Marian Grabusiński „Cichy”

Archiwum Historii Mówionej

Marian Grabusiński, urodzony 29 sierpnia 1926 roku w Warszawie. Przed wojną mieszkałem również w Warszawie. Zgrupowanie „Róg”, pseudonim „Cichy”. Szeregowiec.

  • Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie – kim byli pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Rodzice byli pochodzenia robotniczego. Ojciec pracował na miejskiej posadzie w Warszawie. Mieszkaliśmy przed wojną na Ochocie. Później, w 1937 roku przeprowadziliśmy się na Koło.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Rodzeństwo? Tak, dwóch braci i siostrę.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pan uczył?

Do szkoły chodziłem przy ulicy Grójeckiej 93, a kończyłem szkołę na Kole już w czasie okupacji.

  • Czy należał pan przed wojną do harcerstwa lub do jakichś innych organizacji?

Tak, należałem do harcerstwa.

  • Gdzie? Proszę powiedzieć coś więcej.

W szkole, w której się uczyłem, na ulicy Grójeckiej na Ochocie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie przed wojną? Co pana wówczas najbardziej angażowało, interesowało?

Bardzo interesowałem się muzyką. Chciałem koniecznie nauczyć grać się na jakichś instrumentach. Nie doszło jednak do tego, bo w czasie bombardowań w 1939 roku moja rodzina wyprowadziła się ze Śródmieścia, do ciotki w Aleje Róż, [uważając] że tam będzie bezpieczniej. Okazało się, że to nie takie proste. Tam też było niebezpiecznie, a ja po prostu stamtąd uciekłem. Sam uciekłem, rodzice nawet nie wiedzieli, i poszedłem z powrotem do domu na Koło. Tam urzędowało już wojsko, nasze wojsko. Gospodarzyli się w naszym mieszkaniu. Z nimi kilka dni byłem tam. Dopiero ojciec mnie odnalazł, bo domyślał się, że wróciłem do domu.

  • Jak pan pamięta ten miesiąc - wrzesień 1939?

Sam przebieg zdarzeń wrześniowych, to dla takiego jak ja [chłopca], w tym wieku, to był szokiem. Wiedziałem, co się dzieje, że się pali, że pociski się rwą, ale nie docierało do mnie to, że to może człowieka zabić. Później, jak już skapitulowała Warszawa, zaczęliśmy marnie żyć. Ojciec wrócił do pracy, bo takie były zarządzenia. Zarabiał, jego miesięczna pensja wynosiła bochenek chleba.

  • Z czego wobec tego państwo żyli?

Rodzice dostali działkę koło fortu Bema i zaczęli gospodarzyć na działce, sadzić sobie kartofelki, buraczki, inne rzeczy. Później ja poszedłem do pracy, po skończeniu szkoły, właściwie dokończeniu szkoły.

  • W którym to było roku?

Szkołę, podstawówkę, miałem chyba jeszcze tylko rok do skończenia. Skończyłem szkołę, ale musiałem iść do pracy, bo nie było innego wyjścia. Pracowałem w zakładach elektrotechnicznym na ulicy Dzielnej 72. Też dostawałem jakąś pensję i razem wspólnie [się utrzymywaliśmy]. Matka zaczęła pracować u ogrodników. Oni hodowali warzywa i ona tam do nich też chodziła do pracy. Bracia też sobie znaleźli pracę i jakoś trwaliśmy. Później jednego brata wywieźli do Niemiec, najstarszego.

  • Jak to się stało?

Granatowy policjant jakoś go przypilnował i złapali go i wywieźli. Drugi brat znalazł sobie pracę w Warszawie, tu. Też pracował pod niemieckim zarządem i nie wzięli go do Niemiec. Siostra była, to miała osiem, siedem lat, ale nabawiła [się], siostra zachorowała na gruźlicę. Ja się jakoś tam trzymałem, brat drugi, mój młodszy, starszy ode mnie, młodszy od pierwszego, zrezygnował z pracy i wyjechał na wieś, do rodziny matki gdzieś w opoczyńskie. Przed samym Powstaniem wrócił tutaj, bo nie wiedzieliśmy o sobie, a byliśmy w jednym oddziale.

  • Życie było ciężkie?

Bardzo ciężkie.

  • Wszyscy w pana otoczeniu żyli w podobnych warunkach?

Tak. Właściwie to cała rodzina. Nikomu się nie powodziło dobrze. Nie mieli smykałki do handlu, do wszystkiego, tak jak to się działo w czasie okupacji. Tylko ja później, może to wstyd, a może nie wstyd , przyznać się, ale zacząłem Niemcom podkradać trochę towaru i handlować tym. Najlepiej się opłacało kraść miedź. Było gdzie sprzedać i wtedy zaczęliśmy już pojadać chleb smarowany. Ale to nie jest pewnie chwalebne.

  • Czy pana rodzinę, najbliższych dotknęły represje ze strony Niemców, oprócz wywiezienia brata na roboty?

Nie. Tylko brata nie było, bo wyjechał na wieś, a ja w czasie jednej z obław uniknąłem aresztowania tam na Kole, ponieważ kiedy Niemcy wpadli tam do mieszkania, była godzina szósta rano, byłem już ubrany, szykowałem się do pracy. Na stole leżało kilka książek niemieckich, bo uczyłem się jeszcze niemieckiego. Chodziłem na kurs na Krakowskie Przedmieście. Niemiec, co robił nam rewizję, popatrzył na to i pyta się: „Czyje to jest?” Mówię, że moje. „A po co ci to?” „Bo uczę się.” „Dawaj ten dokument!” Zobaczył legitymację, miałem tam [napisane], że pracuję w niemieckiej fabryce. Machnął ręką i zostawili nas w spokoju. W tym dniu aresztowano trzydziestu paru chłopaków. Okazało się, że jeden z naszych kolegów szkolnych zaczął pracować dla gestapo. On z gestapowcami chodził: „Ten.” „Ten.” Pokazywał palcem. Aresztowali wszystkich. Nie wiem [co się z nimi stało], wiem tylko, że jeden wrócił z tej łapanki, a co z resztą się stało, to nie wiem. Natomiast jego, tego szpicla, on często gościł u naszych sąsiadów i w pierwszy dzień Powstania drugi kolega znów przyszedł, zapukał do drzwi, tamten drzwi otworzył, pach, pach, zastrzelił i poszedł sobie. Niemcy, jak zrobili blokadę osiedla, to wtedy kiedy staliśmy pod murem, wszyscy, karabiny maszynowe porozstawiane na nóżkach stalowych, taśmy pozakładane i od razu powiedziałem do ojca: „Tata, koniec!”

  • Proszę powiedzieć, czy takich łapanek dużo było w czasie okupacji?

Na naszym osiedlu były chyba ze trzy takie.

  • Jak pan pamięta 1 sierpnia 1944?

Ten, który darował nam życie, pułkownik, bo myśmy stali, wyszedł, chodził między nami i każdemu się z oddzielna przyglądał, każdemu zaglądał w twarz i nagle wrzasnął: „Kto umie po niemiecku mówić!” Znalazł się tam facet, który rozmawiał po niemiecku. Powiedział mu, że: „w dniu dzisiejszym zabito tu funkcjonariusza w niemieckiej służbie i za to będziecie ukarani. Jesteście przeznaczeni na śmierć.” Ale rozmawiał z tłumaczem i tłumacz mówi, że nie ma tutaj bandytów, jak to nazywali przecież „bandyci”. „Tu są sami ludzie zwykli, którzy żyją i pracują.” Jeszcze raz poszedł, przejrzał wszystkich po kolei. „Dobrze. Daruję wam życie. Ratować jeszcze, co się da.” Ale jak już żeśmy z ojcem przybiegli, to nie było co ratować, bo tam podjechały wozy pancerne z działkami szybkostrzelnymi. Podpalone budynki i jeszcze rąbali pociski po oknach. To się wszystko spaliło raz, dwa, trzy. Do rana siedziałem z ojcem na zgliszczach i medytowaliśmy, co tu zrobić. Ale od strony Powązek szedł oddział niemiecki, wehrmachtowcy już szli. Myśmy tam siedzieli na zgliszczach, oni szli, przyglądali nam się. Jeden maruder z tyłu został, człapał, starszy facet i zwrócił się do nas, zboczył trochę z drogi, mówi: „Uciekajta stąd, bo przyjdą Kałmuki, to was wszystkich tu wyrżną!” Pomyślałem sobie, że tak to nie można czekać, aż tu przyjdą po nas. W lasku na Kole był folwark, gospodarstwo tam było. Nie wiem, czy to zakonnice prowadziły czy ktoś. Tam zaprowadziłem ojca, oddałem ojcu pieniądze, zegarek, a sam przedarłem się przez niemieckie linie, przez tory kolejowe i dostałem się na cmentarz ewangelicki. Tam się zgłosiłem do pierwszego oddziału. Nie pamiętam już, jaki to był oddział. Powiedziałem, skąd przychodzę i co, i przyjęli mnie. Ale w bardzo krótkim czasie zorganizowano z nas tych nieuzbrojonych, tak zwanych. Przesłano nas na Leszno, to był chyba Szpital Świętej Zofii. Tam pobyliśmy trochę. Później do Sądów na Leszno. Przyszedł rozkaz, [poszliśmy] z Sądów i na Stare Miasto. Na Starym Mieście zostałem włączony do pewnej liczby ochotników, którzy zostali przydzieleni do mennicy, do Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam byłem do 20 czy 22, już nie pamiętam.

  • Jak był pan uzbrojony?

Różnie. Przydzielali nam [broń], amunicja też była różna. Jak była amunicja rosyjska, to stare rosyjskie karabiny, jak była niemiecka, to niemieckie. Miałem chyba ze trzy rodzaje broni. Pod koniec miałem tylko ruski karabin dziesięciostrzałowy. Oni nazywali to „samozariatka”. To to przetargałem za Wisłę, nie rzuciłem tego.

  • Jak duża była grupa obrońców PWPW?

Tam było dużo, bo tam był rodzimy oddział składający się z pracowników, to był tak zwany oddział PWB-17S. Taką miał nazwę. My, tam przybyło, już trudno mi dziś przypomnieć to sobie. Tam było kilku dowódców oddziałów mieszanych. Myśmy im wszystkim prawie podlegali, bo tam było dowództwo składowe. Głównym dowódcą był major Błaszczak, czyli „Róg”.

  • A kto był pana bezpośrednim dowódcą ?

„Stator” nazywał się, ale on miał jakieś inne zadania. 16 sierpnia nastąpił atak niemiecki na naszą barykadę.

  • Gdzie to było? Z której strony?

Czołgi były na Zakroczymskiej, a myśmy byli nie na Sanguszki, tylko z drugiej strony. Nie wiem, jak ta ulica nazywa się dzisiaj. Tak, że barykada przylegała do ogrodzenia Wytwórni, tak, że myśmy przechodzili pod ogrodzeniem na barykadę. Czołgi zaczęły rozwalać barykadę, a myśmy byli na tej barykadzie. Co się później stało, to już nie wiem, bo znieśli mnie.

  • Został pan ranny?

Dostałem w płuca i w szyję. Próbowano mnie tam operować. Była doktor, pseudonim to pamiętam. Miała pseudonim „Rana”.

  • Petrynowska.

Petrynowska, tak. Teraz pamiętam już, mąż jej też był lekarzem przecież. I była jeszcze sanitariuszka, siostra, „Shirley” nazywała się, miała pseudonim. Próbowały mnie jakoś operować, ale to nie dało rady, bo odłamek siedzi, do dziś dnia zresztą siedzi. Głęboko siedział w płucu, a szyi nie chciały ruszać, bo i tak miałem uszkodzone nerwy. Cztery zadry stalowe, siedzi tam. Głowa porozbijana.

  • Leżał pan cały czas w PWPW?

Tak. Robili mi opatrunki. I jeszcze co, pomylili się. Sanitariusze, jak lekarz przechodził, rannych badał, to w podziemiach Wytwórni, to zamiast tego obok, to mnie przykryli papierem. I byliby mnie pochowali. I były dwie sanitariuszki, które patrzyły na to i poszły. Ja na stół, zabandażowany, tu mi chyba jeszcze gips założyli na szyję, żeby nie ruszał głową. Nie leżałem właściwie, chodziłem. Ubrany byłem w biały kitel, ochronny, to niemiecki i chodziłem tak po korytarzach. Czy to śmieszne czy nie śmieszne, to była matka z córką, panie Wilczyńskie. One mnie zobaczyły na korytarzu i córka krzyknęła, mówi: „Mama, Cichy to duch!” Przeraziły się, że to duch idzie.

  • Jakie panowały warunki w szpitalu znajdującym się w PWPW?

Niezłe. Tam dobrą organizatorką była pani Petrynowska. Dobrze to organizowała. Później są różne wersje, że po opuszczeniu mennicy przez nasze oddziały, ona nie wyszła, bo w podziemiach zostało dużo rannych. Nie będę wymieniał liczby, bo nie wiem, ale dużo zostało. I ona operowała. Kiedy Niemcy weszli, usłyszałem taką wersję, do tej piwnicy, kazali jej odejść od stołu, a ona powiedziała, że nie, jak skończy i zabili ją przy stole operacyjnym. Rannych tam wytłukli, wszystko, co było. Właśnie „Stator” i dwie pielęgniarki, sanitariuszki, któregoś dnia, nie pamiętam, którego to było, przyszły, kazały mi się spakować, uszykować, co tam mam pod ręką, drobiazgi, bo zabiorą mnie ze sobą. Zabrały mnie, one i „Stator”.Do kanału.

  • Budynek PWPW to była reduta, bardzo dobra do obrony?

Tam dwa piętra w dół było, pod ziemią. To podobno przed wojną był schron budowany dla prezydenta Mościckiego. Były zapasy czekolady, syropu, że można było się tam trochę pożywić.

  • Niemcy często atakowali teren PWPW?

Często, z fortu Traugutta, od strony Sanguszki, ale płot nie bardzo im pasował, żeby zdobyć, to kraty grube, stalowe, wysokie.Potem znalazłem się na Nowym Świecie róg Wareckiej.

  • Przeszedł pan kanałami?

Po czterech i pół godzinach marszu.

  • Jak pan pamięta tą wędrówkę?

To jest trudne do opisania, bo jeżeli człowiek depce po drugim człowieku, bo byli tacy, co nie wytrzymywali, po prostu padł, a nikt go nie podnosił, tylko deptali po nim. Nie wolno było się odzywać, nie wolno było mówić. Wolno było tylko chlupotać, jak szedł, chlupotał w błocie.

  • Miał pan siły do wędrówki, był pan przecież ranny ?

Tak, bo jeszcze na dokładkę przydzielili mi dwóch – jeden miał iść z tyłu za mną, drugi z przodu. To zamiast oni mnie, to ja musiałem ich podtrzymywać. Zabrali mnie na Kopernika, z kanału, bo tam już czekali na nas, obsługa sanitarna. Wykąpali, nakarmili i dostałem się na Foksal, pod siedemnasty, zdaje się. Tak. Tam był szpital dla rekonwalescentów, dla tych, co są jeszcze niepełnosprawni.

  • Czy widział pan różnice między Starówką a Śródmieściem?

Oczywiście.

  • Co tu pana najbardziej zdziwiło?

Tutaj chodzili w Śródmieściu oficerowie, buciki wyczyszczone, czapeczka na bok, na bakier, wszystko najedzone, a tam? Koniec, Sodoma z Gomorą. Tam pobyłem kilka dni, na Foksal i przyszedł jeden z oficerów. Prawdopodobnie był tam z dołu, z Czerniakowa i mówił, że organizuje wymarsz na Czerniaków. To niewiele się namyślałem, zwinąłem to, co miałem, przyłączyłem się i poszedłem na Czerniaków.

  • Do jakiego oddziału pan dołączył?

Do samego końca byłem w oddziałach batalionu ,,Czata’’, którymi dowodził kapitan „Motyl” [ Zbigniew Ścibor- Rylski] .

  • Gdzie pan walczył na Czerniakowie?

Wilanowska, Okrąg, Ludna, Czerniakowska.

  • Jak pan pamięta te walki?

Najstraszniejsze to jedno przeżyłem, bo byłem w budynku, który się palił. Był trzypiętrowy czy dwupiętrowy, nie pamiętam. Siedziałem w okienku piwnicznym, bo pilnowałem dziury w murze, tam Niemcy przemykali. Takie miałem zadanie, pilnować, żeby z dziury nie wyłazili na naszą stronę. A ten dom się palił, nad nami. W piwnicy była rodzina, tam było ich chyba z osiem osób. Była ze mną sanitariuszka jeszcze, tej to nie pamiętam, jaki ona miała pseudonim. Ona była zagubiona, ona była tak zestresowana, ona już nie wiedziała, gdzie jest. Dwie osoby mieliśmy zamknięte na pięterku, w ubikacji, które dostały pomieszania zmysłów. W pewnym momencie usłyszałem szum, jakiś dziwny, i trzask. Zdążyłem złapać sanitariuszkę za rękę i wepchnąłem ją w wejście piwniczne, bo tam grube mury. Tam stanęliśmy oboje i wtedy to wszystko się zawaliło. I tej rodziny nawet krzyku nie usłyszałem. Drugie wtedy, jak puścili „goliaty” na narożny dom Wilanowska róg Okrąg i cały narożnik zwalili. Tam było dużo ludzi, zginęło. Później 20 czy któregoś [września], przyleciał goniec i powiedział, że: „Chłopaki, koniec!”

  • Pamięta pan lądowanie berlingowców?

Pamiętam, oczywiście.

  • Jak to wyglądało?

To byli ludzie absolutnie nieprzygotowani do jakiejkolwiek działalności w mieście. On gdzie głowę wychylił, to już miał odciętą. Nie umieli się kryć. Walczyli, po to byli przysłani tam, ale po co to było robić masakrę. Tam masakra była.

  • Jak wyglądały relacje powstańców z berlingowcami?

Raczej dobrze. Zapoznałem oficera, majora, młodego człowieka, miał dwadzieścia osiem lat. Tu, na naszej stronie go zapoznałem. On dowodził artylerią. Był przysłany jako zwiadowca. Tam przez radio nadawał dane, gdzie należy strzelać. Później spotkaliśmy się na tamtej stronie, bo Rosjanie przysyłali łodzie, po oficerów przeważnie.

  • Pamięta pan oczekiwanie na pomoc, która nie nadchodziła ?

Myśmy nie czekali, bo ze mną jeszcze biegło do Wisły dwie osoby, ale po drodze gdzieś mi zginęły. Jak dobiegłem do Wisły, to na brzegu było pełno rannych, bo to się wszystko czołgało w stronę Wisły, tam szukali ratunku. Wszedłem do wody, dotąd się skryłem w wodzie.

  • Niemcy ostrzeliwali Wisłę?

To była godzina jedenasta, dwunasta w nocy. I siedziałem i czekałem nie wiadomo, na co. W pewnym momencie podpłynęła łódź. Rosjanie przypłynęli łodzią we dwóch. Zwykłą łódką rybacką. Rozmawiali przez radio, bo mieli radio ze sobą też i nie mogli się dogadać i [mówią]: „Wracamy.” Wtedy na nich krzyknąłem, złapali mnie, wyciągnęli na łachę i zostawili, a sami zostawili łódź i poszli sobie. Mieli inne zadanie. Ci, capnęli mnie i na drugi dzień chcieli rozstrzelać.

  • Proszę powiedzieć, jak był pan uzbrojony na Czerniakowie?

Przez jakiś czas miałem przedwojenny polski karabinek kawaleryjski, krótki, ale zało do niego amunicji, nie było już. Później dali mi rosyjski karabin, też był uszkodzony, bo miał oderwany tak zwany pazur, który wyciąga łuskę z komory, odrzuca łuskę. To było urwane i musiałem mieć kawał drutu, za każdym wystrzałem drutem przebijać łuskę, wyrzucać.

  • Czy miał pan w czasie Powstania kontakt z rodziną? Czy wiedział pan, co się z nimi dzieje?

Nie, nie miałem. Miałem kontakt tylko z bratem, bo brat był kurierem. On był między Starym Miastem a Żoliborzem, kursował kanałami. Stamtąd przynosili amunicję. Później rozstaliśmy się. Brat się dostał do niewoli, a ja nie.

Jak pan pamięta stosunek ludności cywilnej do Powstania i powstańców?

Jedni byli zrozpaczeni, załamani, po prostu niektórzy klęli nawet nas, a drudzy, rozumiejąc sytuację albo milczał albo popierał nas.

  • A ludzie na Woli, tam gdzie pan mieszkał?

Tam było strasznie. Tam w pierwszy i drugi dzień Powstania, chyba do 4 sierpnia, tam zginęło tysiące ludzi, wymordowanych po prostu.

  • Czy pan to widział?

Znam to z opowiadania naocznych świadków.

  • To byli pana sąsiedzi z ulicy, z osiedla?

Tak. Oni, ci ludzie tam, co ocaleli z pożogi, to po wojnie oni nie byli już normalni. To było zrujnowane wszystko. Ojciec mój to tak się trząsł, nie mógł do siebie dojść w żadnym wypadku. Przecież jak pod murem staliśmy, spojrzałem na ojca, to ojciec miał granatowy kolor, tak jak te spodenki. Widać było, że za moment nas zlikwidują

  • Czy był pan umundurowany w czasie Powstania?

Tak. Miałem niemiecką panterkę, niemieckie trzewiki, zdobyłem sobie na Stawkach, bo na Stawki biegaliśmy grupami po żywność i po odzież. Bielizna tam była, dużo żywności tam było, mundury, można tam było się ubrać, konserwy nosiliśmy w workach na plecach.

  • Wtedy było co jeść, a później zapewne to się zmieniło?

Później było kiepsko, później już nawet owies gotowali. Na Czerniakowie znów odkryli magazyny „Społem”. Tam były duże ilości makaronu, to się dopiero tam ludzie makaronem żywili. Były kobiety, które dla nas to gotowały. Można było tam dobiec i coś zjeść. Później to Ruskie zrzucali nam chleb i konserwy, ale chleb był suszony, razowy chleb ususzony na kość, na szkło. Chyba koń by nie ugryzł też. Ale oni to zrzucali w workach z pewnej wysokości, to jak uderzyło o bruk, to się wszystko połamało, porozwalało.

  • Broń też zrzucali w ten sposób?

Rzucali i broń, ale to nie miało właściwie sensu, bo broń to trzeba by było zrzucać na spadochronach. Jak uderzył, nawet jak tam były automaty, to i amunicja się uszkodziła, i automaty się uszkodziły. Najpiękniejszy widok to był, nie pamiętam, kiedy to było, 20 sierpnia, kiedy nadleciały amerykańskie samoloty. Też nie było z tego pożytku, bo osiemdziesiąt procent z tego zabrali Niemcy. Rzucać z ogromnej wysokości, to nie było sensu. Oni mieli lądować na ruskich terenach, a Rosjanie doszli do wniosku, że nie trzeba. Potem pojechali do Iranu. A nam tutaj było potrzeba, co? Żeby nad Warszawę nadlatywało z dziesięć samolotów chociaż, ze dwa, trzy razy w tygodniu, myśliwców, bo Niemcy latali nam nad głowami bez żadnej obawy.

  • Ciągłe bombardowania były bardzo dokuczliwe ?

Tak. Oni potrafili, bomby rzucali pod fundament, bo z góry bomba może nie przebić, to rzucali bomby z nurkowców pod fundamenty. Tam się bomba rozrywała. Najpotworniejsze to mieli te, jedni nazywali „szafy”, drudzy „krowy”. Ryczące to było, zdaje się sześciostrzałowe. Wyło to tak potwornie. To jest beczka, rura średnicy dwadzieścia pięć centymetrów, naładowana płynem zapalającym i materiałem wybuchowym. To jak uderzyło, jak się rozprysnęło, to był i pożar, i zniszczenie. Najwięcej to było poparzeń od tego.

  • Czy w czasie Powstania dysponował pan jakimiś źródłami informacji – czy czytał pan gazety, słuchał radia, czy wiedział pan, co się dzieje w innych dzielnicach i poza Warszawą?

Jak byliśmy w Wytwórni, to tam więcej wiadomości nam dostarczano, bo tam pracowała i radiostacja, i były wiadomości, a to już Rosjanie są w Radzyminie, a to już zajmują Pragę. Później okazało się, że to nic z tego. Przecież myśmy widzieli na drugim brzegu. Na drugim brzegu Wisły widzieliśmy i Polaków i Ruskich Z mennicy było widać na drugim brzegu Wisły. Tam na Czerniakowie to nic nie można było zobaczyć, bo to się wszystko paliło. Tam wszystko było tak zadymione, wszędzie pożary naokoło.

  • Czy oczekiwano nadejścia Rosjan?

Oczekiwano, do pewnego czasu, dopóki nie zatrzymali się.

Jakie były nastroje na Czerniakowie, kiedy oni się zatrzymali i widać było, że nie chcą pomóc?

O tym to właściwie nikt głośno nie rozmawiał, bo jak Berling uzyskał zgodę Stalina na pomoc Warszawie, to już było i za późno, i bez sensu, bo co oni tu zrobili? Naginęło ich tylko. Ale dla mnie bardzo dużo ludzi, nawet i tych Rosjan, to byli życzliwi ludzie dla mnie.

  • Proszę powiedzieć, czy brał pan udział w czasie Powstania w jakichś przejawach życia religijnego? Czy uczestniczył pan we mszy? Czy w oddziale był kapelan?

Pamiętam, była jedna msza, ale akurat wtedy byłem nieczynny. Nawet mam na opasce podpis tego księdza. Staruszek już dzisiaj, chyba, może już nawet dzisiaj nie żyje. Ostatni raz go widziałem chyba sześć lat temu. Na uroczystości, takie jak 1 sierpnia, zbieramy się pod Wytwórnią. Tam jest tablica i tam się kwiatki składa.

  • Czy miał pan w czasie Powstania bliskich kolegów, takich, których pan szczególnie zapamiętał?

Miałem kolegę, on żyje, mieszka na Pradze. Pseudonim to pamiętam, a nazwisko? Nie przypomnę sobie. Miał pseudonim „Długi”. Dla mnie to był dziwny chłopak. On był w moim wieku też, ale był jakiś taki, ja bym go nazwał nieroztropny. On się wszędzie pchał. Czy mu coś tam grozi czy nie, wszędzie pierwszy musiał być. Ale był, spotkaliśmy się po wojnie.

  • Jak pan pamięta atmosferę w pana oddziale, najpierw w PWPW, a później w „Czacie [49]”?

Raczej wspaniała. Nastrój był, między nami panowała koleżeńskość, jeden drugim się opiekował, przyjaźń była wzajemna. Jak jeden potrzebuje pomocy, tak że żadnych nieporozumień to sobie nie przypominam.

  • Czy miał pan do czynienia z jeńcami niemieckimi?

Tutaj w czasie Powstania nie, ale na froncie miałem.

  • 20.września przepłynął pan Wisłę, jak wyglądały pana dalsze losy?

Tak. Najpierw Ruscy mnie wzięli. Całą noc spędziłem u nich do rana w piwnicy. Oni się tam zabawiali.

  • Zamknęli pana w piwnicy?

Tak, a rano mnie wyciągnęli na zewnątrz, do ogródka, bo to była willa z ogródkiem od ulicy. Pijane to wszystko było, to: „Dawaj, rozstrzelać, bo to szpion!” Akurat się znalazł patrol; berlingowców i oni tam wskoczyli i odpędzili ich ode mnie, i zabrali mnie ze sobą, to już przecież po polsku mówili. Dostałem się na Waszyngtona, ten dom chyba do dziś dnia stoi jeszcze sprzed wojny. Jeden dom tam był, wysoki, murowany. Tam był sztab pułku, jednostki artyleryjskiej. Tam mnie umyli, nakarmili, dali mnie bieliznę i zawieźli mnie samochodem na punkt obserwacyjny. Tam była lorneta i obserwacja naszego brzegu, tutaj, żeby na mapie oznaczyć ulice, ewentualnie kwartał, gdzie ewentualnie mogą być jeszcze Niemcy. To się orientowałem. Naznaczyłem im tam kilkanaście punktów. Wiem, że później strzelano z dział według mapy. Ale już byłem objęty tyfusem i temperatura mnie zmogła. Dowieźli mnie do Radości, ulokowali mnie tam u cywilnych ludzi. Tam leżałem chyba z tydzień, tam zostawiłem włosy na poduszce, bo czterdzieści dwa stopnie temperatury to już jest koniec. Wieźli rannych do Michalina, zabrali i mnie, też do Michalina zawieźli. W Michalinie leżałem chyba ze dwa tygodnie. Tam próbowali coś mnie robić, ale co oni tam mieli za lekarstwa? Aspirynę i jeszcze coś. Jak lekarz zobaczył, że nie ma poprawy, jest niedobrze, coraz gorzej, zawieźli mnie do Otwocka. Tam już był szpital trochę na wyższym poziomie. Wiem, że dostawałem zastrzyki, potężne, i leżałem tam do 28 grudnia. W nocy przyszła sanitariuszka, pielęgniarka i powiedziała, że „ubrania wam dam, dam wam coś do zjedzenia i uciekajcie! Uciekajcie, bo was po prostu aresztują, wywiozą.” Przecież oni dobrze wiedzieli, gdzie akowcy są i którzy to. Tym bardziej, że miałem dokumenty przy sobie. Miałem zaklejone, zaszyte w plastiku, miałem w marynarce pod mundurem niemieckim. I myśmy tak zrobili. Raz, dwa, trzy przebraliśmy się i w nogi. Kolega mój na rozstaju dróg, szosa do Lublina, tam dostał się na samochód, ciężarówkę, pożegnaliśmy się. On pojechał do Lublina, ja przyszedłem piechotą do Radości, czternaście kilometrów. Tutaj, w Radości kalkulowałem sobie, wiedziałem, docierało do nas, że łapią akowców. Zgłosiłem się do sztabu pułku, poznali mnie ci, co mnie przejmowali na Saskiej Kępie. Poznali mnie. Powiedziałem, że zgłaszam się na ochotnika do wojska, wyszedłem ze szpitala. Przyjęli mnie, wydali broń, legitymację i nad Wisłę.

  • Jak wyglądał pana szlak bojowy?

10 stycznia wyjechaliśmy z Radości nad Wisłę, do miejscowości naprzeciwko Czerska, naprzeciw dwóch wież, co tam stoją. Myśmy byli po tej stronie. Tam były stanowiska artyleryjskie i byłem przydzielony do grupy topografów, topografistów, bo trochę więcej umiałem czytać i pisać. Znad Wisły, stąd, była przeprawa przez Wisłę, później przez Górę Kalwarię do miejscowości Raków.

  • Pan zdobywał Warszawę ?

Tak.

  • Jak wówczas wyglądało miasto?

Byli i tacy, co płakali. Jakoś mam naturę, że rzadko płaczę. W Rakowie staliśmy pewnie dwa dni. Czekaliśmy tam na zaopatrzenie. Zostawiłem wiadomość tam u ludzi, u cywilów. Zostawiłem kartkę i oni dostarczyli to do Warszawy. Przylepili gdzieś na słupie i okrężną drogą od jednego do drugiego, ktoś przeczytał i w końcu dali ojcu znać. Ojciec już był w Warszawie. Przeżył z matką. My z Rakowa prosto na Toruń, Bydgoszcz, Piłę, Wał Pomorski, tam Złotów, Jastrów, teraz to chyba Drawsko, a przedtem, to chyba Drawburg, te wszystkie miasteczka i prosto pod Kołobrzeg. Pod Kołobrzegiem znowu oberwałem. Rozerwał się pocisk nam prawie że pod nogami. Dwóch kolegów pozbierali w koszyk, a ja oślepłem, ogłuchłem i też do szpitala. Ale do szpitala mnie nie zawieźli, bo znalazł się ktoś, kto zajął się mną w jednostce. To było chyba 8 albo 10 marca. Leżałem pod samochodem, na jednej kołdrze, drugą przykryty do 24 marca znowu. Tam mnie leczyli przypadkowi lekarze ze ślepoty i głuchoty, i po dwóch tygodniach doszedłem do siebie. Zacząłem słyszeć. Z początku widziałem tylko czarne plamy i czerwone, a później, po miesiącu, już zupełnie wrócił mi wzrok. Ale jednostki nie opuściłem, bo koledzy, co się tam mną opiekowali, to [mówili]: „Jak cię zabiorą do szpitala, to już do nas nie wrócisz!”

  • Czy zdobywał pan Berlin?

Tak. Tylko Odra była najgorsza.

  • Czy w Berlinie czuł pan jakąś satysfakcję?

Raczej obrzydzenie, bo Niemcy, jak zwyciężają i jest ich gromada, a ja sam, to są bohaterami, ale jak ich bieda spotka, sam widziałem, jak niemiecki oficer całował buty naszemu [oficerowi], żeby mu darować życie.

  • Czy spotkały pana w wojsku jakieś nieprzyjemności z powodu tego, że był pan w AK i w Powstaniu?

Były, a to można nie mówić? Wolałbym nie mówić.

  • Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany?

Tyle, że nie mogłem się do szkoły dostać. Raz dostałem wezwanie do tak zwanej „bezpieki”, na Filtrową. Nie wiedziałem, po co, a tam mnie zaproponowano pracę. Dałem krótką odpowiedź: „Po trzech latach wróciłem do cywila, do domu. Trzy lata mnie nie było. I nie chcę już tego żelastwa nosić. Nie chcę broni więcej. Zostawcie mnie w spokoju!” Dostałem tak zwany kopniak, wyrzucili mnie za drzwi.

  • Co pan dzisiaj myśli o Powstaniu?

Według mnie Powstanie było potrzebne. Dlaczego? Ktoś może tego nie pamięta, ale ja pamiętam, już na dwa tygodnie przed Powstaniem, co Niemcy robili. Niemcy jeździli samochodami po mieście, po ulicach, karabin maszynowy zamontowany i strzelali do ludzi jak do zajęcy, po oknach, wszędzie. Tak ich chcieli koniecznie zastraszyć. To była katastrofa, to jak to? A młodzież, po co się szkoliła? Też miałem kilka szkoleń na Starym Mieście, w czasie okupacji oczywiście.

  • Uważa pan, że warto było i że było potrzebne Powstanie, mimo zniszczeń i strat ?

Uważam, że warto było, bo świat zobaczył, co się dzieje i świat zobaczył, że Polaków nie tak łatwo da się zgubić.
Warszawa, 17 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Marian Grabusiński Pseudonim: „Cichy” Stopień: szeregowiec Formacja: zgrupowanie „Róg”, baon ,,Czata 49’’ Dzielnica: Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter