Nazywam się Marta Werner z domu Jurowska. Urodziłam się 3 marca 1926 roku. Pseudonim „Przyjaciel”. Przeszkolona byłam w łączności i [byłam] w 228. plutonie łączności w Obwodzie „Żywiciel”.
Mieszkałam na Żoliborzu i do Powstania całe moje życie wiąże się z Żoliborzem. Mama pracowała przez jakiś czas w fabryce Norblina jako księgowa. Ojczym pracował chyba na giełdzie mięsnej. Mama wyszła drugi raz za mąż. Rodzice rozeszli się, jak byłam mała. Miałam przyrodnią siostrę o dziesięć lat młodszą i mam ją nadal.
Mieszkałam przy Słowackiego 35. Teraz już nie ma tego domu. Stał przy samym rogu Stołecznej, czyli teraz księdza Popiełuszki, i Słowackiego. Teraz tam stoi przeszklony wieżowiec.
Nie bardzo znałam Warszawę. Pamiętam, że nawet w czasie okupacji, kiedy już miałam czternaście-piętnaście lat, to mama mi czasem mówiła: „Tylko żebyś sama do Warszawy nie jechała”. Mówię: „Przecież mieszkam w Warszawie”. Żoliborz to była enklawa, miasto samo w sobie. Wszyscy się tam znali.
Tak.
To było kilka szkół. Byłam dosyć nieznośnym bachorem. Przez jakiś czas chodziłam do przedszkola, ponieważ nie było taty, tylko była mama i babcia przez dłuższy czas, więc posłali mnie do przedszkola na placu Wilsona. Najpierw byłam u zmartwychwstanek, ale siostry szybko ze mnie zrezygnowały, a ja z nich. Później byłam tam, a potem chodziłam do szkoły, której już nie ma. Nawet nie ma już śladu. Taki skwerek przy rogu Gdańskiej. Tam skończyłam szkołę powszechną i zdałam do gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej. To było przy placu Inwalidów 10. To było wspaniałe gimnazjum i później liceum. Obecnie to jest Sempołowska. Po wojnie nie można było nawet zrobić zjazdu. Było ogłoszenie: „Wychowankowie szkoły przy placu Inwalidów 10”. Nie można było powiedzieć, że to było imienia Aleksandry Piłsudskiej.
Pamiętam jeszcze sierpień. Byliśmy wtedy na wakacjach między Lidą a Mołodecznem na wileńszczyźnie w pensjonacie.
Wracałam z babcią, z siostrą, z jej opiekunką i z ciotecznym bratem. Prawie ostatnimi pociągami tutaj dojechaliśmy. Był już nastrój, że będzie wojna. Pierwszego czy drugiego września było bombardowanie Warszawy, a potem, na samym początku, kiedy jeszcze można było wyjechać, mama wsadziła mnie do kolejki i przywiozła do siostry do Brwinowa, ponieważ Jadwiga Wernerowa (macocha mojego męża) była moją rodzoną ciotką. Sióstr było kilka. Jeszcze dwie siostry przywiozły swoje dzieci, tak że we trójkę (dwóch moich braci ciotecznych i ja) spędziliśmy cały wrzesień. Jak było bombardowanie i obrona Warszawy, to siedziałam tu.
Mama była w Warszawie.
Nie, chyba nie. Po prostu była mieszkanką Warszawy. Tułali się po całej Warszawie. Wyszli z Żoliborza. Dokładnie już nie pamiętam.
Tak.
Przed wojną należałam do harcerstwa. Zdałam do drugiej klasy gimnazjum. Miałam dopiero trzynaście lat, ale już byłam rok w gimnazjum i nasza drużynowa i przyboczna (Danusia Jaksa-Bykowska była drużynową, Hala Walter była przyboczną) zorganizowały nam od razu spotkania. Najpierw nas uczyły. Cały nasz zastęp przychodził na lekcje. Po cichu nas uczyły, a później harcerstwo się bardzo szybko zorganizowało. Bardzo prędko byłam w swoim własnym zastępie, potem w innych drużynach. Cały czas byłam w harcerstwie. Chyba w 1942 roku, wtedy kiedy wszyscy przystąpili, był Związek Walki Zbrojnej, który potem się przekształcił w Armię Krajową. Dat dokładnie nie pamiętam. Przeszłyśmy prawie automatycznie do Armii Krajowej. Najpierw przechodziłyśmy (ja z moją przyjaciółką) przeszkolenie w sanitariacie. Bardzo szybko okazało się, że nie bardzo się nadajemy, to znaczy ja absolutnie, więc powiedziałam, że jak mam ratować rannego i przy tym zemdleć, to lepiej coś innego. Potem byłam przeszkolona w terenoznawstwie i w łączności.
Kasia Wielkopolanin Nowakowska. Jest teraz w Stanach, w Kalifornii. Rozmawiamy ze sobą już tylko przez telefon.
Oczywiście.
Przyrzeczenie harcerskie mój zastęp składał jeszcze w 1939 roku w czasie wakacji, ale mnie rodzice nie puścili na obóz, wobec tego mnie to ominęło. Składałam przyrzeczenie w czasie okupacji, w domu pani Nowakowskiej (już była wdową) i Kasi. Będę to pamiętać do końca życia. Nie wiem, skąd wzięli flagę polską albo ją zrobili... Był przykryty flagą. Wiem, że tylko myślałam, żeby się nie pomylić. Oczywiście z nerwów się pomyliłam. Krzyży harcerskich już dla mnie nie było i Kasia dała mi swój. Powiedziała, że mogę mieć jej krzyż. Miałam ten krzyż w czasie Powstania. Wpuściłam sobie w spodnie, żeby mi nie zginął, żeby mi nie odebrali. Oddałam jej, jak byłam u niej w Kalifornii. Przysięga AK była na ręce księdza Zygmunta Trószyńskiego. Był wspaniałym księdzem, bardzo znanym. Miałam kłopot, bo powiedziałam księdzu, że jestem ewangeliczką, a tam się przyrzeka... Teraz bym na to nie zwróciła uwagi. Wtedy myślałam, czy to będzie ważne. Była taka historia, że miałyśmy z Kasią wyznaczone, cały nasz pluton miał wtedy złożyć przysięgę, no i moja mama powiedziała: „Zostaniesz i zajmiesz się siostrą”. Nie mogłam mamie powiedzieć. Byłam zupełnie załamana, bo muszę iść na przysięgę, a co z tym dziesięć lat młodszym ode mnie bachorem zrobię? Na szczęście w konspiracji – o czym wiedziałam – była moja ciotka. Mieszkała po drugiej stronie ulicy. Pobiegłam do niej i prosiłam, żeby poszła do Basi, bo muszę złożyć przysięgę. No i poszłam. Oczywiście ksiądz zapomniał, a potem mi mówi: „Dziecko! Jakie to ma znaczenie?!”. To było w kościele przy ulicy Gdańskiej.
Cały nasz pluton.
Tak.
Łączność i to, co chyba wszystkie sanitariuszki przechodziły i my też – z bronią. Co prawda karabinu nie rozkładałam, ale były zajęcia z pistoletem.
Mama wiedziała, że jestem w konspiracji, bo cała rodzina była w konspiracji. Mama miała trzy czy czteroletnie dziecko, to się zajmowała nim. W konspiracji był mój ojczym, tylko w tak zwanej cywilnej służbie, ciotka, wuj, druga ciotka i wszyscy bracia cioteczni.
Stanisław Lechowski.
Pamiętam.
Pamiętam taką historię. Nie wiem, co robiłam na Krakowskim Przedmieściu, przy Miodowej, ponieważ byłyśmy używane również (wszystkie harcerki) do kolportażu prasy. Miałam swój dyżur, swój dzień, kiedy przywoziłam codzienne wiadomości zrobione na powielaczu i miałam tym wypchaną teczkę. Wracałam właśnie z tym z Warszawy i jednocześnie miałam zabawki zrobione z kasztanów, ponieważ harcerki robiły takie pieski, coś i zarabiałyśmy pieniądze. Pomagało się jakimś dzieciom. Miałam tym wypchaną całą teczkę i była łapanka na Krakowskim Przedmieściu. Ktoś właśnie mówił: „Uciekajcie! Jest łapanka”. Myślę sobie: „Mam pełno tej prasy”. Wpadłam do apteki. To była drogeria czy apteka, nie wiem. Spytałam, czy nie ma jakiegoś przejścia. Personel mi pokazał, przeprowadzili mnie bramą boczną i wyszłam na Miodową.
Bardzo. Zdaje mi się, że wszyscy byli w konspiracji.
Musiała pracować, bo rodzice się rozeszli, jak miałam dwa lata, więc mama musiała pójść do pracy.
Przed wojną rozwody chyba nie były popularne?Nie, ale tata sobie poszedł. Zresztą potem go spotkałam.
Nie. Ojciec był na Syberii. Cudem nie trafił do Katynia, bo był internowany na Litwie, a nie do Rosji. Potem był zagarnięty przez Rosjan, ale wylądował na Syberii i później przewędrował z Andersem przez Bliski Wschód. Spotkałam go w Anglii. Byłam u niego.
Nie, bo spytałam. Wsypał go przyjaciel albo kuzyn i dlatego trafił tam z tego internowania. Przed wojną był wojskowym. Nie był w czynnej służbie, ale był wzięty do wojska. Ci, którzy byli internowani, nie wszyscy poszli na Syberię, ale ktoś doniósł na niego. Potem pytałam. Powiedział: „O tym nie będę opowiadał. Powiem ci tylko, żeśmy korę z ogrodzenia zjedli, ale w ogóle nie będę o tym mówił”. To chyba były bardzo ciężkie przeżycia. Potem dostał się do Armii Andersa i przez Bliski Wschód przyszedł.
Nie, chyba pod Monte Casino nie. W Afryce walczył. Mam nawet jego zdjęcia z Afryki.
Pamiętam, bo mój kościół ewangelicko-reformowany jest przy Lesznie. Teraz to jest Solidarności, taki wysoki kościół. Kościół nie był w getcie, ale od frontu nie można było wejść. Musieliśmy iść przez Franciszkańską, tak naokoło się przechodziło, wiem, że to było wydzielone. Pamiętam, jak płonęło getto.
Nie. To zresztą jest kościół pochodzenia szwajcarskiego, kalwiński. Niemcy raczej do augsburskiego, luterańskiego chodzili, ale tam nie.
Oczywiście. Dużo wcześniej poznawaliśmy trasę, którą będziemy chodzić. Mój pluton miał przydział na miasteczko Powązki i musieliśmy dokładnie poznać miasteczko Powązki. Wtedy mama nie puściła mnie samej. Powiedziała: „Ja z tobą pójdę, o nic nie będę się pytać, ale pójdę, bo się boję”. To była dosyć szemrana dzielnica. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo Powstanie zupełnie inaczej przebiegło. Miałyśmy już spakowane plecaki z wyposażeniem. Parę dni przed tym siedziałam pod cytadelą. Tam był wtedy porucznik Rymsza, który w końcu nie wiedział, co ma robić z tymi łączniczkami. Kilka nas tam siedziało. Kiedyś nas wysłał z misją, a okazało się, że do zegarmistrza, żeby mu zegarek zreperował. Czekaliśmy, czekaliśmy i tam można było wyjść. Pamiętam, że przed pierwszym (ponieważ moje imieniny były 29 lipca) mój narzeczony chciał przyjechać do mnie i mama powiedziała, że zrobi nam obiad 1 sierpnia. Spytałam, czy mogę się zwolnić. „Tak, ale pamiętaj, żebyś była o piątej”. Mąż też miał być u siebie o piątej na Marszałkowskiej czy gdzieś, gdzie był pan Zieliński czy też już na Polu Mokotowskim, tego nie wiem, tylko pamiętam tę noc. Wiem, że po tym obiedzie mówimy: „To my już idziemy”. To było przed trzecią i o trzeciej wjechał czołg na ulicę Harcerską. Mój dom był na rogu. Ciągnął się od Harcerskiej do obecnej Stołecznej. Wtedy tam nie było jeszcze ulicy. Wjechał czołg i Powstanie na Żoliborzu zaczęło się o trzeciej. Wobec tego musieliśmy trochę przeczekać i potem, jak zapadł zmrok przybiegli już nasi, powstańcy. Biegli, i ponieważ dom był przejściowy, można było podwórzem przejść. Podwórzem szli do Kampinosu. Wtedy tam spotkałam moją zastępową i mówi: „Idziemy do Kampinosu”. Wybrałam się pod cytadelę, tam gdzie miałam punkt, a Staszek do Śródmieścia. Jeszcze przedtem, jak porucznik mi powiedział, że mogę pójść, byle bym była na piątą, wysłał mnie z meldunkiem na Spokojną. To jest boczna od Okopowej. Teraz wiem, że był to meldunek o tym, że Powstanie będzie o piątej. Wtedy nie wiedziałam. Niosłam meldunek i jak wracałam przez pola, działki, spotkałam mojego tatę numer dwa i on mi powiedział: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Idę do domu”. Szedł gdzieś z rowerem i coś o tej piątej powiedział. Też już nie zdążył i wiem, że wszyscy się dowiedzieliśmy i wyszliśmy jak tylko było można, wieczorem. Jeszcze prosiliśmy o przechowanie granatów. Mój mąż mówił, że pamięta, jak moja mama wybiegła i mówi: „Nasi, nasi są! Nasi!”. No i poszliśmy przez plac Wilsona. Na placu Wilsona szliśmy razem i Staszek mówi do mnie: „Odetchnij i powiedz, co czujesz?”. Mówię: „Wolność”. Potem doszliśmy do ulicy generała Zajączka. To było tuż przed wiaduktem. Staszek miał iść na wiadukt, a ja w bok Zajączkiem do cytadeli. Nasze straże nas zatrzymały i spytały, kto idzie i czego tu szukamy. Powiedzieliśmy, że [jesteśmy] z Armii Krajowej. Świat jest mały. To była moja koleżanka z sąsiedniego plutonu, że tak powiem – Teśka Miazyk – i mnie puściła. Był jeszcze kolega – jakiś wojskowy – jego nie puścili. Powiedzieli: „Na wiadukt nikogo nie puszczamy. Nikt nie przejdzie. Spróbuj jutro”. Staszek wrócił, a ja poszłam pod cytadelę, gdzie już nikogo nie było. Nie było mojego plecaka, ludzie w piwnicy zdziwieni, że w ogóle doszłam. Okazało się, że wyszli do Kampinosu i jakoś się minęliśmy. Miałam okropny niefart. Wróciłam. Pamiętam na klatce schodowej u nas młodego człowieka, któremu prawie całe płuca wypłynęły, pamiętam zwłoki po drodze. Byłam młoda, miałam osiemnaście lat, byłam bardzo wojowniczo nastawiona. Wtedy straciłam brata ciotecznego w akcji „Natolin” w „Zośce”, to już wiedziałam, czym to wszystko pachnie, tylko człowiek tych zwłok „nie widział”, tych rannych, zabitych, tego wszystkiego...
Józef Pleszczyński pseudonim „Ziutek”. Zginął w akcji „Natolin”. Czasem się ją nazywa „Wilanów”.
Wrócili z Kampinosu i byłam bardzo nieszczęśliwa, dlatego że jak wróciłam do domu z cytadeli, dostałam strasznego ataku ślepej kiszki. Leżałam w korytarzu, bo był już ostrzał od strony pokoi. Mama mnie położyła w korytarzu za ścianą. Byłam zrozpaczona, że jest Powstanie, a ja mam atak ślepej kiszki, ale znaleźli mnie na drugi dzień. Chyba przyszedł ktoś do mnie i powiedział, że wrócili z Kampinosu i z tą osobą (nie pamiętam już, kto to był) szłam. Miałam wtedy przeżycie, bo miałyśmy zejść na dół, na ulicę Mickiewicza (tam teraz jest skarpa) przez ulicę Cieszkowskiego, Krechowiecką schodziło się skarpą na dół i my się wybrałyśmy. Byłyśmy dosyć niemądre, bo wzdłuż domu, który był przy Krechowieckiej, na ścianie szłyśmy, a był już ostrzał z olejarni. Dostałam rykoszetem w twarz. Jeszcze dzisiaj mam nawet tę łuskę. Zalałam się krwią, bo to było jakieś małe naczynko i mnie od razu opatrzyli. Mówię o tym, dlatego że to w ogóle nic nie było, nie miałam śladu, ale miałam zaklejone. Bardzo długo trzymałam to zaklejone, bo to był honor. Odesłali mnie do domu. Potem słyszałam, jak mówią: „Marta była ranna”. Nic mi po tym nie było. Znalazłam ich potem na Suzina. Krzeski „Słuchawka” i jego przyboczny – podporucznik „Cezary”. Miałam całą przygodę z Krzeskim i „Cezarym”.
Ludność cywilna odnosiła się wspaniale. Jak budowano barykadę przy naszym domu, to ludzie wyrzucali wszystko. To była po prostu euforia. Wszyscy wszystko wyrzucali, pomagali sobie. Pamiętam, że wstąpiłam do mydlarni – teraz nazywa się drogeria – nie miałam grzebienia, więc chciałam kupić, bo pieniądze jeszcze były ważne. Wręczono mi grzebień i powiedziano: „Powstańcy nie płacą”. Śmiesznie.
Mieliśmy swoją kwaterę przy ulicy Suzina w domach naprzeciwko kina. Tam wybuchło Powstanie. Wszystko właściwie zaczęło się w kinie na Suzina. To było chyba kino Tęcza. Tam mieliśmy swoją kwaterę, bo tam mieszkaliśmy, ale większość osób była z Żoliborza i biegaliśmy czasem do domów, żeby się pożywić, jeżeli mamy coś miały, dlatego Staszek mówił, że przychodził na noc do teściowej, bo zawsze coś tam było. Było osiem godzin służby, osiem godzin wolnego, osiem służby, osiem wolnego… Na początku byłyśmy używane tylko do roznoszenia meldunków jako łączniczki. Na początku byłam nawet u pułkownika Niedzielskiego. Siedziałyśmy na kanapie i marzyłyśmy, żeby na nas spadło zaniesienie meldunku, a nie zawsze było co robić. Potem byłam przydzielona do „Żyrafy”, do porucznika „Tatara”. To było na Krasińskiego 20. Najbardziej wysunięty był klasztor zmartwychwstanek. Krasińskiego 20, to jest teraz na rogu Stołecznej. Tam byłam telefonistką – przydzielili mnie do telefonów.
Rano nam podawano hasło, musieliśmy znać odzew i trzeba było przyjść. Poza tym pan „Słuchawka” bardzo pilnował, żeby dziewczyny z jego plutonu się dobrze prowadziły. Wszystkie byłyśmy harcerkami, nic brzydkiego nie przychodziło nam do głowy, ale wróciliśmy kiedyś trochę spóźnieni. Byliśmy ze Staszkiem na randce. Po prostu on był bardzo blisko Suzina. Poszłam do niego czy on do mnie. Normalnie, po południu wracam: „Hasło!”. Znałam. Krzeski wtedy wleciał i mówi: „Z kim ty chodzisz?”. Mówię: „To jest mój narzeczony”. – „Narzeczony? Pierścionek był? Mama wie?”. Mówię: „Mama wie, pierścionek był”. – „Gdzie masz pierścionek?”. – „Mama zabrała, bo był cenny i nie chciała, żeby nosić”. Mówi do Staszka: „No to proszę, idziesz z nami. Muszę się wszystkiego dowiedzieć”. Idziemy na kwaterę. Ten już z marsowym czołem, bo on już usunął jedną dziewczynę za flirtowanie, ale chyba za ostro była potraktowana. W każdym razie wchodzimy tam, porucznik „Cezary”, nasz ukochany, miał zawsze ołówki temperowane. Wszystko było zrobione dla niego. Nagle Staszek wchodzi i mówi: „Bronek! Co ty tu robisz?”. Porucznik „Cezary” mówi: „Staszek, a co ty…”. Pamiętam „Słuchawkę”, jak mówi tak: „To wy się znacie?”. – „Tak, to mój kolega. Mogę za niego ręczyć. To jest harcerz. Nic złego tutaj nie będzie”. No i taka była przygoda z Krzeskim, ale mi potem to jeszcze wypominał.
Nie wiem dokładnie. Wiem tylko, że Joasię, która była z zastępu mojej przyjaciółki, odesłano do domu. Chyba niesprawiedliwie, bo nie mieliśmy wcale takich kosmatych myśli jak, zdaje się, mieli starsi, że myśleli, że my tak się prowadzimy. Pamiętam tylko, jak przed atakiem na Dworzec Gdański (chłopcy byli skoszarowani, bo mieszkania na Suzina miały balkony, była klatka schodowa, a potem balkony) przechodziłyśmy tam i miałyśmy cukierki. Dawałyśmy cukierki, dzieliłyśmy się i taki młody chłopak mówi: „A mnie proszę odwinąć i do buzi mi włóż”. Mówię: „No, jeszcze co!”. Twierdzę, że dorośli wtedy mieli myśli bardziej… Tylko mi Krzeski powiedział: „Ja za was odpowiadałem”.
Tak też nas trzymał, ale nic złego nie robiłyśmy. Miał trochę racji, bo było tak, że były różne incydenty.
Mnie kiedyś wieczorem porucznik „Tatar” zaprosił… Poklepał łóżko… Powiedziałam, że dziękuję, nie reflektuję.
W lutym 1944 roku. Mało matury przez to nie oblałam. Byłam narzeczoną, ale dawniej nie było zwyczaju, żeby mieć chłopaka i z nim mieszkać. Było trochę inaczej.
Chcieliśmy. To było tak, że ślub z tymi opaskami, poza tym że w każdej chwili mogliśmy zginąć, to człowiek chciał mieć ślub, ale nie wyszło.
Nie było pastora, a byliśmy ewangelikami. Nikt nie mógł nam dać ślubu. Okazało się, że był pastor na Żoliborzu, ale nie wiedziałam o tym.
Tak.
Nie, chyba nie. Coś mi się wydaje, że był jeden ślub, ale już nie pamiętam. Może to była tylko msza, a nie było ślubu. Wiem, że wiele osób brało ślub. Tak jakoś chciało się być razem…
Mam. Myślę, że byłam na tyle niedojrzała, że więcej mam dobrych niż złych.
Trudno powiedzieć. Naprawdę. Było na zmianę: raz dobrze, raz źle. Byłyśmy wtedy dosyć młode. Człowiek wtedy zupełnie inaczej to odbierał, bo potem pracowałam z koleżanką w radio, to powoli się demaskowałyśmy. Lepiej było nie mówić pewnych rzeczy. Była starsza ode mnie o dwa czy trzy lata i miała zupełnie inne odczucia niż ja. Była dojrzalsza.
Były. Było osiem godzin służby. Siedziałam przy telefonie, przy centralce telefonicznej u „Żyrafy” na Krasińskiego 20. Centralka obsługiwała zmartwychwstanki. To była tak zwana żona. Wszyscy się bardzo przez to wygłupiali. Wszystko było na ż: Żoliborz, żona. Był też nasz obserwator – chłopak z miasteczka Powązki – nazywał się Czarny. Niczego się w życiu nie bał – w ogóle. Siedział tam na najbardziej wysuniętym… i zdawał meldunki, co widać na Kolonii Kościuszkowskiej, co u zmartwychwstanek, co w Instytucie Chemii. Zdawał nam sprawozdania. Był naprawdę nieustraszony. Kiedyś łączność się przerwała, a on mówi: „Ostrzelali mnie tutaj, ale już się pozbierałem”. Była jeszcze druga „Żyrafa”, gdzie moja koleżanka Kasia Nowakowska pseudonim „Kowadło” obsługiwała. Ta centralka miała chyba trzy połączenia. Pod koniec Powstania przyszli kanałami ze Starego Miasta. Siedzieli u nas w pokoju i wiem, że kładli ogień na wskazane punkty, żeby ostrzelać, bo w instytucie czy tam dalej Niemcy siedzieli. Nasz porucznik, ale jeszcze ktoś z zewnątrz przyszedł ze Starego Miasta i kierowali ogniem. Dokładnie nie pamiętam, kto to był. Nie wiem, czy sam „Grzegorz” tam nie był.
Nie, nasi. Ten Rosjanin u nas nie był. Przez telefon musiałam przekazać to, co mówili mnie – gdzie ma być ogień kładziony. Mieli rozłożoną mapę i dyktowali mi, co mam mówić.
Możliwe, że właśnie do tego Rosjanina, ale nie wiem dokładnie – chyba tak. Tego nie wiem. Wiem, że było przekazywane. Pewnie za jego pośrednictwem.
Chyba najgorszy był ten sam, który Staszek opisywał. Moment kapitulacji. To był zupełny przypadek, że wyszłam z cywilną ludnością. To chyba było najgorsze, że nie mogę dojść do swoich, że zostałam… Do końca życia nie daruję tego mojemu wujowi, który był moim komendantem i musiałam posłuchać. Było tak, że byłam na służbie. Już kończyłam. Miałam zaraz wyjść i przyszedł Staszek, który był w szpitalu, bo miał skręconą nogę na zrzutach. Leżał w szpitalu. Na szczęście wyszedł z tego szpitalika i kuśtykając, przyszedł do mnie, powiedzieć, że matka jest ciężko ranna w nogę, i że ciotka prosi, żebym przyszła. Ciotka była kierowniczką punktu sanitarnego na Pogonowskiego u „Żaglowca”. Powiedziała, że matka jest ranna i wtedy porucznik mnie zwolnił. Powiedział: „Możesz iść. Przyjdziesz za osiem godzin, to możesz iść”. To był wtedy porucznik „Tatar”, bo Krzeski był od nas wszystkich, ale miałyśmy przydział do konkretnych zgrupowań. Ja miałam do „Żyrafy”. Wyszliśmy i wezwali mnie do szpitala na Krechowiecką, gdzie mamie wyjmowali kulę z nogi, a ponieważ nie było środków znieczulających, więc na żywo… Trzymałam mamę i wolałabym już czegoś takiego nigdy więcej nie przeżyć, jak na żywo człowieka kroją. Ciotka przyszła z punktu, też dowódca ją zwolnił i przeżywała strasznie, bo dała mamie przeterminowany zastrzyk tężca, bo nie było innych. Wiedziała, że był przeterminowany, a matkę ciągnęli wykopami. No i później mama już nie była w naszym domu, bo dom był zajęty przez Niemców, tylko po drugiej stronie ulicy u jednej ciotki. Wszystkie ciotki się zebrały w piwnicy. Był jeszcze pożar tego domu. Razem z chłopcami, akowcami, którzy akurat tam byli, gasiliśmy ze Staszkiem pożar. Wychodziłam już z podwórka, jak przyszedł wuj i mówi: „Dokąd się wybieracie?”. Mówimy: „Idziemy do swoich”. – „A wiesz, że już będzie podpisana kapitulacja?”. Mówię: „No dobra, ale idziemy do swoich”. – „Już Krasińskiego wyszło. Są na dole na Mickiewicza. Już wszystko zajęte”. Potem mówi: „Ale wy zostaniecie”. Mówię: „Nie, pójdziemy”. On mówi: „Jesteś żołnierzem? Jesteś. To jest rozkaz!”. Nie mogłam nie posłuchać i nie mogę mu tego darować.
Marian Masternak, pseudonim „Zwoliński” i był tak zwanym komendantem placu. To jest przy dowództwie.
Laura Masternak, pseudonim „Laura” albo „Zwolińska” od „Żaglowca”. Wyszła i była ranna jeszcze ostatniej nocy, tak że wychodziliśmy razem z moją ranną mamą, był mój ojczym, ciotka ranna – na dodatek w głowę. Przedtem była ranna w 1939 roku w twarz jako sanitariuszka.
Z narzeczonym, który właściwie uratował matki życie, bo nieśli ją we dwóch.
Nie, siostra była wywieziona do Brwinowa, tak że jej nie było w czasie Powstania na szczęście.
U pułkownika Niedzielskiego siedziałam grzecznie, cichutko. Czekaliśmy, aż nas gdzieś poślą. Był kapitan. Właściwie cały czas byłam na służbie u „Żyrafy”, a jak był wolny czas, to wtedy nas posyłali z meldunkami. Opiekowała się nami jeszcze taka starsza pani – Zofia Czerska, pseudonim „Sawa”. Opiekowała się wszystkimi dziewczynami. Spała z nami. Pytała pani o straszne przeżycia. To właśnie pogrzeb jej córki. Jej córka przechodziła z Marymontu czy skądś na Żoliborz z synkiem. To było pod koniec Powstania. Strzelały „krowy” niemieckie, tak że podmuch zabijał. My – harcerki od „Sawy” – wkładałyśmy ją do trumny. Jeszcze wtedy były trumny. Potem już nawet bez trumien chowali. To był cały człowiek, tylko wszystko pogruchotane w środku. Jest taki duży dom „Feniks” na rogu placu Wilsona i Słowackiego. Tam zmiotło tych ludzi. Leżały na podwórku ułożone jedno przy drugim. Okropnie. Bardzo ciężkim przeżyciem dla nas był młody chłopak. Miał może dwanaście, trzynaście lat. Oczywiście do wojska nikt by go nie wziął. Pewno coś sfałszował z datą urodzenia. Nosił dla nas zupę, bo dostawaliśmy raz dziennie zupę albo z kaszy, albo grochówkę. Potem było różnie. Nieśli z kolegą przez plac Wilsona. Pocisk uderzył w kocioł z zupą i chłopca rozerwało. Pseudonim miał „Łapacz”. Wesoły, młody… Znaliśmy swoje nazwisko, bo chodziliśmy do tej samej szkoły. Czasem ta sama powszechna, potem to samo gimnazjum, potem harcerstwo. Wszyscy się znaliśmy. Na Żoliborzu trudno było, żeby się nie znać.
Nic o nim nie wiem.
U nas tylko jedna dziewczyna przeszła przez Niemców, przez Dworzec Gdański w czasie Powstania. Była to Romka Zdziarska. Już nie żyje. Potem nazywała się Rewska. Była zawsze mała, niewyrośnięta, nam do ramienia. Ubrała się w fartuszek z białym kołnierzykiem i poszła (a była przecież bardzo przeszkoloną łączniczką wysokiej rangi). Przelazła przez Dworzec Gdański. Czy potem szła kanałami? Może… Wiem, że miała zszywaną rękę. Nie dostała się na medycynę, co było jej marzeniem. W każdym razie na ten Dworzec Gdański we fartuszku skutecznie udawała dziecko. Była czarna, zaplotła warkoczyki, ale pamiętam to jak przez mgłę.
Na Okopowej był przejściowy obóz. Potem rannych ładowali osobno. Tak jak Staszek mówił. Nie wiem, czy do wagonu, czy… Jedno stadium jest pominięte, bo najpierw ładowali do samochodów i widocznie potem wagonami... Przy tym nie byłam, bo brali tylko rannych. Wtedy obaj panowie się dostali, bo i ciotka była ranna, i mama. Po prostu bali się zostawić rannych, bo wiedzieli, że Niemcy wykańczają rannych, więc chcieli być przy swoich rannych, a ja z jedną z ciotek, która wyszła z tego obronną ręką, zostałyśmy. Gdzieś nas ładowali i uciekłyśmy z tego transportu boczną ulicą. Niemcy już chyba tylko dla picu posłali za nami serię, bo cała grupa uciekła. Udało nam się uciec, dostałyśmy się potem kolejką i zawiadomiłyśmy Brwinów. Wszystko było wspaniale zorganizowane. Były pielęgniarki, pani pielęgniarka, która później była nawet burmistrzem Brwinowa. Był szpital, bo moi późniejsi teściowie przy tym szpitalu pracowali. Była tak zorganizowana siatka, że natychmiast jak przyszła wiadomość, że coś jest, to – nie wiem, jakim sposobem – zrobili tam więcej chorych niż było w tym Pruszkowie. Udało się wyciągnąć. Jak to robili, nie wiem, ale robili. Przyszłam brudna, śmierdząca… Potem przynieśli matkę i położyli na schodach. Ledwo ją wnieśli. Byliśmy porządnie głodni, tylko że teraz stwierdzam, że nie pamiętam, że byłam głodna.
Tutaj była wielka konspiracja. Przechowywali Żydów, przechowywali osoby spalone, na przykład było tutaj dużo takich osób, że tylko o zmierzchu do ogrodu wychodzili. Były różne ćwiczenia chłopców z bronią. Mnóstwo rzeczy się działo. Teść przechowywał rad. Bardzo dużo się działo. Oczywiście cały czas był kolportaż prasy.
Nie wiem, bo przecież tu nie mieszkałam, tylko sporadycznie bywałam. Chyba wszyscy przechowywaliśmy, bo mama też przechowywała ciocię. Tych cioć było trochę.
W Warszawie. Pamiętam, że była ciocia, i że zawsze mnie po coś wysyłała. Mówię: „To nie może ciocia sama wyjść?”. – „Nie wychodzę, bo się boję przeziębić”. Myślę: „No wariatka. Boi się przeziębić”. Potem mama powiedziała: „Przestań ją pytać. Idź, jak ci coś mówi. Uspokój się troszkę i pomyśl”. Ciocia była Żydówką. Po prostu to nie była żadna ciocia, tylko zaprzyjaźniona osoba, która musiała się gdzieś schronić.
Nie, niedługo. Musiała potem się gdzieś przenieść. Niestety bardzo było to widać. Potem była jeszcze jedna pani, blondynka o bardzo słowiańskiej urodzie, ale też nagle zniknęła. Potem przyszli Niemcy i zrobili rewizję. Myślałam, żeby tylko nie znaleźli gazetek, ale szukali człowieka, a nie gazetek. Powywalali wszystko z szaf i jakoś nic się nie działo.
Nie wiem. Tamta była zupełnie dla mnie obca, a ta była zaprzyjaźniona z rodziną jakiś czas, ale chyba...
Zosia Gronowska.
Nie. Blondynka nazywała się Halina Kwiatkowska czy Helena Kwiecińska. Coś od kwiatów, ale to był zupełnie obcy człowiek.
Nie, chyba prawdziwe. Nie wiem. Miałam wtedy trzynaście lat.
Tak. Tutaj była bardzo ciekawa inicjatywa. Mianowicie pan Edward Serwański pseudonim „Karol” zorganizował wśród wszystkich osób, które tutaj były (Brwinów, Milanówek, Podkowa) zbieranie materiałów dotyczących Powstania. Każdy, kto przyszedł, musiał na gorąco spisać wspomnienia. Jedna z moich ciotek – najstarsza – Zofia, siedziała w pokoju z maszyną i przepisywała. Było tak ustalone, że jakby się Niemcy pojawili, to maszyna musi gdzieś zniknąć. Spisywała i potem pan Serwański „Karol” przygotowywał nas do tego, że jak będzie wolna Polska (to przecież jeszcze była okupacja) to my na pewno odzyskamy Prusy Wschodnie i uczył harcerki, które tutaj były, topografii, historii Mazur – Prus Wschodnich. Robiliśmy jakieś gry, żeby szkolić młodszych od siebie, bo tutaj było bardzo dużo osób z Powstania, między innymi moja już nieżyjąca cioteczna siostra, która była w zgrupowaniu „Golskiego” na Filtrowej i oni wyszli już 12 sierpnia. Była kierowniczką plutonu sanitariuszek i one pracowały potem w szpitalu założonym chyba przez zespół z Omegi. Był to pan profesor Marian Perdkiewicz.
Hanna Pyrzykowska.
Tak. Moja ciotka, Zofia Pyrzykowska – matka Hanki – spisywała te wspomnienia i to wyszło w książce.
Różnie.
Nie wiem. Powiedzieli mi, że mam przyjść, spisać i już. Każdego prosił po kolei swoimi sposobami. Nie pytaliśmy o różne rzeczy.
Nie wiem. W każdym razie tutaj 17 stycznia, już jak Warszawa była wyzwolona, to poszliśmy do Warszawy na te gruzy, zobaczyć coś.
To był herb Jurowskich. Nie wiem, co mi przyszło do głowy.
Tak, byłam świeżo po maturze.
Oczywiście. Jak tylko wybuchła „Solidarność” to starsze pani z koszykami z jarzynami (bardzo ciężkie były te koszyki) spotykały się na trasie i to byłyśmy właśnie my – dawne łączniczki, sanitariuszki.