Maria Raś-Grabowska „Kazimiera”
- Co robiła pani przed pierwszym września trzydziestego dziewiątego roku?
Studiowałam na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, na wydziale prawa.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Właściwie my się tego spodziewaliśmy. Wszędzie był już taki nastrój, że skończyłam kurs PCK i dostałam stopień ratownika. Spodziewaliśmy się, był tego rodzaju nastrój, w ogóle w Europie, że wiedzieliśmy, że coś [się] stanie. Pierwszego września już byłam na punkcie sanitarno-odżywczym we Lwowie, na Dworcu Głównym, jak pierwszy raz nas bombardowali. Tam byłam do dziewiątego września, już po zbombardowaniu naszego miejsca postoju i przenieśli nas do szpitala wojskowego. Siedemnastego września wezwali nas do dyrekcji straży pożarnej i tam odczytali rozkaz demobilizacji. To był szok, ponieważ Lwów się bronił. Przecież Niemcy do Lwowa nie wkroczyli. Dopiero po kilku dniach, około dwudziestego, wkroczyły wojska sowieckie. Wezwali wszystkich oficerów rezerwy, tam przecież byli wszyscy: lekarze, inżynierowie, profesorowie, czyli nasz kwiat, że tak powiem. Ale właściwie, jeśli chodzi o opinię, jeszcze o sowietów, przecież mieliśmy pakt o nieagresji. Niektórzy mówili jeszcze, że oni nie przyjechali jako nasi nieprzyjaciele, tylko... I szli, wszyscy szli. Mojego kuzyna spotkał jeden z kolegów, który był oficerem rezerwy i mówi: „Słuchaj, po co ty tam idziesz? Tam pod WDW?" (my tam niedaleko mieszkaliśmy na Łyczakowskiej) "Idź do ciotki". Ale on przecież nie spodziewał się tego, taki był nastrój. Niedługo potem wszyscy przemaszerowali pod moim domem, bo ja mieszkałam na ulicy Łyczakowskiej pięć, widziałam ich wszystkich. Jak szli skatowani przez tych bolszewików, którzy wyglądali okropnie w tych swoich obszarpanych płaszczach i w tych czapach, z karabinami, jeden obok drugiego, tak prowadzili. Doprowadzili ich do Winnik, stamtąd dostałam plików listów do rodzin. Potem roznosiłam te listy do rodzin, naturalnie [było] ich więcej .. W grudniu dostałam jeszcze [list] ze Starobielska, bo mój kuzyn był absolwentem wydziału prawa i prosił, żebym odebrała jego indeks, że tam jeszcze jako tako im tam jest, ale nie wie, czy będzie mógł do mnie napisać. To była ostatnia wiadomość.
Zbigniew Kmiecik. W tym spisie był i w Katyniu zginął. Nie mieliśmy żadnych wiadomości. Potem tylko nadchodziły w takiej formie jak do mnie. Potem była cisza. Przecież nic nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje, ale właśnie dlatego był taki niepokój, że nie wiadomo co się dzieje. Nie wierzyliśmy... Trzeba będzie coś działać. Rzeczywiście było bardzo dużo osób, które szły z zachodu, uciekali przed Niemcami. We Lwowie było ich bardzo dużo, w szpitalach jeszcze ranni byli. Na przykład w klasztorze Świętej Teresy [było ich] tam bardzo dużo, na podłogach, w tych salach, wszędzie byli tam rozlokowani, całymi rodzinami uciekali. Niestety, potem ich wszystkich wywieźli do Rosji, ponieważ ogłosili, że wszyscy mogą się zgłaszać i pojadą do GG. Tymczasem wszystkich wywieźli potem, [taka] to właśnie prawdomówność bolszewików. Trzeba było później ratować tych oficerów.. Wydobywaliśmy [ich] ze szpitali, poza tym tych, którzy byli, chodzili… Wszyscy oddawali im ubrania. Wiem, bo mój ojciec został w jednym ubraniu. Poza tym staraliśmy się o dokumenty dla nich. Był już taki komitet pomocy, podobny jak RGO. Księża dawali metryki, potem był taki dział oświatowy. Stamtąd otrzymywaliśmy świadectwa – ci, którzy mieli już maturę. Ale stosowali daty, żeby potem ich nie wzięli do wojska, bo oni brali do wojska. Nawet dawaliśmy dokumenty tych, którzy zmarli, jak mojego wuja. Wszystko to się robiło - odzież, żywność, dokumenty i zakwaterowania. To była bardzo ważna sprawa. To były lata trzydzieści dziewięć - czterdzieści. Potem takie były obyczaje bolszewickie, że oni organizowali zebrania z dozorcami i pomocami domowymi. Zobowiązywali ich, żeby zawiadamiali gdzie są ci, którzy byli w mundurach wojskowych. Była taka sytuacja, że gosposie nasza i mojego wuja, to były Ukrainki, ale ta nasza była bardzo przywiązana do mamy, [natomiast] ta od wuja powiedziała: Rub „To ja będę musiała powiedzieć, że pan Kaziu był w wojsku”. On był studentem, podchorążym. Musieli [więc] uciekać z domu i to był potem znowu problem, żeby ich gdzieś umieścić. W związku z tym, ponieważ doszły do nas wiadomości, że [we] Francji organizują wojsko polskie, więc trzeba będzie wyjechać. Dwa razy byłam [u nich] z koleżanką, Marysią Klimczak, raz przez Stanisławów, a drugi raz przez Stryj, a drugi raz z Elą Unger koleżanką, zresztą pochodzącą z rodziny niemieckiej, ale oni byli bardzo długo i zasymilowali się, spolonizowali się. Zawieźliśmy im tam granaty i rewolwery do doliny na granicę. Ubezpieczali nas koledzy, między innymi Władysław Rubin, mój kolega, on wtedy działał w AK i studiował ze mną. Późniejszy kardynał. Niestety ta grupa została aresztowana, ponieważ przewodnik, nauczyciel, okazał się być z pochodzenia Ukraińcem i zdradził. Tylko trzech uciekło gdzieś wyżej, już byli na granicy. Z jednym z nich do dzisiaj miałam kontakt, ostatnio nie wiem, bo nie pisał - on stracił wzrok - tylko jego wnuk pisał zawsze życzenia. Potem działał w AK w Gostyniu. On był zawodowym podchorążym i został we Lwowie. Skontaktował się z moim kuzynem i z moimi kolegami. Dostał naturalnie ubranie i wszystkie dokumenty. Mój wuj załatwił mu pracę w takim ośrodku, gdzie były dzieci, sieroty po tych oficerach.
- Mogłaby pani podać jego imię i nazwisko?
Tak. Tadeusz Łukowski. Mieszka w Gostyniu w tej chwili. Tak się skończyły te historie z tym wojskiem polskim, to był rok czterdziesty, czterdziesty pierwszy. Czterdziesty pierwszy jeszcze za czasów bolszewickich. Jeden z braci moich koleżanek, złożył przysięgę w ZWZ. To był styczeń w czterdziestym pierwszym roku. Byłam skontaktowana z panią Wandą Tołłoczko we Lwowie. Niedługo potem on przyszedł do mnie i powiedział, żebym nie szła na spotkanie - miałyśmy wyjechać w teren - ponieważ właśnie są aresztowania. No i nastąpiła przerwa.
Inżynier Stanisław Chorzowski, architekt. Dopiero jak wkroczyli Niemcy w czterdziestym pierwszym roku, znowu […]. W tym domu, w którym ja mieszkałam, mieszkał profesor Zygmunt Krysiewicz, jeden ze współautorów Słownika języków obcych. On znów odebrał ode mnie przysięgę. Ale zachorował. Poza tym, była tam taka sprawa, że ktoś nie zachował środków ostrożności. Tak, że zachorował i w ogóle był bardzo rozgoryczony. Przerwał działalność i znowu zostałam bez... Wtedy w czterdziestym pierwszym roku zgłosił się do mnie kolega, znaczy Zbigniew Nowosad, pseudonim „Pękala”, który był kierownikiem w komendzie NW. [Zapytał] czy pojechałabym do Warszawy, bo trzeba tam przewieźć dokumenty ze Lwowa i trzeba przywieźć stamtąd. Zdecydowałam się i byłam w Warszawie kilka razy. Woziłam od nas „Słowo Polskie”, [które] wychodziło i te wszystkie tajne materiały w bibułkach. Zresztą tego było bardzo dużo. Pierwszy raz jechałam samochodem, jak żuk mniej więcej. Naturalnie miałam to przy sobie. Kierowca nie wiedział, co ja mam. Jechaliśmy przez lasy rozmaitymi drogami, tak, że w razie czego to.. Przekazałam [to wszystko] w Warszawie, z kolei dostałam w Warszawie [inne] i przewiozłam to do Lwowa. Tak było kilka razy.
- Czy to był cały czas ten sam adres, pod który pani przekazywała?
Nie. Jeden ... tak dobrze Warszawy nie znam, bo byłam stosunkowo krótko. Ale jeden to przekazywałam u jednego z profesorów. To mieszkanie było… to było widać, że to zasiedziana rodzina była, jak w muzeum. Tak, że to jego mieszkanie to pamiętam. Później, nie wiem, czy byłam w tym samym. Byłam kilkakrotnie. Wreszcie zaproponowali mi, bo widzieli, że już miałam wojskowy życiorys, żebym została komendantką NWK Lwowa. Zaczęło się organizowanie. To było środowisko akademickie i szkół średnich. Uczennice uczyły się, przechodziły tajne nauczanie. Ponieważ to od razu zorganizowaliśmy, to byli albo po studiach, albo studenci, albo młodzież szkolna. Tak jak potem opowiadał profesor Węgierski, który opisywał te wszystkie sprawy, że kadry to byli to docenci i profesorowie. Takie było nasze środowisko. Znaliśmy się z wyglądu i dlatego na przykład nikt nie odmówił, szłam na pewniaka, jak werbowaliśmy na początku. Potem organizowało się punkty kontaktowe, zakwaterowania. Dziewczęta przechodziły przez szkolenie, najpierw ogólne, potem sanitarne lub łączności, to zależało od tego, gdzie była łączność, sanitariat, propaganda i te wartownicze służby w ogóle. […] [Dziewczęta były] przeszkolone, bardzo dużo lekarzy było, nawet w propagandzie. Tak, że trochę działaliśmy. Lwów to było specyficzne miasto, etnicznie różnorodne, już w czterdziestym drugim roku w listopadzie, zostałam zaprzysiężona do AK przez szefa wojska we Lwowie. Komendantka u mnie w domu odebrała przysięgę, przy świecach. Więc już w ogóle działaliśmy. Zostałam skontaktowana z pułkownikiem Adolfem Galinowskim, który był tam w komendzie obszaru. Załatwiłam mu tam zakwaterowania. On miał do mnie wielkie zaufanie, bo też często jeździłam do Warszawy na spotkania. We Lwowie uchodził za kawalera, a ja woziłam listy do jego żony i córki, do Warszawy. Byłam z nim stale w kontakcie. W czterdziestym trzecim roku, w maju, nastąpiło bardzo duże aresztowanie w NW, w NWK. To było okropne, bardzo dużo ludzi, koło sto osób poszło. Trzydziestego pierwszego maja, w czterdziestym trzecim roku. Między innymi aresztowali naszą komendantkę [niezrozumiałe] Halinę Madurowicz. Po wojnie profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Urbańska po mężu. Aresztowali ją, [a także] jedną z nowych łączniczek - Marysię Zalewską. Byliśmy wszyscy spaleni. Do tego przyczynił się jeden z naszych, działających w organizacji, który był gestapowcem. Nie wiedzieliśmy, jaki zasięg jeszcze będzie. Później już nie było aresztowań. Pracowałam wtedy w Instytucie Weigla, ponieważ to było bardzo dobre miejsce, gdzie można było konspirować. Przychodzili karmiciele i wstrzykujący też potem tyfus. Poza tym, ja byłam tam hodowniczą. Mieliśmy [więc] dobre dokumenty. Profesor Weigl był tu dyrektorem. Z tym, że najpierw szedł jakiś młody lekarz Niemiec, a potem profesor, który był autorytetem i tę szczepionkę stworzył. Halina Madurowicz pracowała w biurze projektów. Tam też była jedna z moich łączniczek Winkowska, pseudonim „Magda” lub „Marta”. Mieszka w tej chwili w Krakowie, wyszła za mąż za syna profesora Ingardena, skończyła architekturę. Po tylu latach rozmawiałam z nią telefonicznie.
- Czy pamięta pani nazwisko tego gestapowca?
Wójcicki Roman, pseudonim „Wawelski”.
Tak. Ale był chyba skończony. Wtedy była taka wielka wsypa, sto osób... Około. Potem część wypuścili, bo tam całe rodziny zabierali. Halinę Madurowicz i te Marysię Zalewską wywieźli na Majdanek. Potem były w Buchenwaldzie i w Gross Rosen. Marysia Zalewska w 1944 roku, krótko przed wyzwoleniem, umarła na tyfus. A Halina wróciła do Polski, potem była asystentem profesora Bujaka na wydziale historii gospodarczej. Została profesorem, doktorem habilitowanym, Węgierski u niej bywał, ale ona była tak tymi wszystkimi przeżyciami przygnębiona, że nawet z Węgierskim na te tematy nie chciała rozmawiać.
- Czy wie pani, co się dalej działo z tym Romanem Wójcickim?
Kilka razy AK organizowało […], chcieli go wykończyć, ale on się ukrył. Podobno wyjechał, ktoś mówił, że podobno po wojnie był w UB.
- Wtedy przyszedł jakiś rozkaz, było niebezpiecznie we Lwowie?
Tak. Jeszcze [przez] miesiąc byłam we Lwowie, ponieważ musiałam przekazać to wszystko, moje kontakty. Zostałam oddelegowana do Warszawy. W Warszawie zostałam zastępcą komendantki NWK Komendy Głównej.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
Na ulicy Ceglanej pięć u pani Fiumelowej, która pracowała w PCK. Muszę powiedzieć, że opatrzność nade mną czuwała. Jej mąż przed wojną był szefem sanitarnym Wojska Polskiego i był w Londynie. Ona czasem dostawała paczki. To była wspaniała kobieta. Pisywała listy do samotnych [żołnierzy] do oflagu i oficjalnie w tym PCK pracowała. Jak wracałam z terenu, pani Fiumelowa, otwierała drzwi i mówiła: „Pani Marysiu, kąpiel gotowa”. A za chwilę z tacą na ręku podawała mi kawę. Mieszkałam z Barbarą, komendantką NWK, na tej ulicy Ceglanej pod numerem piątym. Także jeden z kolegów mieszkał, organizacja wynajęła trzy pokoje, ona miała cztery.
Trościanko. Był głównym redaktorem "Walki", pracował też w BIP. To on właśnie rano, pierwszego sierpnia, powiedział, że będzie coś nadzwyczajnego. Barbara i ja wzięłyśmy swoje chlebaczki. Muszę jeszcze powiedzieć bardzo ważną rzecz. W czterdziestym czwartym roku dostałam rozkaz od Miry, bardzo często spotykałam się z komendantką, bo byłam inspektorem w szefostwie i bardzo często byłam w terenie. Scalałam, przewoziłam materiały szkoleniowe, […] organizacyjne tam w terenie, znam bardzo dobrze Lubelszczyznę - Kraśnik, Lubartów, Krasnystaw, te wszystkie miejscowości. Bardzo często jeździłam z Warszawy do Lublina. Z tym, że nieraz przyjeżdżałam wieczorem, nie mogłam być bardzo długo na dworcach. Tam były zawsze takie babki, które proponowały nocleg. Nigdy nie wiedziałam, do kogo pójdę, w rozmaitych warunkach tam przebywałam. Dopiero rano zaczynałam działać. W częstochowskim też pierwszą komendantką AK była nasza […], bo bardzo dużo naszych przeszło do komend. W Krakowie zastępcą komendantki była Grażyna Ney-Krwawicz [?], [także] w Częstochowie była nasza koleżanka, ale w tej chwili uciekło mi nazwisko.. Teren znałam. Pod koniec czerwca, dostałam rozkaz wyjazdu do partyzantek na terenie Lublina. Ze mną jechała Hanna Szarzyńska-Rewska, z dywersji. Ja miałam zbadać warunki pracy kobiet w tych warunkach partyzanckich, leśnych, a ona miała się zorientować, czy można było zorganizować szkolenie dla kobiet podchorążówki. Byłyśmy w oddziale Przepiórki. Tam byłam świadkiem nie bezpośrednim, ale pośrednim. Jak były jakieś akcje wojskowe i oddziały walczyły z Niemcami, była taka zasada, że jeżeli AL walczy, to i AK się dołączało. Była taka sytuacja, że po potyczce, wieczorami było ognisko - było bardzo serdecznie. Rano apel, oficerowie wystąpić i rozstrzelali wszystkich oficerów. Podchorąży też tam był. W pewnym momencie, ja to pamiętam i widzę, przyszła z wartowniczej służby babka - przyciągnęła rannego podchorążego, który leżał - bo tamci inni jak zobaczyli, co się dzieje, to uciekli w las. Ona wróciła tam spod tych… i wyjęła tego, który żył i przyciągnęła. Na drugi dzień, po wspólnej akcji, dowódca AL... Nie wiem czy tam był dowódca, bo dowódcą AL był „Cień”, z którym później się spotkałam.
Tak, był apel, wystąp.. Byłam świadkiem pośrednim. Potem było straszne oburzenie w naszym oddziale. Był też taki moment w oddziale „Przepiórki”, że przyjechał do nas z referatem profesor [nieczytelne]- to był profesor prawa międzynarodowego. Naturalnie, ja się nie przyznałam, że to był mój profesor. Musiałam zachować konspirację. Potem go spotkałam drugi raz, jak wracałyśmy z koleżanką z oddziału stamtąd, on był u Bernardynów, w Kraśniku. Tam spotkaliśmy się znowu, bo przenocowałyśmy z tą… Szarzyńską-Rewską. Siedział na ławce przed kościołem … Potem byłam w oddziale majora Adama. To była sobota, w sobotę było ognisko, a w niedzielę budowali ołtarz, miała być msza. W pewnym momencie łącznik przyszedł i mówi, że Niemcy nas otaczają. Więc alarm, przygotowania do wymarszu w nocy. Wszystko na te wozy ładowali, ja szłam w ubezpieczeniu tylnym i [on mi] podarował rewolwer. Ja bym go nie użyła, miałam granat. Myśmy tak [szli] nocami, pamiętam - księżyc świecił, niektórzy na koniach - tak to było widać jak to wszystko… W pewnym momencie jeden z tych wozów się rozwalił i musieli wszystko z powrotem naprawić. Weszliśmy w las, bo to akurat na szosie, weszliśmy w las i dosłownie pięć minut później Niemcy tą szosą przejechali. Deszcze też padały, na ziemi się pod drzewkiem nocowało. Pamiętam też, że jakiś żołnierz dał nam swój płaszcz, niestety, potem miałam bardzo [dokuczliwe] pozostałości po tym żyjące…
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Trzy dni przed Powstaniem. Jechaliśmy bryczką na stację, już nie pamiętam jaką i nasi koledzy w takich poniemieckich płaszczach [zawieźli] nas pod samą stację. „Jak wy możecie nas tak wozić, przecież tutaj są ci banszuce” –[złościłyśmy się]. „A gdyby tylko spróbowali - on mówi – wiedzą, co by było”. No tak, ale przecież my przyszliśmy z lasu, ktoś mógłby zobaczyć na przykład, że na spodniach była trawa. [Albo gdyby] ktoś zadzwonił do następnej stacji, to by nas wybrali. Ale jakoś dojechaliśmy do Lublina i z Lublina do Warszawy. Warszawa - nastrój niesamowity. Były obwieszczenia, że młodzież, wszyscy młodzi ludzie, mają zgłaszać się do budowy tych rowów rozmaitych. Nastrój, Niemcy - ruch w jedną i w drugą stronę.
- Pani mówiła, że pierwszego sierpnia ten kolega, który mieszkał z panią powiedział, że coś będzie?
Tak. On powiedział, że będzie, jakieś nadzwyczajne wiadomości.
- Ale nic nie mówił, że o siedemnastej..?
Nie, nic, tylko że będzie. Ja i Barbara „Komendantka” - jej pseudonim, potem po scaleniu dostała drugie imię – „Danuta”. Ona była drugą zastępczynią szefa, bo ja pierwszy raz napisałam taką relację – „Komendantka”, a pani Mira mnie poprawiła i powiedziała „Nie komendantka, tylko szef”. Wzięłyśmy swoje chlebaczki, jeszcze coś, co było pod ręką i poszłyśmy. Zatrzymałam się u pani doktor Bittnerowej, która była naszym szefem sanitarnym a Barbara poszła do naszego szefa, pani Miry. [Ta ulica] wtedy nazywała się Gęsta, a teraz inaczej, z innej strony jest wejście do Sióstr Szarych Urszulanek, to była kwatera naszego szefa. Ona tam się zgłosiła. O godzinie piątej usłyszałyśmy ruch, strzały na ulicy. To było niesamowite, wyszłyśmy na balkon i tam już ci żołnierze z opaskami, z bronią, już były flagi wywieszone - jak to się stało - nie wiadomo. Słychać było, bo stałyśmy tam niedaleko, że na ulicy Kopernika były już walki. Potem dotarło do nas z powrotem [...]. A my nie miałyśmy przydziału, jako szefostwo nie miałyśmy przydziału do Warszawy. [Barbara] poszła tam właśnie do pani Miry po instrukcje. [Potem] wróciła i powiedziała, że pani Mira też nie wiedziała, że to Powstanie. Jaka była sytuacja - wojska sowieckie były już pod Warszawą. W pewnym momencie ona mówi, że to mogą być komuniści. Ale potem zorientowały się, że [to] nasi po tych ulicach. Siostry urszulanki udzielały już pomocy sanitarnej, na końcu ogrodów była taka ulica... nazwy nie pamiętam, bo Warszawy dobrze nie znałam, tylko wiedziałam, gdzie mam chodzić. Ona nas zawiadomiła, że na razie mamy [być] tam gdzie trzeba i co trzeba działać. Potem dostałyśmy [legitymacje] - miałam trzy legitymacje: białą, z Komendy Głównej, różową z Okręgu Warszawa i niebieską - Śródmieście. Pamiętam, że na początku była jakaś kuchnia dla żołnierzy i ja obierałam ziemniaki, bo trzeba było robić to, co było w danym momencie. Potem byłyśmy z panią Mirą przydzielane, ja z panią Grażyną – „Grażyna” to jej pseudonim - z Wandą Czurkowską [Turkowską?]. Zawsze razem chodziłyśmy. Ona była referentką aprowizacji, intendentury. Ja opatrywałam rannych, a ona [...] - wydawałyśmy też [jakiś] napój, bo nie mogę powiedzieć [co:] ani kawa ani herbata, tylko jakiś tam napój, a także wychodzącym z kanałów żołnierzom, suchą odzież. Opatrywałam rannych, między innymi w Adrii, ale wcześniej bywało tak, że przychodziłam na ulicę Ceglaną na początku, przez Nowy Świat, z tego placu [?], górą. Ale w pewnym okresie byli tam gołębiarze. Już nie mogłam biegać przez ten... tylko z ulicy Pierackiego otworzyli kanał, tam byli nasi żołnierze, którzy twierdzili, że znają przejścia - pierwsza grupa ich poszła, później nam znaki kredą robili. Potem jako druga grupa ja z Barbarą i jeszcze kilku żołnierzy, przeszliśmy kanałami do Wareckiej, przez Nowy Świat. Ten pierwszy kanał był bardzo niski, tak, że ja sobie otarłam..., potem też ta woda, to wszystko, to było okropne przeżycie. Słyszałyśmy samoloty, słyszałyśmy walkę, wiedziałyśmy, że Niemcy wrzucają do kanałów granaty. Człowiek tylko myślał, żeby w tej wodzie nie zginąć. Potem przez Nowy Świat, [gdzie] był ten wysoki kanał i przy Wareckiej byli żołnierze, bo wiedzieli, że będziemy. Z Wareckiej weszłyśmy do PKO w tej mokrej i śmierdzącej odzieży. Starłam sobie kolano, posmarowałam jodyną i w tych mokrych spódnicach w PKO przespałyśmy [się] na podłodze. Na drugi dzień okazało się, że na placu Dąbrowskiego [gdzie] byłam w jednej części, [bo] był tam był punkt opatrunkowy, to druga część była zbombardowana. Tam podobno sto osiemdziesiąt osób zginęło. […] Tam zobaczyłam, siedział na tej ławeczce doktór Węgrzynowicz ze Lwowa, który był dyrektorem sanatorium przeciwgruźliczego w Hołosku, we Lwowie. On zobaczył moje kolano i powiedział: „To mi się nie podoba”, bo było zaczerwienione. Dał mi zastrzyk przeciwtężcowy. Potem miałam ropę w kolanie, chodziłam na opatrunki do PKO, bo tam dwa piętra w dół był szpital, [gdzie] był profesor Zaorski. Już nie mogłam kanałami chodzić. Barbara później chodziła na Stare Miasto, a ja załatwiałam takie pojemniki na broń, znaczy na naboje. Tutaj nosili kanałami, ona chodziła na Stare Miasto po wiadomości, ja już nie mogłam chodzić tam i załatwiałam te pojemniki.
- Ale jak pani je załatwiała?
Bardzo dużo kobiet, które chciały być żołnierzami, zgłaszało się do punktów szycia. Właśnie tam do nich doszłam. Tam też miałam takie przeżycie. Byłam i prosiłam, żeby szybko mi to zrobili, bo tam już czekały i miały iść na Stare Miasto. Coś mnie wyciągało stamtąd, wciąż przyśpieszałam, że już, już.. Wreszcie wyszłam stamtąd i szłam jakaś inną drogą. Doszłam do PKO, a pod bramą, na noszach, były te szwaczki. Uderzyła tam zapalająca bomba, pociski zapalające.
- To było wtedy, kiedy bomba wpadła do szybu?
Nie, to nie było w Adrii. To był inny pocisk. To była tak zwana szafa, albo krowa, [jak] my nazywaliśmy. One były tam właśnie ranne. A w Adrii, to właśnie my z Grażyną byłyśmy na punkcie, na którymś tam piętrze. Opatrywałyśmy rannych żołnierzy, którzy przychodzili ze Starego Miasta. Nie tych bardzo ciężko, tylko lżej rannych. Ona wydawała jakiś napój i odzież. W pewnym momencie nastąpił straszny wstrząs, podmuch. Okazało się, że ten pocisk - na torach było umocowane jakieś działo i stamtąd właśnie strzelali. Ten pocisk miał siedemdziesiąt centymetrów średnicy i długość półtora metra. Z tego pocisku potem nasi pirotechnicy zrobili granaty. To był niesamowity podmuch. Tu mam takie wgłębienie [na czole], jak mnie prześwietlali. Tynk, gruz to wszystko to był potworny wstrząs. Adria to przecież szkło. Potem doszłyśmy do PKO. W PKO był znowu niesamowity nastrój. [Niemcy] wymacali i zapalił się dach PKO, tam przecież też dowództwo było. Weszłyśmy do PKO, takie siedzisko jak w PKO. Nastrój niesamowity, bo niektórzy stracili najbliższych, ksiądz dawał generalne absolucje, wydawano suchary. My taki właśnie test przeszłyśmy. Ciekawy był taki moment, bo siedziała jedna nasza koleżanka. My przyszłyśmy, a ona mówi do nas: „Pokażcie mi ręce”. Pokazałyśmy jej ręce. „Nic wam nie będzie, nie denerwujcie się”. My takie zaskoczone, pytamy, o co chodzi? [A ona:] „Widziałam wiele rąk, widziałam, co się z nimi stanie”. Byłyśmy też zaszokowane, ale człowiek nad tym nawet się nie zastanowił. Po tym dniu zostałyśmy w PKO i dalej robiłyśmy... Tam był niedaleko dom aktorek i stamtąd przynosiłyśmy materiały, ponieważ ludzie nie mieli w czym chodzić, więc się szyło koszule rozmaite, bieliznę. Trzeba [to] było dostarczyć dla żołnierzy.
- Miała pani osobisty kontakt z Monterem albo z Borem Komorowskim?
Widziałam, że gdzieś tam migali, ale bezpośrednio to nie. Potem to widziałam na zdjęciach z panią Tarnowską, Bór - Komorowski z Niemcami, to był układ. Przecież pod koniec nas uznali jako aliantów. Wcześniej, jak te mordy na Woli były, to oni [traktowali] wszystko jako bandytyzm... Stalin też mówił, że to bandyci wywołali Powstanie.
- Czy miała pani może jakieś kontakty z jeńcami niemieckimi w czasie Powstania?
Widziałam, chodzili na spacery. Według konwencji postępowaliśmy z nimi tak jak z jeńcami. Bo oni wszyscy tam niedaleko byli. Byli też Ukraińcy.
- A jakie były relacje z ludnością cywilną?
Bardzo dobre. Wszyscy nam bardzo pomagali. Warszawa mi zaimponowała. To było społeczeństwo jednorodne, patriotyczne. Nastrój był niesamowity. Wszyscy byli zjednoczeni. Jak byliśmy w konspiracji, nie było wiadomo za co kogo wywożą, czy za to, że działał w konspiracji, czy za to, że był Polakiem i był na liście. Wywozili rodziny wszystkich: leśników, sądowników oficerów. Nigdy nie było wiadomo, za co kto dostał się do więzienia, czy był wywieziony.
- A jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania: żywość, ubranie, noclegi, czas wolny..?
Żywność - chodziliśmy po tę plujkę, po ten jęczmień, który był lekko tylko tak... Przecież to się jadło, gotowało się i wypluwało się te… plujkę. Miałam służbę, pamiętam, w nocy już na Mokotowskiej - razem z Mirą, z całym szefostwem. Byłyśmy w domu, mieszkanie Krychowieckich. Balkon był - uderzył jakiś pocisk, w każdym razie ściana w jednym pokoju był zrujnowana, a tam było kilka pokoi. Zresztą w ogóle była tam piękna pościel, bielizna, porcelana. Ale w spiżarni znalazłyśmy flaszkę z topionym masłem. Miałam jakiś dyżur nocny, bo tam przecież chodzili, sprawdzali. Przecedziłyśmy sobie tę plujkę, zrobiłyśmy [z niej] takie kotleciki i na tym maśle... To była rozkosz. Miałyśmy przepustki, znałyśmy hasła i miałyśmy swobodę chodzenia. Poza tym, córka pani Fiumelowej rodziła dziecko, syna bodajże. Jej mąż był w akcji, [więc] ona nie miała kontaktu z mężem i przez Aleje Jerozolimskie przeszła na ulicę Ceglaną z tym niemowlęciem i nie miała pokarmu. Pamiętam, że gdzieś zdobyłyśmy grysik, ja [go] jej donosiłam i na świecy gotowałam. W ogóle warunki były okropne. Dzieci, wszyscy jedli tę plujkę. Trzeba było ją nosić i nosiliśmy. W ogóle ta droga była niesamowita. Budynki były już częściowo zburzone. Gdzieś tam z parteru dźwięki muzyki, ktoś grał na fortepianie Szopena, a my z tymi workami przechodziliśmy. To wszystko było niesamowite. Zresztą nam się zdawało... na ulicach spaleni ludzie leżeli, te trupy. Na placu Dąbrowskiego, niedaleko był ogródek. To było takie bardzo przygnębiające, w prześcieradle przynieśli dwie bliźniaczki, siostry i tam zakopali. Tam było dużo tych grobów, akurat w tym miejscu Warszawy.
- A na przykład miała pani czas wolny?
Czasem miałam przepustkę. Mogłam tylko gdzieś [kogoś] odwiedzić. Między innymi poznałam mojego męża. Moi koledzy, przyjaciele, małżeństwo przyszli do mnie z tym... On przyjechał z Krakowa.
- Jak to małżeństwo się nazywało?
Glińscy. Są tutaj w tej książce, w liście tych, którzy zginęli... Jego trzy siostry, jako zakładniczki zostały zaaresztowane w Częstochowie i potem rozstrzelane. Brat, który też zginął. Czworo rodzeństwa w jednej rodzinie. [Gliński] był prawnikiem, adwokatem przed wojną i był w tej grupie sądowniczych w czasie Powstania.
- Pani poznała swojego przyszłego męża w czasie Powstania?
Tak. Mój mąż nie nazywał się wtedy Henryk Grabas, tylko Tadeusz Libicki. Wszyscy byli inni ... Z tego cmentarzyka przyszłam, już miałam wysięk w kolanie. Przyszli, przedstawili [mnie], że jestem ze Lwowa. A mój mąż to był taki wesoły i mówi: „W Krakowie mam dużo znajomych Lwowianek” - które są jego adoratorkami, czy on je adoruje. Zaczęłam się śmiać i mówię: „Mogę być pierwsza albo wcale”. Tak sobie żartowaliśmy. Glińscy mieszkali w Śródmieściu u znajomych, którzy wyjechali na wakacje, bo sami mieszkali na Żoliborzu. Ona była współredaktorką jakiejś gazety. Tam była gosposia i mieszkanie bardzo zaopatrzone. Zaprosili mnie na kawę. Ta gosposia wydzielała na początku bardzo skąpo, a potem coraz więcej, bo widziała co się dzieje. W każdym razie, mój mąż tam zdobył ubranie. Byłam tam na kawie, a potem spotykaliśmy się przy wodzie. Żeby zdobyć wodę, żeby być czystym, trzeba było stać przy tych studniach, a te studnie Niemcy specjalnie wymacywali. Tam często przy tym ginęli ludzie. My się tylko od czasu do czasu spotykaliśmy.
- Jaką funkcję pełnił w Powstaniu pani mąż?
Przyjechał na [nieczytelne] potem był współredaktorem „Walki” w Śródmieściu. Ale tak, to był na Starym Mieście. Syn profesora Cybulskiego. Dlatego wymieniam go, bo Cybulski był synem tego profesora stomatologii. Gdy koleżanki nasze zęby bolały, powoływałyśmy się [na niego]. W schronie bodajże na ulicy Szopena, była lekarka dentystka, wywoływali ją z piwnicy i ona poprawiała te zęby. Ostatni raz przyszły zszokowane, bo niedaleko tam uderzyła bomba. To ona więcej się nie pokazywała.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak. Były generalne absolucje księży. Na ulicy dawali śluby. To tak migało, przechodziło się, pełno było kapliczek na podwórzach. Nie było niewierzących. Wszyscy bardzo... były takie momenty, kiedy człowiek nie wiedział czy przeżyje.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Grażyna Turowska – „Marysia” była łączniczką pani Miry. Poza tym inne szefostwa, nie pamiętam dzisiaj tego. Co więcej, po wojnie człowiek starał się nie pamiętać, starał się zatrzeć to wszystko... Przecież ja miałam w domu […], mąż siedział dwa razy i potem ten kocioł... Specjalnie starałam się nie pamiętać, ani nazwy. Pani Zawadzka potem nawiązała [kontakt], odszukała mnie gdzieś przez Kraków. Potem zmusiła mnie do spisania do pewnych rzeczy...
- Pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Wszystko, to było niesamowite. My wiedzieliśmy, że tego nigdy się nie zapomni. Zresztą, tak czasem we snach, to się chodzi po tej Warszawie, po tych trupach. Tego się nie da opisać. Przecież to wszystko my przeżyliśmy i to na samym froncie.
- A ma pani jakieś dobre wspomnienia?
To są i dobre wspomnienia.
- Mogłaby pani opowiedzieć o jakiś dobrych wspomnieniach? Z czym pani się dobrze Powstanie kojarzy?
Rozmowy z przyjaciółmi, w ogóle kontakty. Potem wychodziłam przez Ursus, dopiero piątego października. Od pani Miry dostałam rozkaz zostania, nie do oflagu, tylko miałam pojechać do Lwowa. Z tym, że zdawałam sobie sprawę, że przecież tam już - to był już październik - a oni byli w lecie i tam się ujawnili, wywieźli ludzi i aresztowali. Wtedy nie wiem, pani Mira dała mi rozkaz, że miałam pojechać do Lwowa, należy awansować, takie tam... Rozkaz przyjęłam..
- Piątego października wyszła pani…?
Przez Ursus. Ale dlaczego? Było kilka [kategorii]: była czwórka, tak zwany szmelc: kobiety, dzieci, ranni. Potem była piątka, to niby zdrowi i dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze trzecia grupa - kolejarzy. Zawsze miałam dokumenty kolejarskie ze względu na swobodę ruchu - dowiedzieliśmy się: koledzy, ten Gliński, jeszcze taki Furka, oni też mieli te dokumenty. Zawsze ta niepewność… i do tej grupy. Z tym, że my tych gestapowców [...], jakoś na końcu udało nam się przejść do czwartej grupy. A oni pojechali do Niemiec, znali język niemiecki, tam kolejarze im pomagali i oni wcześniej wrócili z powrotem niż my. Glińscy pochodzili z Częstochowy, [on] przed wojną był tam adwokatem. My jeszcze dojechaliśmy z Ursusa do Koniecpola, w wagonach. Ludzie mówili, że RGO się nami zaopiekuje i wszystko będzie cacy. Ale człowiek był starym konspiratorem. Mówiłam: „Nie możemy tu zostać, bo nie wiadomo, co z nami zrobią”. Wyszłyśmy z wagonu, przeszłyśmy przez lasek i weszłyśmy do pierwszego z brzegu gospodarstwa. Okazało się, że to był wójt. Zorientował się, że my jesteśmy z Powstania, bo słyszeli, że wagonami przywieźli. Przyjął nas do stodoły. Miałyśmy jeszcze pieniądze. Prosiłyśmy tylko o takie bardzo lekkie, wodniste rosołki, żeby nam nie zaszkodziło. Byłyśmy u niego kilka dni. Byłyśmy we trójkę: z Aliną Glińską i była też porucznik Sokołowska z domu, Janina. Alina potem pojechała do Częstochowy, „Ewa” - ona mała taki pseudonim, zresztą była porucznikiem na Starym Mieście i gdzieś blisko z Borem Komorowskim, bardzo ją tam cenili. Wróciła pod Warszawę, bo pochodziła z Warszawy. A ja pojechałam sobie do Kielc. Mój brat studiował [na] Politechnice i miał kolegę zaprzyjaźnionego z Kielc. On miał pracownię szewską, nazwisko znałam i nic więcej nie wiedziałam. Przyjechałam, zaczęłam się pytać. Rzeczywiście, powiedzieli mi gdzie. Bardzo sympatyczny, przystojny pan, podał mi adres swojego mieszkania i tam była synowa z dziećmi. Tak zostałam tam, przenocowałam u nich i potem do Krakowa. Z Krakowa dojechałam do Siepietnicy, wtedy była tam moja mama. Z Lwowa przyjechali z dzieckiem na wakacje, bo siostra miała małe dziecko, i już nie wróciły. Musiałam przekroczyć [granicę] i dojechać do Lwowa. Okazało się, że tam był front i wysiedlone wszystkie dzieci. Tam w Siepietnicy mieszkała moja ciotka, [która] tam dotarła z Krzemieńca. Jej mąż został, był profesorem liceum krzemienieckiego, ona też była nauczycielką. Ich wszystkich z listy ukraińskiej Niemcy rozstrzelali. Na drugi dzień jakiś Ukrainiec, jej uczeń, przyszedł i powiedział: „Proszę uciekać, bo pani też jest na liście”. Ona z synem i jeszcze tam mieszkał u nich przyjaciel starszego syna, który zresztą umarł - późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego [Brukowski?]. On z tą żoną, znaczy kuzynką i z synem wyjechali. Ponieważ przedtem zbudowali sobie w Siepietnicy dom i w tym domu było bardzo dużo przesiedleńców z Jasła, bo ich wszystkich wyrzucili. Między innymi Kossak, syn Juliusza, wnuk Stefana i kuzyn Wojciecha. W każdym pokoju mieszkała rodzina. Dojechałam tam do Siepietnicy i do Jasła, tam już nie mogłam przejść frontu, bo w ogóle ludzi nie było. Wróciłam do Krakowa i zgłosiłam się, ale tam było tak dużo powstańców, że nie mieli pracy dla nas. Potem byłam w Częstochowie, tam naszą komendantką była koleżanka i byłam u pani Miry w Częstochowie, [gdzie] mieszkała z pozostałym sztabem. Byłam dwa razy u niej, potem jeszcze widziałam się - obok mieszkała pani doktór Bittnerowa. Wtedy miała dwoje dzieci, syna i córkę, takich kilkunastoletnich. Oni byli na placówkach swoich, więc bardzo denerwowała się, co z nimi.
- Gdzie panią zastało wyzwolenie? Gdzie się pani wtedy znajdowała?
Dziewiątego maja byłam w Krakowie. Już byłam po ślubie, bo trzeciego kwietnia wzięliśmy ślub.
- A pani z mężem jeszcze się spotkała?
Dopiero w listopadzie, Na Andrzeja. Właśnie z Glińskimi przyszedł. Byłam zaskoczona, bo nie flirtowaliśmy, tylko byliśmy kolegami.
W Krakowie.
Tak. Byliśmy w Wilanówku.. Jego matka była wysiedlona z Poznania, bo on to poznaniak. Ich zaraz w pierwszych dniach wysiedlili w trzydziestym dziewiątym.
- Pani mąż też wyszedł razem z cywilami?
Ale w jaki sposób wychodził. On miał czterdzieści stopni gorączki, jak wychodziliśmy z Poznania i dali mu […]. Był z nami w Ursusie, tą całą grupą. Chcieli zawiadomić, żeby go wzięli na punkt sanitarny, bo w Ursusie były siostry PCK. Znalazły, przyszły z noszami, i go zawieźli. Już tam byli Niemcy, powiedzieli, że to stan [ nieczytelne] i napisali mu piątkę. Spotkał jakieś znajome małżeństwo z Poznania i wnuka, on był pisarzem i w Zakopanem miał kontakt. Ta piątka to była [napisana] na zielono i ktoś z nich wyciągnął […] i wpisał mu czwórkę. W ten sposób dotarł do czwórki i dojechał do Koniecpola, osobno – my się już nie spotkaliśmy. A w Koniecpolu była wywieziona jego babcia, jego jakieś ciotki, bo matka była w Częstochowie. Dojechał do Koniecpola, tam od razu zszedł z tego, znał naczelnika stacji i szedł z jakimś kolegą i dotarł tej rodziny. Potem wrócił do Krakowa, bo dokumenty miał w Krakowie. Pamiętam sytuację w Częstochowie po Powstaniu, legitymowali na ulicach, szłam właśnie z nim - jeszcze przed ślubem. On wyciągnął swoje dokumenty krakowskie, a ja powiedziałam to samo - przecież miałam dokumenty warszawskie. Nie wiem...puścili.
- Trzeciego kwietnia wyszła pani za mąż, w Krakowie?
Tak. Załatwiał nam [ksiądz] infułat. Mój mąż Tadeusz Libicki, ja Maria Rumańska. Nie zameldowani, on powiedział, że… [Ten] ksiądz w Krakowie - był ze Lwowa, [on] się ukrywał w klasztorze. Proboszcz kościoła Świętej Elżbiety ksiądz [Martus?]. Mieliśmy ślub na Rakowieckiej, z tym, że ja mam metrykę z parafii wawelskiej. Powiedział, że to będzie zabutelkowane. Wzięliśmy ślub i było trochę śmiechu, bo w Krakowie, nagle - miłość, wierność, posłuszeństwo - ksiądz mi mówi. Ja przestałam mówić, bo we Lwowie nie było tego. Mąż mnie za rękę, a ksiądz mówi […] - ale była cisza w kościele. [Później] musiałam sobie [wy]robić dowód osobisty, więc pojechałam do Krakowa, do parafii wawelskiej, do księdza Figlewicza, to był wtedy spowiednik papieża. Mówię mu, że proszę o metrykę, bo muszę… Papierów męża wtedy nie było, bo był w świecie, a ja - troje dzieci i jak nie dostanę metryki ślubu to […] sytuacja. Ksiądz szuka, szuka i w czterdziestym piątym nie ma. Powiedziałam mu, jaka sytuacja była. On mówi, proszę przyjść, ja będę szukał. Przyszłam następnego dnia i powiedział: „Ma pani szczęście, bo ksiądz infułat przed śmiercią wpisał was, że ślub był w czterdziestym piątym, ale księga w czterdziesty siódmym. Ale ja pani nie dam metryki tylko wyciąg”. Moim świadkiem [był] Mieczysław Pszon, ten, który niemiecką sprawę załatwiał, przyjaciel męża, który był skazany na karę śmierci. Drugi był profesor i też był w więzieniu, więc nie mógł mi dać tego, tylko dał […] że ślub. I z tym wyciągiem załatwiłam sobie dowód osobisty.
- Opowiadała pani wcześniej o represjach, jakie panią spotkały.
Tak. Na początku pracowałam, jak męża nie było, bo w pięćdziesiątym roku go aresztowali. Chodziłam codziennie, tutaj we Wrocławiu do prokuratorów. Nie miałam żadnych wiadomości, z tym, że oni go wzięli z domu. Poszłam do prokuratora, on mi mówi, że za zdradę stanu i szpiegostwo, tak jak wszyscy. Pode mną nogi się ugięły i pomyślałam sobie, że to już koniec. Ale zaczęłam z nim rozmawiać... Miałam szósty zmysł, nie wiem - opatrzność. Patrząc mu w oczy mówię, jak on mógł konspirować, jeżeli siedział raz w Krakowie na placu Inwalidów, ujawnił się w czterdziestym siódmym roku, czyli mieliście go pod opieką. Troje dzieci, skończył dyplom Akademii Handlowej w Poznaniu. Więc kiedy on mógł konspirować? On tak patrzył na mnie i powiada: „Niech pani napisze do sądu wojskowego w Warszawie. Niech pani to wszystko napisze”. I to wszystko napisałam. Po pewnym czasie on mówi, że tak, to wszystko wróciło z Warszawy, że będzie nowy proces. Oni nie mieli nic, to dostał za to, że rzekomo w czasie ujawniania pytali o rozmaitych ludzi. On ich nie znał, ale zawiadomił ich, żeby się też zgłosili, że i tak wiedzą o nich. Czyli za to, że ludzi zawiadamiał. Jeszcze mu dopisali, że widział się z Dobroszyńskim, a to nieprawda, bo się nie widział. Ale musieli to uzasadnić. Dostał dwa lata w zawieszeniu na dwa lata. Za kilka dni przyszłam do sekretariatu, bo codziennie chodziłyśmy, bo myślałyśmy, że będziemy na jakiejś rozprawie, czy spotkamy [go] w czasie przeprowadzania. Sekretarz mówi mi: „Pani mąż powinien być w domu”. Od razu poszłam do tego prokuratora, pułkownika i mówię, że męża w domu nie ma. On przy mnie dzwoni na UB i mówi: „Dlaczego Grabowski nie jest w domu”. Coś tam mu odpowiedzieli. Poszłam pod więzienie i przesiedziałam w nocy, ale nie wyszedł. Gdyby nie prokurator, to by go jeszcze trzymali.
- Czy pamięta pani jak nazywał się ten prokurator?
Nie. Starałam się nie pamiętać nazwisk. Na drugi dzień dopiero maż wyszedł z więzienia, nie miał nic przy sobie pieniędzy. Pożyczył u mojego wuja pieniądze, poszedł do fryzjera i z kwiatem wrócił do domu. Czy pani była osobiście represjonowana?
Jan Mączyński. Bardzo pomagał, bardzo dużo. Był tam między innymi pułkownik Białoszewicz ze Lwowa. Z tym była taka historia, że mówiłam [kiedyś], że byłam podległa Adolfowi Galinowskiemu. A on powiada - przecież to kawaler. Potem nie wiedziałam, czy to Galinowski, czy to ktoś inny, że on mnie wprowadził w błąd. Dopiero później, jak mój komendant przyjechał z zagranicy i mnie proponował, żebym jechała za granicę, że mnie tam urządzą i wszystko, ale nie mogłam jechać, [bo] mój mąż siedział. Dopiero ten właśnie kolega powiedział mi, że we Lwowie on był kawalerem ze względów konspiracyjnych. W pięćdziesiątym czwartym roku, pod koniec, dostałam pracę w spółdzielni ogrodniczej. Byłam wtedy starszym referentem organizacji, potem nawet przez pewien czas kierownikiem, ale rozmaite inne przedsiębiorstwa nas wchłonęły, tak że znowu byłam referentem, potem starszym inspektorem BHP, technicznym, takie były historie. W drugim dniu mojej pracy kadrowiec przyszedł i powiedział: „Pani mąż uciekł”. [A ja na to:] „Jak mógł wam uciec, gdzieś siedzi, tylko właśnie gdzie?”. Na drugi dzień to samo i tak przez kilka dni. Więc powiedziałam, że proszę o zwolnienie, ponieważ siedziałam jako zakładnik w domu, ponieważ [były] amnestie i to, co ja robiłam – [im] podlegało. W którymś dniu poprosiłam o zwolnienie, [wtedy] kadrowiec powiedział mi: „To ma chodzić za panią i mam sobie w ankiecie personalnej zapisać”. Jak siedziałam tam, to mi w tajemnicy to powiedzieli: „Ale to ma za panią chodzić”. Musiałam wtedy wpisać, że byłam oficerem. Zawsze miałam opiekunów. W pięćdziesiątym trzecim roku był kocioł i potem mąż jeszcze dwa lata się ukrywał. Widywałam się z nim. Przed świętami wielkanocnymi, jak w moim domu był kocioł, piątego marca umarł Stalin. Panowie z UB, którzy siedzieli u mnie, z radia usłyszeli o tym. Moja córka starsza chodziła do pierwszej klasy, zaczęła płakać, bo chodziła do szkoły. A młodsza mówi : „Co ty płaczesz, on poszedł do bozi”. To panowie słyszeli..
- Czy była pani represjonowana z mężem?
Mąż skończył Alliance Française. Trochę [znał] francuski, na studiach się uczył, a potem już bardzo [dobrze] mówił po francusku. Z Larousse’a wzięli pięciu studentów z Alliance Française i potem został tylko mąż. Pracował jako redaktor, jako pracownik umysłowy. Mam nawet zdjęcie i pisma z Larousse’a, które go polecały, jak przyjechał do Polski, do Arkad i Wydawnictw Naukowych. Ale my nie mogliśmy z Wrocławia wyjechać, tak, że taka była sytuacja. Potem jeszcze, jak ktoś z Wydawnictw Naukowych był w Paryżu, to pisali listy, że pozdrawiali, bo ci Francuzi bardzo ciepło o nim mówili.
- Mąż przeszedł zieloną granicę?
W pięćdziesiątym czwartym. Dwa lata się ukrywał. Przeszedł zieloną granicę, tak jak piszą w "Sylwetkach".
- Kiedy spotkała się pani z mężem? Jak był na zachodzie, to pani została tutaj we Wrocławiu?
On w pięćdziesiątym dziewiątym wrócił jako repatriant, miał zapewniony spokój. [Mimo] że był po wyższych studiach, [i był] bardzo dobrym organizatorem, nie mógł być kierownikiem, tylko musiał mieć kierownika - członka partii, z tym, że [to] on wykonywał [tę funkcję].
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt do tej pory nie powiedział?
To, co powiedziałam o pani Mirze. O wybuchu, momencie wybuchu Powstania - tego jeszcze nikomu nie mówiłam.
- A czy Powstanie było potrzebne?
Powstanie i tak by wybuchło. Sytuacja była taka, napięcie było niesamowite. Wszyscy byli przygotowani do tego Powstania, do tej Burzy. Jak wróciłam z oddziałów partyzanckich, to się czuło, że będzie. A że zniszczenia, że sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, że tyle ludności cywilnej zginęło, że Warszawa została zrujnowana, to była inna sprawa.
- Pani ma korzenie, pani dziadek był w powstaniu?
Mój pradziadek był w powstaniu w 1831.
Leonard Żychiewicz. Jego syn był powstańcem 1863 roku. Moja mama miała sześciu synów. Mój kuzyn był cichociemnym i [walczył] w Powstaniu Warszawskim.
Antoni Żychiewicz.
- A Pani była w Powstaniu Warszawskim...
Tak. Tak, że jestem „obciążona”.
Wrocław, 6 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama