Mieczysław Jerzy Grudniak „Ireusz”

Archiwum Historii Mówionej



  • Jak wyglądało pana życie przed wrześniem 1939 roku?

Przed wrześniem 1939 roku mieszkałem na ulicy Konarskiego, która zmieniła swoja lokalizację. Jest na Woli, a była w miejscu obecnego Ronda Zgrupowania „Radosław”.Urodziłem się na ulicy Dzielnej, niedaleko Pawiaka. Tu mieszkałem, chodziłem do szkoły, która była w prywatnym budynku najpierw na ulicy Dzikiej. Później mama przeniosła mnie do szkoły powszechnej numer 194 imienia Aleksandry Piłsudskiej na ulicę Leszno 109. Uczęszczałem do niej do 1939 roku. Niemcy nas stamtąd wyrzucili, zajęli szkołę na swoje koszary. Wyrzucili nas na ulicę Młynarską 2 w rejon zajezdni tramwajowej, gdzie w gmachach tramwajowych mieściło się tramwajarskie liceum, gimnazjum, szkoła powszechna. Ukończyłem tu szóstą i siódmą klasę w 1941 roku. W tym też roku zacząłem naukę w gimnazjum kupieckim, na ulicy Miodowej, w tej chwili vis a vis Akademii Teatralnej. Zrobiłem w tej szkole maturę. W tym czasie, jako czternasto-, piętnastoletniego chłopca interesowały mnie bardzo mity greckie. W pewnym sensie stąd wziął się mój późniejszy pseudonim, gdyż w porównaniu do Perseusza wyszło mi „Ireusz”. W tej chwili z łaciny na polski przetłumaczyłbym to jako „Gniewosz”, bo des irae znaczy dzień gniewu. Długie lata byłem gniewny. Jako koledzy wszyscy znaliśmy się z rejonu ulic Powązkowskiej, Dzikiej, Młocińskiej, Burakowskiej. W 1941 roku na jesieni poznałem kościelnego z kościoła Karola Boromeusza. Nazywał się Ryszard Napiórkowski, był żołnierzem pułku „Baszta”, a przed wojną przewodniczącym drużyny harcerskiej numer 100, którą w czasie okupacji myśmy kontynuowali. On był drużynowym, a ja w pewnym momencie zostałem jednym z jego zastępców. Niestety smutna była dla nas wiadomość, kiedy został aresztowany w nocy z 5 na 6 listopada 1943 roku. Nasza praca z nim trwała przez dwa lata. Zbieraliśmy się w mieszkaniach prywatnych, gdzie przychodzili instruktorzy. To się wtedy chyba nazywało Szkoła Młodego Podoficera. Myśmy się z podręczników uczyli musztry, zasad regulaminu wojskowego i wszystkich tych spraw dla normalnego żołnierza, nawet dla podoficera. Aresztowanie zaś Napiórkowskiego spowodowało, że myśmy się rozbili, nasz oddział został zdziesiątkowany. Wrócę jeszcze do Rysia Napiórkowskiego. Jego pseudonim był „Kordian”. Urodził się 2 kwietnia 1922 roku, mieszkał na ulicy Powązkowskiej, był kościelnym w kościele Karola Boromeusza na ulicy Powązkowskiej. Został rozstrzelany 12 listopada 1943 roku na ulicach Warszawy. Jego nazwisko jest umieszczone na obwieszczeniu z 9 listopada 1943 roku. Były wtedy w Warszawie trzy egzekucje, w których łącznie rozstrzelano siedemdziesiąt osób. Przy Nowym Świecie dwadzieścia, na ulicy Kępnej róg Jagiellońskiej trzydzieści, a na Wolskiej róg Dworskiej dwadzieścia. Wśród tych siedemdziesięciu osób 12 listopada został rozstrzelany Ryszard Napiórkowski. Wiadomości o nim można znaleźć w książce Lesława Bartelskiego „Pułk AK << Baszta >>”. Szukałem potem jakiegoś kontaktu z kolegami z drużyny. Udało mi się to poprzez koleżanki, które chodziły razem z jednym z kolegów mającym do czynienia z konspiracją do szkoły. To był Leszek Kryst „Wirski”. Stworzył drużynę harcerską i w jego miejscu zamieszkania żeśmy się spotykali. On i jego rodzice mieszkali na ulicy Żytniej przy fabryce Paschalskiego. Wykorzystane to było w sprytny sposób. Każda fabryczka, większa lub mniejsza, musiała mieć coś w rodzaju oddziału przeciwpożarowego. Trudno było całkowicie angażować do tych dyżurów dziennych czy nocnych straż pożarną zawodową, więc została stworzona drużyna przeciwpożarowa. Najczęściej w pomieszczeniach fabrycznych, po zajęciach, kiedy już nikogo nie było w fabryce, przechodziliśmy różnego rodzaju szkolenia. Tak było do pierwszego dnia Powstania.

  • Gdzie zastała pana godzina „W”?

Dowiedziałem się o godzinie „W” w ciągu dnia. Zawiadomiłem swoich kolegów. Niestety z Powązek nie dotarł żaden. Nie wiem z jakich przyczyn. Byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że moi rodzice akurat byli na wsi, wyjechali na urlop i w związku z tym nie miałem nikogo, kto by mógł mnie zatrzymać. Moje siostry starsze ode mnie, które już pracowały były też na mieście. Znalazłem się w tym punkcie, w którym mieliśmy się znaleźć, to znaczy na ulicy Żytniej w fabryce Paschalskiego. Punkt kontaktowy, o którym dopiero później się dowiedziałem od Leszka Krysta mieliśmy na ulicy Skierniewickiej na Woli. Tak się złożyło, że Leszek Kryst w tym czasie znalazł się w Śródmieściu. Nie mógł być z nami. Okazało się, że takich zgubionych żołnierzy było więcej. Znalazło się nas tam dwudziestu czy trzydziestu, z różnych oddziałów, między innymi też z „Kilińskiego”. Jakoś się sformowaliśmy. Znalazł się człowiek, który powiedział, że będzie naszym dowódcą, że jest w stopniu oficerskim. Nie wiem, czy był porucznikiem czy podporucznikiem. Nazywał sie Filip Krzyżanowski „Pantera”. Stworzyliśmy tam pluton „Pantera” z zakwaterowaniem na ulicy Wroniej.

  • W jakich akcjach powstańczych brał pan udział?

W czasie gdy byliśmy na ulicy Wroniej, poprzez kontakty naszego dowódcy „Pantery” braliśmy udział w paru akcjach, między innymi na ulicy Kolejowej na zapleczach dworca towarowego. Jedna z pierwszych akcji bojowych, szczególnie moja, to było jak z filipinką rozwaliłem bramę swojej szkoły na ulicy Leszno. To było pierwszego dnia Powstania. Brama się otworzyła, wpadliśmy do niej. Tam stało już pięciu Niemców z rękami do góry, bez żadnej broni, bez niczego. Miałem o tyle dużą satysfakcję, że to była szkoła powszechna, do której sam chodziłem. Braliśmy udział w próbach ataku na ulicy Żelaznej róg Chłodnej. Niestety tam się nie udało nam nic uzyskać. Żadnych zdobyczy. Braliśmy również udział w ataku na szpital Świętej Zofii, który był zajmowany przez wojska niemieckie. Zajęliśmy klasztor Sióstr Rodziny Maryi będący do dziś naprzeciwko szpitala. Z ulicy Wolność, która biegnie obok, miał nas wesprzeć czołg wcześniej zdobyty na terenie byłego getta. Niestety coś nawaliło. To natarcie miało być przeprowadzone wspólnie z batalionem „Miotła”. Żeśmy w końcu wrócili na swoje kwatery. Objęliśmy placówki, barykady na rogu ulicy Leszno i Placu Kercelego. Niemcy już wtedy robili pacyfikację Woli.

  • Jakie wspomnienie z Powstania utkwiło Panu najbardziej w pamięci?

Był taki moment, dla mnie dość tragiczny we wspomnieniach, kiedy byłem łącznikiem między dwiema barykadami. W pewnym momencie widzimy jakąś biegnącą grupkę przez pusty Plac Kercelego. Już dawno budki, kramy zostały spalone, zniszczone. Jeden z kolegów chciał strzelać, ale go powstrzymali. Biegło dwóch ludzi niosąc na noszach rannego. Powiedzieli, że wyciągnęli swojego kolegę ze stosu ludzi rozstrzelanych na ulicy Wolskiej. Byli tak zmęczeni, wyczerpani zupełnie. Prosili o pomoc w przeniesieniu do szpitala, który był na rogu Leszna i ulicy Żelaznej. Nasi koledzy nie mogli opuścić placówki, a ja byłem wolny, więc chciałem zorganizować pomoc. To był już czwarty czy piąty dzień Powstania. Po pierwszych dniach olbrzymiej euforii, gdzie nas częstowano wszystkim, gdzie nosiliby nas na rękach, po tym, co opowiadali uciekinierzy z Woli, atmosfera i odczucia ludzi w stosunku do nas zmieniła się zupełnie. Obwiniano nas za wywołanie Powstania. Kiedy wszedłem do bramy, w której było sporo mężczyzn, i poprosiłem, o to żeby dwóch lub czterech pomogło przenieść nosze z ulicy Leszno koło Placu Kercelego na Leszno róg Żelaznej, to nagle zobaczyłem, że jestem sam. A to nie jest strasznie daleko, jakieś trzysta, czterysta metrów. Ponieważ ci dwaj mężczyźni, którzy przybiegli z noszami z rannym, byli kompletnie wyczerpani, postanowiłem to jakoś zorganizować. Musiałem wyjąć pistolet i zmusić do pomocy jednego mężczyznę. Zanieśliśmy tego rannego do szpitala. Straszne było to, co opowiadali ludzie przechodzący przez nasze barykady, uciekając z ulic Chłodnej, Wolskiej, i dalej z Woli, gdzie cała brygada Kamieńskiego szła i rozstrzeliwała, gdzie nie patyczkowano się z nikim i z niczym. Muszę powiedzieć, że nas nie błogosławiono za moment wybuchu Powstania. Olbrzymia radość, euforia wolności, która wybuchła 1 sierpnia, na Woli przerodziła się w końcu w godzinę klęski. Natarcia Niemców wtedy nie było. Zatrzymali się na skraju Placu Kercelego, tak że było tam swobodnie. Nie wiem, na jakiej podstawie w międzyczasie nasz dowódca „Pantera” zwinął całą naszą placówkę, barykadę, ściągnął nas na ulicę Wolność do fabryki Karpińskiego. To była słynna przed wojną i w czasie okupacji fabryka oranżady i kwasu do picia. Dowódca chciał tamtędy przejść w kierunku cmentarzy i na tak zwane Miasteczko, czyli w tej chwili Powązki Wojskowe. Powiedział, że chciał przejść do Kampinosu. To był młody człowiek. Nie wiem, ile miał wtedy lat, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem. Jednocześnie wiedział, że z Powstania nic nie będzie, że trzeba się wydostać z Warszawy, że tutaj po prostu wszyscy ulegniemy zagładzie. Niestety zatrzymano nas na Okopowej przy ulicy Mareckiego, gdzie akurat w tym czasie mieściło się dowództwo „Radosława”. Dowódca został tam wezwany, myśmy wrócili do fabryki Karpińskiego, żeby czekać na niego. Przyszedł w nocy, może między dwunastą a pierwszą, to było z piątego na szóstego sierpnia i powiedział, że rozkaz jest, aby ci, którzy posiadają broń przeszli do jednego z oddziałów „Radosława”. Natomiast wszyscy inni mają iść, gdzie im się żywnie podoba, do domu, gdziekolwiek, ale nie zostaną przydzieleni do oddziałów powstańczych. W tym czasie już nas było ponad czterdzieści osób. Oprócz mężczyzn były i kobiety, bo przecież nie wszystkie łączniczki czy sanitariuszki dostały się do swoich oddziałów. Na nas wszystkich może dziesięcioro miało broń. Zapadła wspólna decyzja, że musimy dalej być razem. „Pantera” zdecydował, że przedostajemy się na Śródmieście. Żeśmy przeszli ulicami Leszno, Ogrodową do Hal Mirowskich, które w tym czasie płonęły. Doszliśmy wtedy na Plac za Żelazną Bramą, żeby przejść na ulicę Przechodnią w dalszym ciągu w kierunku do ulicy Królewskiej. Trasa ta już była całkowicie zajęta przez Niemców. Niemcy wycofujący się ze wschodu poprzez Most Kierbedzia czyścili sobie całą trasę do swojej ewakuacji na zachód. Szczęściem było to, że myśmy na żadną niemiecką kolumnę w nocy nie trafili i udało nam się przejść. Nikogo nie napotkaliśmy. Dopiero na rogu Królewskiej i Przechodniej usłyszeliśmy wołanie z balkonu, abyśmy się zatrzymali i podali hasło. Powiedzieliśmy, że ten ktoś ma do nas zejść. Trudno przecież krzyczeć na cały głos hasło, którego zresztą i tak nikt nie znał. Przeszliśmy dalej na Śródmieście Marszałkowską, w rejonie ulicy Sienkiewicza do Kruczej, gdzie w tym czasie było dowództwo Śródmieścia. Tam żeśmy się zatrzymali. Nasz dowódca, kolega „Pantera” chodził ciągle, coś się tłumaczył. W rezultacie myśmy tam jedną noc do rana przesiedzieli. Następnego dnia w ciągu popołudnia chyba skierowano nas w rejon YMCA. Zajęliśmy domy wzdłuż ulicy Konopnickiej. Tam są ładne trzy kompleksy przedwojenne. Z jednej strony ulicy Wiejskiej, gdzie jest księgarnia i kawiarnia „Czytelnik”, z drugiej strony od parku żeśmy mieli placówki w kierunku Sejmu i na YMCA, w kierunku na Aleje na Skarpie, na domy na Frascatti. Mieszkaliśmy w środkowym bloku. W okresie okupacji Niemcy zajęli domy, wyrzucili stamtąd mieszkańców i zajęli je jako swoje dla swoich służb, a także pośredników handlowych, z Francji, z Holandii, z Belgii. Wiem o tym stąd, bośmy chodząc po mieszkaniach znaleźli ślady nie tylko po Niemcach, którzy tam zamieszkiwali i uciekli w pierwszych dniach Powstania, ale również po cudzoziemcach. Vis a vis domów na ulicy Prusa jest w tej chwili Hotel Sheraton, na którego miejscu przed wojną były wybudowane domy włoskie. Należały do jakiegoś towarzystwa ubezpieczeniowego. Obok, na Placu Trzech Krzyży był hotel niemiecki, w którym przed wojną było gimnazjum Królowej Jadwigi. Domy włoskie były wolne i nikt w nich nie mieszkał. Myśmy zajęli ten cały teren. Musieliśmy go obarykadować i zabezpieczyć. Nasz dowódca „Pantera” ciągle musiał chodzić w Aleje Jerozolimskie, gdzie było dowództwo odcinka „Bogumił” i tam się tłumaczył. Myśmy się dowiedzieli, że groziło mu zdjęcie ze stanowiska jako dowódcy plutonu „Pantera” i degradacja za niewysłuchanie rozkazu „Radosława” na Woli i samowolne przejście do Śródmieścia. Pewnego dnia, nie pamiętam w tej chwili, który to był dzień, chyba 9 sierpnia, Niemcy z Izby Przemysłowo-Handlowej zrobili atak na nasze domy, które jeszcze nie były zabezpieczone. Atak został odparty, na terenie placyku zostało parę niemieckich trupów. W pewnym momencie zjawił się „Pantera”, pytając się czy zdobyliśmy broń. Powiedzieliśmy, że czekamy do wieczora, żeby wyjść do trupów i zabrać ją. Było akurat ładne słońce. Zanim się zorientowaliśmy, wyskoczył, przez jeszcze niezabezpieczone okno i za chwilę przyszedł niosąc w jednym ręku granat, a w drugim karabin wykonany przed wojną w Radomiu w fabryce broni. Granat był ręczny, taki jak tłuczek do kartofli. Trzeba było odkręcić, wyrzucić rączkę, wykręcić z tyłu gałkę, pociągnąć za gałkę i tym granatem razem z rączką się rzucało. Powiedział wtedy do nas, że tak się zdobywa broń. Nie chcąc dopuścić do tego, żeby drugi raz wyskoczył, złapaliśmy go za ręce i powiedzieliśmy, że po resztę pójdziemy w nocy. Zgodził się. Jak żeśmy poluźnili uścisk rąk, odepchnął nas i skoczył drugi raz. Usłyszeliśmy serię z karabinu maszynowego. Leżał wśród tych niemieckich trupów. Wyjść do niego już nie można było absolutnie, dopiero w nocy został ściągnięty. Wydaje mi się, że on jako żołnierz zawodowy uznał, że lepiej będzie polec śmiercią samobójczą, bo tak to można nazwać, aniżeli być zdegradowanym. Dla oficera nic gorszego w życiu nie mogło być. Dowodem jest 1939 rok, gdzie przy kapitulacji niektórzy oficerowie pozbawiali się życia popełniając samobójstwo. Następnego dnia przyszedł jakiś pan porucznik o pseudonimie „Bończa”. Zmieniliśmy nazwę z „Pantera” na pluton „Bończa”. Nasz pluton, jako jeden z plutonów, wchodził w skład kompanii Kazimierza Leskiego„Bradla”. To była jedna z kompani batalionu „Miłosz”. Jedna mieściła się w gmachu Instytutu Głuchoniemych, druga - w rejonie ulicy Matejki, a nasza przy Konopnickiej. Od tego momentu tam żeśmy siedzieli. Niemcy, już parę razy sztukasami tę okolicę bombardowali. Byli przekonani, że mamy swoje kwatery w rejonie domów włoskich i kina „Napoleon”. 2 września nadleciały dwa czy trzy sztukasy. Pierwszy zrzucił dwie bomby i trafił w domy włoskie, ale dymy przeniosły się w kierunku YMCA. Następny jedną zrzucił w środek YMCA, a drugą przed bramę YMCA na ulicę. Dziwnym trafem jeden z kolegów, który często zachodził w gościnę do Instytutu Głuchoniemych, bo tam miał swoich kolegów przeszedł pod bramę YMCA. Widać było, że u Niemców w YMCA nastąpiła jakaś panika. Akurat wtedy byłem na swojej placówce naprzeciw YMCA w oknie i on zaczął do nas ręką sygnalizować, że chce, żebyśmy do niego przyszli. Ale nie mieliśmy żadnego rozkazu. Na ulicy Prusa, obok domów włoskich był pusty plac budowlany. Nas paru skoczyło tam, żeby mieć drogę do YMCA. Na moment zatrzymaliśmy się przy betoniarce. Było nas czterech i w pewnym momencie kolega Leszek Kryst i ja żeśmy wyskoczyli w kierunku YMCA. To są ułamki sekundy, bo później uświadomiłem sobie, że w tym momencie słyszałem również serię karabinu maszynowego. Dowiedziałem się później po powrocie, że jeden z kolegów zginął. Mam wierszyk przez niego napisany w pierwszych dniach Powstania. Drugi kolega też ranny, został kaleką do końca życia. Nam się jakoś w tej chwili udało. Skoczyliśmy do YMCA za Władkiem, który tam już stał i czekał na nas. Okazało się, że z drugiej strony również, z Instytutu Głuchoniemych wyskoczyli do YMCA żołnierze. W pewnym momencie kolega Kryst prowadzi umundurowanego człowieka w mundurze niemieckim, ale nie Niemca. Niemcy zatrudniali w czasie wojny różnych ludzi z terenów Kaukazu, z terenów zabełżańskich czy nadbełżańskich, którzy współpracowali z armią niemiecką. To był jeden z takich ludzi. YMCA właściwie już była zajęta, część Niemców zdążyła uciec na skarpę do sejmu. Nagle jeden z powstańców z Instytutu Głuchoniemych, ale nie głuchoniemy, nie będący w najlepszym stanie uderzył tego jeńca butelką zapalającą w kark. Butelka naturalnie rozprysnęła się, cała siła ognia zatrzymała się na tym człowieku, który zaczął latać jak oszalały po sali, krzycząc niesamowicie. Słup ognia. Leszek Kryst, który go prowadził najbliżej, również stanął w ogniu. Jacyś ludzie podbiegli, jakiś koc leżał. Szybko najpierw złapali mojego kolegę, otulili go kocem, żeby stłumić ogień. Zobaczyłem, że na moim ubraniu i na pistolecie maszynowym też pojawił się ogień, więc szybko go zdjąłem i rzuciłem. Zgasł. W tej mieszance zapalającej było dużo kwasu solnego, czy innego, więc potem w ubraniu robiły mi dziury. Kolega Kryst do tej pory ma ślady po poparzeniu. Tego Niemca, jak go nazywam, aczkolwiek to nie był Niemiec, zabrano do szpitala na ulicy Mokotowskiej 55. Jak się później dowiedzieliśmy, niestety nie udało się go uratować. Zmarł.Tejże samej nocy po zdobyciu YMCA wyszliśmy do swoich koszar, do miejsca zakwaterowania na ulicy Konopnickiej. Zjawił się porucznik Kazimierz Leski i szukał chętnych na patrol na Czerniaków, żeby z pewnym meldunkiem z Alei Ujazdowskich od Bogumiła przejść tam i szukać możliwości połączenia się. Było nas paru ochotników i w nocy, poprzez tak zwane wtedy ogrody sejmowe, a w tej chwili Park Rydza-Śmigłego, spokojnie udało nam się przejść, skokami od drzewa do drzewa. Akurat świecił księżyc. Zeszliśmy na ulicę Rozbrat, potem na Okrąg, gdzie było dowództwo. Złożyliśmy meldunek i rano wzdłuż wykopanego przejścia, ulicą Książęcą wróciliśmy na Plac Trzech Krzyży do naszych.

  • Co się działo dalej po zdobyciu YMCA?

Po zajęciu YMCA zaczęliśmy zajmować okoliczne domy. Pod Muzeum Ziemi, w którym stacjonowali chyba koledzy z Instytutu Głuchoniemych, Niemcy parę razy próbowali czołgiem podjeżdżać Aleją na Skarpie od strony sejmu, gdzie jest tak zwana willa Pniewskiego. Nie wiem, skąd to oni wzięli, ale były takie olbrzymie bele papieru, z których zrobili barykadę. Okazało się, że to jest nie do przebicia, że pocisk artyleryjski czy pocisk czołgowy kruszy beton, ale nie potrafi kruszyć zbitego papieru. Cały czas tam oni się utrzymali. Po zajęciu wszystkich okolicznych domów bez większych perturbacji do końca Powstania żeśmy tam wytrwali. Okazało się, że już wtedy byli ludzie, którzy wiedzieli, że zostaną. Porucznik „Bradl” był wytypowany na tego, który ma brać udział w dalszych działaniach konspiracyjnych. Większość nas poszła do obozu. Wychodziliśmy, pamiętam, ulicą Śniadeckich. Na terenie okolicznych budynków zostawialiśmy broń. Naturalnie ta broń była uszkodzona. Zawsze coś się zrobiło, żeby nie była już dalej do użytku. Tak wyszliśmy w kierunku Placu Narutowicza ulicą Filtrową, Narutowicza, dalej Grójecką w kierunku w tej chwili ulicy Bitwy Warszawskiej, gdzie były kompletnie puste pola. Rosła cebula. Ktoś powiedział, żeby ją zbierać, bo się może przydać w obozie.

  • Do którego obozu Pan trafił?

Doszliśmy do fabryki kabli w Ożarowie. Tam żeśmy siedzieli nie całe trzy dni. Wcześniej od nas znaleźli się tam koledzy z „Baszty” z Mokotowa. Fabryka była ogołocona z maszyn, ale znaleźli jakieś pocięte papierki i zrobili sobie z tego posłanie. Okna były bite, nie było szyb. W nocy padał deszcz. Jak myśmy przyszli, zobaczyliśmy kolegów pofarbowanych. Okazało się, że te papierki puściły farbę na skutek deszczu. Bardzo trudno było to zmyć. W Ożarowie nas władowali w wagony towarowe. Wieźli nas do niewoli w głąb Niemiec. Chyba w Woldenberg zatrzymaliśmy się i nas parę kilometrów do obozu prowadzono. Tam żeśmy przeszli łaźnie, wróciliśmy do wagonów i dalej jazda do Niemiec. Koledzy, którzy byli bardziej zorientowani mówili, że omijamy Berlin, że jedziemy jakąś drogą okrężną. W końcu znaleźliśmy się po parodniowej podróży w miejscowości, z której już pieszo całe kolumny szły do obozu Sandbostel, stalag X B. Tam zostaliśmy numerowani. Mój numer jest 222 770. Do tej pory jeszcze posiadam blaszkę śmiertelną z wybitym numerem i numerem obozu. W tym obozie następowała pewnego rodzaju selekcja. Po paru dniach kobiety zostały wyprowadzone do obozu Oberlangen, który był wybitnie kobiecym obozem. U nas zaczęło się przegrupowanie. Ludzi, którzy nie mieli stopni podoficerskich wysyłano z obozu na tak zwane komenderówki. Podoficerowie mogli wyjść. Zgodnie z konwencją genewską, na własne żądanie mogli jechać na taką komenderówkę. Obóz ten był bardzo dziwny, bo był to obóz międzynarodowy. Połowa to był stalag, a połowa oflag, gdzie już siedzieli oficerowie i to nie tylko polscy. W tym międzynarodowym obozie byli i Włosi i Jugosłowianie, Rosjanie, Francuzi. Francuzi byli chyba tam najładniej w tym czasie zagospodarowani, nawet mieli swój teatr i kaplicę. Nas tam w pewnych momentach przegrupowywano. Zaczęto zmniejszać stan osobowy. W rezultacie prawie wszystkich szeregowych z okresu Powstania wyprowadzono z obozu na komenderówki. Miałem już wtedy stopień kaprala, więc podlegałem sprawom podoficerskim. Mógłbym wyjść z obozu na komenderówkę do pracy tylko za swoją własną zgodą. Musiałem jednak wykonywać prace dla obozu. Parę razy wychodziliśmy poza obóz po drzewo do obozu albo musieliśmy ciągnąć Latrinnen Komando. Sama nazwa wskazuje, co było w środku takiego wozu. To były prace dla obozu, które musiały być wykonywane przez jeńców. Niemcy stworzyli tam grupę młodocianych. Najpierw byli to ludzie do osiemnastego roku życia, ale ponieważ było ich zbyt wielu to przesunęli wiek na szesnaście lat. Ja już miałem siedemnaście skończone. W rezultacie nas młodocianych zostało tam koło dwudziestu. Byłem jednym ze starszych. Przeważali piętnasto-, szesnastolatkowie, ale było dwóch, z których jeden miał dziesięć lat, a drugi czternaście. Było nam w pewnym momencie przykro, bo niestety nie uratowaliśmy ich. Francuzi ich wzięli. Początkowe dni nie były najlepsze, jeśli chodzi o jedzenie, aczkolwiek żołnierze z 1939 roku trochę podzielili się z nami paczkami z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Czekaliśmy na przyjazd tych paczek. W międzyczasie, na terenie jednego z baraków została zrobiona piękna kaplica. Na jednej czwartej baraku była pusta ściana oddzielająca umywalnię, która została pomalowana pięknie na biało, a na narysowano kształt Polski. Z puszek, wykorzystując srebrne i złote elementy została zrobiona Matka Boska. Z początku parę razy przychodzili tam odprawić mszę nasi kapelani, którzy byli w oflagu. Potem, nie wiem dlaczego, przestali. Twierdzili, że Niemcy im nie pozwolili. Jeżeli ktoś z nas chciał korzystać z mszy czy ze spowiedzi, tośmy szli do baraku francuskiego, gdzie mieli swoich księży. Mieli wydrukowane arkusiki, na których były grzechy i palcami pokazywało się grzech. Ołtarz był ciekawie zrobiony. Za każdym razem jak przyjeżdżała jakaś komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, czy jakaś niemiecka, to przychodziła do nas do baraku i ten ołtarz fotografowali. Nie wiem, może gdzieś komuś się zachowało to zdjęcie. Wiem, że jacyś starsi koledzy nasi mieli aparaty fotograficzne. Może gdzieś to jest. W końcu została nas niecała dwudziestka. Zostaliśmy przeniesieni na barak z1939 roku, żeby nas pogrupowano. Byli funkcyjni żołnierze, pracujący w kancelarii, w kuchni, w magazynach odzieżowych, Polacy z 1939 roku. Tam żeśmy dotrwali do momentu wyzwolenia. Obóz Sandbostel leżał na trasie przelotu alianckich samolotów. W nocy latały samoloty angielskie, w dzień latały samoloty amerykańskie. Przy dobrej pogodzie widać było przepiękne eskadry. Nie mogliśmy się doliczyć ilości samolotów. Był jeden przykry wypadek, który żeśmy obserwowali, ale nic nie można było zrobić. Widać było, że jedna z tych fortec płonie, bo widocznie została uszkodzona pociskiem artylerii przeciwlotniczej. To już był powrót do Anglii, bo kierowali się na zachód. Zobaczyliśmy, że z tego samolotu wyskakują ludzie ze spadochronami. Samolot przeleciał koło nich, spadochrony z nylonu spłonęły, ludzie ci spadli na ziemię jak kamienie do wody. Inny przypadek tego typu widziałem w czasie okupacji jak było powstanie w getcie warszawskim, gdzie z podpalonej kamienicy otoczonej już przez Niemców wyskakiwali Żydzi. Było to pierwszego dnia powstania w getcie, w pierwszy dzień Wielkanocy 1943 roku. Tak żeśmy w tym obozie Sandbostel dotrwali do 29 kwietnia 1945 roku. Pod obóz podeszły wojska angielskie. Powiem jeszcze o paru dniach kwietniowych, kiedy Niemcy ewakuowali oflag i oficerów przenieśli do Lubeki, natomiast wszystkich tych, którzy byli na chodzie i którzy mogli przejść ze stalagu, ewakuowano do pobliskiego obozu. Ja z innymi kolegami nie stawiliśmy się na zbiórkę ewakuacyjną i żeśmy zostali. Ewakuacja była powodowana tym, że do tego obozu na miejsce oflagu został ewakuowany obóz koncentracyjny, bodajże ze Stutthofu. Najpierw przywożono wąskotorówką w wagonikach - kolibach ludzi, gdzie po wyjęciu bolca wagonik się przechylał i po prostu ludzie byli wysypywani. Po paru godzinach nadeszli już piesi. W każdym razie ta pierwsza partia ludzi, a właściwie trupów była pilnowana przez esesmanów. W nocy na terenie tego obozu koncentracyjnego na miejscu oflagu wybuchł bunt. Głodni rzucili się do kuchni. Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. My, przedzieleni drutami nie mieliśmy absolutnie żadnego wpływu na to. Okazało się, że nad ranem esesmani, plus młodsza część załogi niemieckiej - wermachtowców, pilnująca tych obozów, uciekła razem z esesmanami. Statki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża docierały do Lubeki, gdzie były rozładowywane i paczki rodzielano na obozy. Ponieważ obozów w tym rejonie było niewiele, to muszę powiedzieć, że nawet w ostatnie dni dość obficie nas zaopatrywali. Komendant obozu zwołał tak zwanych mężów zaufania poszczególnych grup narodowościowych i powiedział, że może zaistnieć drugi raz taki bunt więźniów obozu koncentracyjnego, ponieważ widzą, że jesteśmy lepiej zaopatrzeni. Jak wprowadzali ich do obozu, to krzyczano na nas, żebyśmy im nie rzucali zapalonych papierosów, a mieliśmy amerykańskie. Jeżeli człowiek ważący trzydzieści parę kilogramów zaciągnął się takim papierosem, następował tak zwany anewryzm serca, czyli zawał i koniec. Rzeczywiście, ostrzegano nas, żeby - broń Boże - nic nie dawać. Ale potrzebne było zorganizowanie jakiejś pomocy dla tych ludzi. Oni przyszli w pasiakach. Oddawaliśmy części garderoby czy koce. W kuchni cos gotowano. Ktoś miał iść tam z pomocą. Pamiętam, że nas trzech się wtedy zgłosiło. Musieliśmy najpierw przejść przez łaźnię, gdzie zostawiliśmy nasze ubrania i dostaliśmy robocze. Jeszcze wtedy paliłem papierosy, aczkolwiek gówniarz byłem. Żeśmy sobie wzięli tylko papierosy do kieszeni. Chodziło o to, żeby w baraku, w którym byli Polacy, wyszukiwać przy pomocy więźniów tak zwanych kapo i żeby przeprowadzić ewidencję tych ludzi. Oprócz tego potrzebna była ochrona przy przenoszeniu kotłów z jedzeniem. Wystarczyło, że jeden, czy dwóch rzuciło się na taki kocioł, zanurzyło miskę, potrafiło przewrócić tych słabych ludzi, a cały kocioł zupy wylał się na ziemię. Żeśmy weszli do baraku, zaczęliśmy wypytywać ludzi. Nawet tam spotkałem jednego, który mnie też poznał. Nie był to mój kolega, ale znajomy z widzenia z rejonu Powązek, gdzie mieszkałem przed Powstaniem. On był w obozie koncentracyjnym, właśnie chyba w Stutthofie. Zrobiliśmy tak, żeby robili ewidencję. Jednocześnie wypytywaliśmy, czy nie mają tak zwanych kapo pośród siebie. Muszę powiedzieć, że między tymi ludźmi powstało zamieszanie. Otoczyli jednego człowieka, starszego mężczyznę i powiedzieli, że go nie oddadzą. Powiedzieliśmy, że chodzi o tych, którzy byli przeciwko nim. Kiedy się ludzie zajęli obiadem, myśmy we trzech wyszli poza barak, żeby zapalić papierosa. Zobaczyliśmy ludzi, którzy też wyszli i poszli w stronę miejsca, gdzie Niemcy opróżniali wagony. Zobaczyliśmy wtedy objawy kanibalizmu. Ci co wyszli, to obgryzali umarłym nosy i małżowiny uszne, które nie ulegają zgniliźnie. Tak głód może doprowadzić ludzi do takich rzeczy. Muszę powiedzieć, że ten moment i cały jednodniowy pobyt od rana do wieczora w tym obozie wywarł na nas, na młodych ludziach takie silne wrażenie, żeśmy już więcej nie poszli. Powiedzieliśmy, że niech idą starsi ludzie, którzy może są mniej wrażliwi. W nocy 29 kwietnia 1945 roku pod obóz podeszli Anglicy. Żeśmy się do tych drutów rzucili, żeby z nimi rozmawiać. Byli wśród naszych starszych kolegów ludzie, którzy się mogli z nimi porozumieć. Powiedzieli im, że obozu w nocy nie zajmą, bo się boją kontruderzenia jakiejś dywizji esesmańskiej i że do rana musimy jeszcze pocierpieć. Słychać było, że niedaleko na rzeczce coś się buduje, że są jakieś transporty samochodowe, czołgowe. Rano weszła na teren naszego obozu orkiestra szkocka. W wielkiej paradzie szli główną ulicą obozową i dla nas grali. Naturalnie potem weszły wojska angielskie. Zaczęły się również inne historyjki nie bardzo przyjemne. Zaczęły się wypady ludzi z obozu koncentracyjnego i z obozu wojskowego na poszczególne bliskie wioski. Ściągano bydło do obozu, zabijano, szlachtowano. Pamiętałem wtedy adres mojego kuzyna, który przed wojną był fotoreporterem w PAT - Polska Agencja Telegraficzna. W 1935 roku między innymi go widziałem, siedząc na ramionach ojca jak pogrzeb marszałka Piłsudskiego jechał do katedry przez Nowy Świat. Ojciec mnie trzymał na ramionach, widziałem jak kuzyn fotografował. Mój kuzyn w 1936 roku dostał propozycję wyjechania jako fotograf do Konga Belgijskiego, do miejscowości Leopold Ville. Tam prowadził olbrzymią firmę fotograficzną pan Zagórski, z pochodzenia Polak. On ściągał Polaków, którzy robili zdjęcia zwierząt, fauny, flory. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, kuzyn się poczuł Polakiem. Był cały czas Polakiem, tylko mówię to w takim znaczeniu, że postanowił wstąpić do wojska. Przyjechał do Francji i wstąpił do wojska francuskiego. Dostał się potem do niewoli niemieckiej, gdzie siedział do wyzwolenia. Pamiętałem jego adres, bo pisał do rodziny do Warszawy w czasie okupacji. Na ten jego adres napisałem, w którym jestem obozie. Okazało się, że już miał kontakt z moją siostrą, która była w tym czasie w Oldenburgu. Nie brała udziału w Powstaniu, wyszła z ludnością cywilną, została wywieziona normalnie na roboty do Niemiec. W ten sposób został naszym listonoszem w pewnym sensie. Jak do niego napisałem, on napisał do mojej siostry, siostra do mnie. Jak się zaczęły te nieprzyjemne sprawy w obozie po wyzwoleniu, już miałem wcześniej kontakt listowny z siostrą i powiedziałem do kolegów, że możemy do niej pojechać. Pojedziemy, to łatwo powiedzieć, ale mieliśmy jakieś siedemdziesiąt kilometrów. My, dzielni wojacy wyszliśmy na szosę. Jak Niemcy wracali, niektórzy wojskowi na rowerach, to delikatnie prosiliśmy o zejście z tych rowerów. W ten sposób żeśmy zdobyli trzy rowery. Dojechaliśmy do Oldenburgu, do obozu, w którym była moja siostra. Tam poznałem również wtedy mojego przyszłego szwagra, który był w RAF-ie mechanikiem i się już tam zalecał do mojej siostry. Byliśmy parę dni. Wracając spotkaliśmy Jugosłowian. Powiedzieli, żeby nie iść do Sandbostel, bo Anglicy zamknęli obóz i nie wypuszczają nikogo, bo wybuchła jakaś zaraza. Zawróciliśmy. Ale w tym cywilnym obozie żeśmy nie mogli siedzieć, bo nie było żadnej potrzeby. Poznałem pana kapitana, który przyjeżdżał, z tak zwanych trzecich rzutów dywizji Maczka, czyli zaopatrzeniowców. Pamiętam jego nazwisko Musiałowicz, bo potem z tym panem również razem pracowaliśmy w Warszawie. Powiedział, żebyśmy do niego przyjechali. Nie pamiętam w tej chwili nazwy tej miejscowości. Dali nam pomieszczenie w jakimś domu ogrodnika. Najpierw nas w kuchni nakarmili, tak że potem całą noc nie mogliśmy spać. Był taki świetny kucharz, który słuchał cały czas naszych opowiadań z okresu okupacji, a szczególnie z Powstania Warszawskiego. Karmił nas dobrze, był taki pulchniuteńki jak typowy kucharz i płakał nad nami rzewnymi łzami, że my tacy zabiedzeni. Żeśmy zostali u nich parę dni. Pozbyliśmy się rowerów, pooddawaliśmy im. Został zorganizowany transport do Francji. Niewielu nas było - jakiś oficer z oflagu, cywil i nas trzech. Wsadzono nas na pół -ciężarówkę, gdzie oficer, który z nami jechał, pamiętam doskonale, że się nazywał Oberon. Po wojnie w latach powojennych był podobno parę razy w Warszawie jako korespondent, ale nie miałem możliwości się z nim zetknąć. Jak się później zorientowaliśmy, był z bogatej szlachty albo irlandzkiej albo szkockiej. W każdym razie nie chciał być w wojsku angielskim. Załatwił to, że został w stopniu oficerskim wzięty do dywizji Maczka, gdzie jednocześnie był tłumaczem. Młody człowiek, mógł mieć wtedy trzydzieści jeden, trzydzieści dwa lata maksimum, znający siedem języków. Myśmy jechali tym samochodem w kierunku Francji. Po drodze, gdzieś chyba pod Amsterdamem, zatrzymaliśmy się. To już była noc. Powiedział, że się zatrzymamy u jego znajomego. Ładnie mówił po polsku. Ciemność, zapukał, wyszedł jakiś człowiek. Jak go zobaczył, to w wielkich pokłonach przed nim. Okazało się, że ten człowiek był dżokejem u jego ojca i przed wojną, kiedy już przestał jeździć na wyścigach, to pod Amsterdamem kupił sobie domek, zrobił restaurację, a ten wiedział doskonale o tym. Tam żeśmy przenocowali i dalej dojechaliśmy do Lille poprzez Holandię, Belgię. Dojechaliśmy i właściwie tam nasza cała podróż na zachód się skończyła. Powiedział, że już musimy się rozdzielić. Chcieliśmy dostać się do Paryża, bo wiedzieliśmy, że w koszarach wojskowych jest wojsko polskie. Dotarliśmy. Wiedzieliśmy, że na południu Francji była szkoła - polskie gimnazjum i liceum. Był tam cały obóz junacki. W związku z tym chcieliśmy się tam dostać, żeby kontynuować naukę. Złapaliśmy kontakt z Ambasadą Polską w Paryżu, z odpowiednim panem, który powiedział, byśmy do niego przyszli i nam pomoże. Przyszliśmy i następnego dnia zaserwowali nam zastrzyki. Co w tych zastrzykach było, to nie wiem, w każdym razie wszyscy dostali wysokiej temperatury. Jak nadszedł moment wyjazdu do konsulatu, do ambasady, to była sytuacja tego rodzaju, że nas dwóch było we względnej formie, temperatura była w granicach trzydziestu dziewięciu, ale trzeci powiedział, że w żadnym wypadku nie pojedzie. Ponieważ trzymaliśmy się we trzech, to postanowiliśmy poczekać jeszcze jeden dzień. Pojechaliśmy w końcu i okazało się, że stoją tam ciężarówki i ambasada cała się pakuje. Złapaliśmy tego pana, z którym żeśmy przedtem rozmawiali i powiedział, że mieliśmy być dzień wcześniej, a teraz jadą już do Anglii. Rządy alianckie uznały rząd lubelski i musimy się wyprowadzić z ambasady. Nie było innej rady, wróciliśmy do koszar. Po paru dniach wywieziono znów nas w okolicę Lille pod granicę belgijską. Wsadzono nas w pociąg, jechaliśmy do tak zwanego obozu przejściowego pod Avignonem. Okazało się, że do tego obozu już całe mnóstwo Polaków było przyjętych, nie tylko cywili, nie tylko tych, co z obozów jenieckich powychodzili, ale też z armii niemieckiej. Żeśmy posiedzieli parę dni, pojechaliśmy zwiedzić Awignon. Zaczęliśmy łapać kontakty. Namiary jakieś złapaliśmy na oficera w Nicei, który organizuje przerzuty Polaków do Włoch. Było nas już wtedy pięciu, bo się dwóch braci z nami złączyło. Pojechaliśmy pociągiem. W Nicei wynajęliśmy jakiś hotelik, bo trzeba się było gdzieś zatrzymać. Jak niejednokrotnie Polacy z armii amerykańskiej słyszeli, że mówimy po polsku, chętnie brali nas na jakiegoś drinka. My byśmy chętnie coś zjedli a nie pili, ale ponieważ oni byli zakwaterowani w hotelach i mieli tam jedzenie dobre, więc ich interesowało najwyżej picie. Znaleźliśmy tego oficera i powiedział, że skończyły się transporty, bo w momencie, kiedy alianci uznali władze lubelskie, przestali z nami kooperować. Pojechaliśmy na granicę francusko-włoską. Podjechał jakiś jeep, w którym było dwóch oficerów. Do jeepa mogli wziąć tylko dwóch z nas. Wsiedli, a ja z tymi dwoma braćmi Wierzbickimi też z Powstania Warszawskiego zostałem i czekamy na dalszą okazję. Udało się. Przewiózł nas przez granicę, której notabene pilnowali Amerykanie i Francuzi. Francuzi nic nie mieli do powiedzenia. Amerykanie podeszli, żądali jakichś papierów. Kolega miał arkusz uznający jego stopień w koszarach. Okazało się, że samochód zostaje na granicy. Powiedzieli, że dalej już mamy sobie iść. Jakieś tysiąc metrów dalej była następna granica francusko-włoska. A tam też Amerykanie. Znów ta sama sytuacja. Udało się. Przeszliśmy jeszcze z parę metrów, jakiś samochód jechał, żeśmy go złapali. Zjechaliśmy sobie na plaże San Remo. Jak żeśmy jechali tą riwierą włoską, to piękne widoki z góry na to morze były. Zawiózł nas ten człowiek do jakichś koszar, żeśmy przenocowali i znów usłyszeliśmy, że dalej sami musimy kombinować. Dostaliśmy się pod Bolonię. W różny sposób, i włoskimi samochodami, i amerykańskimi samochodami. Pod Bolonią była miejscowość Castel San Pietro, w której był obóz przejściowy, gdzie się gromadzili wszyscy Polacy, którzy chcieli się dostać do armii Andersa. Przyjechali jacyś kupcy, którzy powiedzieli, że są u nich samochody i że nie trzeba na piechotę chodzić. Poszliśmy do nich. Był to 25 Pułk Ułanów Wielkopolskich. Miejsce postoju miał w miejscowości Ascoli Picena. W związku z tym, że byli tam i cywile i wojskowi z armii niemieckiej i z naszego Powstania, stworzono tak zwany szwadron szkoleniowy. Najpierw odbywały się szkolenia radiotechniczne, radiotelegraficzne, różne. Nie wolno nam było szybko chodzić. Potem odbywały się już ćwiczenia na wozach pancernych. Była tam przyjemność dla nas taka, że niedaleko była rzeczka, w której był kawałek, w którym się można było kąpać. W niedziele korzystaliśmy z tego, że po mszy, na którą żeśmy chodzili do kościoła w miasteczku, była defilada przed pułkownikiem, dowódcą pułku i przed notablami polskimi. Po defiladzie następowało rozpuszczenie do koszar. Nas paru zawsze korzystało z tego, że wchodziliśmy na szosę, żeby złapać jakiś samochód, żeby pojechać do portu San Giorgio nad morze. Myśmy chcieli zobaczyć jak morze wygląda. Ascoli Picena to jest miejscowość podgórska. Ja, mając stopień kaprala zweryfikowany przez naszą komendę uzupełnień, zostałem zarejestrowany jako litera G pod numerem III/407, III to był numer komisji ewidencyjnej, 407 to był z kolei mój numer. Musieliśmy tam przejść jeszcze raz przysięgę nad morzem. Przyjechał na nią generał Anders. Był dowódca brygady Sulik, bo to była 5 Dywizja Kresowa. Była to brygada ze znakiem żubra na rękawie. Z tym, że 25 Pułk Ułanów Wielkopolskich wywodził się z 15 Pułku Ułanów Poznańskich, który, jak to mówiła śpiewka ułańska, był synem Andersa. Z niego to, po inwazji na Włochy, kiedy nastąpiło przeniesienie 15 Pułku Poznańskiego z wozów pancernych na czołgi, został sformowany jako wnuczek Andersa. Taka była piosenka: „Przez Andersa wnuczkiem zwany - Wielkopolski Pułk Ułany.” 15 Pułk Ułański poszedł na czołgi, a ten na wozy pancerne. Poza orzełkiem na czarnym berecie i odznaką pułkową - biało-czerwonym proporczykiem z niebieską niteczką, wolno nam było nosić tylko napis „Poland” na ramionach, odznaki szarży i nic więcej. Musieliśmy bielić pasy, pagony, naramienniki z dystynkcjami. Żadnych getrów do spodni, spodnie wyprasowane, wypuszczone na buty - taki był styl tego pułku. Okazało się, że przejęli pewne tradycje z 15 Pułku Poznańskiego. W tym pułku siedziałem do pewnego momentu. Dostałem wiadomość od siostry, że będzie brała w Niemczech ślub. Złożyłem raport na to, żebym dostał rozkaz wyjazdu do Niemiec na ślub. Naturalnie zbyto mnie śmiechem, że ślub siostry nieważny i że mam zostać i się szkolić. Niestety nas, powstańców warszawskich bardzo źle traktowano. Najlepiej byli traktowani ci, którzy przyszli z Rosji. Mówili, że nasza walka była mało warta. Oburzało ich jeszcze to, że młodzi ludzie mieli stopnie podoficerskie, chorążackie czy oficerskie. Po pewnym czasie zacząłem przeczuwać, że zacznie się ten korpus rozwiązywać. Zdecydowałem się pojechać do swojego ciotecznego brata, który po wojnie, po wyjściu z niewoli zatrzymał się w Brukseli, gdzie nawet otworzył jakiś mały zakładzik fotograficzny. Wpadłem na pomysł, żeby zgłosić się na wyjazd do Polski, gdyż było to już możliwe. Spotkałem się z wyrazami dużego oburzenia, że chcę wracać do Polski. Muszę powiedzieć, że wcale nie miałem zamiaru wracać do Polski, ale był to sposób na to, żeby się wydostać z pułku. Paru z tego pułku wyjechało. Wydostałem się. W końcu zgromadzono nas w miejscowości pod Neapolem, gdzie był obóz przejściowy. Było tu bardzo nieciekawe towarzystwo, w większości Polacy z armii niemieckiej, którzy nie bardzo już chcieli w wojsku służyć, a nie zamierzali też wracać. Nie wiem, jakie mieli konflikty. Wiem, że obok był obóz tylko dla Niemców, gdzie były transporty do Argentyny i Brazylii. Stwierdziłem, że nie ma co siedzieć tu, bo jest straszny marazm. Wsiadłem w pociąg do Neapolu, w Neapolu w do Rzymu, a tu do Turynu. Raz jechałem włoskim pociągiem, raz amerykańskim, jak się zdarzyło. Znalazłem się w miejscowości Bardonecchia w górach. Wszedłem do włoskiej kawiarni, podeszła ekspedientka. Ja do niej grzecznie łamaną włoszczyzną, której przez pół roku zdążyłem się trochę nauczyć, mówię, że potrzebuję przewodnika, który przeprowadziłby mnie przez góry do Francji i że zapłacę. To był luty, pogoda nie najlepsza. Za chwilę przyprowadziła młodego człowieka. Tamten mi tłumaczy, że lawiny schodzą i że nie ma możliwości, nikt za żadne pieniądze nie podejmie się przejścia przez góry teraz. Wpadł na pomysł, by zaprowadzić mnie do wejścia do tunelu kolejowego. Włosi siedzieli w tym tunelu i powiedzieli, że jak chcę iść do Francji, to muszę mieć latarkę. Żadne pociągi nie jeździły w tym czasie. Dali mi kawałek kija w rękę, żebym mógł wyczuwać nim otoczenie. Spytałem się jednak czy ktoś by mnie nie przeprowadził za opłatą. Zgodził się chłopak mniej więcej w moim wieku. Przeszedł tym tunelem ze mną koło siedmiu kilometrów i powiedział, że dalej nie pójdzie, bo się boi, że mu zanie światła w karbidówce i wody. Wetknąłem mu jakieś czekolady, papierosy, pieniądze i dalej już po ciemku szedłem sam. Jak z daleka zobaczyłem światło palące się pod sufitem tunelu, to musiałem zasłonić oczy, bo tak mnie raziło. Śmieję się, że w tej chwili jestem jedynym Polakiem, który przeszedł pod Alpami. Nie górą, tylko dołem pod Alpami. Zatrzymali mnie celnicy francuscy i oddali policji francuskiej, która przekazała mnie wojsku francuskiemu. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. W końcu po prostu powiedzieli, żebym robił, co chciał. Pieniądze, ostatnie sto franków, które miałem po wymianach, już mi się kończyły. Zapłaciłem za jakiś nocleg wspólny z jakimś Polakiem na jednym łóżku w Reims. Tam był nabór Polaków do oddziałów pomocniczych przy armii amerykańskiej. Następnego dnia zostałem przez nich przyjęty i wysłany do miejscowości około sześćdziesięciu kilometrów od Paryża. Zostałem wartownikiem. Zacząłem już korespondować z siostrą i mówić o tym, że chcę dostać się do Brukseli do brata Mariana. Przyjechał do mnie szwagier. Powiedział, że nie ma sensu jechać do Mariana, przywiózł mi listy już od ojca z Warszawy. Zacząłem z ojcem korespondować. Pisał, że przychodzą koleżanki, koledzy i pytają o mnie i ze mam wracać. Wróciłem. 15 lipca 1946 roku przyjechałem do Warszawy, wziąłem się za szkołę, za pracę. W międzyczasie przy tworzącym się Związku Powstańców Warszawskich, powstało środowisko „Miłosza”, do którego zgłosiłem się. Przez moja pracę nie bardzo miałem możliwość uczestniczenia w ich zebraniach, bo nieraz kolidowało to z moimi zajęciami. Teraz, jako emeryt tam jestem we władzach po śmierci długoletniego naszego przewodniczącego pułkownika Władysława Romana. Kolega Leszek Kryst, wcześniej wspomniany, przejął przewodnictwo tego środowiska, a ja jestem sekretarzem. Jednocześnie, jak powstało na terenie telewizji Koło Kombatantów, to zacząłem w nim również pracować. Na koniec chciałbym jeszcze przytoczyć historię z dni Powstania. Jak żeśmy się zakwaterowali na Konopnickiej, chodziłem po pustych, poniemieckich mieszkaniach. Znalazłem melonik. W pokoju, w którym miałem wartę z kolegą Kubą założyłem melonik i zacząłem się stroić. Kolega, powiedział, że mi zestrzeli ten melonik. Był przekonany, że ma zabezpieczony karabin. W pewnym momencie usłyszałem huk, instynktownie się skuliłem, w kuckach odwróciłem się, a Kuba był przerażony. Spytał się, czy żyję. Pocisk nie utknął w lustrze, tylko w ścianie. Do dziś mam połówkę pocisku wydłubanego ze ściany. Kolega Kuba, o którym wspomniałem, który zginął pod betoniarką, miał ze sobą zawsze drugie pół pocisku. Kuba napisał też wierszyk: Strzelec ze strzelcem stał na warcie wroga śledząc wciąż uparcieA że widać go nie było, więc po troszku się bawiło. Żart na służbie jest morowy, bo czas skraca do połowy, Więc w melonik się ubiera i powiada: Patrz, cholera! Ślicznie leży, jak ulany, przymierz i ty mój kochany. Drugi myśląc zaś niewiele, właśnie trzymał parabelę, Ot, tak sobie w głowę zmierzył, pyknął, strzeliłI sam nie żył. Ze strachu. Drugi przysiadł po cichutku, a idylla pełna smutku, koniec ma swój tylko taki, Jeśli chcesz uniknąć draki, jeśli nie chcesz stać się trupem, ni kolegi zrobić łupemŚmierci, strasznej rozpustnicy, nie bierz w rękę tej krócicy i pamiętaj także o tem, iż nie strzelasz tylko prochem, że pocisk dziurawi ściany albo głowy dla odmiany, Mając broń na stanowisku trzymaj krotko ją przy pasku, Nie pozwól na różne harce koszuli czy marynarce, Ona jest nie zawsze winna, zresztą każda broń jest inna, Tyś jest strzelec z bożej łaski, popuszczaj więc raczej paski, W strzelaniu nabierzesz wprawy, ale nie w czasie zabawy. Cel osiągniesz jeszcze z bliska, ale pilnuj stanowiska. Wprawdzie kamrat wyszedł cało, ale owało mało, Żeby dzisiaj gryzł już trawkę. Przez co? Tylko przez zabawkę.
Warszawa, 18 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Mieczysław Jerzy Grudniak Pseudonim: „Ireusz” Stopień: kapral AK Formacja: Batalion „Miłosz” Dzielnica: Wola, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter