Maria Koczwarska „Mała”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Koczwarska dawniej Nowakowska, urodziłam się 23 czerwca 1928 roku w Warszawie, mieszkałam na ulicy Chełmskiej, do szkoły chodziłam do sióstr na ulicy Chełmskiej. Byłam w szkole, kiedy wybuchła wojna, z tym że moja szkoła została zbombardowana, było tylko dwa dni, bo jeszcze następnego dnia rodzice mnie tam zaprowadzili, czy będzie coś, nie było zajęć. Tak się skończyła na początku moja edukacja w 1939 roku.
Rodzinę miałam dosyć liczną, mieszkaliśmy na ulicy Chełmskiej, rodzice moi mieli domek, ojciec był ogrodnikiem, miał jeszcze pewien plac, na którym pracował. Co mogę jeszcze powiedzieć. Jak wojna wybuchła, to 4 września dom nasz został zniszczony, potem zaczęły się komplikacje, przemieszczanie do znajomych, kuzynów. W późniejszym okresie czasu, nie umiem powiedzieć dokładnie, jak to długo trwało, ale dostaliśmy mieszkanie z dwoma jeszcze rodzinami w willi Narutowicza na Parkowej. Mieszkałam do 1943 roku w willi Narutowicza. Muszę powiedzieć, że byłam w tym roku po wielu latach zobaczyć – zmieniła się, z łezką w oku popatrzyłam, bo tam przeżyliśmy właśnie do 1943 roku i wyrzucili nas Niemcy. Po wyzwoleniu potem były bloki wojskowe, była nawet ulica zamknięta, nie byłam, dzieci zrobiły mi kiedyś taki spacer, pojechaliśmy tam, nawet wdrapałam się na płot, żeby zajrzeć, jak to wygląda, popatrzyłam sobie, takie miłe trzy lata spędziłam w tym domu. Muszę powiedzieć taką dygresję: mieszkał z mamą chłopak, Edmund Szymkowski, którego mamę spotkałam w Powstanie. Jak zawieźli nas do Pruszkowa, ona się zaopiekowała mną, bo w takich magazynach z narzędziami w Pruszkowie, bo to było kolejowe czy coś takiego, obóz taki, to nawet znaleźli taką budkę z narzędziami, byłam ranna w kolano, mnie umieścili na wierzchu, nie gdzieś na podłodze tylko tam, taka byłam wyróżniona, to spotkałam, bardzo było to miłe. Dowiedziałam się, że syn tej pani, która mieszkała, brał udział w Powstaniu, potem w 1944 roku wrócił ze Stanów, taka dygresja, co się działo.

  • Przejdźmy do czasów okupacji, jak pani pamięta ten czas? Mieszkała pani w wilii na Narutowicza.

Tylko do 1943 roku. Jak mieszkaliśmy do 1943 roku, to potem chodziłam do szkoły, gdzie w części budynku (to bardzo był duży, ładny budynek, stary, [prowadzony] przez siostry) siostry miały jakiś zakład dla młodzieży, dla dziewcząt, nie wiem, czy psychicznie chorych, bo też takie były. Były dwie czy trzy sale, myśmy się spotykali, [to znaczy] pewne grupy na lekcjach. Tak ze dwa lata jeszcze chodziłam na lekcje, potem Niemcy w ogóle zabronili. Myśmy mieli takie zajęcia niby ogólne podstawowe, jakby się teraz powiedziało, bo to były moje pierwsze lata szkoły, z tym że też tak trochę siostry… Jakieś miałyśmy porozkładane gałganki, maszyny, że szyjemy, a była na przykład lekcja historii, siostry tak to robiły. Ale to było krótko, dwa lata, bo jak nas Niemcy wyrzucili, to już przeniosłam się dalej, nawet jakiś czas jeździłam, bo potem dostaliśmy mieszkanie w dzielnicy żydowskiej, to znaczy wybrali moi rodzice, jak nas wyrzucili, na Muranowie, Muranów [Muranowska] 14 mieszkaliśmy, stamtąd też jakiś czas jeździłam do szkoły. To byłoby tyle do Powstania Warszawskiego.

  • Z czego państwo się utrzymywali w trakcie okupacji?

Mój ojciec był ogrodnikiem, a rodzice moich rodziców, to znaczy mamy, mieli kawałek ziemi w Pyrach. Ojciec zaczął się zajmować sprawami taki rolnymi, coś sadził, z tego żeśmy żyli.

  • Sprzedawał to?

Tak, coś, a w większości kwiaty, bo był ogrodnikiem, w ogóle się zajmował, miał specjalizację, jak tam mieszkaliśmy, to miał specjalizację kwiaty. Był takim specem od szczepienia róż, a ze względu na to, że róże nie miały po Powstaniu [po wybuchu wojny? – red.] wielkiego powodzenia, to jakiś czas zajmował się pietruszką czy marchewką, czy jakimiś buraczkami. Potem to już też zaczął troszkę ogrodnictwo prowadzić.

  • Jak pani pamięta czas okupacji oprócz szkoły?

Pamiętam go bardzo tragicznie, bo jeszcze wydarzyła się taka sytuacja: miałam rodzinę, miałam dwóch braci, pięć sióstr, w 1942 roku w łapance mój brat został zabrany do Oświęcimia. Siedział do 1944 roku. W jakiś sposób go zwolniono w sensie zdrowotnym, były pisane listy w języku niemieckim, jak się coś źle napisało, to prosił, żeby nie pisać, a jak wrócił, to dowiedzieliśmy się, że dostał jakieś poważne historie, bo wisiał ileś godzin, jak źle był zaadresowany list, pisany był po niemiecku kilka słów na jakimś takim druczku. Jak wrócił brat, to było wielkie szczęście, z tym że w międzyczasie mieliśmy jeszcze przykrą historię, bo zmarła jedna z moich sióstr, później druga była złapana, też ją mieliśmy, towarzystwo, że tak powiem, starsze rodzeństwo musiało prysnąć w różne strony, z mamą się kręciłam raczej w Warszawie, takie dosyć zagmatwane, trudne [historie].

  • Czy pani rodzeństwo było w jakiś sposób związane z konspiracją?

Tak, siostra, brat.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Nie za wiele mogę powiedzieć. Ada była w zgrupowaniu 104. Ona była w Śródmieściu. Brata mojego i siostrę zabrali od razu, jak Niemcy weszli w Powstanie, w naszym domu na Muranowskiej, wyrzucali wszystkich, nie wrócili w ogóle z obozu. Wywieźli, tak jak wywozili ludzi. A podczas Powstania Warszawskiego…

  • Jeszcze chwilę, do Powstania zaraz dojdziemy. W taki razie pani była młodą dziewczyną, jak wyglądało pani życie codzienne, co pani robiła?

Trochę próbowałam chodzić do szkoły, z tą szkołą było w kratkę, bo były zajęcia lub ich nie było. Poza tym w okresie letnim staraliśmy się jechać do Pyr, gdzie pracowaliśmy, że tak powiem, przy produkcji warzyw i jarzyn, bo ogrodnictwo to później dopiero wypadło. Tak dzień po dniu przebywał dosyć kłopotliwie, bo myśmy się w ogóle mało spotykali w domu z rodziną ze względu na to, że siostra, brat byli poszukiwani, to wszystko, powiedziałabym, było tak trochę chaotycznie. Spotykaliśmy się gdzieś u kogoś czasami, żeby zobaczyć, nie umiem jakoś lepiej powiedzieć na ten temat, było to bardzo trudne. Nie myliśmy się, jak nam zniszczyli mieszkanie, to przenieśliśmy się na Hożą do kuzynów. Jako dziewczynka mała, z lalką dosłownie, przeżyłam dramat ogromny, bo była młodsza dziewczynka, kazano mi oddać moją laleczkę ukochaną, płacz był jeszcze większy, jestem beksa w ogóle, beczałam cały czas, taka beksa.

  • Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu?

Warszawa, mogę powiedzieć, że była ogromnym szokiem – jak przyszliśmy, jak się udało ujść z życiem, jak się zobaczyło dom, w którym nie było nic, wisiały kawałek firanek, czegoś kawałek, a dom zrujnowany, niema co, akurat weszliśmy, jak zbombardowali nasze mieszkanie. Potem na ulicy Parkowej, jak się [życie] zaczęło organizować, to gdzieś się coś kupowało. Wiem, że były zbite skrzynie i zrobiony z nich tapczan, na to jakiś materac się kupowało, mamusia jeszcze z domu, z tych ruin coś wygrzebała, było urządzenie bardzo skromne, powiedziałbym, ubogie, bo nie było mebli. Później, jak się przenieśliśmy na Muranów, to już tu upłynęło kilka lat, to się coś kupiło, jakiś stół, jakąś szafę w jakiś sposób, żeby do człowieczeństwa doprowadzić mieszkanie, w ogóle bardzo takie prymitywne, trudne.

  • A Niemcy?

Mnie Niemcy nawet złapali, któregoś razu poszłam na jakiś bazarek, z tym że miałam rękę na temblaku. Mówiąc szczerze, właśnie siostra Ada, która była w 104. zgrupowaniu, w Gross-Rosen (już nie żyje, znaczy wróciła po wojnie, ale wiele lat nie żyje), ona się zajmowała bibułą i nawet mnie dano kiedyś, żebym poszła, zaniosła. Przechodziłam przez jakiś bazarek gdzieś do kogoś, a miałam rękę na temblaku. Jak mnie złapali, a byłam iluś letnią osobą, bardzo się bałam, ale miałam to w gipsie jakoś tak wsunięte, przeszłam, zobaczyli, że mam rękę chorą, to mnie przesunęli, poszłam dalej, sprawę załatwiłam. To taki miałam jeden moment, powiedziałabym, wykorzystano mnie wtedy w taki sposób. Mama, jak się dowiedziała, to nawet siostrę skrzyczała: „Takie dziecko angażujesz do takich spraw”.

  • Widziała pani jakieś egzekucje, łapanki?

Przeżyliśmy dramat straszny, kiedy wybuchła wojna żydowska.

  • W powstanie?

Nie, przed Powstaniem w 1944 roku, bo mieszkałam na Muranowskiej vis-à-vis getta, była ulica przedzielona do połowy, wtedy tam się odbywały dantejskie sceny. Patrząc z okien, widzieliśmy tragiczne [obrazy], jak płonie dom i kobieta wyrzuca małe dziecko, wyskakuje w płonące rzeczy. To widziałam. Z płaczem, szlochem przybiegałam do mamy, tym niemniej wchodziło się na najwyższe piętro patrzeć, co się dzieje. Mimo zgrozy to młodzież, starsze osoby też chodziły, patrzyli. Miałam taki tragiczny właśnie moment [przed oczami]. Wiem, że ogromnie to przeżyłam, mama się tuliła do mnie, opowiadała, że nie wolno mi wchodzić. Potem nas stamtąd Niemcy też wyrzucili, do Powstania byliśmy, stała policja i Niemcy, legitymowano nas, czy idziemy do własnego domu po tej jednej stronie. Potem miałam jeszcze taki tragiczny jeden przypadek, na ulicy widziało się tych biednych ludzi zmaltretowanych, zapłakanych, brudnych, z tobołkami przesuwali się, znaczy wyszli z pięter domu, myśmy mieszkali na parterze, chodziliśmy do znajomych na trzecie piętro po prostu. To wyglądało tragicznie.
Miałam taki moment, że jak szłam do szkoły, to się omijało, bo nie można było iść Sapieżyńską, tak jak jeździły tramwaje, tylko przez Franciszkańską dookoła obchodziło się do placu Zamkowego, dopiero tam można było wsiąść. Chodziłam do szkoły na dół na Chełmską do sióstr i jeszcze był taki moment, to było jakoś na wiosnę, kwiecień chyba wtedy był, kiedy była ta wojna. Przeszłam, w pewnym momencie na ulicy przy kościele Bożego Jana, na ulicy był tłum ludzi, wyciągali z kanałów Żyda. On wyszedł, i, z przeproszeniem (grupa ludzi się zatrzymywała, przechodzili, bo to był taki trakt), […] on miał ściągnięte desu, brudne desu. Jak to zobaczyłam, powiedziałam, że nigdy bym tego nie zrobiła, że go wyciągnęli z kanału – jak to można wejść do takiego kanału, nigdy bym tego nie zrobiła. Z płaczem pobiegłam do szkoły, mówiąc szczerze, próbowano coś ze mną rozmawiać na ten temat, uspokajać. Wróciłam, w ogóle była tragedia, ze dwa czy trzy dni nie wychodziłam z domu, mówiąc szczerze. Jak się zdarzyła taka sytuacja, to sobie dopiero przypomniałam, z tym że nie używam słowa nigdy od tamtej pory.
  • Szła pani kanałami?

Tak, ale powiedziałam, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, takie upodlenie człowieka, co prawda jest roznegliżowany, trzęsie się, efekty są poniżej.

  • Przejdźmy w takim razie do Powstania. Jak to się stało, że pani brała udział w Powstaniu? Czy pani była w konspiracji?

Mówiąc szczerze, nie byłam w konspiracji. Mieliśmy takie harcerstwo ciche, uczyliśmy się takich drobnych przygotowań w razie pierwszej potrzeby, jak to normalnie w harcerstwie. Do domu, w którym mieszkałam na Muranowskiej, przyszły dwie młode osoby oddelegowane od Królowej Jadwigi (nota bene później chodziłam do Królowej Jadwigi), dziewczyny, które zrobiły maturę w danym roku, one zorganizowały punkt sanitarny. Znów ktoś miał mieszkanie trzypokojowe, duże zorganizowaliśmy, do tego się włączyłam, z tą grupa przeszłam całe Powstanie, z tymi dziewczynami. Taką pierwszą osobę poważnie ranną, to przyszłyśmy z jedną z tych dziewcząt, z Ireną, teraz Irena Komorowska się nazywa, przeniosłyśmy ze Stawek, bo na Stawkach był pociąg pancerny, który ostrzeliwał, na Stawkach były magazyny niemieckie, w których była żywność wojskowa, bardzo zresztą dobra, bo były puszki z jakimiś kaszankami, w każdym razie można było brać. A myśmy poszły po tą dziewczynę i obie żeśmy przytaskali. Chyba w 1945 roku spotkałam ją na Nowym Świecie, idąc, ona żyła, przeżyła. Ale nie miałam dalszych kontaktów. Stamtąd, jak już Niemcy zajmowali tą część, to przenieśli nas na ulicę Mławską. Na Mławskiej zorganizowaliśmy drugi punkt, który był do któregoś sierpnia, nie powiem, został zbombardowany, potem przenieśliśmy ten punkt na ulicę Podwale, z Podwala już wyszliśmy kanałami do Śródmieścia.

  • Co pani dokładnie robiła w tych punktach sanitarnych?

W punktach sanitarnych przede wszystkim obmywało się pobrudzone rzeczy, spróbowało się założyć jakiś prosty opatrunek, najprostszy, one były te dwie panie, dziewczyny przygotowane bardziej, im (w ramach tego) pomagałam.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Z nimi przy tym szpitalu, nigdzie, bez rodziny, bez nikogo już.

  • Pani rodzice się nie buntowali?

Nie, moich rodziców nie było, bo byli w Pyrach, a domu już nie było, bo był zniszczony, stamtąd nas Niemcy wygrużyli, dlatego punkt, który był w tym samym budynku, został przeniesiony ze względu na niebezpieczeństwo, bo obstrzeliwali, myśmy tak już później z grupą właśnie, po włączeniu do zgrupowania „Czata” wędrowali, z grupą „Czaty”.

  • Jakie były nastroje wtedy wśród pani kolegów i koleżanek?

Powiedziałbym, sympatyczne. To byli młodzi ludzie, sympatyczni, odwracający sprawę od takich humorów wisielczych, bo cieszyli się, próbowały być jakieś miłostki, ja nie, bo jeszcze wtedy byłam za mała, żeby ktoś na mnie patrzył ciekawiej. W każdym bądź razie była grupa ludzi sympatycznych, z ogromnym poczuciem humoru, bo na przykład śmieszna rzecz, ale jak przyszliśmy do Śródmieścia, to właśnie idziemy z jednym z takich młodych kolegów, jest na chodniku grób, Jurek mówi tak: „Oj, chciałbym mieć taką piękną mogiłę”. My mówimy: „Nie wygłupiaj się, nie opowiadaj”. Miał taką mogiłę, że go nie znaleziono na Wilanowskiej, był tam. Takie trudne, ale miał poczucie humoru, było sympatycznie. Przyznam się szczerze, że miałam do czynienia z inteligentnymi [kolegami]. To nie było tak, osoby, które się kręciły, to były takie myślące sensownie, ja, powiedziałabym, taka siusiumajtka, może najmniej z nich brałam udział, ale były sympatyczne osoby. Potem jeden z kolegów, byliśmy na Franciszkańskiej, w pewnym czasie byliśmy zgrupowani razem z Batalionem „Zośka”, jeszcze były takie kontakty z tym batalionem, stamtąd było kilku kolegów aktorami, później się spotykało, ciekawe osoby wyszły z tego. To było dla mnie trudne. Nie lubię mówić, po raz pierwszy tak opowiadam, nawet niewiele mówię swoim dzieciom. Pewnie psychicznie byłam nieprzygotowana, to było za ciężkie dla mnie, tak szarpie troszkę tę rozmowę.

  • Może pociągnijmy ten wątek. Mówi pani, że byli ciekawi ludzie, bo oprócz walki musieliście też odpoczywać, rozmawialiście ze sobą, jak wyglądały te wasze spotkania?

Najczęściej były to spotkania na schodach w wejściu do piwnicy. W piwnicach były osoby cywilne, które zajmowały daną kamienicę. Myśmy [odpoczywali] na schodach, gdzieś na parterze, nawet na górze, na pierwszym piętrze, na przykład, jak na Mławskiej byliśmy, to zaproponowała pani, żeby do niej pójść, położyć się spać, bo tak było na siedzący. Jak by mnie ktoś spytał, co jadłam, to nie wiem, ale chyba coś jadłam, bo przeżyłam; jak było, nie wiem; gdzie spałam, nie wiem. Kiedyś nam zaproponowano na pierwszym piętrze (oczywiście balkon piękny, który był poszerzony z powodu wybuchów i zniszczenia), myśmy na jakiejś pościeli, kanapach mogli się położyć w ubraniach, przespać, takie były noce. Ktoś nas zapraszał. Tak to się kręciło koło tych osób, jak ktoś miał czas, to mógł się położyć.
Jeszcze taki moment, który sama osobiście przeżyłam, to był moment, kiedy na Mławskiej był na parterze trzypokojowy lokal, tam był zorganizowany szpital, dosyć dużo było osób, chyba z dziesięć w tych trzech pokojach. W pewnym momencie przywieźli młodego człowieka, on wtedy był bardzo poważny, bo pewnie miał ze trzydzieści lat, który miał całą masę dziurek w ciele od granatnika, był jakiś taki przysypany pyłem, bo oni zbombardowali. Była tego typu historia, że trzeba było [podawać] jakieś leki, których nie było. Ktoś przyszedł z jakichś młodzieńców z naszego zgrupowania, szedł na ulicę Podwale, tam była jak gdyby taka apteka większa, do której można było brać, w ogóle była apteka w pobliżu, tam się chodziło, do kogoś miałam się zgłosić po leki. [Szłam] z tym młodym człowiekiem, oni powiedzieli: „To weź tą małą, ona pójdzie, to ją przeprowadzisz − bo to piwnicami się przechodziło − to ja przeprowadzisz”. Myśmy weszli, poszliśmy do drugiej piwnicy w budynku, bocznej, żeby przejść dalej, bo był przekop, w tym momencie zbombardowali ulicę Mławską, gdzie byliśmy. Oczywiście się wróciłam, już nie poszłam tam, młodzian poszedł, powiedziałam, że nie pójdę ze strachu, wróciłam zobaczyć, czy są te koleżanki. Obie żyły, była lekarka, której nie było, już zginęła tam, wynieśli tego człowieka, który, jak wchodziłam, go położyli, on był cały upylony, beżowy, gdzieniegdzie było widać krew. Jedna z koleżanek zaczęła próbować coś z nim robić, ktoś zabrał (bo jeszcze była jakaś grupa), można powiedzieć szumnie, trochę amunicji, one [pociski] zaczęły wybuchać, stamtąd nas wyproszono, żeby się wynieść, tego człowieka przetransportować, nie wiem gdzie. Myśmy już znów następny taki szpital na Podwalu próbowały zorganizować, Podwale chyba numer4, a co się stało z tamtym, to już nie wiem.

  • Jak pani pamięta cywili?

Byli sympatyczni, miałam mały kontakt, ale nie to, że były jakieś nieporozumienia, ktoś mógł coś dać, właśnie zaprosić, możecie pójść, jak się nie boicie, to możecie się przespać, a jakie wyżywienie było, nie wiem, chyba, nie wiem. Od razu nie wiedziałam, czy coś było do jedzenia, nie wiem, na temat tego typu to nie powiem nic, bo nie wiem. A poza tym upłynęło lat ileś, nie starałam się tego bardzo powtarzać i rozmyślać na ten temat, bo mój pan małżonek jako mężczyzna czasami jeszcze sobie opowiada, jak tam coś, a ja nie. Po prostu chciałam jak gdyby wyrzucić z siebie tę gehennę.

  • Ulica Podwale, pani z koleżankami zakłada punkt sanitarny.

Tak, jakiś lekarz jeszcze dołączył, to było po tym wybuchu na Podwalu, bo to był koniec już sierpnia.

  • Pamięta pani, jak wyglądało zakładanie takiego punktu?

Jak myśmy przyszli, to były już łóżka, już coś było, bo Podwale, na tym skwerku wybuchł czołg, ale dużo wcześniej, czołgu nie było, a oni prawdopodobnie już przygotowali. Jeszcze był na ulicy Długiej duży szpital, co go [później Niemcy] spalili. Myśmy jeszcze niektórych chorych odwiedzały, mieliśmy jakieś dyżury, do mycia czy coś takiego, bo tutaj był mały [punkt] i tak jak gdyby pierwsze osoby przychodziły, tam organizowano, coś robiono, a jak było coś, to oni do tego szpitala, który był w podziemiach. Po Powstaniu w pewnym okresie czasu, niedługim, postarałam się przebrnąć na Muranów [sprawdzić,] czy u nas coś ocalało. Nota bene nic nie było, wieszak wisiał w przedpokoju, laseczka ojca. Natomiast zaglądnęłam, tylko widziałam na łóżkach zwęglone ciała, zajrzałam tak przez okienko, absolutnie – to były takie straszne rzeczy.
A na Podwalu to już porucznik „Jagoda” z „Czaty” organizował przejście kanałami, przechodzili kanałami na Żoliborz, to było mówione szereg razy, że jak będzie taka sytuacja, to będziemy iść. W pewnym momencie, to był koniec sierpnia, który dzień, nie powiem (w jakimś kalendarzyku to jest, znaczy takim już [wspomnień] zebranych nie przeze mnie, tylko przez Szczypiorskiego, który był z nami w zgrupowaniu, on się bawił tym, kilka książek napisał), to powiedziano nam, że prawdopodobnie będziemy wychodzić kanałami i będziemy brać tych rannych, którzy będą mogli iść, bo nie będzie się nieść. Dobrze byliśmy tak przygotowani. Pewnego razu wieczorem powiedziano, że będziemy wychodzić, wychodziliśmy. Każda z nas miała pod opieką kogoś, co można. W pierwszej wersji to było to, że przejdziemy przez plac Bankowy, będą robić drogę nam, pójdzie wojsko, bo byli Niemcy, że przejdziemy. Całą noc trwała kotłowanina, nie udało się przejść, bo kto przeszedł, to Niemcy go od razu wykończyli. Doszli do wniosku, już świtało, kiedy myśmy weszli na Długiej przy placu Krasińskich, tam gdzie jest tablica, do kanału. Z osobą jakąś weszłam, szliśmy. To też była… Jak właśnie wchodziliśmy do tego kanału, to stanął człowiek, którego widziałam, trudno powiedzieć [kim był]. Z tym że szliśmy dość długo, zabłądziliśmy, w pewnym momencie mówiono, żeby iść cicho, bo to szmer, wody było tak gdzieś do pół kolan wtedy, bo to już był koniec, nie było wody. Ktoś mówił, żeby iść cicho, w pewnym momencie podnosił rękę i zatrzymywaliśmy się, słychać było niemieckie rozmowy, otwarta klapa. Jak to się uciszyło, głos się oddalił, to pojedynczo przechodziliśmy. Wyszłam na Nowym Świecie na Chmielnej. Potem nas przyjęto w takim punkcie sanitarnym Chmielna 26, wymyłyśmy się, dano jakąś garderobę. Później byłam na Złotej.

  • Jak było w tych kanałach, jak pani to pamięta?

Trzymaliśmy się za ręce, w pewnym momencie, jak są takie ścieki, to woda spływała, było to nieprzyjemne. Z tym że pamiętam, byłam taka ściśnięta w sobie, trzymałam za ręce, mówiłam: „Byleby od razu”. Osoba, która szła ze mną, którą niby próbowałam trzymać za rękę, tą prowadzącą, bo ktoś był przede mną, to mówił: „Co ty tak mówisz, byle prędzej?”. [Chciałam, żeby] jak stukną, to żeby człowiek od razu nie musiał pić tego. Bałam się, że jak rzucą wiązkę granatów, to żeby się człowiekowi coś zdarzyło, żeby nie [musiał cierpieć], tylko powtarzałam: „Byle prędzej, byle prędzej”. Nic więcej nie wiem. Strasznie taka skulona w sobie, z przerażeniem. Było to bardzo niemiłe, jak ta woda leciała tak z boku. Ale właśnie porucznik „Jagoda”, taki bardzo dowcipny lwowianin, zaciągający, taką śpiewną miał wypowiedz, to mówił: „Nie bójcie się, dobrze będzie”. Tak się nikt nie odzywał, tylko pod nosem sobie mruczałam: „Byle prędzej”. Tak doszliśmy. Potem byliśmy na Złotej jakiś czas, nas tak przesuwano, bo [rozdzielano] tak, jak były możliwości. Okazało się, kiedy poznałam tego pana Romana, że to on był podobno w tym samym budynku na Złotej, ale myśmy nic w ogóle o sobie nie wiedzieli. A potem stamtąd wędrówka przez Nowy Świat koło BGK, gdzie była potworna barykada, po której trudno było przejść, przesuwaliśmy się. Pojechaliśmy na ulicę Wilanowską, na dół. Później na Okrąg. Niemcy nas z Okrąg zabrali do Pruszkowa.
  • Jak pani pamięta ostatnie dni Powstania, jakie były nastroje wśród Powstańców?

Mogłabym powiedzieć – będzie to wyglądało banalnie – [było] normalnie, tak jak coś potrzeba, to idziemy tu, robimy tu, słuchajcie, idziemy. Też każdy był taki zamknięty raczej, to tak określam, nie było jakichś takich gawęd, rozmów, już wtedy nie. Już byliśmy tacy − co będzie dalej, jak będzie dalej. Jeszcze z Okrąg była taka sytuacja, mieliśmy taką nadzieję, że się coś wydarzy, bo przyszło wojsko z armii Berlinga, wiedzieliśmy, że będzie, bo jakaś taka łączność, znaczy do mnie to dotarło, jako do takiej siusiumajtki, bo osoby inne inaczej się interesowały, młodzież taka typu wojskowego. Muszę powiedzieć, że już mieliśmy pewną nadzieję, że będzie [pomoc ze strony Rosjan]. Myśmy byli w piwnicy, też mieliśmy szpital zorganizowany, bo w tej grupie osób wędrowałam, to była tego typu historia, że Niemcy weszli na parter, znów granatami rozbijali, rzucali granaty do piwnicy. Nam się udało, jedną częścią strony wyszliśmy, poszliśmy na ulicę Wilanowską, na dół. Na ulicy Wilanowskiej, ale to już nas Niemcy wyprowadzili, Niemcy tam byli, na ulicy Wilanowskiej w takim jakimś magazynach jarzyn, wiem, że suche jarzyny były, też nas ustawili pod ścianą, też taki był moment, to samo słowo powtarzałam − byle prędzej. Były jarzyny takie jakby suche, rozsypane, taka różowa galaretka, kazali nam stać pod ścianą, z karabinami, myśleliśmy, że tu będzie, że nas zabiją, ale to jakiś czas tak myśmy stali. Stamtąd nas wywlekli, później do Pruszkowa, nie wiedzieli, co mają zrobić z tą grupą osób.

  • Ile tam było osób?

Nie umiem powiedzieć, ale dużo, ze trzydzieści, czterdzieści z naszych zebranych osób. To znaczy myśmy się znów starały trzymać. Wtedy to był jeszcze z nami jeden lekarz, „Wodołaz” miał taki pseudonim, on był też razem z nami. Znaczy na Podwalu był, potem był z nami na Wilanowskiej, z nami był w grupie.

  • Skąd się wziął pani pseudonim?

Po prostu z powodu tego, że byłam mała, najmniejsza, z powodu wieku, tak wzrostem to nie, bo byłam taką, znaczy wzrost miałam chyba podobny do teraz, niewiele chyba już urosłam, „Mała”, bo mała.

  • Czy miała pani kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?

Absolutnie nic.

  • Ktoś z pani rodzeństwa też był w Powstaniu?

Była moja siostra w zgrupowaniu 104.

  • Gdzie ona walczyła?

Ona była w Śródmieściu, potem dostała się do Gross-Rosen, tam była.

  • Jak wyglądały dalej pani losy, obóz przejściowy w Pruszkowie, co się działo dalej?

Obóz przejściowy w Pruszkowie.

  • Była pani ranna?

Tak, byłam ranna w kolano. To już była taka, powiedziałbym, historia zabawowa, można powiedzieć, bo ta moja rana w kolano nie była duża, miałam odłamek, mam go dotychczas, taki nieduży, nota bene taki punkcik. Jak dostaliśmy się do Pruszkowa, to byliśmy raz w jednym baraku, który był przejściowy, oni wysyłali ludzi do obozów czy gdzieś dalej, ciężej chorych wysłali pod Warszawę, w okolice pruszkowskie wysyłali. Oczywiście z powodu, że miałam to kolano chore, to myśmy jeszcze z tymi dwoma koleżankami, z którymi się zaprzyjaźniłam (one się mną opiekowały, jako starsze uważały za obowiązek opiekować się mną), poszłyśmy na tą komisję, do której był ogon, pan doktór przyjmował, okazuję się, że przyjmował pan doktór nasz znajomy. Chodziło nam o to, żeby nas nie wywieźli gdzieś dalej, tylko gdzieś na teren [okolic] Warszawy, żeśmy z nim rozmawiali, nie bardzo miał ochotę, był sam przerażony, jak teraz myślę, ale nas przesłał na barak chyba drugi, tak to się nazywało, gdzie są ciężko ranni. Irena była ranna też, Halina troszkę, ja, [on nas] przesłał na ciężko rannych. Na tym baraku ciężko rannych spotkałam swojego brata, który był, tylko nie wiedziałam, on tam pracował jako sanitariusz, a sanitariusz, dlatego że mu z pieluszki jakiejś zrobiono tą opaskę, bo on nie był sanitariuszem, narysowano jakąś znów, on pomagał ładować chorych na wózki, bo przyjeżdżali gospodarze wozami chłopskimi. Była znów niemiecka komisja lekarska, która robiła czystkę, codziennie wysyłała transporty widocznie, jak mieli tych ludzi właśnie, do szpitali czy [gdzieś] tam. Pomógł mi mój braciszek, który był dużo starszy ode mnie, bo między nami była spora różnica, około osiemnastu lat, on był dorosłym człowiekiem, zresztą już żonaty był wtedy. On jako sanitariusz powiedział do mnie: „Wiesz – bo jeszcze oni przesyłali, że mogę wyjechać do Częstochowy czy gdzieś dalej – jakby ci udało się tu blisko, to byś mogła wrócić do rodziców, do Pyr”. Z Pruszkowa można dojść, już byłoby blisko, że tu byłby jakiś ewentualnie… On był pod tym względem zorientowany. Powiedział mi taką rzecz, że jak Niemcy mieli przygotowaną listę, gdzie ci wyjeżdżają do tych bliskich miejscowości na jakieś leczenie, znaczy ci ludzie, mój braciszek powiedział: „Nie wszyscy się zgłaszają, posłuchaj, jak będą czytać listę, ktoś się nie zgłosi, podaj się, że to ty”. Dopiero za drugim czy trzecim razem jak takie furki z chorymi, podałam nazwisko, oczywiście bojąc się potwornie, muszę powiedzieć, włosy mi pewno dęba stały, poszłam. W związku z tym przeszłam za bramę z ludźmi, znaczy na tych furkach, siedziałam na furce z powodu nogi, wyjechałam na cudze nazwisko, czyje, nie wiem. Mój pan braciszek wyszedł razem z tą grupą jako opiekun tej grupy, jakiegoś [rannego] prowadził. Zaprowadził do jakiegoś lokalu osoby, a myśmy w dwójkę wrócili, poszukaliśmy rodziców.
Skończył się pobyt mój gehenny powstaniowej, do Pyr wróciliśmy − on i ja. Ale dzięki temu, że jego spotkałam, bo tak to bym, nie wiem… Tamte moje dwie koleżanki pojechały pod Częstochowę czy gdzieś, też później już wędrowały jak mogły do Warszawy, urządzały się.

  • Co dalej było z panią, państwo mieszkali z rodzicami w Pyrach?

W Pyrach wynajmowaliśmy u kogoś mieszkanie, bo nie było żadnych zabudowań, tam mieszkaliśmy. Stamtąd zaczęłam, po wyzwoleniu tak można powiedzieć, chodzić do Gimnazjum Królowej Jadwigi, chodziłam do 1950 roku.

  • Tam pani mieszkała?

Tam mieszkałam z rodzicami, przebrnęłam to życie. W międzyczasie spotkałam pana Romka w 1949, w 1950 wzięliśmy ślub, pan Romek już ze mną wędruje do dziś.

  • Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania albo tamtego czasu?

To znaczy powiem, że to była makabra, zadanie bardzo trudne. Chodzę na cmentarz na Powązki, teraz bardzo rzadko, bo mam różnego powodu kłopoty zdrowotne, do kilku znajomych stawiam świeczkę. Widzę twarz takiego miłego chłopaka, „Kruka”, czarny był, przystojny, fajny mężczyzna, idę, tak sobie porozmawiamy czasami. Do kogoś innego też, ale rzadko już się teraz zdarza, bo nawet jak dojadę, to przejście do zgrupowania i do „Zośki”, bo część z „Zośki” są blisko siebie, to jest daleko od bramy. Tak to wygląda.




Warszawa, 17 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Maria Koczwarska Pseudonim: „Mała” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Czata 49” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter