Henryk Kończykowski „Halicz”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć coś o okresie przed wybuchem II wojny światowej? Czy chodził pan wtedy do szkoły?


Jak wybuchła wojna, miałem piętnaście lat, więc nie byłem zbyt dojrzały. Chodziłem do szkoły w Warszawie, do „Przyszłości”, a później, w czasie okupacji do szkoły imienia Stanisława Staszica, też w Warszawie. Jak wojna się zaczęła, miałem piętnaście lat, a dla mnie wojna częściowo się skończyła, jak miałem trzydzieści lat, więc właściwie najlepszy okres życia zabrała mi wojna.

  • Wracając do dzieciństwa, czy może pan coś powiedzieć o swojej rodzinie?


Dzieciństwo miałem dobre. Mój ojciec był profesorem Politechniki Warszawskiej, był dyrektorem największego w Polsce koncernu elektryfikacyjnego, tak że warunki domowe miałem bardzo dobre. Mieliśmy mieli kilka domów, dom w Warszawie, w którym żeśmy przebywali tylko w okresie zimowym, w Podkowie Leśnej bardzo ładną willę z dosyć dużą, zalesioną działką i tam żeśmy się przeprowadzali gdzieś w maju i mieszkaliśmy w lecie. Oczywiście, na okres wakacji i urlopy żeśmy wyjeżdżali, bardzo często za granicę. Więcej za granicą byłem przed wojną niż później, już jako dorosły człowiek. W domu żeśmy mieli i konie, i dwa samochody, tak że dzieciństwo miałem bardzo dobre.

  • To szczęśliwe dzieciństwo zostało naruszone wybuch wojny.


Tak, wybuch wojny zmienił wszystko.

  • Jak pan pamięta ten początek i co się zmieniło?


Jak wybuchła wojna, żeśmy byli w Warszawie. Ostatnie wakacje przed wojną żeśmy byli na Podolu, Wołyniu i w Rumunii. Na dzień przed wybuchem wojny przez noc żeśmy przyjechali właśnie z Rumunii do Warszawy. Następnego dnia były komunikaty przez radio. Nie bardzo żeśmy zrozumieli, o co chodzi w tych komunikatach, a okazało się, że to już wybuchła wojna. Właściwie wtedy wszystko się zmieniło, bo koncern, w którym ojciec był dyrektorem, praktycznie przestał istnieć, bo wszystkie przedsiębiorstwa zostały znacjonalizowane i zabrane przez Niemców, więc dyrekcje były ustanowione przez Niemców, tak że właściciele już nic nie mieli do powiedzenia. Samo biuro koncernu też miała Verwaltera, czyli zarządcę niemieckiego. Tym zarządcą niemieckim wyjątkowo był człowiek, który uważał się za Polaka, to hrabia Mycielski, ale więcej był on Niemcem niż Polakiem. Przez jakiś czas szkół właściwie nie było, dopiero jak otworzyli szkoły, to praktycznie były one jakieś dwa-trzy miesiące i zostały zamknięte. Nauka była tylko na kompletach.

  • Czy brał pan udział w nauczaniu konspiracyjnym?


Tak, oczywiście, na kompletach. Do małej matury „jechałem” na tych kompletach. Później wstąpiłem do szkoły imienia Wawelberga, jestem jej absolwentem. W tym czasie nawiązałem kontakty z konspiracją i wstąpiłem do Oddziału Specjalnego „Jerzy”, tak to się wtedy nazywało.

  • W jaki sposób pan nawiązał kontakt z konspiracją? Czy poprzez kolegów ze szkoły?

 

Tak jest. W ogóle szkoła Wawelberga to była ciekawa szkoła, bo praktycznie i profesorowie, i uczniowie, wszyscy byli w konspiracji. Na przykład jedna z drużyn, co była w „Zośce”, to byli uczniowie z jednej klasy, że jak był alarm, to wystarczyło tylko dać znać i od razu wszyscy byli. Tak samo profesorowie. Mój ojciec też był w konspiracji, działał w delegaturze rządu. Ciekawe jest też to, że jeden z nauczycieli, z profesorów Wawelberga, major saperów Zbigniew Lewandowski, pseudonim „Szyna”, był głównym inspektorem saperskim w Komendzie Głównej AK. Mnie on bardzo imponował. Wtedy miałem siedemnaście, osiemnaście lat. Człowiek, który, jeżeli były przeprowadzane jakieś akcje, brał dowództwo najcięższych, najtrudniejszych odcinków. Spokojny. A co bardzo mi się podobało, że rano, jak żeśmy szli do szkoły, on był zawsze elegancko ubrany, wymyty, widać było, że wypoczęty całkowicie, a całą noc na przykład gdzieś przeprowadzał jakąś akcję.

  • Czy może pan wrócić jeszcze do ojca? Czym ojciec się zajmował w czasie konspiracji?


Delegatura rządu była podzielona mniej więcej tak jak przed wojną było [podzielone] ministerstwo, to był taki odpowiednik Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Ojciec zajmował się przyszłą elektryfikacją kraju. Przez okres okupacji opracował cały plan elektryfikacji Polski na następne lata. Ten plan nawet przez władze powojenne był wprowadzany w życie. Cały ten plan znajduje się w tej chwili w Archiwum Stowarzyszenia Elektryków Polskich w Toruniu.

  • Czym się pan zajmował w konspiracji? Czy to był mały sabotaż? Czy mieli państwo szkolenia?


Najpierw wstąpiłem do Batalionu „Unia – Krybar”. Po krótkim czasie, po jakimś pół roku przeniosłem się do „Zośki”, bo wszyscy koledzy byli w „Zośce”. Wtedy batalion jeszcze nie nazywał się „Zośka”, lecz Oddział Specjalny „Jerzy” i później, po śmierci „Zośki”, przyjął nazwę Batalion „Zośka”. Pierwotnie byłem w plutonie „Ryszard”, później ten pluton został przemianowany, była reorganizacja i zostałem w plutonie „Felek” i w tym plutonie byłem już do końca istnienia batalionu. W batalionie, w którym byłem, właściwie wielu moich kolegów było ze szkoły imienia Wawelberga. Po pół roku, niestety, było już tylko pięćdziesiąt procent.

  • A reszta zginęła w czasie akcji?


Tak, część poległa, jedna osoba została aresztowana i przesłana do obozu na Pomorzu, do Stutthofu, jedna osoba zaginęła, tak że z drużyny właściwie była już tylko połowa. Ja też zostałem aresztowany, to było chyba akurat po Bożym Narodzeniu w 1943 roku.

 

  • Jak to się stało?


Zostałem zaaresztowany razem z Włodzimierzem Steyerem, pseudonim „Grom”, w jego mieszkaniu. On został zesłany do obozu, mnie po śledztwie przewidziano do przesłania do obozu w Oświęcimiu. Udało mi się uciec z transportu.

  • W jaki sposób?


Właściwie w bardzo prosty sposób. Było tak, że po pierwszym śledztwie nas podzielili. Włodka Steyera przewieźli na Pawiak do Warszawy, a na mnie jeszcze przeprowadzali śledztwo. Było tak nieszczęśliwie, że po którymś [przesłuchaniu] sanitariusz, Niemiec, omylił się, bo byłem nieprzytomny, byłem pobity, uznał mnie za nieżyjącego, i wynieśli mnie z celi do piwnicy i rzucili na węgiel. Po jakimś czasie się ocknąłem i nie bardzo mogłem się ruszać. Nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić, bo sprawę właściwie zamknęli, więc skierowali mnie do Oświęcimia. Trzymali nas w Brwinowie, to był specjalny oddział do zabezpieczenia frontu wschodniego, [następnie] przesłali mnie do Grodziska, do więzienia. Zauważyłem, że przewieźli mnie do Grodziska, ale żadnych dokumentów nie przywieźli. Następnego dnia rano wzywa mnie naczelnik więzienia, przyprowadzają mnie i patrzę – moje dokumenty leżą koło niego na biurku – kenkarta, karta pracy, zaświadczenie z miejsca pracy – i on się pyta, dlaczego mnie tu przywieźli. Mówię: „Nie wiem, złapali mnie wczoraj na ulicy i przywieźli mnie tutaj”. On się tak zastanawia, zastanawia. A usytuowanie było w ten sposób, że było przejście, brama i z dwóch stron takie stalowe drzwi, że jak kogoś przepuszczali, to otwierali jedne, zamykali i dopiero jak sprawdzili, to dopiero następne, a pokój naczelnika był zaraz obok, tak że widziałem wszystko, co tam się dzieje. I tego naczelnika gdzieś odwołali, a tam, w tym przejściu, szykowali grupę więźniów do pracy na zewnątrz. Złapałem papiery i buch, do tej grupy. A miałem czapkę kolejarską, schowałem ją szybko i trzeba powiedzieć, że ci więźniowie od razu mnie wzięli do środka. Jak strażnik otwierał te drugie drzwi, to coś się tak przyglądał, ale nie był pewien. No i wyszedłem z tymi wszystkimi papierami i zaraz mnie ci więźniowie puścili. Nawet strażnik, który prowadził, też jakoś specjalnie się nie interesował, prawdopodobnie nie przypuszczał, że ja mogę [uciec]. Doszedłem do dworca. Wtedy kolejka dochodziła do tego dworca i przystanek był też przy samym dworcu kolejki. Była tam taka budka-poczekalnia. Stanąłem koło tej budki i patrzę – jedzie samochód z Niemcami z gestapo z Brwinowa. Widocznie wszystkie papiery przynoszą.

  • Właściwie uciekł pan, mając dużo szczęścia i w ostatniej chwili.


Trzy razy w życiu tak uciekałem.

  • Gdzie państwo się znajdowali w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego?

 

Punkt koncentracyjny naszej drużyny był w naszym domu w Warszawie, na ulicy Dantyszka. Tam żeśmy się skoncentrowali po przyjeździe z bazy, z lasu, chyba dzień przed Powstaniem. Mieliśmy broń całego plutonu i trzeba było tę broń przewieźć na punkt koncentracyjny. Tu było pierwsze nieporozumienie, bo jeden z naszych dowódców wiedział, gdzie jest punkt koncentracyjny, a nikt z nas nie wiedział i żeśmy wyjechali trochę za późno, bo liczyło się, że jak koncentracja była o czwartej, to jak wyjedziemy godzinę wcześniej, to na koncentrację zdążymy. Tymczasem żeśmy nie wzięli pod uwagę, że ruch na ulicy był bardzo wzmożony, korki się robiły, tylko zupełnie inne niż dzisiaj, bo raczej większość transportu była konnego, a nie samochodowego, więc korki były bardziej przykre niż dzisiaj, bo ciągle się ruszały. W każdym razie żeśmy wyjechali. Był upał. Konwojowaliśmy w czterech i dwie osoby były w wozie, czyli razem sześć osób, cały ten transport.

  • Czyli państwo też jechali wozem konnym, tak?


Dwoma końmi, tak. Co prawda woźnice chyba powozili pierwszy raz, bo to był kolega, który z zawodu był śpiewakiem, a później, po wojnie był śpiewakiem w operetce i w operze, drugi kolega, też z Wawelberga, był elektrykiem, który też nigdy nie miał do czynienia z końmi, więc widać było, że to nie bardzo szło, ale jakoś dojechaliśmy.

  • Jak się nazywali ci koledzy, którzy powozili?


Śpiewak miał pseudonim „Pingwin”, a nazwisko Kobza. Imienia nie pamiętam. Natomiast drugi kolega miał pseudonim „Pion”, imię Zbigniew.

  • Czyli oni powozili, a państwo konwojowali.


Tak, a myśmy w czterech konwojowali. Wspomniałem, co było bardzo ważne, że był upał, a myśmy mieli jako broń pistolety maszynowe i pistolety zwykłe, więc musieliśmy założyć płaszcze. Taki upał, my w tych płaszczach, pamiętam, że tak mi pot leciał, tak mi się chciało pić strasznie. Dochodzimy do Dworca Głównego, a wtedy Dworzec Główny był przy Placu Zawiszy, przy Towarowej. Przy samym dworcu było targowisko. Patrzę, są budki z napojami, a mnie się tak chciało pić strasznie. Szedłem w przodzie, więc poprosiłem kolegę, który był z tyłu po tej samej stronie, żeby mnie zastąpił i raz-dwa poleciałem się napić czegoś, ale to taka dygresja. W pewnym momencie dojeżdżamy do Placu Kercelego. Teraz to inaczej wygląda, jest to mniej więcej Towarowa, róg Leszna. Tam się zrobił straszny korek, przejechać nie można, konie też zaczynają się trochę denerwować, bo jest pisk, krzyk i tak dalej.

  • Ten korek to były głównie wozy polskie, czy to były na przykład transporty niemieckie?


To były wozy i konie, które żeśmy mieli w lesie. W pewnym momencie przyjeżdża buda z policją niemiecką i policja zaczyna rozpędzać wszystko. Patrzymy, że nagle jeden z tych policjantów podchodzi do naszego wozu, więc ja już sobie odpinam płaszcz i patrzę, gdzie by tutaj [zająć] jakieś dobre stanowisko, bo musimy tego przecież bronić. W pewnym momencie on dochodzi, łapie za uzdę jednego konia i zaczyna wyprowadzać. Więc nie wiem, czy on się może zorientował – bo jak blisko byliśmy i właściwe żeśmy nie przechodzili, tylko staliśmy i pilnowaliśmy wozu – że coś nie jest w porządku, że wolał nie ryzykować. Ale gorzej było następnie. Zrobił się bałagan, ten, który wiedział, gdzie jest punkt koncentracyjny, właściwie zaginął.

  • Przepraszam, jeszcze wrócę do historii z Niemcem. On tego konia z wozem wyprowadził i państwo pojechali dalej?


Wyprowadził dalej przez Okopową, omijając cały ten korek, bardzo zresztą ładnie.

  • Mogli państwo jechać dalej, tylko nie było wiadomo, dokąd.


Ale nie wiemy, gdzie, a tutaj zaczęła się wszędzie strzelanina. Tamte tereny o tyle znałem, bo na Kaczej była też fabryka kabli i często podczas okupacji tam przyjeżdżałem. W następnym domu była fabryka grzebieni i guzików, w której pracowała moja przyszła żona, więc tam też często bywałem, tak że teren znałem, więc zaproponowałem, że wjedziemy w Kaczą i przeczekamy strzelaninę. Pojechaliśmy tam, gdzie jest fabryka kabli, a strzelanina jest coraz gorsza.

  • Godzina chyba już była piąta.


Prawie piąta. Widzimy, że ze wszystkich stron strzelają, a najgorzej, że naprzeciwko były budynki, w których mieszkała niemiecka obsługa Pawiaka. Oni sobie powystawiali karabiny maszynowe w oknach i tak po ludziach z nich strzelają. No to myśmy wyciągnęli nasze karabiny, bo mieliśmy pięć karabinów maszynowych, na strych żeśmy poszli z tymi karabinami i po tych oknach. Jak żeśmy po oknach zaczęli strzelać, po ich stanowiskach, to wszystko to bractwo pouciekało, ci Niemcy. Później na naszą ulicę Kaczą wjechał samochód niemiecki. Jeden karabin maszynowy żeśmy ustawili przy bramie i zaraz do ognia, tak że samochód się zapalił i Niemcy zginęli. I tak żeśmy dotrwali do wieczora.

  • Było tam państwa kilka osób, tak?


Tak, sześć osób. Jeszcze trzeba powiedzieć, że jak to zobaczyli mieszkańcy, to panował straszny entuzjazm. Ugotowali nam bardzo dobrą zupkę, a żeśmy tego dnia jeszcze nic nie jedli, a to już było wieczorem. Pamiętam, była bardzo smaczna. Wieczorem odnalazł nas patrol z naszego oddziału. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy się stamtąd ruszać, żeby ułatwić odnalezienie nas, bo jak będziemy się [przemieszczać], to wtedy możemy się w ogóle zagubić. Wieczorem już żeśmy dołączyli do oddziału, który znajdował się na stanowiskach, to znaczy na ulicy Okopowej, naprzeciwko fabryki Pfeiffera, [która] dzisiaj też nie istnieje, tych budynków już nie ma. Dzisiaj został tylko w murze cmentarza żydowskiego ślad, świeża cegła, bo tam był tor kolejki wąskotorowej i oddział już zdołał wybudować barykadę z wagoników kolejowych i tramwajowych. Najpierw żeśmy się zakwaterowali w wagonie tramwajowym. Trzeba powiedzieć, że pierwsze dni to był entuzjazm, to było pasmo zwycięstw, gdzieśmy poszli, tam żeśmy zwyciężali.

 

  • Czy to było cały czas na Woli?


Tak, to było na Woli. Z takich większych zwycięstw, bo pomniejszych było dużo, to było opanowanie szkoły na ulicy Spokojnej, później opanowanie obozu koncentracyjnego „Gęsiówka”. Wtedy nie wiedziałem, że z tym obozem zostanę związany na długie lata.

  • Czy brał pan udział w natarciu na „Gęsiówkę”?


Tak, brałem w tym natarciu udział. Po wojnie byłem więźniem tego obozu przez długi czas.

  • Nie został zburzony w czasie Powstania? Budynki zostały?


Tak, budynki zostały. Później, zaraz po wojnie najpierw zrobili [obóz] chyba dla jeńców niemieckich, a później to już był obóz pracy, jak znalazł.

  • Czy może pan opowiedzieć o natarciu i zdobyciu „Gęsiówki”?


Można powiedzieć, że było to przykładowe natarcie, bo właściwie było to zdobycie całego obozu bez wydania ani jednego rozkazu podczas natarcia. Było to tak dobrze przygotowane, że wszyscy wiedzieli dokładnie, co mają robić. Ja brałem udział na lewym skrzydle, pierwszy do pokonania był mur. To był mur co najmniej cztery metry wysokości, czy więcej nawet, no i trzeba było przez ten mur [przejść]. Zdobyliśmy drabiny, żeby na ten mur wdrapać się. Łatwiej było z drugiej strony, bo z drugiej strony był taki nieduży budyneczek, więc z muru żeśmy skakali na ten budynek i później na ziemię. Niemcy w ogóle się nie spodziewali, byli tak pewni swego, że nie ruszymy ich, że nawet później, ja się okazało, komenda sobie usiadła do obiadu spokojnie, wiedząc, że są zupełnie bezpieczni. Później, jak żeśmy zdobyli pierwsze bunkry, to jak żeśmy ruszali do następnych bunkrów, Niemcy uciekali, tak że nie potrzeba było dużo walczyć. Mam nawet fotografie tych bunkrów, wyglądają bardzo groźnie. Strat właściwie mieliśmy mało, bo tylko z naszego plutonu. Nie wiem, jak to w innych było. Jedna osoba tylko została ranna, ale właściwie dlatego została ranna, bo zbyt wcześnie się wyrwała. Było powiedziane w ten sposób, że dwa wystrzały do każdego bunkra z czołgu i po tym drugim wystrzale od razu ruszamy, a kolega się omylił i ruszył trochę wcześniej, po pierwszym wystrzale, więc został ranny.

  • Czy pamięta pan, kto to był?


To był „Pręgus”, a jak nazwisko, to już dziś nie pamiętam, bo nazwisk żeśmy używali dopiero po wojnie. Nazwiska się znało najbliższych kolegów, ze szkoły, ale tych, którzy byli spoza szkoły, to właściwie tylko po pseudonimach.

  • Czy część więźniów uwolnionych przez państwa z „Gęsiówki” starała się dołączyć do powstańców, do pana oddziału?


Część tak, kilku dołączyło, część do tak zwanych pomocniczych rzeczy, jak do kuchni i tak dalej, a reszta się rozeszła. Przecież nie było jakiegoś przymusu, kto chciał, to mógł to zrobić. Później, niestety, jeden z nich był, zdaje się, w UB. Najpierw, więc była szkoła na Spokojnej, później była „Gęsiówka” i to było już takie ostatnie, że tak powiem, pasmo zwycięstw. Później jakiś czas odpoczynek, bo ten najbliższy teren oczyściliśmy i nie było jakichś zamówień, żeby gdzieś dalej działać.

  • Gdzie i jak państwo odpoczywali?


To się tak mówi. Żeśmy spali na przykład w grobach na cmentarzu żydowskim, dwie noce spałem właśnie na cmentarzu. Był tam taki grób rodzinny. Niemcy, jak szukali kosztowności, to rozwalali groby, więc był grób murowany, taka piwnica, więc jak Niemcy odsunęli górę, wyrzucili wszystko, bo szukali kosztowności w ciałach i było pusto zupełnie. Więc myśmy w paru nanosili tam słomy i było zacisznie, spokojnie, można było się przespać.
Jeszcze częściowo ze zwycięstw też było natarcie, właściwie taki większy patrol przez cmentarze żydowskie aż do ulicy Sołtyka/Młynarskiej. Z tym, że dalej żeśmy już nie szli, tylko zatrzymaliśmy się właściwie na końcu cmentarza żydowskiego. Tam też były dosyć duże zdobycze, bo żeśmy zdobyli między innymi jeden karabin maszynowy, dużo krótkiej broni, karabinów i tak dalej, i żeśmy wyparli stamtąd Niemców. I to chyba było już ostatnie.

  • Potem z Woli pana oddział przeniósł się na Stare Miasto?


Jeszcze nie. Później był pomysł – szkoda, że niezrealizowany – wyprowadzenia całego oddziału do Puszczy Kampinoskiej i nękania z Puszczy Kampinoskiej. Wszyscy się już przygotowali, była nawet uformowana kolumna marszowa, wszyscy już stali w kolumnie marszowej, czekali na rozkaz całego wymarszu i przyszedł rozkaz odwołania. Część przeszła od razu na Stare Miasto, a nas z powrotem dalej do szkoły na Spokojnej.

  • Który to był dzień sierpnia?


Jak żeśmy poszli do szkoły na Spokojnej, to chyba było 9 sierpnia, bo żeśmy byli do 11. 11, pamiętam dobrze, bo to był jeden z dni, w których były największe straty naszego plutonu, bo rano było nas pięćdziesiąt parę osób, a o piątej po południu było nas siedemnaście osób. Co prawda, niektórzy odnaleźli się dopiero po dwóch tygodniach, tak jak „Leszczyc” Sumiński.

  • Ale część zginęła?


Tak, a część właściwie zginęła. Byliśmy ostatnim oddziałem, który bronił na Woli całego wycofania na Stare Miasto. Wycofanie plutonu z tej szkoły okazało się bardzo trudne, bo można było przejść przez otwarty teren mniej więcej prawie kilometra, z tym, że Niemcy ustawili się ze wszystkich stron i strzelali do nas jak do kaczek granatnikami. Dobrze, że były tam kartofle, bruzdy i myśmy w tych bruzdach się chowali. Tam poginęło tyle osób. Taka ciekawa rzecz – żeśmy się prawie doczołgali do szkoły świętej Kingi (to jest na Okopowej), a przed tą szkołą Niemcy wybudowali duży ziemny bunkier i wejście było od strony pola. Kartofle się kończyły jakieś trzydzieści metrów przed bunkrem. Ja ze swoją koleżanką, zresztą bardzo dobrą, Zofią (pseudonim „Magda”) Laskowską, którą znałem hen, hen, jeszcze sprzed konspiracji, ona chodziła do szkoły Szachtmajerowej i była w jednej klasie z późniejszą żoną mojego brata, tak że ją dobrze znałem, i we dwójkę żeśmy się czołgali. Skończyły się te kartofle, a tu strzelają do nas i z karabinów zwykłych, i z granatników. I mówię: „»Magda«, schowajmy się tutaj, jak blisko będzie pocisk z granatnika (bo gdy pocisk z granatnika wybuchnie, wznieci chmurę pyłu, w której chwilowo nas nie będzie widać), wtedy zrobimy skok do tego bunkra”. Faktycznie, w pewnym momencie blisko nas uderzył pocisk od granatnika, ziemia do góry, my buch, do tego bunkra, ona pierwsza wpadła, ja za nią. Wchodzimy do tego bunkra, ona się odwraca, a ja patrzę – cała jej twarz jest zakrwawiona. Mówię: „Magda, co ci?” A ona: „Nic mi nie jest”. Mówię: „Masz krew na twarzy”. I ona tak mówi: „A, rzeczywiście”. Co się okazało? Trzeba było głowę w ziemię wetknąć jak najniżej, jak pocisk wybuchał, a ona chciała patrzyć i podniosła. Jak pocisk z granatnika uderzył, to ją parę odłamków [uderzyło] w twarz, bo miała głowę podniesioną. Z bunkra dołączyliśmy do naszego batalionu, który znajdował się w szkole świętej Kingi. W pewnym momencie, gdy odpoczywaliśmy na ławeczce, czekając na swoją kolej wycofania się na Stare Miasto, przez okno wpadł jeden odłamek i „Magda” w tym momencie kładzie głowę na moim ramieniu. Ja mówię: „Magda, nie śpij, zaraz idziemy”. Patrzę, a ona zupełnie bezwładna, nie żyje.
Na Stare Miasto doszliśmy przez Stawki, tam żeśmy zrobili „remanent plutonu”, okazało się, że jest nas tylko siedemnastu z pięćdziesięciu paru, których było rano tego samego dnia. Zostaliśmy zakwaterowani i pierwszego wieczora właściwie nic nie było, ani nie było nic do zjedzenia, ani nie było co do roboty, więc żeśmy odpoczywali.

  • Czy już wtedy były problemy z jedzeniem na Starówce?


Z jedzeniem były kłopoty od samego początku i wszędzie, i na Woli, i na Starówce, i w Śródmieściu, i na Czerniakowie. Następnego dnia poszliśmy do kościoła garnizonowego, była uroczysta msza, a później była – może dla pokrzepienia ducha – defilada wszystkich oddziałów na ulicy Długiej, w której i ja brałem udział. Wtedy na Starym Mieście był „Bór” Komorowski i cała Komenda Główna AK.

  • Jak ta defilada wyglądała? Czy było dużo ludzi, którzy się temu przyglądali?


Trzeba powiedzieć, że ci, którzy się dowiedzieli, to stali na ulicy. To był dzień bardzo spokojny, bo właściwie nie pamiętam, żeby przez cały dzień padł jakiś strzał, w ogóle była cisza, więc defilada mogła się odbyć w spokoju.

  • Ile było oddziałów uczestniczących w tej defiladzie?


Było całe zgrupowanie, była „Zośka”, „Parasol”, chyba była „Czata”, później przeszły jeszcze trzy plutony dodatkowe, takie jak pluton „Sznycy”.

  • Czy mieli państwo wtedy jeszcze nadzieję, że Powstanie zakończy się sukcesem?


Nadzieję to żeśmy mieli do końca i całe szczęście, że żeśmy mieli nadzieję, bo jakbyśmy nie mieli, to nie wiadomo, co by mogło być.

  • Wspomniał pan o mszy w kościele garnizonowym. Czy poza tą mszą brał pan udział w innych mszach polowych?


Nie, tylko w tej. Mieliśmy kapelana, ojca Pawła. To był cudowny, wspaniały człowiek i bardzo często do nas przychodził, więc były takie mini-nabożeństwa, modlitwy i tak dalej, ale w takiej mszy w kościele ani razu nie uczestniczyłem, bo właściwie praktycznie tam, gdzieśmy byli, to kościołów właściwie [nie było]. Jeżeli były, to były ruiny kościołów.

  • Czy może pan opowiedzieć o zwykłych przejawach życia, jak jedzenie, picie, gdzie państwo spali, czy mieliście dostęp do jakichś gazetek, czy słuchali państwo radia?


Przychodził do nas „Biuletyn Informacyjny” i przez ten „Biuletyn” nawiązałem kontakt też z moim młodszym bratem, który był u „Krybara”.

  • Jak ten kontakt wyglądał?


On dał sygnał wywoławczy, gdzie jesteśmy, i ja się na to przez redakcję odezwałem i przez pocztę harcerską, to później przeszło do niego, więc była taka kombinacja.
Jak żeśmy spali i tak dalej? Najbardziej charakterystyczne spanie było na Starym Mieście. Żeśmy kwaterowali najdłużej na Franciszkańskiej 12, dzisiaj już nie ma tego domu. Pluton zajmował dwa pokoje. Spało się na podłodze. Jeżeli chodzi o jedzenie, przeważnie co najwyżej raz dziennie zupkę jakąś robili, chyba nikt nie mógł określić, co to jest za zupa, bo ładowali to, co było, co mieli, i na tym koniec. Tak że z jedzeniem było bardzo skąpo. Jeszcze na samym początku było dużo jedzenia wśród ludności, tak że nawet gdy na Starym Mieście w czasie pierwszych dni żeśmy zrobili natarcie wzdłuż chyba ulicy Muranowskiej i żeśmy zdobyli wszystkie domy, a w tych domach była ludność cywilna, to nam wyprawili kolację. Na ówczesne czasy bardzo wykwintną, [ale nie] na dzisiejsze czasy, bo ledwo jakieś stare kluchy, jakieś inne rzeczy, ale w każdym razie było, ludzie nas jednak nakarmili.

  • Mówił pan o bardzo pozytywnym stosunku ludności cywilnej na Starym Mieście i na Woli.


Ludzie, szczególnie na Woli, na początku byli bardzo entuzjastycznie nastawieni i zresztą tak samo na początku na Starym Mieście. Natomiast na końcu na Starym Mieście raczej byli pesymistycznie i nawet, można powiedzieć, niechętnie do nas nastawieni.

  • Mówił pan, że czytali państwo „Biuletyn Informacyjny”. Czy później dyskutowali państwo o artykułach w swoim gronie? Czy rozmawiali państwo o tym, co będzie, jaki jest możliwy rozwój sytuacji? Czy były jakieś takie dyskusje?


Jeśli chodzi o artykuły „Biuletynu”, to nie było w ogóle czasu, żeby można było dyskutować. Można powiedzieć, że jak byliśmy na tak zwanej pierwszej linii, to w ogóle nie było na nic czasu. Później, jak żeśmy przychodzili na odpoczynek, to przede wszystkim wyspać się i coś zjeść. A gdzie nam było w głowie, żeby dyskutować czy coś. Co prawda ciągle się mówiło o tym, co ze wschodu. To jest dobre to powiedzenie: „Czekamy na ciebie, ty czerwona zarazo”. I faktycznie żeśmy czekali na tę „czerwoną zarazę” i ciągle mieliśmy nadzieję, że już, już zaraz będzie.

  • Na Starym Mieście był pan ponad trzy tygodnie, do końca. Czy może pan powiedzieć o najcięższych, o najtrudniejszych dniach na Starym Mieście?


Przede wszystkim Jan Boży. Jan Boży to była makabra. Właściwie zostały już ruiny, w tych ruinach byli jeszcze chorzy, którzy nam bardzo przeszkadzali. Obsługi lekarskiej już nie było żadnej. Niesamowite roje much. Muchy, od których nie można było się opędzić. Musieliśmy robić maski z gazy, całe zasłonięte twarze, bo nie można było wytrzymać. A druga rzecz – zapach rozkładających się ciał, bo wszędzie były ciała. To jest taki specyficzny, słodki zapach. Ten zapach się czuje na wargach nawet. I to bardzo nieprzyjemny zapach. No i ciągłe natarcie niemieckie. Raz zostaliśmy w głównym budynku okrążeni przez Niemców. Było to tak, że poszło natarcie niemieckie, a my byliśmy na parterze. Widzimy, że na parterze się nie utrzymamy, więc zdecydowaliśmy, że będziemy się bronić z piwnic. I poszedł rozkaz: „Wycofanie do piwnicy”. Jeden z naszych kolegów (on był zawodowym podoficerem jeszcze z KOP, pseudonim „Drzazga”, Jerzy Radomski) nie bardzo zrozumiał ten rozkaz, usłyszał, że wycofanie, część plutonu zabrał i wycofał się w ogóle. I jak myśmy [zeszli] do piwnicy, nas siedmiu tylko zostało, a Niemcy ze wszystkich stron.

  • Czy pamięta pan, kto był w tej piwnicy, oprócz pana?


Zostali: „Pion”, „Mucha”, „Zawrat”, „Olszynka”, ja i chyba „Olgierd”. Karabin maszynowy ustawiliśmy przy jednym okienku, przy drugim okienku, żeby jakoś się bronić, no i musimy jakoś dotrwać. Zaczyna już zapadać zmrok i słyszymy z daleka głos „Andrzeja Morro”: „Naprzód!”. To już od razu inny duch w nas wstąpił. I faktycznie, po jakiejś godzinie, dwóch dotarli, odbili nas, przerwali ten pierwszy niemiecki pierścień i dobili do samego budynku. Ten Jan Boży cały czas był taki tragiczny.

  • Powiedział pan o chorych, że przeszkadzali. Oni nie zdawali sobie sprawy z tego, co się działo?


Absolutnie nie. Na przykład taki obrazek, jak sobie nie zdawali sprawy: jest jedna taka hala, ustawione łóżka i paru chorych leży, strop drewniany i patrzymy –strop się pali. Niemcy nacierają, więc musimy utrzymać jak najdłużej, ale patrzymy z drugiej strony na strop, żeby nam się nie zawalił na głowę, bo się pali, a oni sobie leżą na łóżkach przy nas. I jest taka rozmowa: „Widzisz, jak tutaj się pali?”. A ten drugi mu odpowiada: „Tak, ale to dobrze, będzie nam cieplej”. Więc nie zdawali sobie absolutnie sprawy. I tak żeśmy dotrwali. Jak zaczął się już obsuwać trochę ten strop, to żeśmy musieli uciekać stamtąd. Zostawiliśmy chorych, bo nie było możliwości, by ich nawet stamtąd jakoś wynieść.

  • Czy ze Starego Miasta państwo wydostali się kanałami?


Tak. Ja zostałem przedtem ranny, tak że w natarciu do przebicia nie brałem udziału.

  • W jakich okolicznościach pan został ranny?


Miałem ranną i rękę, i nogę. To było dwa dni przed samym końcem Starego Miasta. Zostałem przewieziony do naszego szpitala koło kościoła garnizonowego.

  • Długa 7.


Tak.

Stamtąd później, jak odbyło się natarcie, zebrał nas wszystkich „Xiążę” Andrzej Samsonowicz i żeśmy tymi kanałami. Kanałami to makabra.

  • Pan był ranny, ale był pan w stanie iść samodzielnie?


Trochę ciężko mi było, rękę miałem na temblaku, nogę miałem ledwo, ledwo, ale udawałem, że mogę chodzić. Weszliśmy do kanału na Placu Krasińskich mniej więcej o piątej po południu. Wejście też było ciężkie, bo było pod ostrzałem niemieckim, Niemcy byli po drugiej stronie placu. Myśmy się chowali tam, gdzie jest na samym rogu budynek, który ma takie wykusze, więc za to żeśmy się chowali, jak poprzednik już wszedł, to biegiem do kanału i do środka. A Niemcy wtedy strzelali, jak się tylko dało. Weszliśmy o piątej godzinie, a o siódmej rano żeśmy wyszli na Wareckich. Jak się to szło! Kanały były ile tam metrowe, brud, bo to i ścieki przecież wszystkie, odchody, przecież to kanały ściekowe, więc pani sobie może wyobrazić, jak żeśmy wyglądali, jak się z takich kanałów wyszło.

  • Ile liczyła osób taka grupa, która wchodziła do kanału?


Trudno mi powiedzieć, bo ładowali, ile się dało.

  • Ale mieli państwo przewodnika, który pokazywał drogę?


Był przewodnik, ale pomimo przewodnika też się gubili, bo przecież kanałami nie było przechodzenie wprost w jakiejś linii, tylko jakąś bardzo okrężną linią. A ile godzin się szło w takich warunkach, i duchota... W nocy może się przyśnić.

 

  • Gdy po tym, jak wyszedł pan z kanału na Wareckich, czy trafił pan do szpitala, czy dalej był ze swoim oddziałem?


W ogóle każdy z nas szpitala unikał jak mógł. Jeżeli się mógł poruszać, to do oddziału. To była jakaś niepisana zasada, ale wszyscy się trzymali tego jak świętego...

  • Czy wynikało to z tego, że już wtedy wiedzieli państwo, że Niemcy bardzo często mordują wszystkich w szpitalach?


Nie, wynikało to według mnie z czegoś innego. Większość to byli koledzy, jak jesteśmy razem, to czujemy się pewniej, bezpieczniej. Jak któryś z nas się oddzieli, to już tej pewności nie będzie miał. Właściwie to wynikało [z tego], że jeden na drugiego liczył.

  • Czy został pan w Śródmieściu z oddziałem, czy poszli państwo dalej?


Zostaliśmy w Śródmieściu i w Śródmieściu żeśmy dostali szoku, bo ludzie chodzą normalnie po ulicach, domy stoją, nawet gdzieniegdzie są szyby w oknach, a myśmy zostawili na Starym Mieście ruiny, właściwie żadnego domu. Więc było to dla nas przejście z takich strasznych ruin do prawie że normalnego życia. W Śródmieściu żeśmy byli chyba tylko następną noc i skierowali nas na Czerniaków.
Na Czerniakowie zostaliśmy zakwaterowani na ulicy Cecylii Śniegockiej. Tam było lepiej niż w Śródmieściu, bo nawet sobie rosły pomidorki, w ogóle ludzie prawie że o wojnie, o Powstaniu mało co wiedzieli. Była cisza, spokój. Nawet pierwsze dni u nas się mówiło tak: „Uważaj, nie strzelaj, bo pobudzisz Niemców, a tak jest spokój”. Objęliśmy stanowiska wzdłuż ulicy Rozbrat, dom róg Szarej (taki duży budynek) i obok była przed wojną szkoła dziennikarska. Budynek szkoły dziennikarskiej był wypalony, a budynek narożny był cały, więc właściwie głównie żeśmy [byli] w tym budynku narożnym. W budynku szkoły (to jest olbrzymi budynek, bo chyba cztero- czy sześciopiętrowy, chyba też dosyć długi) obrońców było dwóch, to był Tadeusz Sumiński „Leszczyc” i ja, we dwójkę żeśmy ten budynek przez pewien czas obstawiali. Na rogu ulicy Cecylii Śniegockiej był kościół i klasztor mariawitów. Jak żeśmy przyszli, to wszystko było czynne i kościół bardzo ładny, i klasztor jeszcze funkcjonował. Po którymś tam natarciu niemieckim kościół był trochę wypalony i był już na pierwszej linii i też mieliśmy stanowiska właśnie w tym kościele. Dzisiaj już ten kościół właściwie nie istnieje. Po pewnym czasie nagle ze stanowisk na Rozbrat nas wycofali i wszystkich zgrupowano na ulicy Okrąg, przy Wilanowskiej.
Tam pułkownik „Radosław”, wtedy jeszcze chyba z majorem czy kapitanem „Necerem” zrobili przegląd i wszystkich rannych, którzy według pułkownika „Radosława” nie bardzo nadają się, odrzucali. Były awantury, bo ci ranni nie dawali się odrzucać. Pamiętam, też miałem całą rękę zabandażowaną, i to prawą, to gdzieś sobie włożyłem, żeby „Radosław” nie zauważył, że mam zabandażowaną. Oddzielili rannych, a pozostałych, wśród których ja też zostałem, skierowali na natarcie wzdłuż brzegów Wisły.
Tam, gdzie żeśmy rozpoczęli natarcie, były budynki filtrów. Już nie pamiętam, jak się ta ulica nazywa. Wtedy teren wyglądał zupełnie inaczej, bo ulica Solec to była taka wąska uliczka, brukowana „kocimi łbami”. Jeszcze z czasów, jak nie było kanalizacji, były bardzo głębokie rynsztoki i wszystkie ścieki wylewało się do tych rynsztoków. Rynsztoki okazały się bardzo przydatne, bo można było się w nich chować prawie, jak się położyło. Natarcie zaczęło się trochę niefortunnie, bo jak ruszaliśmy z natarcia, od razu dostaliśmy pierwszy ostrzał z własnych placówek, bo placówki nie były zawiadomione o tym natarciu. W dalszym ciągu natarcie dobrze szło i doszliśmy wzdłuż brzegów Wisły, wzdłuż Solca do Wilanowskiej. Wyszliśmy nawet trochę dalej za Wilanowską, a tu usłyszeliśmy, że idą Niemcy. Wpadliśmy na pomysł taki, że schowamy się i przepuścimy Niemców, bo dalej, przy Wilanowskiej, były już ustawione nasze stanowiska karabinów maszynowych i niech się nadzieją na te karabiny maszynowe, zaczną uciekać i wtedy my wyskoczymy na nich, uciekających.

  • Udało się to zrobić?


Udało się częściowo, bo tam akurat były dosyć wysokie wykopy, myśmy się pochowali w tych dołach i jak Niemcy uciekali, to też się chcieli w tych dołach pochować. I był taki moment, że na jednego kolegę skoczył Niemiec, nie wiedząc, że... [ktoś tam jest]

  • Czy miał pan jakieś kontakty bezpośrednie z Niemcami? Na przykład czy brali państwo jeńców?


Tak, i tutaj też żeśmy wzięli od razu siedmiu jeńców do niewoli.

  • Czy później odsyłało się tych jeńców?


Tego nie wiem dokładnie, bo się nie interesowałem. Jeszcze trzeba powiedzieć bardzo ciekawą rzecz, powracając do tej szkoły na Spokojnej. Jak żeśmy zdobyli tę szkołę, to między innymi wśród Niemców był jeden Alzatczyk i jeden Kaszub, którzy zadeklarowali opuszczenie Wehrmachtu, a przyłączenie się do nas. Jeżeli chodzi o tego Alzatczyka, to bardzo dobry żołnierz. Był zresztą w tym samym plutonie co ja. Z niego był duży pożytek.

  • O ile wiem, miał pseudonim „Rożek”.


Tak. Wszyscy go lubili, faktycznie bardzo miły i bardzo dobry kolega, można o nim powiedzieć same pochwalne rzeczy. Natomiast odwrotnie z tym Kaszubem. Po pewnym czasie zdecydował, że jednak wróci do Niemców. Uciekł i wskazał Niemcom nasze stanowisko. Niemcy bardzo celny ogień położyli z granatników po naszych stanowiskach, tak że mieliśmy straty przez niego.

 

  • Czy poza tym Alzatczykiem miał pan jakieś kontakty z cudzoziemcami w czasie Powstania?


Właściwie nie, nie przypominam sobie. Zresztą nie szukało się nawet takich kontaktów.

  • Czy Wilanowska to był ostatni punkt oporu?


Tak. Później, po tym nieszczęśliwym przepuszczeniu Niemców, jak już było wszystko załatwione, to wracamy do swoich. Wychodzimy z tych dołów, chcemy wrócić do swoich, a te nasze karabiny po nas! Nie zorientowali się. Ale jakoś żeśmy dali im znać krzykiem, że to my i przerwali ogień. Ale też mogłyby być – całe szczęście, że nie było – jakieś straty.
Tutaj zaczęło się nasze, że tak powiem, już końcowe nieszczęście. Było widocznie jakieś nieporozumienie, bo podobno pułkownik „Radosław” razem ze sztabem i z większością oddziału wycofał się na Mokotów. Podobno był rozkaz i dla nas wycofania, tylko że jeżeli był, to do nas nie doszedł, więc musieliśmy zostać na Czerniakowie.

Pierwszej nocy został przeprawiony zwiad z wschodniej części Wisły od armii Berlinga. Z tym zwiadem spotkałem się w nieprzyjemnej sytuacji. Na rogu Wilanowskiej i Solca stał budynek, na samym rogu był garaż. W tym garażu zrobiła się dziura, gdzie najpierw było stanowisko karabinu maszynowego, później żeśmy przenieśli gdzie indziej, i ja na tym stanowisku, w tej dziurze pilnowałem. Ten zwiad przeszedł i w pewnym momencie nagle się pojawia postać, przykłada mi pepeszę do... I widzę, że pociąga za spust. Ja jakoś rzuciłem się w tył i cała seria poszła nade mną. A miałem granat i ten granat wyciągnąłem, odbezpieczyłem i rzuciłem. Skutek był taki, że mnie nic nie było, on do mnie strzelał, a ja jego raniłem odłamkiem granatu. No i oni uciekli na sam brzeg, a na samym brzegu były takie jakieś rozmaite bloki cementowe z wyładunku i oni się tam pochowali.

„Andrzej Morro”, który objął dowództwo całości jako najwyższy rangą, stopniem i funkcją, zdecydował, że musimy tych berlingowców odszukać. Wyznaczył patrol. W tym patrolu był Tadeusz Sumiński pseudonim „Leszczyc”, „Andrzej Morro” i sanitariuszka „Zosia”, Zofia Stefanowska. A jeszcze nasze dziewczyny skombinowały gdzieś w mieszkaniach jakąś pościel, wzięło się jakiś kij od szczotki i uszyły sztandar biało-czerwony, żeby dać znać, że to jednak my jesteśmy. Nad samym brzegiem był nieduży budyneczek, taki ledwo się trzymający, zresztą ludzie mieszkali w tym budynku, ale jak już żeśmy tam byli, to się wynieśli stamtąd. W każdym razie przed Powstaniem był zamieszkały. Doszliśmy do tego budynku, na strych i przez dziurę w dachu żeśmy dawali znać, żeby zobaczyli, że oni są tu ukryci i żeby się zgłosili. W pewnym momencie jeden z kolegów wyszedł przed budynek i nagle z powrotem do budynku i mówi: „Pod ostrzałem niemieckim jesteśmy!”. Wtedy „Andrzej Morro” wyszedł z budynku, żeby sprawdzić, skąd strzelają i nagle... Pac! Podczołgała się do niego nasza sanitariuszka „Zosia”, sprawdziła, że już nie ma co i daje nam rękami znać, że już nie ma co go ratować, że nie żyje. Musieliśmy tam to ciało, niestety, zostawić. Ci berlingowcy się zorientowali, nawiązaliśmy z nimi kontakt i wciągnęliśmy ich z powrotem do tego domku. Teraz następny problem, żeby z tego domu wyjść i dostać się do naszych stanowisk na Wilanowskiej, róg Solca. A przedtem kilku Niemców tam złapaliśmy. Więc mamy Niemców, mamy berlingowców i kilku z nas jest. Pewna partia Niemców poszła przez ulicę Solec i chyba dwóch czy trzech z nas. Wtedy Niemcy położyli ogień na przeskakujących i jeden z naszych kolegów poległ tam, kolega, który dopiero co się przyłączył w Śródmieściu do oddziału, bo był w „Szarych Szeregach”, chyba w poczcie harcerskiej, więc był niedługo. Teraz problem, jak reszta ma się [przedostać], bo oni tak strzelali w to przejście, że nie ma mowy o normalnym przejściu. Więc z drugiej strony domu żeśmy wybili dziurę w ścianie, żeby się wydostać na drugą stronę, przeciwną niż Niemcy. Tam było otwarte pole, podczołgaliśmy się tam kilkadziesiąt metrów dalej, bo wiemy, że nastawieni są na tę odległość, a jak my przeskoczymy o dwieście metrów dalej, to nim oni się przestawią, my zdążymy przeskoczyć. I zresztą tak było, że nie zdążyli strzelić.

  • W jaki sposób państwo się wydostali z Czerniakowa? Czy części kolegów udało się przepłynąć na drugi brzeg Wisły?


Tak, ale nie tylko przepłynąć. Kilku się udało przejść po ruinach mostu. Sam koniec był zupełnie tragiczny, bo w tych ostatnich dwóch budynkach żeśmy się bronili prawie dziesięć dni. Przez dziesięć dni nic żeśmy nie mieli do jedzenia, raz jeden tylko gdzieś blisko padł koń i nasze dziewczyny jakoś się doczołgały do bramy, do tego konia, wycięły trochę mięsa i coś zrobiły. Chciały ugotować, tylko nie było na czym i czym, więc właściwie to było surowe mięso starego konia, które tylko się żuło, bo zgryźć [nawet] przy zdrowych zębach nie można było. To był praktycznie nasz cały posiłek przez ostatni tydzień. To jest jedna rzecz. Druga rzecz, że już nas było niewielu, więc nie było odpoczynku, cały czas byliśmy na stanowiskach, tak że byliśmy oszołomieni. Następna rzecz, że było wody. Wodę można było tylko patrolem do Wisły, ale Niemcy przecież przy tym ostrzeliwali, tak że jak się przyniosło pół kubełka, a właściwe się czołgało z tym kubełkiem, przekładało się tak ten kubełek, czołgając, tak że pół kubełka można było przynieść, więcej nie, to było dużo tej wody. Ta woda też była brudna, bo tam przecież trupy leżały. Tak że to było przeokropne, makabryczne. Najgorsze, że nam już owało amunicji, dlatego właściwie decyzja była, żeby to już zakończyć. Niby mieli przysłać z drugiego brzegu łodzie, ale praktycznie przysłali tylko dwie łodzie wieczorem, ci berlingowcy się na te łodzie rzucili, tak że myśmy w ogóle nawet nie podchodzili do nich.

  • Co się z panem dalej stało?


Najwyższym rangą i funkcją był dowódca batalionu, kapitan „Jerzy” i de facto on dowodził, ale praktycznie taką duszą dowodzenia był „Czarny” Witold Morawski.

  • Ilu żołnierzy było w tym ostatnim batalionie?

 

Trudno mi powiedzieć, ale niedużo nas było. Więcej było berlingowców, było ich około setki, może nawet więcej, tylko że oni to był zupełnie inny charakter, bo to byli ludzie przeważnie ze wsi, którzy nigdy w żadnym większym mieście nie byli i którzy nie dostali praktycznie żadnego przeszkolenia, a wymagali, że musi przy nich być dowódca, który wszystko powie, co robić, jak ma być i tak dalej. Nie było żadnej absolutnie indywidualności, co właściwie odwrotnie było u nas.

 

  • Czy mieli państwo jakiś kontakt z dowództwem w tych ostatnich dniach, ze Śródmieściem czy z Mokotowem, w tej sytuacji? Czy byli łącznicy?


Nie, już nie było przez ostatni tydzień, a może nawet więcej niż tydzień. Ale ostatnio, jak „Radosław” przeszedł, to się już absolutnie skończyły jakiekolwiek kontakty. Już nie było możliwości ani dojścia do włazów, ani niczego.

  • W takim razie w jaki sposób zakończyła się pana walka na Czerniakowie?


Było przewidywane przejście, przepłynięcie, więc wszyscy zostali zgromadzeni nad samym brzegiem Wisły. Niemcy się już trochę zorientowali i po brzegu walili z granatników. Bardzo silny był ostrzał. Łodzie jakoś nie przychodzą, nie przyjeżdża żadna. Decyzja kapitana „Jerzego”, żeby jakoś sprawdzić, dlaczego. Witold „Czarny” przed wojną był mistrzem szkolnym w pływaniu, więc padła decyzja, że musi przepłynąć na drugą stronę i sprowadzić pomoc. No więc Witold popłynął, a my czekamy i nic. Zbliża się już świt, więc trzeba jakoś sprawę załatwić, więc decyzja kapitana „Jerzego”: „Przebijamy się do Śródmieścia”. Z powrotem wszyscy do budynku na róg Wilanowskiej. Tam ojciec Paweł nam udzielił wszystkim rozgrzeszenia, modlitwa i tak dalej. Został wyznaczony oddział szturmowy, który ma torować drogę, bardzo nieliczny, bo praktycznie trzyosobowy: „Słoń”, „Sęp” i ja. Co prawda tak się zastanawiam, że właściwie to był kompletny nonsens, bo ja miałem tylko jeden magazynek, dziesięć sztuk amunicji i granaty, więc właściwie co można zrobić? Ale amunicji już nie było u nas. Został uformowany szereg, którym mamy iść, więc najpierw oddział szturmowy czyści i później całość przechodzi. Wyszliśmy takim rowem łącznikowym i doszliśmy. Jest też stanowisko niemieckie karabinów maszynowych. Tutaj został popełniony według mnie taki błąd, ale niechcący. Niemcy nie wiedzieli, że doszliśmy do wniosku, że najlepiej jest ich zniszczyć granatem. „Słoń” wziął granat, tylko granat rosyjski, a rosyjskie granaty miały tę wadę, że jak się odbezpieczało, jak spłonka poszła do lontu, to on błyskał, i jak „Słoń” odbezpieczył, granat rzucił, to błysnęło. I Niemcy zauważyli błysk i z karabinu maszynowego po nas. A on jeszcze był tak odchylony do góry po rzuceniu granatu i dostał serię. A myśmy jakoś przywarli do ziemi, serie poszły po nas powyżej, tak że nam nic nie było. Teraz trzeba przejść dalej. Patrzę, obok, nie tak daleko jest mały budyneczek, rozwalony zresztą i duża rozwalona dziura po oknie. Tam się najlepiej schować przed ostrzałem. Wyskoczyłem z rowu i buch! Wpadam do tego domu. Zaraz po mnie wpada kapitan „Jerzy” ze swoją łączniczką „Igą”. Co robić? A jesteśmy tylko sami. Kolega, który był z nami, już go nie ma, gdzieś wsiąkł, widocznie jest po drugiej stronie. Więc zdecydowaliśmy, że wrócimy z powrotem. Wróciliśmy na Wilanowską, nikogo nie ma. Co prawda chodzę po całej okolicy, nawołuję, [ale] nikt się nie odzywa, jest tylko grupa może ze stu pięćdziesięciu, w każdym razie powyżej stu berlingowców.

  • Co państwo wtedy zrobili?


Kapitan się zdecydował: „Idziemy z nimi”. I poszliśmy, tylko nie rowem, ale wzdłuż ulicy Wilanowskiej, żeby ominąć stanowisko karabinów maszynowych. Więc idziemy cichaczem. To było straszne, bo Wilanowska była wtedy zasłana trupami, bo było przecież tyle natarć, że właściwie gdzie stąpnąć, tam się trafiło na ciało. Z nami też był jeden z obozu, który do nas się przyłączył, pseudonim „Blond”. Jak się nazywał, to nie wiem i chyba nikt nie wie. On mówił bardzo dobrze po niemiecku. Dochodzimy do rogu Wilanowskiej i Okrąg, a tam są stanowiska niemieckie i ci Niemcy do nas, żeby [podać] hasło. On wyszedł i na tych Niemców! Jak zaczął coś wymyślać, że co sobie myślą, hasła im się zachciewa i tak dalej, patrol wraca. Wypuścił im jakąś mocną wiązankę i oni wtedy: „Dobrze”. Ja, ja, ja... i myśmy przeszli koło nich.

  • Byli państwo dalej w niemieckich panterkach, dlatego to było możliwe?


Tak, ale było ciemno. Tam były magazyny „Społem”. Jak Niemcy z cmentarzy rabowali rozmaite pomniki i tak dalej, bo chodziło im o zdobycie surowca – brązu i jakichś innych metali, i to tam to ściągali. Te pomniczki i cały teren za tymi pomniczkami, to było fantastycznie. W nocy, jak się szło, było ciągle napięcie, bo nie wiadomo było, czy to człowiek, czy pomnik. Doszliśmy do ulicy Rozbrat, na Rozbrat żeśmy poszli w kierunku Tamki prawie do ZUS. Tam był po drugiej stronie dom, żeśmy się w tym domu schowali i naradzali. I była taka dziwna rzecz – wszyscy byliśmy warszawiacy, teren żeśmy znali dobrze, a tu żeśmy zapomnieli kompletnie, jak iść.

  • Chcieli się państwo dostać do Śródmieścia?


Tak, i nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść.

  • Ale udało się dotrzeć?


Zaraz, zaraz, nie tak ostro. Przy tym domku żeśmy się schowali w bramę, a tu idą Niemcy. Zobaczą na pewno. Jak do nas doszli, to my na nich żeśmy wyskoczyli. Oni byli więcej przerażeni, niż my, strasznie byli przerażeni. Ale żeśmy tych Niemców trochę się wypytywali, gdzie są w pobliżu jakie stanowiska. Nawet chętnie nam [odpowiadali], tylko żeby im nic nie robić. No to niech sobie idą. I żeśmy ich puścili. Wtedy żeśmy poszli w stronę Ogrodu Saskiego i Ogrodem Saskim w stronę ulicy Książęcej. Widzimy ulicę Książęcą, gdzie dalej, gdzie to Śródmieście jest? Nie wiemy. Wszyscy warszawiacy, wszyscy, którzy x razy na tamtym terenie byli, którzy powinni znać, a tu żeśmy byli kompletnie zagubieni. Z powrotem żeśmy się wrócili – i było to nasze nieszczęście – z powrotem w okolice sejmu, i nagle dostaliśmy taki ogień z paru metrów z bunkra niemieckiego. Najpierw szedł kapitan „Jerzy”, za nim ja, i jak puścili serię po hełmie kapitana „Jerzego”, tak że mu hełm zwaliło. My w bok, chcemy jakoś uciec. Musieliśmy przejść między zasiekami wzdłuż drutów kolczastych. Jak się berlingowcy cofnęli, powiesili się na tych drutach i widzimy taki obrazek: wiszą na drutach, poplątali się, nie mogą się wygrzebać z tych drutów, a karabin maszynowy pierze po tych wiszących ludziach. My wzdłuż drutów lecimy i szukamy jakiegoś miejsca, żeby wyjść z tego okręgu. W końcu jest drzewo i „Jerzy” buch! na drzewo się złapał i przez druty, ja za nim, jeszcze „Wika” i jeden z sierżantów od Berlinga też jakoś zdążył. Jeszcze mnie się pasek od peemu za gałąź jakoś zaczepił, przecież skórzany, mocny, jak szarpnąłem, tak zerwałem ten pasek. Więc jaką wtedy siłę się miało. No i żeśmy wyskoczyli. Doszliśmy do Muzeum Ziemi i też nie wiemy, co dalej. Więc kawałek żeśmy się cofnęli i weszliśmy na aleję na skarpie. Tam jest budynek. Wchodzimy do budynku, a tam Niemcy są ustawieni. Ci Niemcy zdezorientowani, co jest, podeszli do nas i myśmy ich tylko odsunęli na bok i do tego domu. No i trzeba z tego domu uciekać. Wchodzimy, są schody, a we wszystkich oknach ustawione są worki z piaskiem, są zabezpieczone. Więc worki odrzucamy, patrzymy, a tu trzecie piętro jest a na dole kamienie. Nie będziemy przecież skakać z trzeciego piętra, więc z powrotem na dwór. I z powrotem ci Niemcy. Najpierw żeśmy zeszli na parter, ale na parterze wszędzie okna zabite, więc z powrotem żeśmy wyszli z tego domu i spokojnie idziemy. Ci Niemcy nie wiedzieli, o co [chodzi]. Wypuścili flarę i jesteśmy cali oświetleni. „Jerzy” mówi: „Spokojnie iść”. Więc idziemy miarowym, równym kroczkiem na tych kilka metrów i tylko czekamy, jak zaraz zaczną strzelać w nas. Nie padł żaden strzał. Oni nie wiedzieli, co jest.

  • W ten sposób doszli państwo do Śródmieścia. I tam zastała pan już kapitulacja?


Jeszcze nie, jeszcze doszliśmy do budynku „YMCA”, to było bardzo ciekawe. Ale nie wiedzieliśmy, że to budynek „YMCA”, aczkolwiek powinniśmy wiedzieć. Przychodzimy do tego budynku, zeszliśmy w dół do budynku, jest cisza. Naradzamy się, co robić. A to już świt, więc nie możemy tu być, musimy się gdzieś schować. Jeszcze jakaś dyskusja, co mamy robić, może zbyt ożywiona i nagle… Okazuje się, dwa metry od nas stanowiska nasze, Śródmieście, i śpią wszyscy na tych stanowiskach.

  • To musiała być rzeczywiście wielka ulga dla państwa.


Jeszcze ciekawa rzecz, że jak żeśmy później tam weszli, to zaraz dali nam lekarza. Okazuje się, wszyscy mieliśmy gorączkę, ja miałem temperaturę trzydzieści dziewięć i trzy kreski. Lekarz nas od razu zbadał i dali nam jeść – czarny chleb posmarowany jakimś szmalcem i coś do picia. Dwa kawałki chleba, a ja tego nie mogłem zjeść, nie idzie, nie mieści się.

  • Proszę powiedzieć o momencie kapitulacji. Wtedy był pan w Śródmieściu?

 

Tak, byłem w Śródmieściu. Tam nas zakwaterowali, miałem kwaterę w jednostce żandarmerii. W Śródmieściu był już o tyle porządek, że dostawało się raz dziennie karteczkę na posiłek. To było coś z browaru, jęczmień i tak dalej, jakaś taka kaszo-zupa zrobiona, ale zawsze coś było do jedzenia, mało, ale było. I właściwie zrobiło się nagle tak pusto, bo nikt od nas nic nie wymaga, nic nie trzeba robić, więc tak głupio człowiek się czuł, ale to było parę dni. Później był rozkaz „Radosława”, że kto może, żeby do niewoli nie szedł, tylko żeby raczej starać się wydostać z Warszawy i gdzieś w okolice Brwinowa, Milanówka, Podkowy Leśnej, żeby się zebrać. Mnie nie uśmiechała się niewola. Mój młodszy brat, który później zginął, skombinował jakieś cywilne ubranie, letni garniturek, bo mieliśmy przecież mundury. Założyłem letni garniturek i wyszedłem z Warszawy. Jest kolumna, która wychodzi, wszyscy obładowani, a ja w letnim garniturku tylko luzem, więc będę bardzo, że tak powiem znaczny. Patrzę, jakaś kobita niesie jakieś worki, nie wiem po co, jakieś stare garnki ma w tych workach. Więc mówię, że jej pomogę, wziąłem też sobie jakiś worek, żeby nieść.

 

Dostałem się do Pruszkowa, do obozu. Pierwsze dwa dni byłem w hali, gdzie dwa, trzy razy dziennie robili segregację. I jakoś mi się udało przez dwa dni utrzymać się, ale jest tragedia, że nie było nic do jedzenia. Więc trzeba było jakoś tę sprawę też załatwić. W pewnym momencie jest segregacja i przychodzą jacyś faceci w mundurach niemieckich czy żandarmerii i pytają się, czy ktoś jest z policji albo z kolejarzy. Też pracowałem na kolei, więc dlaczego nie mogę być policjantem czy kolejarzem? Więc się, oczywiście, zgłosiłem. Naszą grupkę przeprowadzili do innej hali, w której przedtem były warsztaty kolejowe, więc wszystkie stoły, wszystkie obrabiarki, wszystkie urządzenia stały. A przedtem zauważyłem, że ta hala jest obstawiona posterunkami tylko jak są w niej ludzie, później, jak ludzi wyprowadzają, posterunki znoszą i jest wolna hala, tak że można sobie swobodnie z tej hali wychodzić. I ja się w te maszyny schowałem. Po pewnym czasie przychodzą i wszystkich wygarniają i zabierają. Trochę w maszynach posiedziałem, jak już widzę, że wszystkie posterunki są zdjęte, to wyszedłem. Ale teraz co robić? A na terenie obozu ochotniczo pracowały siostry, Polki i jedna z nich patrzę, że idzie. Więc pytam się jej, co by radziła, a ona mówi: „Niech pan idzie do kuchni”. Pokazała mi tę kuchnię. Idę w tę stronę, dochodzę do kuchni, a tam patrzę – przy wejściu do kuchni stoi gość z chochlą, z dużą czapą, w białym fartuchu, a to mój kolega ze szkoły! Z innego co prawda oddziału, ale ze szkoły. Jak mnie zobaczył, to się też bardzo ucieszył, zaraz mnie nakarmił i tak dalej. W tej kuchni zostałem przydzielony do transportu, rozwoziłem zupę po obozie i mogłem się już poruszać po całym obozie. A miałem ten letni garnitur, a tu idzie zima przecież. Więc było też takie komando tych, którzy jeździli – Niemcy ich używali – „na szaber”, że po domach szukali i segregowali, pościel tu, ubrania tu i tak dalej. I oni dla mnie przywieźli z Warszawy futro, które mam do dnia dzisiejszego, czapkę futrzaną, rękawice, tak że byłem już na zimę przygotowany, a jak byłem przygotowany, to trzeba z obozu uciekać. Tam nawiązałem kontakty i się przeniosłem do stajni jako obsługa do koni i zostałem furmanem. Następnego dnia czy dwa dni później miałem pojechać (to były wyjazdy już poza teren) po pieczywo piekarniczym wozem. Więc tylko z kierownikiem transportu się umówiłem, gdzie zostawię wóz i konie, a sam sobie do domu pójdę. Wyjechałem przez bramę, otworzyli szlaban, normalnie wyjechałem wozem, dojechałem w umówione miejsce, zostawiłem wóz, wsiadłem w pociąg EKD i przyjechałem do Podkowy Leśnej.

 

  • Czy w Podkowie mieszkał pan do końca wojny?


Tak, bo tam mieliśmy dom, tak że w tym domu mieszkałem przez jakiś czas, nawet nie tylko do końca wojny, ale i później.

  • Czy pana brat wydostał się z panem?


Tak. Mój brat został ranny ostatniego chyba dnia Powstania i tak nieszczęśliwie, że w nogi, więc nie było mowy o wyjściu z Warszawy. Ze szpitala pojechał do obozu, do tego samego co Sumiński był, i nawet można powiedzieć, że na tej sali byli, mieli obok łóżka.

  • Czy po wojnie, po 1945 roku i później, był pan represjonowany za to, że był pan członkiem AK i brał pan udział w Powstaniu?

 

Tak. 17 stycznia weszli Rosjanie, a 19 zostałem aresztowany, więc bardzo szybko. Oni z listą razem z frontem przyjeżdżali aresztować.

  • Jak długo przebywał pan w areszcie?


Wtedy niedługo, dlatego że nie mieli pełnych danych. Mieli dane, że owszem, byłem w AK, ale żadnych szczegółów. Jak się zorientowałem, że oni praktycznie mało co wiedzą, więc w ten sposób [mówiłem], że ja właściwie nigdy nie byłem w AK, podczas Powstania owszem, ale Powstanie mnie zastało w Warszawie, więc się zgłosiłem i byłem w szpitalu tylko takim pomagierem, nosiłem jedzenie, opatrunki i tak dalej, tylko dlatego, żeby dostać jedzenie, a w ogóle to mnie nic nie obchodziło jakieś tam Powstanie. I to jakoś przeszło, później już mnie traktowali per noga, bo jak traktować takiego, który właściwie dla jedzenia tylko się do szpitala dostał.

  • Czy był pan jeszcze później w jakiś sposób również przesłuchiwany?


Tak. W 1948 roku zaczęły się aresztowania w ogóle „Zośkowców”, został aresztowany „Anoda”, na początku 1949 roku już po nas przyszli. Ja co prawda nie chciałem ryzykować aresztowania, więc w ogóle z domu się wyprowadziłem. I faktycznie w styczniu 1949 roku UB przyszło do domu, mnie nie zastali, zrobili kocioł, tydzień prawie był kocioł. Rok się ukrywałem. Po roku chciałem jednak dokończyć studia na Politechnice, więc pojechałem na Politechnikę Łódzką i tam zarejestrowałem się jako student już czwartego roku i tam zostałem aresztowany. Zostałem skazany na piętnaście lat więzienia. Siedziałem na początku w więzieniu na 11 Listopada. To było makabryczne więzienie, już nie istnieje. Później jakiś czas na Mokotowie i resztę w obozie pracy właśnie na „Gęsiówce”, w której zdobyciu, oswobodzeniu uczestniczyłem.

  • W którym roku wyszedł pan z więzienia?


W 1954. Ale to był też niezamknięty [rozdział], bo ani nie mogłem studiować, dokończyć studiów, wszędzie dostawałem odmowę, ani nie dostałem żadnej pracy, bo wszędzie, gdzie zostawałem zaangażowany, po dwóch dniach, niestety, ale tacy ludzie nie są mile widziani. Więc to było chyba rok. Ale jak mi już wszędzie odmówili studiów, to nawet poszedłem do wiceministra. Wtedy wiceministrem szkolnictwa wyższego był profesor Osman-Achmatowicz. To był zresztą dobry znajomy mojego ojca, bo też był profesor, więc dlatego uważałem, że mogę do niego pójść po poradę. Przyjął mnie, najpierw bardzo serdecznie zaczął rozmowę, później mówię: „Panie profesorze, mam taką prośbę...”. I wyłuszczyłem mu. A on się zmienił nie do poznania. Nagle wstał i powiedział: „Dla pana nie ma miejsca w Polsce na uczelniach! Tacy jak pan powinni do łopaty pójść i uczyć się od robotników, a nie studia! Nasza rozmowa jest już zakończona”. Więc taki był stosunek właściwie.

 

  • Czy po tych doświadczeniach i powstańczych, i powojennych, chciałby pan coś powiedzieć jeszcze o Powstaniu, teraz, już w tych latach? Co w tym było najlepszego? Co było najgorszego?


Trudno mi powiedzieć. Przyznam się, nie analizowałem, czy Powstanie był potrzebne, czy niepotrzebne. Dla mnie jako [powstańca] Powstanie na pewno było potrzebne. Najlepszy może krótki okres, ale nie Powstanie, był w lesie przed Powstaniem, bo faktycznie czuć było tę swobodę, że się jest w Polsce, że Niemiec nie jest taki straszny, można z nim walczyć, można się mu oprzeć. Więc może to było takie najbardziej miłe, aczkolwiek bardzo ciężkie, bo ciągle byliśmy niewyspani, głodni, zmęczeni i tak dalej.

  • Czy najgorszym wspomnieniem jest właśnie Czerniaków?


Najgorsze są dwa: Jan Boży i ostatnie dni Czerniakowa, to jest już makabra. À propos Czerniakowa – jeden z dziennikarzy zapytał się o taką rzecz: „Co ja czułem, przecież wiadomo było że byliśmy bez szans w tym prawie jednym domku. Niemcy wszystkich jeńców rozstrzeliwali, więc nie było żadnych szans się utrzymać. Co ja wtedy czułem?”. Nie potrafię odpowiedzieć, bo ja nic nie czułem wtedy. Wiedziałem, że musimy być do końca i koniec.


 

Warszawa, 25 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska
Henryk Kończykowski Pseudonim: „Halicz” Stopień: dowódca drużyny Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter