolice Siedlec i z powrotem wróciliśmy. Pod Mińskiem Mazowieckim zatrzymaliśmy się na wsi, bo był bój o Warszawę wtedy. Później jak już Warszawa była wzięta, to wróciliśmy do Warszawy.

Początkowo szkoły były uruchomione, nie pamiętam też, którego to dnia było, czy to był koniec września, czy już październik. Ale to krótko trwało, chyba niecały miesiąc szkoły były uruchomione, później zamknięto szkoły. Początkowo nie chodziłam na komplety, bo później były one zawiązane.

  • Jak bardzo się zmieniło materialne życie w czasie okupacji?


Bardzo się zmieniło, dlatego że to był zupełnie inny tryb życia. Tu uczyłam się, uczennica, która nie miała problemów materialnych ani życiowych, a raptem wydoroślałam bardzo. Chyba w tej wędrówce właśnie już wydoroślałam bardzo. Właściwie już we wrześniu skończyłam siedemnaście lat, więc nie byłam takim znowu dzieckiem. Później zaczął się ciężki okres, kiedy nie było pracy, bo to była wojskowa instytucja, więc trudno było. Bracia zajmowali się handlem, wszystko się robiło, żeby jakoś przeżyć. Nie było czym palić przecież. Trudno wracać do tego, bo to już takie odległe czasy, że nie za bardzo się to pamięta.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądała ewakuacja z Rembertowa?


Rembertów sam nie był ewakuowany, tylko wytwórnia była ewakuowana.

  • Jak pani zapamiętała podróż w stronę Mińska?

 

Niemcy ostrzeliwali z samolotów i lecieli nisko. Ludzie się chowali w bruzdach kartoflanych, Niemcy strzelali bezpośrednio do ludzi. Tragiczna zupełnie była ta droga. W tamtą stronę jak szliśmy, to jeszcze spotykało się rozbite wojska polskie, czasami oddziały większe, ale to już nie było wojsko regularne. Z powrotem jak szliśmy, to też spotykaliśmy żołnierzy polskich, ale już jednostki, zupełnie zagubieni, strasznie zagubieni. Powrót był tragiczny, a Niemcy rzeczywiście strzelali jak do kaczek. Ale bezpośrednio z Niemcami jeszcze się nie zetknęłam w czasie powrotu. Dopiero później, już w Rembertowie się spotykało. Ale w Rembertowie jeszcze pierwsze dni były nie takie straszne, bo jeszcze Niemcy się nie zorganizowali. Ale później jak już do Warszawy zaczęłam dojeżdżać do szkoły, to już się ich widziało. W Rembertowie tego się nie widziało tak bardzo jak właśnie w Warszawie.


  • Później pani kontynuowała naukę w Warszawie?

 

Tak. Na Zielnej 13 była nasza szkoła.

  • To były komplety czy szkoła zawodowa?


Nie, najpierw jak była otwarta szkoła. Później były komplety, też w tej szkole. Początkowo jeszcze normalnie przychodziliśmy do szkoły i w kompletach się uczyliśmy. Później to było zorganizowane normalne gimnazjum, ale jako szkoła gastronomiczna. Do końca na komplety nie chodziłam, bo to trzeba było opłacać. Poza tym dojazdy z Rembertowa były bardzo trudne, bo łapanki były w pociągach, szczególnie młodzieży, więc mama mi nie pozwoliła. Na razie nie mogliśmy się przenieść do Warszawy. Niestety musiałam iść do pracy.

Jak skończyłam osiemnaście lat 14 września, to 15 września poszłam do pracy. Pracowałam u Gogolewskiego, byłam najpierw ekspedientką w cukierni Gogolewskiego, później byłam kelnerką. Tak do Powstania, na Nowym Świecie 36, naprzeciwko Bliklego. […]

  • Czy tam, gdzie pani pracowała przychodzili Niemcy?


To była cukiernia Gogolewskiego, vis-à-vis Bliklego. Blikle był po jednej stronie, a Gogolewski był po drugiej stronie Nowego Światu.

  • A u państwa, u Gogolewskiego?


Nie, normalnie, dla Polaków tylko!

  • Czy przychodzili albo pracowali aktorzy?


Kelnerki były, nawet te sprzed wojny jeszcze, starsze panie i było kilka młodych. Dlaczego tam w ogóle pracowałam? Bo córka Gogolewskiego chodziła do naszej szkoły, do naszego gimnazjum, ale nie ze mną, była niżej o jedną klasę i po prostu zaczęłam pracować.



  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani czasy okupacyjne, łapanki?

 

Już w końcu 1940 roku albo na początku 1941 roku wstąpiłam do Stronnictwa Narodowego. Pseudonimy były cyfrowe, nie pamiętam swojej cyfry. Stale osiem, siedem, jeden, te cyfry mi się mieszają, naprawdę nie zapamiętałam.

  • Jak pani tam trafiła? Kto panią wprowadził?


Najpierw to było szkolenie wojskowe, o broni – żeśmy ją rozkładali, uczyliśmy się. Później sanitarne. Bardzo szczegółowe było szkolenie sanitarne, świetne, doskonałe. Prowadziła je pielęgniarka ze szpitala Czerwonego Krzyża, który się mieścił, gdzie teraz jest Dworzec Powiśle, a wyżej był szpital oftalmiczny jeszcze. To było od Smolnej trochę. Świetnie prowadziła, doskonała dziewczyna była i przez cały czas okupacji [prowadziła]. Praktyczne zajęcia początkowe trochę w szpitalu Czerwonego Krzyża, a później większa praktyka była w szpitalu na Płockiej, w ambulatorium.

  • W Szpitalu Wolskim, tak?


Tak, to jest szpital płucny, zdaje mi się. Lekarze byli zaangażowani bardzo i pielęgniarki. Nawet narkozę dawałam, tak że miałam wyszkolenie bardzo dobre.

  • Jak pani trafiła do konspiracji, kto pani zaproponował?


Nigdy nie miałam politycznych skłonności do Stronnictwa Narodowego, ale dlatego że po prostu spotkałam koleżankę, zresztą z naszego gimnazjum nawet. Mówię: „Słuchaj, szukam jakiegoś kontaktu”. Ona była i mnie wciągnęła, po prostu wprowadziła w to. Dlatego się znalazłam w Stronnictwie Narodowym. Później już opowiem jak dalej było.

  • Składała pani przysięgę?


Tak, przysięgę składałam na ulicy Kieleckiej. To był dom jednorodzinny, willa.

  • Jak to się odbyło?


Ustawili nas w szeregu, słowa nie potrafię dosłownie powiedzieć. Ale był dowódca, mężczyzna i powtarzaliśmy słowa jego.

  • Dużo było osób?


Około dwudziestu wtedy chyba było. Widocznie dosyć często były, może nie w tym samym miejscu, ale to było na Kieleckiej, pamiętam dobrze, ona od Rakowieckiej odchodzi.

  • Mama wiedziała, że jest pani w konspiracji?


Tak, oczywiście, że tak. Później mamę wciągnęłam do tego też i moją siostrę.

  • A bracia?


Bracia byli w innych organizacjach, byli w Armii Krajowej, byli w partyzantkach.

  • Czy jakieś przeszkolenie ideologiczne też państwo mieli?


Prowadzone było, ale mnie to w ogóle nie interesowało, bo dla mnie niepoważne to szkolenie ideologiczne było. […]

  • Podobno ciężko się było wypisać z NSZ-u, tak?


Tak. [Przeszkolenia były na temat] na przykład, że Żydzi się zawsze lokują na najwyższych piętrach w najwyższym budynku. Głupoty, ale dla mnie to nie było ważne. Później różne szczeble przechodziłam, bo i ja szkoliłam. Organizacyjnie to były piątki. Miałam piątkę swoją, prowadziłam szkolenie ich. Później miałam też jedną grupę w Ołtarzewie. Dojeżdżałam do Ożarowa pociągiem, a z Ożarowa pieszo szłam do Ołtarzewa. To nie było daleko, pół godziny chyba szłam.

 

  • To były dziewczynki?


Dziewczęta.

  • W jakim wieku?


Młodsze chyba ode mnie były nawet. Młode dziewczęta, chyba szesnaście, siedemnaście lat. Ale to już było chyba w drugim roku okupacji.

  • Czy te dziewczynki dojeżdżały z Warszawy?


Te dziewczynki były z Ołtarzewa, miejscowe. A w Warszawie miałam grupę warszawianek. Pamiętam, że jedna była… To znaczy punkty nasze zbiórek były na Pługa, na Bródnie…

  • W mieszkaniach prywatnych?


Tak, w prywatnych, oczywiście. Na Strzeleckiej były zebrania też, na Wroniej, ale to wszystko mieszkania prywatne.

  • Czego uczyła pani podczas takich zajęć?


Przeważnie różnych wojskowych [zagadnień], rozkładanie broni też między innymi. Poza tym sanitariatu też uczyłam. To znaczy jak się obchodzić z bronią, jak należy się obchodzić w stosunku do okupanta, jak się zachowywać, jak się chronić przed łapankami. Różne zabezpieczające rzeczy.

  • Czy były ćwiczenia praktyczne z bronią?


Praktyczne w szpitalu…

  • Ale z bronią?


Z bronią… były atrapy.

  • Wyjeżdżała pani w teren, żeby poćwiczyć strzelanie?


W teren nie, do lasu nie. Później zaczęło się Powstanie.

  • Jeszcze zanim do Powstania dojdziemy, proszę powiedzieć, jak pamięta pani na przykład łapanki? Ten terror przed samym Powstaniem w Warszawie.


Terror był straszny. Na przykład na Nowym Świecie była centralna ulica. Bez przerwy chodziły patrole z blachami. Kilkakrotnie na Nowym Świecie musiał być gdzieś punkt nadawania audycji. To było jakieś święto narodowe, chyba to był 3 Maja, nadali „Jeszcze Polska nie zginęła”, później komunikat z frontu… To są bardzo trudne tematy… Było różne przenoszenie broni i trzeba było różne meldunki przenosić. Na przykład miałam torbę, gdzie miałam garnuszki różne, że niby jakieś jedzenie sobie noszę i pod spodem często broń się nosiło i komunikaty, bo trzeba było też łączność utrzymywać. Z męskimi drużynami też się utrzymywało kontakty. Ale nigdzie poza teren, to znaczy poza Warszawę nie wyjeżdżałam.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, wtedy kiedy puścili hymn, jak zachowywali się ludzie na ulicy?


Z taką pogardą dla Niemców i z taką odwagą… Nie było strachu, nie było pokory w stosunku do Niemców, absolutnie nie. To była nienawiść tak okazywana, buta Polaków była widoczna. Żaden Polak nie ustąpił Niemcowi, jak szedł, oni musieli ustąpić. Oni najczęściej jak szli większą [grupą], to szli jezdnią. Zawsze też znajdą się dziewczęta, które szukają wrażeń… Były też takie, na pewno, prostytutki może. Trudno powiedzieć, może nie prostytutki nawet. Zdarzały się takie przypadki, nie można powiedzieć, że nie, zdarzały się, że z Niemcami chodziły. Ale to były rzadkie przypadki. Tak to była pogarda straszna i nienawiść.

  • Jakie jeszcze było zachowanie ludzi na ulicy w tym dniu, kiedy usłyszała hymn na ulicy?


To było wrażenie straszne, ale wszyscy stanęli na baczność. Niemcy się nie zorientowali. Nadali jeszcze później komunikat z frontu. Ale to było przeżycie niesamowite. Przypuszczam, że nadajnik był w okolicach… na Nowym Świecie za Ordynacką. Tam były gruzy zwalone i wydaje mi się, że w tych gruzach się to wszystko odbywało.

  • Była pani świadkiem łapanki albo publicznych rozstrzeliwań?


Wracałam kiedyś… mieszkaliśmy na Matejki. Przy ulicy Chopina rozstrzeliwali wtedy Polaków. Karabiny maszynowe były ustawione w stronę ludności. To było niedaleko, skręcałam w lewo… To się nie da opisać i później strzały. Wiedziało się, że za każdym strzałem… Ciągle plakaty na mieście, rozstrzeliwani za to, że jakiegoś Niemca zabili i listy osób rozstrzelanych wywieszane były. Wszyscy stawali przy tym, czytali to, to było straszne.

  • Czy pani miała jakąś specjalną przygodę podczas przenoszenia broni albo ulotek?


Jakoś mnie się udawało to wszystko. Ale pamiętam, że jednego razu szłam i czułam, że ktoś za mną idzie i to bardzo szybko. Przejeżdżała ryksza, zatrzymałam ją, wsiadłam i mówię: „Niech pan szybko jedzie. Skręca pan gdzieś w bok, żeby zgubić ich? Widział pan, kto to idzie?”. On mówi: „Patrol”. Pamiętam taki moment, ale uciekliśmy wtedy. Były momenty. Szłam, na przykład naprzeciwko idzie patrol. Nie wiadomo, co on zrobi, ale jakoś… Na każdym kroku człowiek czuł lęk i strach, na pewno, to nie ulega wątpliwości. Dzisiaj taka odległość czasowa niweluje to zupełnie. Ale w tym czasie wyjście na ulicę to był strach. Pamiętam, jak była akcja… zabicie Kutschery, to wysiedlali całe dzielnice. Jak Kutscherę później wieźli całym Powiślem, to wysiedlili całe dzielnice. Do kościoła garnizonowego go wieźli. Trudno dzisiaj mówić o strachu, dlatego że to już jest tak odległy czas. Ale strach był na każdym kroku.

 

  • Czy ktoś z pani rodzeństwa ucierpiał jakoś szczególnie? Był wywieziony na roboty?


Na roboty wywozili… przede wszystkim łapanki były straszne.

  • A czy ktoś z pani rodzeństwa ucierpiał szczególnie?


Bracia wyjechali, nie było ich w Warszawie, a siostra pracowała w sklepie spożywczym u znajomych. Ale właśnie moi bracia byli bardzo zaangażowani, [działali] w partyzantce.

  • Miała pani z nimi kontakt?


Bardzo mały, bardzo rzadko. W nocy przeważnie jakoś się przekradali, ale to były słabe kontakty.

  • 1 sierpnia, godzina „W”, gdzie pani miała punkt zborny?

 

Miałam już 26 lipca nakaz stawienia się, to była karteczka wąziutka, ręcznie pisana. „26 lipca, stawić się na Forcie Mokotowskim…”, tylko nie pamiętam ulicy. Pamiętam dużą willę i tam nas zgrupowali. To było źle zorganizowane, trochę była bałaganiarska robota moim zdaniem, tak jak patrzę z odległości czasu. Nie wiadomo było, co robić, przede wszystkim nic nie było powiedziane, że trzeba wziąć jakieś zaopatrzenie, żywność, zmianę bielizny. Nic, żadnej informacji. Zgrupowani byliśmy w dużym salonie, bo to była bardzo duża willa. Chyba było nas pięćdziesiąt osób, dziewczęta i chłopcy byli też. Później przyszli jacyś starsi chłopcy, zajrzeli, wyszli, poszli. Nic się nie działo i nie wiadomo było, co robić, co dalej będzie, jak to będzie zorganizowane. Później mówię do nich, że chciałabym do domu pójść po zmianę bielizny, po to, po tamto. Zameldowałam się i poszłam wtedy do mojej instruktorki i mówię do niej, że chcę, żeby mnie przenieśli, że organizacyjnie mnie to nie odpowiada zupełnie. Przenieśli mnie na ulicę Trębacką, róg Trębackiej i Koźlej. Na pierwszym piętrze była galeria sztuki, a na drugim piętrze była lecznica. Do tej lecznicy zostałam przydzielona. Był jeden lekarz internista i jeden dentysta i tylko cztery dziewczęta były. Też bez żadnego zaopatrzenia żywnościowego, nic zupełnie. Tak zaczęło się Powstanie. Ta dzielnica nie była w rękach powstańców, tylko w rękach niemieckich. Czołgi przez Krakowskie Przedmieście w tą i z powrotem przejeżdżały. Ludzie, którzy wracali z pracy, jakaś kobieta została zabita w naszej bramie, zastrzelona. Później jedna wpadła do naszej bramy, jakiś czas myśmy ją przechowywali. Pamiętam, że była z Targówka. Mówiła, że ona musi, że ma dzieci w domu, nie wiem, co się z nią stało, w każdym razie wyszła od nas.

Chyba w drugi dzień Powstania przyszła grupa dziewcząt zuchów z druhną. Był narożny pokój i myśmy ich zakwaterowali. Tam byłam chyba już 28 lipca, ale nie było żadnego zaopatrzenia materiałowego dla nas. Myśmy w szpitalu na Kopernika również miały praktykę i to dobrą praktykę w szpitalu. Mieliśmy wykłady lekarzy, to znaczy o pierwszą pomoc chodziło przede wszystkim, ale taką już bardziej zaawansowaną. Ten szpital przygotował dla nas dwie skrzynie. Jedna skrzynia metrowej długości na pewno, szerokości może pół metra, z narzędziami chirurgicznymi. Wszystkie narzędzia, jakie potrzebne były do operacji, każdą operację można było zrobić. Druga skrzynia większa, z materiałami opatrunkowymi. To nam ten szpital do naszego na Trębacką [podarował]. Myśmy to przeniosły, Niemcy już w ogóle chodzili jak nieprzytomni. Przecież chłopcy chodzili w butach z cholewami, w wojskowych ubraniach. Niemcy nie reagowali, już byli wystraszeni. Myśmy ze szpitala na Kopernika, niby nie tak daleko, ale całe Krakowskie Przedmieście trzeba było to nieść. To był ciężar, narzędzia chirurgiczne to był straszny ciężar i myśmy to przytaskały. Jeszcze nosze żeśmy nosiły.

  • Ile osób poszło po to?


Pięć noszy żeśmy niosły przez Krakowskie Przedmieście. Niemcy widzieli i nic nie reagowali.



  • Same dziewczyny poszły po te nosze?


Ze szpitala nosze na ramionach żeśmy nosiły. Mieliśmy zadanie: zajęcie Hotelu Saskiego na placu Bankowym. To znaczy nie my, ale nasz oddział, który miał do nas dołączyć. Okazało się dopiero w czasie Powstania, że nad nami jeszcze na trzecim piętrze była inna grupa, też dziewcząt, ale nie miałyśmy z nimi kontaktu. Jeszcze vis-à-vis na Trębackiej, na rogu Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia był sklep Henneberga ze sztućcami, to było widać od nas z okien, Niemcy weszli do tego budynku od strony podwórza. Mieli plecaki na plecach, rury i zapalali mieszkania miotaczami ognia. Zapalali od podwórza, zapalali okna. To było wszystko widać. To były bogatsze domy, bardzo duże okna i piękne kwiaty w oknach. To było niesamowite wrażenie, palące się mieszkania od środka i myśmy to wszystko widziały.

 

  • To było w początkach Powstania?


To już było po rozpoczęciu Powstania…

  • Ale początek sierpnia?


W sierpniu, tak, pierwsze dni. U nas się zawiązała obrona przeciwlotnicza, żeby na dachu, bo ludzie też mieszkali w tym domu na Trębackiej, polewało się wodą, żeby nie zapalił się nasz dom. Chyba 5 sierpnia naszemu dentyście jakoś udało się wyjść stamtąd, przedostał się na Stare Miasto i wrócił. Mówi: „Słuchajcie, jest droga, wychodzimy stąd”. Okazało się, że piwnice wszystkie były przebite przez całą Trębacką i wychodziły na rogu Senatorskiej i Miodowej. Tam była barykada, to już było w rękach powstańców. Piwnicami myśmy wyszli właśnie do tej barykady i na nas już czekali. Przez gruzy, bo w piwnicach jak było powybijane, to było pełno gruzów, my z tymi skrzyniami. Żeśmy wszystko zabrały. Przy barykadzie czekali już na nas chłopcy. Zabrali nas… gdzie w tej chwili jest tunel WZ, to stał dom, duża kamienica była. W tym domu mieszkał właśnie ten dentysta. Zabrał nas ze sobą do domu, pierwszą noc żeśmy u niego przespały, w jego mieszkaniu. Na drugi dzień zostałyśmy zakwaterowane w pałacu Paca. Zawsze się śmiałyśmy, że stary lokal, olbrzymi dom, tylko nie było co jeść. Pięć nas było, nie byłyśmy w ogóle dołączone do żadnego oddziału. Było dwóch lekarzy, ale miałyśmy oprzyrządowanie, lekarstwa były, wszystko było. Chodziłyśmy na różne barykady i zbierałyśmy rannych, roznosiłyśmy po różnych szpitalach, bo same przecież nie miałyśmy tego zaplecza. Ale opatrunki pierwsze żeśmy robiły w sali od frontu, we frontowej części pałacu Paca.

  • Panie same przynosiły rannych do pałacu Paca?


Ten dentysta poszedł do kwatermistrza i nam przydzielili pałac Paca.

  • Ale chodzi mi o to, czy chłopcy wam pomagali przenosić rannych?


Nie, chłopcy byli na barykadzie, oni walczyli, nie mieli czasu na takie rzeczy, myśmy przynosiły. Pamiętam, jednego chłopaka, nazywał się Władysław Jagiełło, to było jego nazwisko autentyczne. Dwaj bracia bliźniacy byli. Miał roztrzaskaną całą [głowę]… straszne. Dojdę teraz do sedna, dlaczego w ogóle odeszłam z tej grupy. Przyniosłyśmy rannego, położyłyśmy na stole. Lekarz zaczął go badać i zaczął mu robić zastrzyk. Straszny nalot był i ostrzał od strony Krakowskiego Przedmieścia. Lekarz zostawił strzykawkę w ciele tego człowieka. Przeraziłam się, myślę: „Z takim człowiekiem pracować nie będę”. Po prostu tym się przeraziłam. Dla mnie to było niezrozumiałe, jak można tak postąpić. Mówię do nich: „Słuchajcie, przecież on jest tchórzem, zwykłym tchórzem”. Przecież bezpośredniego zagrożenia nie było, bo to byli kapucyni…

O, pierwszą barykadę budowałam przy kapucynach. Płyty z chodnika żeśmy wybierały, bo była budowana barykada. Ponieważ pracowałam u Gogolewskiego, a Gogolewski mieszkał na Barokowej, to jest krótka uliczka, do Parku Krasińskich tylko dochodziła od Długiej. Wiedziałam, że oni tam mieszkają i chciałam fartuchy wziąć, bo nie miałyśmy fartuchów. Mówię: „Przecież on cukiernię prowadzi, to ma fartuchy”. Ale na Długiej też mieli cukiernię. Poszłam na Długą. Idąc Długą przy Barokowej – była barykada. Szłam po jednej stronie barykady, po drugiej stronie barykady szedł znajomy. On do mnie woła: „Gdzie ty jesteś?!”. Mówię: „W pałacu Paca!”. – „To ja będę u ciebie!”. – „Dobrze”. To był prawnik, właściwie znajomy mojej siostry. Później dostałam fartuchy rzeczywiście, zabrałam je i wróciłam. Na drugi dzień on przychodzi z lekarzem Semadeni. Jego rodzice mieli kawiarnię w budynku opery, Teatru Narodowego, to przed wojną było. Pamiętam, jak on mówił: „Patrz, pali się mój dom”. Przyszedł i zaczęli mnie namawiać, żebym przeszła, że organizuje się szpital na Długiej 7, że szukają sanitariuszek. „Chodź, koniecznie chodź”. Mówię, że tutaj jestem. „Olbrzymi szpital się organizuje”. Poszłam do tego lekarza, zameldowałam mu się, powiedziałam: „Czy ja mogę odejść?”. Powiedział: „Jak chcesz, no to odejdź”. Bo było jakiejkolwiek organizacji. Nie mieliśmy żadnego przydziału żywności, trzeba było zdobywać. Odeszłam i później okazało się, że to był właśnie NSZ. Dlatego się znalazłam w NSZ-cie, przez przypadek zupełnie. Ale tam był rzeczywiście szpital z prawdziwego zdarzenia, była organizacja. To było na Długiej 7, później było w piwnicach i na pierwszym piętrze. Naczelnym lekarzem był, pamiętam jego pseudonim, nazwiska nie pamiętam, „Wnuk”. To byli koledzy, to byli studenci, „Wnuk” i Semadeni. Semadeni miał pseudonim „Stryj”. Oni byli obaj studentami czwartego roku medycyny, Zaorskiego. Organizowali właściwie ten szpital. To była Długa 10/12. Byłam Długa 10/12, to był właściwie punkt opatrunkowy i nagłe wypadki. Przynosiło się rannych, których nie trzeba było hospitalizować, tylko trzeba było opatrzyć, gips założyć czy coś takiego, to u nas. Długa 7 to już był taki szpital, gdzie leżeli chorzy. Jeszcze jednej rzeczy nie opowiedziałam. Jak byłam jeszcze w pałacu Paca, to chłopcy z „Parasola” wracali z Woli. Na rogu Miodowej i Długiej, gdzie teraz jest sklep spożywczy, też zorganizowany był szpital i [opatrywaliśmy] tych rannych, oni byli strasznie pokaleczeni, strasznie poharatani byli chłopcy. Tam niezapomniane zupełnie chwile przeżyłam, ci chłopcy trzymali za ręce i umierali. Musieli czuć drugiego człowieka, straszne to było, oni umierali. Nie było ratunku już dla nich. Strasznie dużo ich tam umarło.

 

  • Czy w szpitalu na Długiej była pani do końca Starówki, do końca sierpnia?


Na Długiej byłam cały czas, na Starówce. Z tym że mieliśmy różne punkty, bo wypady nasze były do katedry, bo tam też były nasze oddziały, do Wytwórni Papierów Wartościowych na Konwiktorską. Musieliśmy rannych zbierać i do 8 sierpnia, może 9 sierpnia jeszcze prąd był i był rentgen. Rentgen był koło kościoła garnizonowego, widocznie jakaś przychodnia była. Ale później jak już światła nie było, to nie było rentgena i amputowano nogi czy ręce, bo nie było na czym się… Najgorsze były rany żołądka, brzucha, tragiczne zupełnie rany.

  • Jak było ze środkami opatrunkowymi, z lekami? Wystarczało państwu? Czy był dobrze zaopatrzony ten szpital?


Nie było tak stosunkowo źle. Na przykład myśmy mieli magistra farmacji, on się podawał za magistra farmacji, trudno powiedzieć, to był już nie taki młody człowiek. Ale to był Żyd z getta i był fantastyczny z szukaniem leków. Przecież na Długiej była apteka zaraz przy Freta i on w ogóle zajął tą aptekę, wszystkie lekarstwa wywiózł stamtąd. Był bardzo sprytny i bardzo operatywny. Gips mieliśmy przecież, najwięcej było właśnie różnych złamań i trzeba było gips zakładać.

  • Pamięta pani, jak ten Żyd się nazywał?


On miał pseudonim „Lipski”, ale jak się nazywał, to nie wiem.

  • Działał cały czas w tym szpitalu?


Był razem ze mną na Długiej 10/12.

  • Do końca?


Tak, przeszedł później nawet ze mną kanałami do Śródmieścia i po Powstaniu był na Świętojerskiej, a co się później z nim stało to nie wiem. Byłam u niego, bo był chory, tak że przeżył to wszystko. Później podobno wyjechał do Izraela. Ale jak się nazywał, to naprawdę nie wiem.



  • Opowiadała pani, że mieliście państwo do czynienia z Żydami z Gęsiówki.

 

Na Stawkach były magazyny niemieckie i nie wiem, czy ci Żydzi tam pracowali. W każdym razie to byli węgierscy Żydzi, starsi ludzie, starsi panowie, profesorowie wyższych uczelni. Po polsku nie mówili zupełnie nic. Pomagali nam nosić wodę, bo trzeba było nosić z różnych ujęć. Ale było sporo też Żydów polskich, którzy ukrywali się w kanałach albo po różnych zwalonych gruzach i brali udział w Powstaniu. Między innymi Żyd, który był u nas magistrem, myśmy go nazywali magister, rzeczywiście był fantastyczny.



  • Ci Węgrzy trzymali się razem cały czas? To była duża grupa?


Tak jak pamiętam, tak jak widzę ich, to było około dziesięciu chyba, może dwunastu. Spora grupa.

  • Gdzie oni mieszkali?


Co się później nimi stało, to nie wiem, bo później już ich nie widziałam. Nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Gdzie ich widziałam? W jakiejś piwnicy, gdzie wodę brano. Na Długiej musiało to być, ale w którym to miejscu było… Pod dwudziestym była legia akademicka… Nie pamiętam, w którym budynku ich widziałam.



  • Jak pani zapamiętała ludność cywilną?

 

Opowiem jedną rzecz. Jak dochodziło do kapitulacji Starego Miasta, to miało być przebicie przez Ogród Saski do Śródmieścia. Myśmy wszyscy mieli być zgrupowani na tyłach hipoteki, na ulicy Hipotecznej. Wychodząc z Długiej 10/12 ludność cywilna, bo tam mieszkali ludzie, cywile, zamknęli bramę, mieli kamienie w ręku i powiedzieli: „My was nie wypuścimy, bo wy nas zostawiacie tu na pastwę Niemców. Bo tu Niemcy przyjdą. Wy nie wyjdziecie stąd”. Magister nasz wyszedł do nich i mówi tak: „Ja wam daję słowo honoru, że my wrócimy”. Odstąpili, puścili nas. Przypadek, że to się nie udało i myśmy wrócili autentycznie. Ale to było bardzo nieprzyjemne. Na ogół cywile się zachowywali całkiem… nie przeszkadzali nam, ale niczym się z nami nie dzielili, myśmy się z nimi dzielili. Co mieliśmy, to dzieciom dawaliśmy. Nie mogę narzekać, ludność cywilna zachowywała się według mnie bardzo dobrze. Tylko ten jeden incydent był paskudny, bardzo nieprzyjemny.



  • Czy pamięta pani wybuch czołgu pułapki?


W ogóle jak była akcja przebicia się, to był wyznaczony oddział sanitarny, który miał nieść pomoc żołnierzom. To było rozkazem, pamiętam, byliśmy wszyscy zgrupowani na Długiej, wszystkie oddziały Starego Miasta i „Radosław” wtedy do nas przemawiał. Było rozkazem dowództwa najwyższego, Starego Miasta, wyznaczony właśnie imiennie oddział sanitarny. Między innymi była też.

  • Dużo osób było w tej grupie?


Nie pamiętam, czy 30, czy 29 sierpnia miało być to pierwsze przebicie, bo 30 sierpnia chyba myśmy już wyszli kanałami.

 

  • Którędy mieliście się państwo przebijać?


Przez Ogród Saski, właśnie od ulicy Hipotecznej. Teraz jest tunel, przebicie trasy. Myśmy byli zgrupowani na Hipotecznej, na tyłach hipoteki i tamtędy mieliśmy się przebić przez Ogród Saski na Marszałkowską, w stronę PAST-y. To się nie udało, dlatego że spóźniło się Śródmieście, bo miało być pod osłoną ataku. Atak ze strony Starego Miasta i atak ze strony Śródmieścia. Pod osłoną tego ataku miało się przebić wojsko, całe oddziały. Tamci się spóźnili, to miało być chyba o szóstej rano. Nie udało się to.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy pamięta pani wybuch czołgu pułapki na Kilińskiego, na Starym Mieście?


13 sierpnia, niesamowita była historia. Na ulicy Podwale, tak jak dzisiaj jest mur, to normalnie stały domy jeden obok drugiego. Jak ten „czołg” jechał, byłam wtedy na Długiej 7, na pierwszym piętrze w szpitalu. Jak czołg jechał, to było słychać jakiś hałas. Nie wiedziałam, co się dzieje, bo okna wychodziły na ulicę Kilińskiego i na ulicę Długą z tego pomieszczenia, więc nic nie widziałam. Jechał od strony Podwala ten czołg, jakieś hałasy straszne. Jak czołg dojechał już tutaj, wybuchł, momentalnie zbiegłam na dół. To się nie da opisać. Ludzie, którzy stali w oknach otwartych, cywile, to była jatka. Wybuch spowodował popękanie szyb w oknach, które się powbijały jak szpilki w oczy, w twarz i twarze były cieknące krwią. Najgorsze były oczy, wszystko powbijało się. Zupełnie jak igły były opiłki tego szkła. Ci ludzie szli, ręce rozczapierzone, nic nie widzieli, zakrwawieni jak befsztyki. Długa 7 to jest czworobok, ze wszystkich stron, od Podwala, od Kilińskiego i od Długiej. Jak się wchodzi w bramę, to jest dziedziniec. W jednym miejscu się układało trupy, w drugim miejscu się układało ludzi rannych. To była jatka niesamowita, tego się nie da zapomnieć. Widzę stale tych ludzi idących z rękoma rozczapierzonymi, nic nie widzieli.

  • Proszę teraz opowiedzieć ewakuację ze Starego Miasta, jak przebiegała?

 

Wyszliśmy wieczorem, to chyba było 30 sierpnia. Poszczególne oddziały miały swój harmonogram. Byliśmy ustawieni na Długiej i wchodziło się do kanałów. Myśmy mieli bardzo dobrych przewodników, którzy byli pracownikami kanalizacji, więc znali kanały. Były oddziały, które błądziły. Myśmy chyba dwie i pół godziny szli. Najgorsze było to, że ci poprzedni, bo nie byliśmy przecież pierwszymi, którzy szli, zabierali koce, różne rzeczy i to rzucali. Człowiek się w tym plątał, przewracał. Szło się w mazi do kolan. Ale myśmy szli w bardzo dobrych kanałach, gdzie można było iść wyprostowanym. Bo były kanały niskie bardzo, gdzie trzeba było się czołgać. Na placu Krasińskich był właz, szliśmy pod dzielnicami, gdzie byli Niemcy, bo było słychać głosy niemieckie. Trzeba było być cicho, nie można było mówić, nie można było świecić, tylko trzymaliśmy się bandażem, żeby się nie pogubić. Nie rozmawiało się, tylko szum, plusk wody, bo się szło po tym. Wyszliśmy na ulicę Warecką.

  • Czy jakichś rannych pani prowadziła też w kanale?


Nie, myśmy szły bez rannych. Ranni tylko ci, którzy mogli iść, a ci, którzy leżeli, nie można było zabierać. Żandarmeria była przy włazach i pilnowali bardzo, nie wolno było. Technicznie to było niemożliwe do przeniesienia, więc tylko ci co mieli zdrowe nogi, mogli iść. Tych kilku myśmy przeprowadzili.

Z nami też był Żyd, który nam śledziki robił. Na Starym Mieście nawet nie mieli takiego złego wyżywienia, bo zajęliśmy na Stawkach magazyny i w Wytwórni Papierów Wartościowych też były magazyny żywnościowe. To był krawiec z Sosnowca, ten Żyd. Moskaliki przyniósł ktoś, a on mówi: „Ja wam zrobię, nic się nie martwcie”. Z takim ceremoniałem te śledziki robił, nie zapomnę tego. Był przemiły, ale strasznie się bał Rosjan, okropnie się bał. Myśmy go zabrali ze sobą do kanału, z nami przeszedł, ale później się nam gdzieś ulotnił, bo się strasznie bał Rosjan. Nie wiem co później się z nim stało, nie widziałam go później. Bardzo nam pomagał, jak mógł tak nam pomagał. Byliśmy bardzo zżyci z tym Żydem. Żeśmy wyszli na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Wtedy trzeba gdzieś zakwaterować. Zaprowadził nas, właśnie ten nasz magister… to znaczy musiał dostać taki przydział, przecież nie wolno było każdemu sobie dokąd chciał iść. Na ulicy Chmielnej była łaźnia „Diana” przed wojną i w czasie okupacji. Myśmy pierwszą noc tam przespali, bo przecież i chłopcy byli też. Nie wolno było używać ubikacji, bo nie było wody przecież. Magister tylko stale latał i kombinował, żeby może do ubikacji. To był Żyd, którego podziwiałam, jego energię, jego zdolności organizacyjne, umiał nas wszystkich utrzymać w ryzach po prostu.

Później przenieśliśmy się stamtąd, bo trzeba było się wynieść, do Prudentialu. W Prudentialu od strony Świętokrzyskiej było wejście, do sutereny, parterowego pomieszczenia, tam była kawiarnia, „Boccaccio” się chyba nazywała. Zatrzymaliśmy się tam, zakwaterowaliśmy się chwilowo. Później dowództwo nasze zaczęło szukać jakiegoś lokum dla nas. Pamiętam, że też z magistrem chodziłam do kwatermistrzostwa na Marszałkowskiej i nam przydzielili Chopina 17. Chopina 17 w czasie okupacji to był również nasz punkt, ale z zupełnie innej organizacji, z SN-u. Na Chopina 17 mieliśmy zebrania, to był jeden z punktów. Tak że znałam ten dom. Wracając jeszcze do Prudentialu. Byliśmy na przeczekaniu, żeśmy odpoczywali i wtedy pocisk pokładowy, co z Piastowa strzelał na Warszawę, uderzył w Prudential, tylko nie wybuchł. Ale pęd powietrza bardzo dużo ludzi… nie ranił, ale na przykład jednemu z dowódców brygady „Koło” zwichnął kręgosłup i cały drugi miesiąc leżał, bo w ogóle głową nie mógł ruszyć. Ja natomiast miałam uszkodzone bębenki, dlatego źle słyszę. Od tej pory miałam zapalenie ucha środkowego w jednym i w drugim uchu. Na Chopina mieliśmy profesora Szmurło i chciał mnie operować. Mówię: „Panie doktorze, w tych warunkach się nie da operować”. Wyszłam i później wdała się ropa, w ogóle straszne historie miałam z uszami. Nie miałam możliwości operowania, bo trzeba było iść do roboty jakiejś, żeby było z czego żyć.

 

  • Gdzie pani była wtedy, kiedy ten pocisk wpadł?


Właśnie w podziemiu.

  • On się przebił pod ziemię?


Jak ten pocisk miał pęd powietrza, to mury przebiło w środku. Pęd powietrza uderzył. Nie widziałam nawet tego pocisku. Pęd powietrza tak silny strasznie był. Jak człowiek by wiedział, to by otworzył usta, bo trzeba otworzyć usta, wtedy nic się nie stanie.

  • Czy na Chopina tworzyliście państwo nowy szpital, czy tam już jakiś był?

 

Na Chopina 17 był szpital i chyba na Chopina 10. Byłam właśnie na Chopina 10, tam był profesor Szmurło. Później myśmy z jedną z koleżanek były w wysuniętej szpicy na Żurawiej 3. To był gabinet lekarski, bo była gablota z narzędziami, ale tego lekarza już nie było, to było puste. Zajmowałyśmy się właściwie tylko ludnością cywilną, bo to była bardzo wysunięta czołówka, przy placu Trzech Krzyży. Do nas nie dotarli oni, w ogóle nie mieliśmy żadnych rannych stamtąd, zupełnie nie było. Nie było dojścia po prostu, tak że cywilami żeśmy się zajmowali, chorymi. Później żeśmy wróciły na Chopina.

Samoloty przyleciały, Halifaksy i zrzuty, padało wszystko na ogród Ujazdowski, do Parku Ujazdowskiego, w Aleje Ujazdowskie, tylko nie do nas. Myśmy to wszystko widzieli.

  • Rzeczywiście było tak, że myśleliście państwo, że to jest desant, że to są spadochroniarze z pomocą?


Tak… Ale nie było wody, była studnia wykopana na Chopina. Po wodę i ludność cywilna i żołnierze stali, bo przecież woda była potrzebna. Niemcy strzelali do nas. Bardzo dużo zginęło ludzi przy tej wodzie, bardzo dużo.

  • Jak było z żywnością w Śródmieściu?

 

Nie było żywności, oczywiście że nie było żywności. Ale chodziliśmy do Haberbuscha i Schielego, do wytwórni piwa… i jęczmień się przynosiło. Myśmy nazywali to kasza „pluj”, bo to był jęczmień niełuskany. To się gotowało i jadło. Na rogu jest poczta, a przed wojną było PKO i tam straszne były podziemia, chyba więcej jest pod ziemią, niż nad ziemią. Myśmy kiedyś tam poszli też w poszukiwaniu jedzenia. Pamiętam, że kaszę żeśmy stamtąd zdobyły. Ale było dużo trupów. Tam był szpital, ale wtedy jak myśmy przyszły, to już nikogo nie było. Tylko pamiętam, że była prycza przykryta czymś, odsłaniam, a tam trup leży pod tym. Ale dopiero się człowiek zorientował, jak banki są budowane. To są takie same pomieszczenia jak nad ziemią.

  • Jakiś specjalny posiłek pani pamięta?


Kasza jęczmienna od Haberbuscha, wspaniała. Później to już po Powstaniu dopiero. Zastanawiam się właśnie, co myśmy w ogóle jedli? Przecież chleba nie było… Aha, były przydziały, cukier był. Chodziło się na ulicę… chyba Koszykową… tam [bodajże] były przydziały. Najwięcej było cukru.



  • Proszę opowiedzieć pani najgorsze wspomnienie z Powstania.


Chyba ten czołg, to było coś okropnego, tragiczne strasznie.

  • A najlepsze wspomnienie?


Bo ja wiem? Pamiętam początek Powstania, jak byłam na Starym Mieście. Nie było w co się ubrać w ogóle. Na Rybakach były magazyny odzieżowe niemieckie. Dzisiaj tej ulicy nie ma, ale kiedyś była. Koszule męskie, panterki. Sławne panterki właśnie były stamtąd. Co jeszcze było? Chustki na głowę białe. Pamiętam, że zabronili nam nosić, bo odbijało się światło od tego. Wszyscy mieliśmy panterki.

  • Pani też miała?


Tak, to był znak rozpoznawczy, jak przyszliśmy do Śródmieścia. Na Starym Mieście była bez przerwy walka, nie było chwili spokoju. Przyszliśmy do Śródmieścia, patrzymy, wszyscy elegancko ubrani, dystynkcje wszyscy mają, chodzą panowie oficerowie. W kinie „Palladium” był klub żołnierza, zaprosili nas. Poszliśmy, siedzimy przy stoliku, zerkamy, śmiać się nam chce jak nie wiem co, bo dystynkcje, to wszystko, jacyś oficerowie. Za chwilę podchodzi do mnie jakiś mężczyzna, żołnierz i kładzie na stoliku przede mną kawałek winogron. Rozpłakałam się. Widocznie gdzieś przy domu rosły winogrona. Właśnie taki był moment. Ale to było właśnie charakterystyczne, że w Śródmieściu nudzili się po prostu, bawili się w wojsko. Wszyscy z dystynkcjami chodzili. Przejście przez Aleje Jerozolimskie. Ostrzał był od Dworca Głównego i od BGK na rogu Nowego Światu. Od tej strony i od tej straszny ostrzał. Na wysokości Kruczej i Brackiej było przejście przez Aleje Jerozolimskie, wykopane na może pół metra i worki z piaskiem. W kuckach się przelatywało na drugą stronę, jak myśmy przyszli ze Starego Miasta. Mówimy: „Tak nie może być”. Stare Miasto się wzięło do roboty, wykopali tunel pod Aleją, taki że można było przechodzić normalnie idąc i było już bezpieczne przejście. Oprócz tego worki z piaskiem też były, żeby zabezpieczały, ale normalnie można było przejść przez Aleje Jerozolimskie. Tak że Stare Miasto było rozpoznawalne bardzo po przyjściu do Śródmieścia, przede wszystkim przez panterki. Mieliśmy zawsze chusty kolorowe, niebieskie przeważnie. To zależy jaki chłopcy materiał zdobyli.

 

  • Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?


Przyjaźniłam się bardzo z Semadeni, bardzo przyjaźniłam się z taką… Myśmy mieli w ogóle bardzo zgrany zespół. Była jedna pielęgniarka zawodowa, Kazimiera… Nie pamiętam, jak ona miała na nazwisko, przypomni mi się. Nie żyje już, była starsza ode mnie dużo. Była Mada, była Zosia, bardzo byliśmy zaprzyjaźnieni. Jeszcze utrzymywaliśmy stosunki po Powstaniu, ale później się towarzystwo rozjechało. Jedna umarła. Koleżanka jedna właśnie w kanałach się przeziębiła i cały drugi miesiąc leżała, chorowała. Dostała zapalenia płuc, gruźlica się wdała, była później w szpitalu gruźliczym, umarła.

  • Czy miała pani kontakt z rodziną w czasie Powstania?


Dużo było przyjaźni. Takie chwile zżywają, bardzo mocno zapadają. Z Semadeni korespondowałam, później wyjechał do Szwajcarii i pracował w szpitalu psychiatrycznym, bo był psychiatrą, jak skończył medycynę. Podobno popełnił samobójstwo, nie żyje. Ale podobno właśnie psychiatrom się udziela to.

  • Czy miała pani kontakt z rodziną podczas Powstania?


Z siostrą miałam, ale z mamą nie, dopiero później, po Powstaniu.

  • Gdzie się pani spotkała a siostrą?


Na Starym Mieście.

  • Jeszcze proszę powiedzieć, co najbardziej utkwiło pani w pamięci z Powstania?


Każdy dzień był właściwie wielkim wydarzeniem. Jak strącili samolot kanadyjski na Długiej, to później pogrzeb był tych Kanadyjczyków. Było pięciu czy siedmiu? Już nie pamiętam, siedmiu chyba. Na dziedzińcu kościoła garnizonowego byli pochowani. Bardzo uroczysty był ten pogrzeb. Nie wiem właśnie, kiedy ich ekshumowali, jakoś mi to uciekło. To był bardzo tragiczny moment. Jest tablica na Długiej wmurowana w ten budynek. Przejście kanałami to na pewno było jakieś wydarzenie niecodzienne zupełnie. Nigdy w życiu w kanałach bym pewnie nie była.

  • Jak państwo przeżyliście kapitulację?

 

Tragicznie, zupełnie tragicznie przeżyliśmy. Pamiętam, jak była kapitulacja i przygotowywaliśmy rannych, bo rannych żeśmy przenosili na plac koło politechniki. Po drugiej stronie była barykada, po drugiej stronie byli Niemcy i Niemcy od nas odbierali rannych. Całe szczęście, bo ci się uratowali – przewieźli ich do Niemiec do szpitali. Na noszach zabierali ich. Pamiętam, że kolega leżał i mówi: „A co, ty nie idziesz do niewoli?”. Mówię: „No nie idę. Ja nie pójdę do niewoli”. Jeszcze koledzy mówili: „Dlaczego nie pójdziesz do niewoli?”. Mówię: „Słuchaj, mam matkę, którą muszę znaleźć, nie mogę zostawić. Ona sama tutaj jest, nie mogę iść do niewoli”. Może i źle zrobiłam, trudno powiedzieć teraz z odległości czasu. Bo potem, co przeżyłam, to nikomu nie życzę. Ale nie poszłam do niewoli. Dla nas kapitulacja to było załamanie straszne, okropne. W zasadzie nie spodziewaliśmy się tego.

Od razu nie wyszłam z Warszawy, dopiero wyszłam 11 października. Myśmy się zajęli ludnością cywilną, chorymi, starszymi ludźmi. Zgrupowane to było na ulicy Chopina 17. To chyba była zawodowa szkoła, techniczna, tak mi się wydaje, bardzo duże pomieszczenia. Chorych poznoszono i opiekowałyśmy się nimi, ale później trzeba było jakoś ewakuować. Niemcy mieli zabrać, karetki pogotowia miały przyjechać, to znaczy samochody, i mieli zabrać. Aha, jeszcze po kapitulacji zaraz, na ulicy Jaworzyńskiej, na tyłach kościoła Zbawiciela, chłopi zaczęli zwozić za zezwoleniem Niemców, Niemcy zezwolili na to, żywność. Ziemniaki, buraki, marchew, warzywa i rzucali na ulicę, całe wozy tego zwozili. Myśmy wreszcie mieli co jeść, a Niemcy nam dawali chleb, Niemcy na Jaworzyńską właśnie przywozili nam chleb. Nie wiem, gdzie chłopcy to znaleźli – szpik kostny. Gdzieś musiały być zakłady mięsne czy coś takiego. Nie wiem gdzie, nigdy się nie dowiedziałam tego. Szpik w dużych baniakach, chyba po dwadzieścia kilka kilo, to duże baniaki były. Myśmy na tym szpiku kostnym smażyli cebulę. To już było po Powstaniu, ale jeszcze w Warszawie. Jaka to była pycha, jakie to było smaczne. Całe dowództwo brygady zmotoryzowanej nie wyszło, nie poszło do niewoli, więc trzeba było zorganizować jakieś wyjście.

  • Przepraszam, to była brygada zmotoryzowana, sanitariuszki i chłopcy jeszcze, tak?


Tak, to już było po Powstaniu i właśnie na Chopina 17 opracowany został sposób wyjścia. Dostaliśmy przepustki Czerwonego Krzyża, że wyprowadzamy ranną ludność cywilną. Przepustka była imienna, mam taką przepustkę, dałam fotokopie do [muzeum], a oryginał na razie u mnie jest. Mieliśmy opaski Czerwonego Krzyża, nigdy z Czerwonym Krzyżem nie… To znaczy w szkole to zawsze w Czerwonym Krzyżu była organizacja, ale nie byłam czynna w Czerwonym Krzyżu. Była grupa Żydów, którzy ukrywali się właśnie w kanałach. Z nimi w czasie Powstania nie miałam kontaktu, ale brali podobno udział w Powstaniu. Trzeba było ich wyprowadzić. Ci Żydzi byli oczyliście zabandażowani, najczęściej twarze, żeby zakryć ich fizjonomię. Było ich około piętnastu chyba. Trudno mi jest powiedzieć dokładnie, może mniej, może więcej i dowództwo brygady, czyli około trzydziestu osób. Tak mi się wydaje optycznie, jak patrzę, bo nigdy ich nie liczyłam. Wyszliśmy 11 października koło politechniki, przez Filtrową do Grójeckiej, Grójecką na Okęcie, doszliśmy do Rakowca. Tam dochodziła kolejka EKD. Wiem, że się wchodziło po schodkach, na górze to było. Zdaje mi się, że dzisiaj też tak jest, chyba jest wiadukt. Weszliśmy na tą górkę i tam był sklepik. Dostaliśmy dolary, dziesięć chyba, już nie pamiętam. Myśmy kupili sobie chleba i szynki. Żydzi jedli, wszyscy jedli w sklepiku na Rakowcu. Pierwsze nasze pożywienie. Wsiedliśmy do EKD, dojechaliśmy do… Szczęśliwie żeśmy wszystkich Żydów przeprowadzili. W Rakowcu wsiedliśmy do EKD, dojechaliśmy do Leśnej Podkowy. Część Żydów miała jakieś kontakty, odłączyli się… Aha, jeszcze były trzy kobiety. Dwie lekarki, jedna była podobno profesorem, ta starsza i córka tej starszej była studentką medycyny. Trzy kobiety żydowskie, reszta to byli mężczyźni.

 

  • Czy obstawa niemiecka była przez cały czas?


Widzieliśmy Niemców, szczególnie na Okęciu, ale żaden [nas] nie legitymował. Widzieli opaski Czerwonego Krzyża i nie zaczepili nas ani razu przez całą drogę, a przecież przez całą Ochotę żeśmy szli. Nie zaczepili nas. Nie mieliśmy żadnych kłopotów z Niemcami. Część odłączyła się w Podkowie Leśnej, część z nami dotarła do Milanówka. W Milanówku ewakuowany był szpital Czerwonego Krzyża, przy torach to było, jadąc w stronę Warszawy po prawej stronie. Myśmy do tego szpitala poszli, lekarze nam powiedzieli, że będzie zaraz obchód niemiecki, więc wszyscy mężczyźni położyli się na barłogi, że chorzy. Zastępcę dowódcy, który miał ten kręgosłup… na obchodzie lekarskim lekarz Polak nastawił mu kręgosłup. Przez masaż, ucisk nastawił mu kręgosłup, a on cały miesiąc leżał właściwie, nie mógł w ogóle poruszać głową, wyleczył go. Obchód był bez problemu, nic się nie stało. Myśmy się później udali całą grupą do wioski po drugiej stronie torów, też w stronę Warszawy. Nie pamiętam, jak ona się nazywała, to był chyba najwyżej kilometr od Milanówka. W stodole żeśmy spali. Do 8 grudnia żeśmy tam byli. Przyjechał jeden z oddziału terenowego, z partyzantki NSZ-tu, żeby nas zabrać stamtąd. Nie wiem, w jaki sposób się kontakt nawiązało z nimi, to znaczy dowództwo nawiązało, nie interesowałam się tym. W każdym razie przyjechał. W Piastowie był ewakuowany szpital maltański, który był na ulicy Senatorskiej. On znał kawalera maltańskiego, chyba się Lipski nazywał, i dostał papier, że jedziemy organizować szpital maltański. Dał mu taki cyrograf. Myśmy pojechali do Opoczna, z Opoczna do majątku Wywóz koło Gielniowa. 8 grudnia żeśmy wyjechali z tej wioski, z Milanówka. To były moje imieniny, dlatego zapamiętałam ten dzień, że to był 8 grudnia. Dojechaliśmy do Skierniewic. Wiem, że w Skierniewicach czekaliśmy na pociąg i ze Skierniewic dojechaliśmy już pociągiem. Byliśmy w tym majątku zakwaterowani, tam była już cała partyzantka NSZ-tu. Był ten, który przyjechał po nas i jego dwaj bracia, trzech ich było. Jeden był studentem medycyny też Zaorskiego, czwartego roku chyba i jeszcze kilku chłopców było. W tej wiosce był dwór, zakwaterowaliśmy się w tym dworze, ale z tym papierem stale, że mamy organizowanie szpitala maltańskiego. Z lekarzem chodziłam, zresztą on był później dyrektorem ambulatorium szpitala na Wołoskiej.

  • Czy tam właśnie zastało panią wyzwolenie? Czy tam właśnie pani spotkała się Rosjanami? Gdzie zastał panią koniec wojny?


Koniec wojny to później, bo jeszcze siedziałam w więzieniu. W majątku przed Bożym Narodzeniem chłopcy spuścili staw, żeby na święta były ryby, a o szóstej rano przyszli Niemcy i nas zgarnęli. Tam była partyzantka komunistyczna. Rosjanie zrzucili dwóch spadochroniarzy. Niemcy o tym wiedzieli, szukali ich. Ja z lekarzem chodziłam opatrywać ich, bo byli ranni. Dowódca tej partyzantki… nie wiem, to były Bataliony Chłopskie czy coś, trudno mi powiedzieć, jaka to była [organizacja], przychodził do majątku, znałam go. Nie pamiętam jego nazwiska, Stanisław miał na imię, czy to był jego pseudonim, nie wiem. Oni właściwie to ich szukali, ale nas zgarnęli. Wszystkich zawieźli do Opoczna, wsadzili nas do domku, gdzie było zakwaterowane ich SD. Pilnowali nas żołnierze z Armii SS Galicja. Byliśmy zbici wszyscy razem, i właścicielka majątku, i szafarka, i cały personel, i myśmy wszyscy. Na drugi dzień wszystkie kobiety zwolnili, chłopców przewieźli do Tomaszowa Mazowieckiego, a mnie zostawili.

  • Dużo kobiet zwolnili?


Właścicielkę majątku, gospodynię… z kobiet byłam tylko ja jedna w zasadzie. Siostra moja była, ale ją nie aresztowali, dlatego że jej mąż udawał, że jest chory, że atak ma. Powiedziała, że przyjdzie, a mnie jako zakładniczkę zabrali. Bez przerwy byłam przesłuchiwana, codziennie o dwunastej w południe. Niemcy są bardzo punktualni i regularni. Stale mnie się pytali o Stanisława. Gdzie on jest? Czy jego znałam? Czy znałam tych skoczków? Stale mnie o tych Rosjan pytali. Po rosyjsku ze mną rozmawiał, bo był dowódcą SS Galicja, więc musiał się rosyjskiego nauczyć. Ale generał, który nas aresztował, to generał przyjechał rano, wygląd miał arystokraty, bardzo przystojny i bardzo elegancki pan. Co muszę powiedzieć, nie uderzył mnie nigdy, ani raz mnie nie uderzył. Ale sposób przesłuchiwania nie był przyjemny, tego nie można powiedzieć. Tak siedziałam w więzieniu do wyzwolenia Opoczna. Nie pamiętam, którego to było stycznia… pod koniec stycznia… Aresztowali mnie 22 grudnia, tak że długo nie siedziałam, ale siedziałam. Sama jedna bez żadnej zmiany bielizny, bez grzebienia, bez mydła, bez ręcznika, bez niczego.

 

  • Kto pani dawał jeść, kto pani pomagał z wyżywieniem w więzieniu?


W więzieniu to Ukraińcy, a w zasadzie to nie byli Ukraińcy. Jeden chyba był Ukrainiec, a jeden to był Wielkorus, jeden był spod Moskwy, jeden z Kazachstanu. Ale strasznie się bali przyjścia Rosjan, strasznie się bali, bo ich od razu pewnie załatwili.

  • Jak pani pamięta dzień wyzwolenia?


Spałam na podłodze, rano się budzę, drzwi otwarte. Wyszłam, pukam, bo był korytarz i po drugiej stronie byli żołnierze. Pukam, cisza, nic. Otwieram drzwi, nikogo nie ma. Myślę: „Co się stało?”. Weszłam przez korytarz, drzwi na ulicę zawsze były zamknięte. Otwieram drzwi, drzwi otwarte. Nikogo nie było, w nocy musieli wyjść, nic nie słyszałam.

  • Kiedy weszli Rosjanie?


Rosjan dopiero zobaczyłam, jak wyszłam, na dworcu, na ulicy nie widziałam. Ale nie Rosjan widziałam tylko Polaków. Pociągiem pojechałam wtedy do Kielc, bo wiedziałam, że mama jest w Kielcach.

  • Spotkała pani mamę?


Tak, znalazłam mamę.

  • Kiedy panie wróciłyście do Warszawy?


Najpierw do Piastowa. Aha, jeszcze jak siedziałam w więzieniu, to właściwie był areszt, to od ulicy było okno, bo to normalny mieszkalny dom. Ale ono było do połowy zamalowane na biało. Stawałam na parapecie i patrzyłam na ulicę. Widziałam osoby, które znałam, że musiały przyjechać. Widziałam przechodzącego tego, który mnie ściągnął, był w ogóle starostą Starego Miasta, miał taką funkcję w czasie Powstania. To była główna ulica, główna szosa wiodąca do Gielniowa. Później porucznika „Grota” widziałam i trzecią osobę… Trzy osoby widziałam. Jak wróciłam do Warszawy, to przyjechałam do Milanówka, wysiadłam z pociągu, bo do Warszawy jeszcze nie można było jechać, zresztą jechałam na stopniach. Spotkałam właśnie Świdowskiego, tego kolegę. On wyszedł z Powstania w grupie cywilów, razem z nami wychodził. Wyprowadził z Warszawy psa, owczarka niemieckiego. Przy torach był remont, było zadaszenie z belek drewnianych. Idę, on idzie naprzeciwko i raptem stanął. Mówię: „Władek, co się stało?!”. – „Ty żyjesz?!”. Mówię: „Dlaczego? Żyję, no”. Okazało się, że oni przyjeżdżali do Opoczna i szukali mnie, żeby mnie wykupić przez policję granatową. Im powiedzieli, że zostałam prawdopodobnie rozstrzelana. Nic nie wiedzieli o mnie, pewnie jestem rozstrzelana, bo mnie nie ma i zamówili mszę świętą w Milanówku. Mówi: „Słuchaj, my byliśmy na mszy po tobie”. – „No to będę długo żyła”. Taką miałam przygodę. Później mamę sprowadziłam i w Piastowie pod Warszawą jakiś czas byłyśmy. Musiałam się wziąć za jakąś robotę, bo nie było co jeść, nie było nic. Najpierw handlowałam pastą do butów, którą robił pewien chemik. Poznałam go w czasie Powstania. Robił pastę „Dobrolin”, oczywiście oszukaną jak jasna cholera. Na wierzchu była świecąca terpentyną, ale pudełka były z pasty „Dobrolin”. Jeździłam do Piotrkowa, tam był punkt kontaktowy, oddawałam to, handlowałam. Później jeżdżąc pociągami, jakieś kobiety mówią: „A wie pani co, my jeździmy pod Kraków i handlujemy liśćmi tytoniowymi”. Z nimi pojechałam, tytoniem handlowałam. Później trzeba było się wziąć za jakąś naukę… Nie, najpierw do pracy. Wyjechałam na Śląsk, pracowałam. Zrobiłam maturę na Śląsku. Później pojechałam do Gdańska, chciałam się dostać na medycynę. Oczywiście nie dostałam się. Wróciłam do Warszawy, już się ulokowałam w Warszawie. Zdawałam na medycynę najpierw, też się nie dostałam. Później na psychologię, bo spotkałam przyjaciela mojego ojca, który był profesorem psychologii na uniwersytecie. Ale w tym czasie w ogóle psychologię zlikwidowali, nie było katedry, bo psychologia była nie po myśli, to nie był przedmiot dla komunistów. Psychologia była przyczepiona do pedagogiki. On mówi: „Co robisz?”. – „Nie dostałam się na medycynę. A może pójdę na psychologię?”. Mówi: „No spróbuj”. Też zdałam, nie przyjęli mnie. Odwoływałam się po pierwszym semestrze, kiedy można było. Odpisali mnie: „Z powodu u miejsc: nie”. Zawsze czarną kreskę miałam, prawdopodobnie, nie wiem na jakich zasadach, nigdzie mnie nie przyjmowali. Chodziłam jako wolny słuchacz na psychologię. Później chodziłam też jako wolny słuchacz na SGPiS, bo tam z kolei miałam profesora znajomego, ale na uczelnię się żadną nie dostałam.

 

  • Pani myśli, że to przez tatę, że tata był profesorem, czy przez pani działalność?


To był czas, kiedy przy zdawaniu papierów trzeba było mieć świadectwo moralności, które wydawała milicja, a dostawało się w kopercie zamkniętej, opieczętowanej. Co tam było napisane, to nie wiem.

  • Czy była pani represjonowana jeszcze w jakiś inny sposób po wojnie?


Trudno powiedzieć. Przychodził do mnie ubowiec jak byłam na Śląsku i mówił do mnie tak: „Proszę pani, ja wszystko o pani wiem”. Mówię: „A co pan może o mnie wiedzieć?”. – „Że pani jest oficerem Armii Krajowej”. – „O, to pan dużo wie”. Ale nie miałam bezpośrednich szykan. Pracowałam, ale przypuszczam, że byłam stale pod obserwacją. Aha, przepraszam, miałam dwa razy rewizję w mieszkaniu. Była taka historia, że moja siostra wyjechała za granicę nielegalnie i później wróciła. Przyjechała z całą grupą z Armii Andersa i przywiozła mi [ich] do mieszkania. To było widoczne. Po ich wyjeździe – bo też przez zieloną granicę wrócili z powrotem – to dwa razy mi rewizję robili. Całe szczęście, że nic nie miałam akurat wtedy. Jeden z nich był instruktorem szybownictwa w Białej Podlaskiej, przed wojną był szybowcowy ośrodek szkoleniowy i miał książeczkę lotów, zostawił u mnie. Ale gdzieś to wyniosłam, nie pamiętam… na strych chyba wyniosłam… i całą walizeczkę zdjęć z Oświęcimia zaraz po wyzwoleniu. W tej walizeczce wyniosłam i nie miałam w mieszkaniu, tylko na strychu. Oni tego nie znaleźli.

  • Proszę mi na zakończenie powiedzieć, czym dla pani jest Powstanie dzisiaj, po sześćdziesięciu latach?


Po Powstaniu byłam rozczarowana bardzo. Jak się zawiązał ZBoWiD, odpowiedziałam, że do ZBoWiD-u się nie zapiszę, nie ma mowy. Tam było strasznie dużo ubowców. Powiedziałam, że z ubowcami w jednym szeregu nie będę na pewno. Ale ponieważ byłam dobrym pracownikiem, pracowałam w ministerstwie… ale nie, dlatego że budowałam Polskę Ludową, tylko po prostu nie umiem inaczej pracować. Co robię, to robię z pełnym zaangażowaniem, ale do partii oczywiście nie należałam. Kiedyś wzywa mnie pani personalna i mówi: „Dlaczego się pani nie zapisze do partii?”. Mówię: „Wie pani, moi rodzice nigdy nie byli politykami, nigdy się nie interesowali polityką, nigdy nie należeli do żadnej partii. Mnie to nie interesuje po prostu”. – „Ale pani nie chce awansować?”. Mówię jej na to tak: „Wie pani, gdybym awansowała ze względu na swoje zdolności umysłowe, to bym może skorzystała z tego. Ale jeżeli mam awansować, dlatego że należę do partii, to dziękuję bardzo, ale nie. Mnie wystarczy to, co mam”. Ale to jedna rozmowa taka była, więcej już nie rozmawiała ze mną na ten temat. Tak że jakoś przebrnęłam przez ten komunizm, ale powiedziałam, że do ZBoWiD-u się nie zapiszę. Nawet dużo moich znajomych zapisało się, ale ja powiedziałam, że nie. […]

  • Czy żałuje pani, że brała udział w Powstaniu?


Nie, na pewno bym jeszcze – mając dzisiejsze lata – gdyby było Powstanie, to też bym wzięła udział, dlatego że to jest obowiązek, to nie jest przygoda, to jest obowiązek.

Warszawa, 8 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Maria Jaskólska Pseudonim: „Źródłowska” Stopień: sanitariuszka Formacja: Brygada Dyspozycyjno-Zmotoryzowana „Koło” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter