Mieczysław Smakuszewski „Tomasz”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć na początek o swojej rodzinie. Kim byli pańscy rodzice, czy miał pan rodzeństwo, gdzie pan mieszkał przed wojną?

Moi rodzice to: ojciec Tomasz Smakuszewski (dlatego też przyjąłem pseudonim „Tomasz”), mama Maria Bogucka. Urodziłem się w 1918 roku, mieszkaliśmy w Warszawie. W 1916 roku był ślub rodziców. Mama zaproponowała, żeby nie w Warszawie, bo tu Niemcy, Rosjanie mają wchodzić, żebyśmy wyjechali na wieś, do miejscowości, skąd moja mama pochodzi, do Bogut. Ta miejscowość nazywała się Boguty, tam sami Boguccy mieszkali (taki zwyczaj był), tak zwana szlachta zaściankowa.

  • Długo pan tam mieszkał?

Tak się rodzice umówili, że po moim urodzeniu przyjadą do Warszawy, żeby ewentualnie bronić Warszawy. Ojciec był strasznie zaangażowany i w Bogutach przenieśliśmy się (nie wiem, czy przed urodzeniem, czy po urodzeniu) do mojego chrzestnego, do Ugniewa. Niedaleko wioska, tam Ugniewscy mieszkali. Mój chrzestny ojciec nazywał się Ugniewski, był wójtem czy sołtysem wtedy. Pamiętam, jak jeździliśmy później do niego, jak już miałem pięć lat czy dziesięć, odwiedzać chrzestnego. Miał ładny dworek, tak że dlatego rodzice z Bogut przenieśli się do chrzestnego, do Ugniewa. Później Ugniewo stało się jakby ulicą Ostrowi Mazowieckiej, dlatego mam teraz kłopoty. Jedni mówią, że byłem urodzony w Ugniewie, a drudzy mówią, że to jest ulica, nie wioska, jestem w Ostrowi Mazowieckiej urodzony. Po moim urodzeniu (jeszcze nie miałem dwóch lat) rodzice przyjechali do Warszawy. Ojciec od razu na ochotnika poszedł do wojska, walczył pod Radzyminem czy w Radzyminie, tam była słynna walka o Warszawę. W 1920 roku został ranny w nogi, tak że znalazł się w szpitalu. Ale później chodził. Pamiętam, dziury były w nogach widoczne, jak się rozebrał. Obsypywał sobie piaskiem nogi, żeby nie bolało, w każdym razie coś to pomagało. Mieszkaliśmy w Warszawie. Dobrze pamiętam moje pierwsze mieszkanie w Warszawie. Jak miałem dwa lata, rodzice kupili mi (czy dostali od rodziny, która mieszkała też w Warszawie) mały rowerek i po pokoju jeździłem naokoło stołu. Wszyscy się dziwią, że miałem dwa lata i pamiętam ten rowerek.

  • Na jakiej ulicy państwo mieszkali w Warszawie?

Wtenczas to [była] ulica Wronia, ale krótko mieszkaliśmy, rok czy dwa lata. Przenieśliśmy się na Powiśle, bo mama z ojcem otworzyli sklep kolonialny na ulicy Dobrej. Tam mieszkaliśmy, koło sklepu było mieszkanie. Pamiętam, jak w 1926 roku Piłsudski wchodził do Warszawy. Ojciec już był w swoim interesie, już mama sama była. Wylatywałem, żeby posłuchać, jak strzelają. W 1926 roku już osiem lat miałem, już chodziłem do szkoły podstawowej.

  • Gdzie pan chodził do szkoły podstawowej?

Na ulicę Drewnianą, tam była szkoła podstawowa. Ale tam skończyłem tylko cztery oddziały, to się oddziały nazywało. Wtedy przenieśliśmy się na Starówkę, na Starym Rynku mieliśmy mieszkanie. Ojciec otworzył z kolegą czy z dwoma kolegami (nie wiem, w każdym razie jednego znałem i pamiętam) restaurację w Alejach Jerozolimskich koło Marszałkowskiej, w tym miejscu, gdzie teraz jest okrągły budynek PKO, obok zaraz. To był numer 30. Duża restauracja była, piętrowa, podziemna, tak że rodzice już sklep zlikwidowali. Ojciec, pomimo że z zawodu był fotografikiem… Pamiętam, w mieszkaniu naszym były zdjęcia duże pomnika Mickiewicza. W 1905 roku były jakieś strajki w Warszawie czy coś, w każdym razie pamiętam zdjęcie: na Krakowskim Przedmieściu tłumy ludzi. Wielkie zdjęcie, to ojciec robił. Mieliśmy do samego Powstania aparat, taki jak to dawniej mieli, że na głowę się zakładało płótno, śmieszny, pamiątkowy aparat rodzice trzymali. Miałem jeszcze dwóch braci, jeden 1923 rocznik, a drugi był 1927 rocznik. Do restauracji przychodziło dużo profesorów. Namówili ojca, żeby mnie zabrać (bo był taki zwyczaj) po czterech oddziałach do pierwszej klasy gimnazjum. Poszedłem do gimnazjum Władysława IV. Na Pradze było, koło Dworca Wileńskiego. Do tej pory stoi ten gmach. Tam chodziłem.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

W 1938 roku, już po maturze, wzięli mnie na ćwiczenia. Wszystkich maturzystów brali w 1938 roku. Czy w 1937 roku też brali, nie mogę powiedzieć. To może nie ćwiczenia były, ale roboty, młodzież biedna miała wyznaczone miejsca, gdzie ma robić. Nas po maturze wszystkich wzięli. Wywieźli mnie za Suwałki, nad granicę. Tam robiliśmy drogi, od Suwałk do Prus Wschodnich drogę robiliśmy. Była to ciężka praca, bo na deskach przewoziło się gruz, piasek. Miesiąc czasu tam byłem. Przed wyjazdem na te roboty przymusowe była komisja, która przydzielała, gdzie kto ma iść, czy zdolny jest, czy niezdolny do podchorążówki. Nie byłem wysoki, ale byłem dobrze zbudowany, wysportowany byłem, bo biegałem. Pamiętam, że na treningach biegałem z Walasiewiczówną, z Ameryki przyjeżdżała i treningi robiła na AWF, Akademii Wychowania Fizycznego. Wtedy to się nazywało CIWF, Centralny Instytut Wychowania [Fizycznego] czy coś. Tak że ona ćwiczenia robiła. Ponieważ kolegi ojciec był pułkownikiem w wojsku i jego dyrektorem tam mianowali, zapraszał nas, młodzież, żeby tam trenować. Trenowaliśmy z Walasiewiczówną, dobre wyniki miałem na 100 metrów i na 200 metrów. Ale Walasiewiczówna szybsza była od nas. Ponieważ dobrze byłem zbudowany, więc powiedzieli, że pójdę do broni pancernej. Spytali mnie się, gdzie bym chciał iść do podchorążówki. Mnie się podobało, jak oficerowie i podchorążówka przy bokach nosili szabelki króciutkie, ozdobne. Spytali się mnie: „Gdzie?”. – „Do broni pancernej”. Później, jak przyszedł przydział, wzięli mnie do piechoty w Grodnie. Grodno należało wtedy do Polski, tak że byłem do Grodna delegowany. Było tam kilku inżynierów. W 1938 roku był pierwszy rocznik, co brali od razu po maturze. Mój brat cioteczny starszy był ode mnie cztery lata czy pięć. Skończył politechnikę i też poszedł do wojska. Ponieważ skończył Wydział Mechaniczny, to poszedł do obsługi technicznej lotnictwa, tak sie nazywała ta podchorążówka. Mieściła się na placu Unii Lubelskiej. Myśmy mieszkali na Marszałkowskiej 20, niedaleko placu Unii. A jego rodzice, czyli brat mojej mamy, dosyć zamożny był. Kupił mu mieszkanie na Marszałkowskiej 18. Dlaczego kupił? Żeby nie mieszkał tam na terenie. Mógł mieszkać u siebie w domu i chodzić do podchorążówki. Tak że mieliśmy takiego sąsiada. Drogie to były mieszkania, choć nie kupowało się, tylko czynsz wysoki się płaciło.
W podchorążówce dosyć dobrze wypadałem, bo dobrze strzelałem i jako wysportowany mogłem biegać. Tam były różne ćwiczenia. O ile pamiętam, to myśmy o piątej rano musieli wstawać. Był pułk piechoty obok podchorążówki. Oni godzinę później [wstawali]. Myśmy już szli na ćwiczenia o szóstej, a oni dopiero wstawali. Przysięga była 11 listopada. Dostałem, o ile sobie przypominam, piątą lokatę na dwustu członków w podchorążówce. Dali mi jedną beleczkę, ponieważ dziesięć lokat dostało starszych strzelców podchorążych, tytuł taki. Nie wiem, czy wtenczas źle się czułem, czy… Pytali mnie, że teraz ewentualnie by mnie zwolnili i bym poszedł na przyszły rok do podchorążówki, do broni pancernej. Dlaczego tak rozmawiali? Ponieważ był tłok w podchorążówce, przyszli ci, co normalnie powinni przyjść, i dodatkowo przydzielono tych, co mieli matury, tak że było prawie dwukrotnie więcej, niż miało być, i z przyjemnością puszczali po przysiędze. Po przysiędze, w mundurze jeszcze, przyjechałem do domu. Zdziwieni rodzice byli, ale mundur trzeba było odesłać, już byłem cywilem.
Ponieważ nie kończyłem całego gimnazjum, tylko poszedłem do szkoły technicznej… A dlaczego poszedłem do szkoły technicznej? Bo w międzyczasie ojciec, w 1932 roku czy 1933, zbankrutował z restauracją i stał się bezrobotny. Wtenczas pomyśleliśmy, że wobec tego trzeba się przenieść do szkoły technicznej, żeby prędzej zdobyć zawód. Mając szkołę techniczną skończoną, mogłem iść od razu do pracy, tak że poszedłem do pracy. Wtedy bardzo łatwo było o pracę. Pracowałem jako technik mechanik w zakładach w Tarchominie, do tej pory są te zakłady jeszcze.
W międzyczasie w 1939 roku wojna wybuchła. W dalszym ciągu byłem w domu. Były ataki zarówno radzieckie samolotowe, jak i niemieckie. Brat mojej mamy z żoną mieszkał na ulicy Nowowiejskiej koło placu Zbawiciela. Uderzyła [bomba], dom się rozwalił. Stracił mieszkanie i przyszedł do nas mieszkać. Mieszkał u nas, dopóki nie dali mu mieszkania na Siennej.
W czasie okupacji niemieckiej jeden kolega ze szkoły widocznie już wcześniej zdobył kontakty. Jeszcze nie było wtenczas Armii Krajowej, tylko były normalne oddziały. Jego jako technika mechanika skierowali do niemieckiej fabryki zbrojeniowej, gdzie Niemcy robili uzbrojenie, naprawiali tokarki. Miał polecenie, żeby tam w ramach produkcji niemieckiej zorganizował tajną produkcję wyposażenia przyszłych oddziałów powstańczych. Spotkał mnie na ulicy i mówi: „Co, nic nie robisz?”. – „Nic nie robię”. Ściągnął mnie do tej fabryki chyba w marcu. Fabryka mieściła się na Pradze, przedwojenna znana fabryka lotnicza Avia. Miał tam jakieś chody, w każdym razie mnie przyjęli do tej fabryki. Zacząłem pracować początkowo jako ślusarz, później jako szlifierz na szlifierce. To miesiąc czy dwa miesiące. Później poszedłem do biura technicznego, z biura technicznego poszedłem do biura projektowania, ale projektowało się dla Niemców. Wtedy kolega przyznał się, że jest tu delegowany. Miał na tyle zaufanie, że mi powiedział. Polecił mi, żebym ustalał… On znaczył pewne rysunki, technologię znaczył, na jakim stanowisku to robić i jaki czas dawać. Tak że tym zacząłem się zajmować. Przenieśli mnie z biura konstrukcyjnego do biura normowania pracy. To w skrócie, bo inaczej się nazywało po niemiecku. Nas było w dziale osiem osób, ale tym ja tylko się zajmowałem, bo byłem skontaktowany z kolegą. Szefem był Niemiec, bardzo porządny człowiek, tak że nabrałem częściowo zaufania do Niemców. Nazywał się Nicke, pamiętam, pomagał nam, co tylko mógł. Jedna z koleżanek miała rodzinę, jakiś dworek poza Warszawą, jakieś sto kilometrów. Można było jechać, żywności nabrać i przywieźć. Ale Niemcy łapali, jak ktoś wiózł dużo żywności, walizę czy worek. To on ofiarował się jechać w swoim wagonie dla Niemców (ona jechała w polskim wagonie), żeby jej to przywieźć do Warszawy stamtąd. Na niedzielę jechali, w sobotę wieczorem wyjeżdżali koleją. To nieczęsto było, raz na miesiąc czy raz na dwa miesiące taki wypad.
  • W tym dziale poza szefem Niemcem byli sami Polacy?

Polacy, tak. Zasada była, że dyrektorem zakładu był Niemiec, kierownicy działów to byli Niemcy, a mieli Polaków [w pracy]. Zastępcą mojego szefa był taki pan, nazywał się Popiołek. Pięknie po niemiecku mówił, lepiej niż Niemiec. Okazało się, że był profesorem na Śląsku przed wojną. Po wojnie był rektorem uniwersytetu w Katowicach, zdaje się. Tak że takie towarzystwo miałem, bardzo sympatyczne. Nic nie mówiłem, co robię, bo widzieli wszyscy. Jednakowo robili, tylko ja pewne rzeczy już miałem przygotowane, żebym wystawiał karty pracy na dane stanowisko robotnicze. Całą okupację pracowałem w tej fabryce. O tyle dobrze było, że pewne przywileje były, legitymacja była. Jak Niemiec złapał, to puszczał, bo w fabryce niemieckiej pracowałem. Nawet, jak moją kuzynkę… Wiozła żywność, jechała do Ugniewa, gdzie miałem chrzestnego. Tam kupowała, wymieniała, w każdym razie przywoziła. Złapali ją kiedyś na Dworcu Wileńskim. Dostaliśmy karteczkę małą, że ona nie przyjdzie, ponieważ jest tu i tu, adres był napisany. Ktoś tę karteczkę na ulicy znalazł i przyniósł. Szefowi powiedziałem, on wyskoczył na ulicę, kupił butelkę koniaku czy coś, poszedł do szefa kadr, co przyjmował ludzi. Załatwił, żeby przyjąć ją na pracownika, legitymację załatwił. Z tym że to były wielkie kłopoty, całe szefostwo musiało wyrazić zgodę, upominać się. Zabrali ją z tamtego miejsca na Pawiak. Okazało się, że po dwóch dniach ją wyciągnęliśmy z Pawiaka, tak że starał się ten Niemiec. Mówił, że ma trzech synów w wojsku, rozpaczał: „Nie wiadomo, czy nie zginą”. Co ciekawe: miałem dwóch braci i nie mówiłem, że należę, że działam, oni też nic nie mówili. Tak że tak dalece, że przyznałem się dopiero, jak już była „Solidarność”, czyli w 1980 roku. Tak samo moja żona, która była sanitariuszką, też nic nie mówiła. Tylko ja wiedziałem o żonie, żona o mnie. Jak ślub braliśmy, to się przyznaliśmy, że należeliśmy.
Na dwa czy trzy dni przed Powstaniem Niemcy zaproponowali nam, żebyśmy pojechali do centrali fabryki. W fabryce w Warszawie pracowało ponad dwa tysiące ludzi, a centrala była Neubrandenburgu, w Niemczech. Proponowali nam, żeby jechać, ale nikt się nie zgodził, to zaczęli wywozić maszyny. Nie puszczali nikogo, spało się na ziemi. Nie wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. To było chyba na tydzień czasu przed Powstaniem, jak się orientowaliśmy. Tylko kobiety zostały wypuszczone, a mężczyźni musieli ładować na samochody maszyny, urządzenia i Niemcy to wywozili do Niemiec.

  • Wspominał pan, że miał pan propozycję przystąpienia do podziemnej organizacji konspiracyjnej.

Miałem na początku. Raz byłem na spotkaniu i jak się dowiedziałem, że aresztowali kolegę, to więcej się nie pokazałem. Okazało się, że ten, co nas werbował, to był agent. Czy był w wojsku, czy nie, w każdym razie był agentem.

  • To było w listopadzie 1939 roku?

W 1939 roku, już się wtedy tworzyły organizacje. Nie Armia Krajowa jeszcze, zapomniałem, jak to się nazywało. W każdym razie już wtedy się organizowało i Niemcy już zwerbowali kandydatów na agentów. Czy dawali im coś, czy jakieś przywileje mieli? Na pewno mieli jakieś przywileje. Tak że ja i moi koledzy już więcej tam się nie pokazaliśmy. Tego jednego aresztowali i prochy przysłali. Czy inni, nie wiem, bo w ogóle przestałem się komunikować.

  • Wracając do czasów pracy w fabryce „Avia”: czy poza pańskim kolegą, który pana wprowadził do tej fabryki, wiedział pan, że ktoś tam jeszcze jest zakonspirowany?

Wiem, że byli, ale nikogo nie znałem, o nikim nie wiedziałem. Wszędzie byli ci szefowie Niemcy. Szef transportu, pan starszy z pięć lat ode mnie, Friedenreich się nazywał. Nie nosił opaski, nic, elegancko ubrany, w butach oficerkach. Od czasu do czasu zamiast kierowca, to on siadał przy kierownicy ciężarowego samochodu i wyjeżdżał, wywoził towar. Później się okazało, że to był Polak z Poznańskiego, który miał niemieckie nazwisko od urodzenia – Friedenreich – i należał do AK. Myśmy nie wiedzieli o tym. Tylko się dziwiłem, co to jest: kierowców tylu ma i coś wywozi. Tak że nie włączałem się i mnie nie włączali, ale wiem, że tam sporo było takich. Był w warsztacie kierownik, brygadzista, co miał kilku robotników pod sobą. Później okazało się, że to był członek Komitetu Centralnego i to w najwyższym stopniu. Zapomniałem nazwiska. Później był słynny z tego, że uciekł z Polski. Był sekretarzem KC. On werbował i ze mną rozmawiał, mówi: „Proszę pana, niech pan do KPP wstąpi. – To Komunistyczna Partia Polski. – Będziemy mieli Związek Radziecki, przystąpimy jako Polska do Związku Radzieckiego”. Taką propagandę robił. Jak się później okazało, kilku czy kilkunastu namówił. Nawet jeden z tych, z którymi się dobrze znałem, został wiceministrem po wojnie. Widocznie tamten go namówił, bo od razu stanowisko, szef. Tak że wtenczas tajemnica była pilnie przestrzegana, baliśmy się agentów. Nie pytałem się, kolega też nic nie mówił. Robiłem nie tylko to, co on mówił, robiłem normalną robotę niemiecką. Były też wpadki. Był dział, który robił części do samolotów, wydzielony dział specjalny. Kiedyś przyszedłem, patrzę: gestapo przychodzi. Aresztowali zastępcę kierownika tego działu. Kierownik działu Niemiec, a zastępca Polak. Mieli pretensję do niego, ponieważ samoloty wyposażone w to urządzenie spadały, tak że żaden samolot długo nie polatał. Tak że dobra organizacja była i wszyscy siedzieli cicho. Baliśmy się agentów, ja też do ostatka się bałem i nic nie mówiłem nikomu. Tak że dzieci miały pretensje, że tata nic nie mówił, mama nic nie mówiła, dopiero teraz.

  • Co się działo potem? Pan musiał zostać na terenie fabryki?

Tak. Na terenie fabryki musiałem [zostać] i wywozić, a Niemcy pilnowali, każdy szef. Jak się załadowało, na Dworzec Wileński przywozili. Nasz szef mówi do nas: „Po kolei, wszyscy na raz nie uciekniemy, ale ja was wyprowadzę, w jakiś sposób będziecie mogli stąd wyjść. Wezmę was jako robotników, którzy ładują maszyny na samochód”. Pilnował kierowcy, bo kierowca był Polak, a on był jako szef. Dał mi znać, że mogę ładować i jechać. Pojechałem do Dworca Wileńskiego, wyładowałem, kręciłem się i uciekłem wtedy. Tak większość pouciekała. Możliwe, że część pojechała do Niemiec, do Neubrandenburga.

  • Wrócił pan wtedy do domu?

Tak, wróciłem do domu. Ciekawe, że widziałem, że Niemcy już gromadzili się na placu, tam, gdzie Grób Nieznanego Żołnierza, wielki plac. Niemcy strasznie zapuszczeni byli, jechali furmankami huculskimi, koniki małe i furmanki małe. Wieźli jakieś urządzenia, karabiny, coś wywozili. Tam mieli postój. A na mieście były plakaty rozwieszone, napisane po niemiecku i po polsku, duże, że grozi nam, że Warszawę chcą zająć bolszewicy. Już są gdzieś w pobliżu Warszawy i chyba zajmą. Wobec tego musimy Warszawy bronić. Polacy otrzymali polecenie, żeby mężczyźni od szesnastu do sześćdziesięciu lat zebrali się w wymienionych punktach. Tych punktów było chyba ze dwadzieścia podanych. Jeśli ma kto łopatę, kilofy czy jakieś narzędzia, żeby kopać okopy przeciwczołgowe… A kto się nie zgłosi, będzie kara śmierci. To było na dwa dni przed Powstaniem. Tak że jeśli ktoś teraz mówi: „Po co to Powstanie wybuchło?” – to nam właśnie to groziło. Czy to by była kara śmierci? Może by się nie odważyli, ale wszystko możliwe. W każdym razie nasze nastawienie było, że Powstanie musi być, musimy bronić Warszawy. Po pierwsze bronić przed Niemcami, bo oni będą uciekać i bronić przed bolszewikami, którzy na pewno postarają się do Warszawy wtargnąć. Tak że wśród młodzieży było, że powinno być Powstanie. Może był nacisk na oficerów, na dowódców, kiedy będzie Powstanie, ponieważ grożą nam karą śmierci, jeśli nie będziemy kopali rowów przeciwczołgowych.
Wybuchło Powstanie. Do Powstania dostałem przydział. Był taki dowódca, dopiero się dowiedziałem, jak Powstanie było: dowódca uzbrojenia wojska, inżynier Tymowski. Pamiętam dobrze, dlatego że Tymowski był później na politechnice profesorem i dziekanem Wydziału Mechanicznego. Ale to było w latach sześćdziesiątych, ja w pięćdziesiątych (w 1951 roku) skończyłem Wydział Mechaniczny. Z tym że był podział, kto chce szybciej, może inżyniera dostać. Kto zrobi pracę dyplomową i zda egzamin dyplomowy, i jeszcze kilka egzaminów, to dostaje tytuł magistra inżyniera. Tak się podzielili, jedni chętni, żeby prędzej zostać inżynierem, bez egzaminów ostatnich, inni jeszcze rok pochodzili i zostali magistrami.
Byłem skierowany na Marszałkowską, ponieważ mieszkałem na Marszałkowskiej. Wyszedłem przed Powstaniem spotkać się z ojcem. Później, jak ojciec zbankrutował, to znowu sklep otworzyli rodzice, żeby jakoś żyć i handlować. Mama była w domu i dwóch braci. Jeden umarł (średni, 1923 rocznik), ale z kolei rodzice przyjęli brata stryjecznego (1924 rocznik czy 1923). Ojca brat prowadził wytwórnię butów na ulicy Hożej. Jak jego syn się urodził, to żona na gruźlicę umarła po dwóch latach, tak że został z dwuletnim dzieciakiem. Tego dzieciaka do mojego ojca i matki dali, żeby się nim opiekowali. Dopóki był mały, to się opiekowała, miała jeszcze młodszego, 1927 rocznik. Później, jak już poszedł do szkoły, poszedł znowu do ojca, bo już nie potrzeba było się nim tak opiekować. W 1936 czy 1937 roku umarł jego ojciec, czyli brat mojego ojca. Znów został bez opieki, więc przyszedł do nas. Myśmy go nazywali Teoś. Jakie imię miał, już zapomniałem. Czyli nas było w dalszym ciągu trzech, chociaż nasz brat umarł w 1935, to mieliśmy tego jeszcze bezdomnego Teosia.
W Powstaniu byłem na Marszałkowskiej, to mógł być numer pomiędzy Wilczą a Piękną, od strony nieparzystej. Były tam warsztaty prywatne spółdzielni Skala. Po wojnie były jeszcze wiele lat, dopiero niedawno zlikwidowano Skalę. To był niewielki teren, nas chyba dwudziestu kilku pracowało. Był dowódca w stopniu porucznika, było tam kilku inżynierów, techników. W każdym razie myśmy zaczęli produkcję granatów. Trzeba było zrobić odlewy. Odlewy robili na Hożej, była odlewnia prywatna znanej firmy. Inżynier miał niemieckie nazwisko, pochodził z Gdańska, skończył Politechnikę Gdańską i był tutaj. Mówił: „Nie będę robił w tej chwili granatów, zaprojektuję wyrzutnik do butelek z benzyną”. Zaprojektował i zrobiliśmy wyrzutnik. Na uroczystość pierwszego egzemplarzu wyszliśmy, mieliśmy podwórko, duży lokal był. Przyszedł dowódca, inżynier Tymowski, myśmy się koło tego ustawili, zdjęcie miałem. Dali nam te zdjęcia, pamiętam, że miałem zdjęcie.

  • Kto pana skierował do pracy w tym zakładzie produkcji broni? Czy to był ten znajomy, z którym współpracował pan w Avii?

Tak, chyba on. O ile sobie przypominam, on jeszcze przed Powstaniem, jeszcze nie było sygnału, to już mnie powiedział: „Na tej ulicy, tu zejdziesz na dół, warsztaty są w Skali, w tej firmie i tam będziecie produkować granaty”.

  • Czy wyprodukowali państwo wiele sztuk miotacza butelek?

Chyba kilkanaście, niewiele, bo nie było materiałów do tego. Ale to i inne warsztaty zaczęły produkować, na wzór. A tutaj inżynier był, starszy ode mnie pięć lat, może dziesięć, niemieckie nazwisko miał.

  • Potem wrócili państwo do produkcji granatów?

Tak, odlewy trzeba było przynosić, głównie ja, bo znałem dobrze Warszawę, mieszkałem w pobliżu, na Marszałkowskiej. Na Hożą latałem, jeszcze brałem kolegę, we dwóch przynosiliśmy odlewy. Te odlewy trzeba było obrabiać, żeby można było ładować proch i mieć już broń. Jak już obrobiliśmy granaty, to trzeba było zanosić te granaty do ładowania prochu, więc też prowadziłem. Dowódca naszego oddziału, powiedział: „To niedaleko, na Kruczej 11”. Ale można było wchodzić od Pięknej, naprzeciwko „małej PAST-y”. To był budynek w dużym podwórku, piętrowy, należał do akademików czy coś. W każdym razie politechnika miała udział w tym. Budynek do tej pory stoi, ile razy tam zaglądam, to stoi budynek. Można było wchodzić od Pięknej i wchodziłem od Pięknej, naokoło nie leciałem do Kruczej. Był niedaleko szkoły żeńskiej, przed wojną było w tym miejscu, zdaje się, żeńskie liceum. Wchodziliśmy od Pięknej i tam zanosiłem. Bardzo się zaprzyjaźniłem z szefem. Tam była ponad setka chyba tych, co produkowali. Po wojnie większość nigdzie nie należała. Jedynie entuzjaści ustroju naszego zapisywali się. [Zapomniałem], jak się nazywał ten, co Gomułka się go bał.
  • Moczar?

Moczar. Zrobił ZBoWiD, Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Do tego ZBoWiD-u się różni kombinatorzy zapisywali. Akowców namawiali, żeby się zapisywali, ale tam się głównie ci z Armii Ludowej zapisywali. Czytałem, piszą że ponad trzysta tysięcy było akowców Powstańców, olbrzymia armia. To było w całej Polsce, nie tylko w Guberni. Tak że do ZBoWiD-u niewielu należało akowców, należeli inni. Myśmy dopiero zaczęli się organizować po 1980 roku. Byłem na terenie, gdzie działał „Ruczaj” w Śródmieściu, a szef tego biura… „Ruczaj” od nich brał granaty, co przynosiłem do ładowania. Szef był to inżynier już starszy, miał chyba koło pięćdziesiątki wtedy, czterdzieści kilka, bardzo dobrze się znaliśmy, tak że zawsze, jak tam przyszedłem, to mnie zapraszał na herbatkę czy coś. W każdym razie miał doświadczenie jako inżynier i dobrze prowadził, tak że było ponad stu [pracowników]. Spotkaliśmy się z jednym z tych „ruczajowców”, nie poznaję, on mówi: „Słuchaj, my się znamy, tyś przychodził do nas często, żeby ładować granaty”. – „A ty co robiłeś?” – „Ładowałem ten proch”. Tak że z nim się zaprzyjaźniliśmy. Poza tym z jednym z tych, co ze mną pracował, po wojnie się spotkałem. Szukał pracy, ulokowałem go u kolegi. Tam był też jeden z inżynierów, spotkałem go na politechnice. Nie mówił, że jest inżynierem, mówił: „Ja na politechnice będę”. – „Ja też będę na politechnice. Na jakim wydziale?” On mówi: „Na Chemicznym będę”. Później go spotkałem na Chemicznym, był profesorem później, bo na razie jako inżynier wykładał. Później zrobił tytuł doktora i profesora. A tak, to się wszyscy gdzieś rozbiegli.

  • Czy przez cały okres Powstania państwo produkowali granaty?

Tak, do ostatka.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał, sypiał? Czy wracał pan do domu?

Swój dom widziałem z placu Zbawiciela, jak się palił. Palił się chyba koło 15 sierpnia, tak że moja mama długo tam nie mieszkała. Też ciekawe, że przeżyła, bo z innych domów rozstrzelali Niemcy. Kazali wychodzić i rozstrzelali, szczególnie mężczyzn. Niektóre kobiety się uratowały, a mężczyzn rozstrzelali. A tu się udało wszystkim wyjść. Współwłaścicielem domu był ksiądz, który był księdzem w kościele Zbawiciela, Gałczyński się nazywał. Ponieważ do kościoła Zbawiciela przychodziło wojsko niemieckie (katolicy) w mundurach, jak to wojsko, on jako ksiądz zapoznał się z księdzem niemieckim. Jak trzeba było wyjść, to ściągnął tego Niemca w mundurze, tego księdza. Ten ksiądz kazał wziąć krzyż, żeby jakiś mężczyzna niósł krzyż. On przed krzyżem szedł, jeszcze wziął dwóch żołnierzy do asysty. Cała grupa z kamienicy wyszła, zostali wyprowadzeni poza Warszawę. Przez Mokotów prowadzili Puławską prosto, poza Pyry, w stronę Piaseczna. W Pyrach dopiero ten ksiądz ich pożegnał. Za lokatorami jechał niemiecki samochód wojskowy. Ksiądz i ci dwaj żołnierze wsiedli, powiedzieli: „Teraz jesteście wolni, uciekajcie dalej sami”. Tak że uratowali się.
Produkowałem do ostatka. A gdzie mieszkałem? Ojciec miał sklep na ulicy Wilczej. Sąsiadów miał wszystkich znajomych w całym domu, a wtedy ludzie byli przystępni. Tak że jakaś sąsiadka, która miała duże mieszkanie, chyba z pięć pokoi tam było, przyjęła kilku. Nawet ze sobą przyprowadziłem [jednego], co ze mną pracował, jeszcze dwóch i mieszkali u tej sąsiadki. Ona gotowała, tak że obiady były, przynosili nam z ulicy Śniadeckich, tam była kuchnia. Trzeba było do tej kuchni coś przynosić, też chodziłem z workiem, cała grupa nas poszła do Haberbuscha i Schielego. Na Woli, gdzieś koło Żelaznej te zakłady były. Są jeszcze resztki zakładu Haberbusch i Schiele. Z synem Schielego, tego Niemca, pracowałem w Avii. On głównie w warsztacie pracował jako ślusarz. Jego ojca Niemcy aresztowali, kazali mu podpisać kenkartę, to jest oświadczenie niemieckie, że jest rodowitym Niemcem. Schiele był rzeczywiście rodowitym, ale nie chciał podpisać i rozstrzelali go. Tak że młody Schiele mówił: „Ojciec nie zgodził się i został rozstrzelany”. Dużo było takich Niemców. Spotkałem też Niemca, kierownika działu montażowego z Avii. Dużo ludzi u niego pracowało, ze dwustu robotników. Chodził z opaską. Schmidt się nazywał, zdaje się, nazwisko miał niemieckie, ale mówił: „Jestem Polakiem. Że mam nazwisko niemieckie? Dziadkowie byli Niemcami”. Zginął w czasie Powstania. Walczył w Śródmieściu (po naszej stronie, nie przechodząc przez Aleje Jerozolimskie). Tak że o niektórych Niemcach mam dobre [zdanie], jako ludzie byli solidni, porządni.

  • Czy w pańskim warsztacie coś produkowano poza granatami?

Nie, robiliśmy tylko granaty. Może w innych warsztatach. Dużo warsztatów było, na Hożej był, jakieś zakłady mleczne były, duże. Jest tablica pamiątkowa, tam warsztaty były i oni tam jakieś inne rzeczy produkowali. Ale nas [było] dwudziestu kilku, to niewiele było. Co ciekawe, że o swoich braciach nic nie wiedziałem. Najmłodszy wyszedł z domu, nie wiadomo gdzie, średni, ten przygarnięty, też wyszedł. Nie wiedzieliśmy. Dopiero po wojnie mnie zawiadomili, żebym odebrał Krzyż Walecznych za „Teosia” Smakuszewskiego. On miał pseudonim „Teoś”. Jest jego (czyli i moje) nazwisko na murze: Smakuszewski „Teoś” z „Ruczaja”. W jednym „Ruczaju” byliśmy. Oni między innymi zdobywali „małą PAST-ę”. Później on miał posterunek róg Mokotowskiej i Koszykowej, bunkier tam był. „Ruczaj” zdobywał poselstwo, ambasadę czeską, tam obok zaraz była ambasada. Ich tam było czterech i dopiero od tych czterech się dowiedziałem o nim, co on robił. Od początku był w „Ruczaju” z karabinem i jak nasi „ruczajowcy” zdobywali „małą PAST-ę”, to Niemcy uciekali w stronę Alej Ujazdowskich czy placu Zbawiciela. Musieli przechodzić Mokotowską róg Koszykowej i tam widzieli bunkier. Szef tego bunkra powiedział: „»Teoś«, zobacz, kto tam leci w nocy”. Noc była, on wyskoczył zobaczyć, krzyczał, żeby podali hasło. Oni, zamiast hasła, strzelili do niego. Leżał później kilka dni w szpitalu na Mokotowskiej 57, zdaje się. Tam szpital był zrobiony. Później go pochowali naprzeciwko szpitala, tam była studencka „Riviera” czy coś i na podwórku były groby, kilkadziesiąt grobów. Później te groby przenieśli na cmentarz na Woli i zrobili wspólny grób, on tam leży we wspólnym grobie. Najmłodszy brat, prawie dziesięć lat młodszy ode mnie, walczył na Starówce i na Starówce bardzo ciężko był ranny. Też Krzyż Walecznych dostał, jeszcze go mianowali starszym chorążym. Starszy chorąży to jak sierżant, gwiazdkę miał. Jego powoływali na ćwiczenia, zdaje się, że do majora awansował na ćwiczeniach. Był kontuzjowany ciężko. Już nie żyje. Nawet nie miał siły politechniki skończyć całej, tylko inżynierską. Mówię: „Chodź, jeszcze kilka egzaminów”. – „Nie, już nie mam siły”. Sześć lat temu umarł, całe życie chorował.

  • Jak się do państwa odnosiła ludność cywilna tam, gdzie pan pracował?

Bardzo życzliwie. Byłem też dwa razy ranny w czasie Powstania. Raz byłem ranny w głowę, kulka przeleciała, przecięła mi część skóry na głowie i włosy. Krew poleciała, cały byłem oblany. Wzięli mnie do szpitala. Ta, co mnie brała, to jeszcze, ale bardzo ciężko chora już jest od wielu lat, tak że nie wychodzi z domu: „Zosia”. A drugi raz – w kręgosłup.

  • W jakich okolicznościach to się stało?

W głowę, to jak przechodziłem koło „małej PAST-y” przenosić granaty. Duże pociski latały, no i w głowę. A przedtem dostałem w kręgosłup. Przewróciłem się, ale miałem tylko ranę, tak że mam przesunięte kręgi. I mam, jak pomacać, dołek na głowie. Mam legitymację inwalidy wojennego. Jak pierwszą legitymację dostałem, mam nawet tę legitymację, stempelek jest, że mam prawo do opiekuna na kolejach, autobusach. Wszędzie z opiekunem mam prawo jeździć i opiekun nic nie płaci, a ja z kolei płaciłem pięć procent biletu. Jakieś sześć lat temu wszystkim zmienili legitymacje i dali legitymacje bez pieczątki. Mówię: „Wtenczas byłem dwukrotnie ranny, ale teraz, chociaż nie jestem ranny, nie widzę”. Miałem operację zaćmy i jaskrę. Lekarze zobaczyli, że mam tak zwaną żółtą plamkę na siatkówce, której nasi lekarze nie potrafią leczyć. Dają pastylki jakieś, kroplówkę, co kwartał chodzę na kontrolę.

  • Wspominał pan, że gotowała państwu obiady gospodyni, u której państwo mieszkali.

Tak.

  • Ona to robiła przez cały okres Powstania? Jak było z dostępem do żywności w tym rejonie w czasie Powstania? Czy to się zmieniało? Były jakieś problemy z dostawą?

Od browaru Haberbusch i Schiele nosiło się zboże. Wszyscy się śmieli, bo tam dali nam worki, cała grupa nasza poszła. Ciężko było dojść, bo trzeba było przez Aleje Jerozolimskie przechodzić. Tam gdzie Smyk jest mniej więcej, był rów, trzeba było się schylić, bo z banku BGK obok strzelali z góry, tak że można było być postrzelonym. Jak się miało jeszcze do noszenia… Tam już byli specjaliści, którzy nakładali do worków, też Powstańcy, którzy byli tam delegowani. Dużo tego było. Pamiętam, naładowali mi sześćdziesiąt siedem kilo. Przyniosłem to, to kawał drogi z workiem na plecach. Najwięcej udźwigałem. Trzy razy chodziłem. Mięso końskie było. Mówią, że nie tylko końskie – kocie i psie jedliśmy. Od tamtej pory wszystko mogłem jeść i wszystko do tej pory jem. Ale z oczami kiepsko mam.

  • A jak było z kwestią zaopatrzenia w wodę?

W każdym domu kopali studnię, dół dwa metry, trzy metry i wyciągali później z tej studni. Zbierała się tam woda i wyciągano, tak że była woda.

  • Od momentu kiedy pańska matka została wypędzona z mieszkania, nie miał pan z nią żadnych kontaktów?

Nie miałem. Z rodziną nie miałem kontaktu ani z tym bratem, co został zabity (był w „Ruczaju”, nie wiedziałem, że siedzi w tym bunkrze), ani z tym młodszym. Tak że nic nie wiedziałem.

  • A co się stało z ojcem?

Ojciec był ciężko chory. Jak się skończyło Powstanie, to trzeba było wychodzić. Był taki nakaz, że kto ma w rodzinie chorego, to nie wychodzi do obozów jenieckich czy do oflagu, tylko opiekuje się tą rodziną cywilną, jeśli ma na to siły. Dali pieniędzy, jeszcze będąc w Niemczech, mogłem w banku wymieniać i marki dostawałem za złotówki w Wiedniu.

  • Wyprowadził pan ojca?

Jak się skończyło Powstanie, już się wykurowałem (tylko miałem ranę widoczną) chociaż przesunięte kręgi mam do tej pory. Lekarze nawet powiedzieli, że lepiej nie ruszać tych kręgów, niech będą tak, jak są przesunięte. Noszę pasy specjalne na plecy. Gdyby nie te pasy, to nie mógłbym chodzić.

  • Co z ojcem?

„Ruczaj” zaczął wychodzić 5 października. Rozmawiam z dowódcą przy granatach, mówi: „Słuchaj, ty nie musisz iść, bo masz chorego ojca. Pieniądze jedynie tobie wypłacimy”. Nie wiem, czy ci, co [szli] do obozów, też dostali. Chyba mniej. Zapomniałem, ile dostali, w każdym razie sporo dostali pieniędzy. Pieniądze były z banku, ile tylko było w banku, to rozdali. Wobec tego mówię: „Pójdziemy z ojcem do mojego kolegi, który mieszka na Złotej”. Oni zapraszali nas, razem chcieli wyjść. Poszliśmy na Złotą, przygotowali jedzenia, na drogę wziąłem kaszy torbę i torbę cukru kolega dał. Razem z nim wyszliśmy. Co jeszcze dostałem? Ojca znajomy był policjantem i miał kożuch. Dał mi, mówi: „Słuchaj, teraz jest październik, niedługo zima będzie. Nie wiadomo, co będzie. Daję tobie ten kożuch”. W kożuch się ubrałem. Żeby nie było widać, to fartuch na kożuch założyłem.

  • Wracając do warsztatu, w którym pan pracował, i do grupy ludzi, z którymi pan pracował: Jak się panu układały relacje z nimi? Jak się układały relacje w tej grupie?

Z tymi ludźmi, co pracowałem, bardzo dobrze. Jeden drugiemu pomagał, co mógł. Jak dostałem coś więcej…Ponieważ ojciec sklep prowadził, miał pewne zapasy w piwnicy, to brałem pewne rzeczy. Ojciec sąsiadce dawał, a ponieważ nie umiał gotować (obok był niedaleko sklepik), właścicielka sklepiku zapraszała nas zawsze na obiad lepszy. Ona miała ze sklepiku swojego, ojciec jeszcze jej coś dokładał, tak że gotowała, makarony były. Relacje były bardzo sympatyczne. Ojciec tylko się bał, jak tylko mnie widział, mówi: „Gdzie Teoś, gdzie Wojtek?”. Jak się skończyło, to „Ruczaj” wyszedł 5 października.
  • Jak w pańskim otoczeniu, wśród mieszkańców domów, wyglądało życie religijne? Czy były jakieś modlitwy, msze organizowane?

Bez przerwy msze, do komunii ludzie przystępowali. Niektórzy nawet śluby brali, nawet byłem na dwóch takich ślubach. Księża bardzo dzielni, nie tylko msze odprawiali. Tak jak w bitwie warszawskiej w 1920 roku zginął ksiądz, tak samo i tu księża brali udział z Powstańcami. Kolega na Powiślu był. Ich ksiądz został powieszony. Przy wyjściu, jak przechodzili, to widzieli powieszonego. On chodził i załatwiał sprawę, żeby ten ksiądz został błogosławiony. Mamy księdza z Powiśla błogosławionego.

  • Czy w czasie Powstania zdarzało się panom czytać prasę powstańczą, słuchać radia? Może organizowano jakieś imprezy kulturalne?

Były imprezy kulturalne, przeważnie w kinie „Palladium”. Fogg tam śpiewał. Fogg był bardzo czynny, ale myśmy nie chodzili tam. Do nas też przyszedł jakiś, ale byłem już w domu zdaje się. Tak że artyści co mogli, to też robili.

  • Zdarzało się, żeby dyskutowali panowie po przeczytaniu jakichś artykułów w prasie?

Tam nie było prasy.

  • A „Biuletyn Informacyjny”?

Nie było w zasadzie czasu na dyskusje.

  • W jaki sposób dowiadywaliście się państwo, co dzieje się w Warszawie w innych dzielnicach?

Myśmy niewiele wiedzieli właściwie. Wiedzieliśmy, że jest jeszcze niezajęte przez Niemców Śródmieście. Tylko opowiadania były: „Słuchajcie, już przylecieli ze Starówki, Niemcy wzięli już i Stare Miasto, i Nowe Miasto, już tam nie można dojść”. Tak że bardzo mało [wiedzieliśmy], ale o Starówce wiedzieliśmy dokładnie.

  • Jakie było dla pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania, a jakie było najlepsze, które się panu utrwaliło w pamięci?

Najgorsze było, że nie wiedzieliśmy, co z naszą mamą, poza tym z braćmi. Ojciec się martwił, strasznie to przeżywaliśmy. To się utrwaliło. Pierwszą wiadomość dostałem listowną dopiero po wyzwoleniu, do Wiednia przyszła. Jak 2 października oficjalnie skończyło się Powstanie, to ludzie gromadnie wyszli na ulicę. Ja też szedłem z kolegą. Już nie produkowaliśmy, tylko się wszyscy porozbiegali. Dołączyłem się do „Ruczaja” i szliśmy. Na ulicy Kruczej pocisk wielki, co jakiś czas wypuszczali, gwizdnął koło nas. Patrzę, a niedaleko, dziesięć kroków ode mnie kilku mężczyzn leży. To straszny widok był. Jeden leżał rozciągnięty i cały brzuch mu było widać, wnętrzności, coś strasznego.
Druga straszna [rzecz]. Byłem ministrantem w kościele Zbawiciela przed wojną, od wielu lat. Myśmy się przeprowadzili ze Starówki, zdaje się, w 1929 roku czy w 1930 roku. Miałem [znajomych] dwóch braci, na Litewskiej mieszkali. Jednemu nawet dawałem korepetycje, bo uczyłem się łaciny w gimnazjum, on dopiero zaczynał, a ja już sporo umiałem. Bardzo sympatyczni rodzice, płacili za to. Przed wojną jeszcze znaliśmy się jako ministranci. Rodzice się dowiedzieli, że do gimnazjum chodziłem, to musiałem go uczyć. W każdym razie jednego jakiś agent wydał i wzięli go do Oświęcimia. Drugi brat starał się, żeby go wydostać. Łapówki ludzie dawali, Bartoszewski mówił, że za łapówkę wyszedł z Oświęcimia. Namówili [tego brata], żeby był agentem: „Napiszesz sprawozdanie, coś”. Wypuścili brata, rodzice zadowoleni. Co się okazuje? Tego młodszego, co się zapisał, żeby starszego wyciągnąć, już śledzili, że był agentem. Dostał wyrok, w czasie Powstania go rozstrzelali. Akurat na tym podwórku, co była nasza wytwórnia, było jego rozstrzelanie, tak że to był straszny widok. Tacy porządni ludzie, porządne chłopaki. Dał się tak namówić, żeby brata wyrwać. A ten brat też zginął w czasie walki. Rodzice po Powstaniu mówili: „Proszę pana, straciliśmy dwóch synów, żadnego nie mamy, sami zostaliśmy”. Tak że takie tragedie były rodzinne.
Wyszliśmy z ojcem. Poszliśmy do kolegi na Złotą, oni przygotowali z bratem i jego żoną… Rodzice mówią: „Niech oni wychodzą”. Matka z innymi miała wyjść, a oni mieli z nami wyjść. Przygotowanie było, cukru mi dali kilogram, do worka włożyłem. Wyszliśmy 8 października, ostatni dzień wyjścia był, nie można było dłużej przeczekać. Już się robi ciemno, mówimy: „Wchodzimy”. A ten brat mówi: „Nie, my jeszcze zostajemy z mamą, nie możemy mamy zostawić. Ojciec nie chce iść, bo bardzo źle się czuje”. Ojca i mnie wyprawili samych, tylko ja z ojcem wychodziłem. Wielki tłum ludzi na ulicy, bo to ostatni dzień. Wychodzimy przez plac Narutowicza, tam jest kościół Świętego Jakuba, Grójecką idziemy dalej. Uszliśmy jakieś dwa, trzy kilometry. Pytam się: „Gdzie oni nas pędzą?”. Niemcy nic nie mówili, szli, tłum ludzi. Ojciec ledwo kulał, ledwo szedł. Patrzymy: stogi siana są olbrzymie. Pod Warszawą ojciec miał znajomego w Pyrach, miał willę, tak że moja matka, jak wypędzili w sierpniu, to u tego znajomego się zatrzymała. Ojciec nie widział, czy tam matka się zatrzymała, mówi: „Co zrobić?”. Patrzymy: stogi siana, więc mówimy: „Chodźmy, w tym stogu się schowamy. Ciemno jest, Niemcy nie będą widzieli, że myśmy uciekli”. Stóg jakieś pięćdziesiąt metrów od [drogi]. Patrzymy, a w tym stogu już ludzie siedzą w środku, przykryci. Myśmy też się wdrapali w ten stóg, w środek i siedzimy. Mówimy: „Jak będzie już bardzo ciemno, koło północy, to wychodzimy i przez pola lecimy do Pyr”. To prosta droga byłaby przez pola, nie potrzeba szukać żadnych ścieżek. Siedzimy ze dwie godziny, a tu psy szczekają jakieś. Niemcy zorientowali się, że ktoś się chował, przyszli i zaczęli nas wyciągać z tych stogów siana. Złapali nas i do tłumu wpakowali. Chłopaka, który był w mundurze niemieckim, zabili. Byłem w strachu, bo miałem buty niemieckie, takie pod kolana. Spodnie wypuściłem na wierzch, żeby nie było widać. Ojciec mówił: „Dobrze, żeś zauważył”.

  • Co się potem działo?

Szliśmy dalej, doszliśmy do Ursusa. Oglądali wszystkich i ojca zabrali w Ursusie. Tylko młodych wypędzili dalej, a ojca oderwali. Ojciec chciał iść ze mną, a musiał zostać w Ursusie. Później ojca wywieźli za Częstochowę, a mnie do Pruszkowa. W Pruszkowie była heca, bo wzięli do baraku, obstawili go karabinami, zasieki porobili. Byliśmy tam trzy dni czy coś, troszeczkę dawali jeść. Z jednym się umówiłem, podniósł mnie i z lampy klosz zdjęliśmy, żeby zupy do klosza nalać. W taki sposób się posililiśmy. Wsadzili nas po kilku dniach do wagonu i karabinem upychali. Ponad stu chyba w wagonie towarowym zamknęli i pędzili do Oświęcimia. Żeby się załatwiać, dziurę zrobiliśmy w podłodze, tam się wszyscy załatwiali. Nie można było nawet usiąść, taki tłok był.
Do Tarnowskich Gór dojechaliśmy, tam masa pociągów była, też jechały gdzieś z jeńcami. Ledwo się wygramoliłem z tłoku i oglądam, co to za pociągi. Ktoś mnie woła z innego składu pociągów, na innych torach stał: „Panie Mietku, co pan tu robi?”. – „Wiozą nas chyba do Oświęcimia”. – „To niech pan idzie do nas, bo nas gdzieś na roboty wiozą”. No i uniknąłem Oświęcimia. To była znajoma, jej bratu w domu dawałem korepetycje i ona mnie poznała. Była z mężem. Zaprosiła mnie do siebie, od razu poczęstowała. Pociąg wyruszył i okazało się, że do Opola nas zawieźli. W Opolu wyrzucili cały skład, ze dwadzieścia wagonów wyrzucili. Ustawili nas, żeby iść, (otoczyli nas wojskiem, tamci na motorach jechali) do Lamsdorfu. Znamy Lamsdorf jako obóz jeniecki. W Lamsdorfie byliśmy kilka dni, do 16 października. Z Lamsdorfu nas werbowali do robót na wsi, do gospodarstw. „Kto się zna na tym?” Warszawiacy, to gdzie się znają? Nie poszliśmy tam, znów nas do pociągów wpakowali i do Stargardu koło Szczecina zawieźli. Tam z kolei ulokowali nas w barakach, na ziemi spaliśmy.
Kilka dni byliśmy i do gospodarstw. „Kto umie kopać kartofle, [potrzebny] do kopania na polu?” Nikt. „Ciągnik wykopie automatycznie, a wy będziecie tylko wsypywać do worków i wnosić do wozów”. Wsadzili nas do kilku samochodów, zawieźli do tak zwanego bauera, wysadzili. Okazało się, że u tego bauera było kilku Polaków, jako robotnicy rolni siedzieli. „Z Warszawy wiozą was tu? A jedliście?” – „Nic nie jedliśmy”. Przywieźli nam jedzenia tyle, że myśmy mało nie pękli, nie mogliśmy się schylać. Myśmy zakładali przewody telefoniczne w jakiejś miejscowości obok Stargardu. Pieszo szliśmy koło jakiejś miejscowości, to Niemcy nam wyrzucali jabłka, bułki, z domu wychodzili. A nas pilnowali Ślązacy w ubiorze niemieckim, tak że to było już towarzystwo luźne. Stamtąd nas później zawieźli do obozu, do Mauthausen, słynny obóz.
Patrzymy: stoliki poustawiane, mamy się ustawić koło tych stolików. Siedzą Niemcy. Robili nam zdjęcia. Całą noc myśmy stali i czekali, że nas zarejestrują, zapiszą. Wszystko opisali, do baraków wpakowali. Pluskwy nas zaczęły jeść, do nosa wchodziły, do uszu. Byliśmy dwie noce, później podzielili nas na dwie części, nie wiadomo, według czego. Mieli już wykazy, pytali się, gdzie urodzony, co i jak, kim jest z zawodu. Jednych na jedną stronę, drugich na drugą. Zaprowadzili nas do wagonów i zawieźli do jakiejś miejscowości. Dopiero tam powiedzieli, że będziemy kopać okopy przeciwko ruskim, którzy już się szykują do nas dojść. Doszli później, zajęli te całe tereny. Polokowali nas w stodołach u bauerów, tak że cała wioska była nasza. W innej wiosce byli inni, byli Francuzi, którzy robili okopy. Myśmy dalsze robili. Nas pilnował Niemiec, osiemnaście lat miał, który nie mógł karabinu unieść, taki słaby był. Szliśmy do roboty na okopy dziesięć kilometrów codziennie, tam i z powrotem. O szóstej rano wychodziliśmy, o szóstej wieczorem wracaliśmy. Ale już jedzenie było lepsze, już na okopach można było pokręcić się po lesie, bo las był obok, tak że było już możliwie.

  • Jak długo pan pracował przy kopaniu okopów?

Przy kopaniu okopów byłem chyba ze dwa miesiące, mam wypisane dokładne daty. Ale co z tych okopów? Cała heca między nami. Do łaźni nas pędzili. Zobaczyli, że jeden to był Żyd, poznali go, że był obrzezany. To cwaniak był, jakoś przeżył. Pięknie mówił po niemiecku, był tłumaczem. Powiedzieli: „Jak się będziesz wygłupiał, to ciebie wydamy, że jesteś Żydem”. Był las obok. Dowiedziałem się, że tam kolej idzie do Wiednia. Mówię: „Jak do Wiednia, to łatwo jest uciec”. A kulawy Niemiec, co nas pilnował, to się wiele nami nie przejmował. Namówiłem jednego kolegę i uciekliśmy na stację kolejową. To było jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Wiednia.
Dojechaliśmy do Wiednia. Na dworcu czekaliśmy, spaliśmy. Mówię: „Co tu robić w tym Wiedniu? Powiemy, że uciekliśmy z Polski przed bolszewikami i jesteśmy w Wiedniu jako ochotnicy”. Poszliśmy do urzędu pracy. Tam dali nam skierowanie do fabryki. Pytali się, co umiemy, gdzie pracowaliśmy. Mówię: „Pracowałem w fabryce cztery lata”. Fabryka była na granicy Wiednia, produkowali tam części samolotowe. Już mieszkał człowiek, na łóżku leżałem, jeść dawali, śniadanie, obiad, kolację. W niedzielę do kościoła można było iść. Kościół był polski i niemiecki. W międzyczasie bomba uderzyła w polski kościół, spalił się. Niemcy zaprosili nas do swojego kościoła, ksiądz odprawiał po łacinie. Tak jakoś żyliśmy. Do doktora można było iść, Japończyk był tam doktorem, jego asystentką była Polka. Z nią załatwiłem, że powiedziała, że jestem chory. Doktor wydał zaświadczenie, żeby mnie zwolnić, żebym mógł jechać do Polski. Chciałem jechać do Warszawy. Poszedłem na dworzec, mówią: „Panie, już Warszawa jest zajęta”. – „To do Krakowa”. – „Kraków też już jest zajęty, nie ma już tam po co jechać”. To trzeba wrócić. Wróciłem i znalazłem pracę jako mechanik w szpitalu wojskowym. Poszedłem do tego szpitala, to była połowa stycznia. Do końca kwietnia w szpitalu byłem jako mechanik. Co robiłem? Zamki naprawiałem, światło naprawiałem. Bardzo dobrze było.
Mieszkałem w pokoju, chyba z pięciu Polaków mieszkało obok, a było łóżko wolne u Francuzów, tak że z Francuzami mieszkałem. Jeden Francuz, szlachcic, de Frémaux się nazywał, szlacheckie nazwisko miał. W niedzielę, jak msza się odprawiała, zawsze dwóch Francuzów do mszy służyło. Jeden zachorował i nie mógł służyć. „Kto będzie służył?” – „Ja mogę służyć”. Znałem łacinę, po łacinie [służyłem] jako ministrant. Tak że zdobyłem uznanie u Francuzów, Francuzi się ze mną dzielili, co tylko tam mieli. Walizkę jeden mi dał, buty, tak że przyjaźń była z Francuzami. Można było zwiedzać Wiedeń, do kolejki podziemnej było kilka kroków. Piękna kolejka była. To był tramwaj, mały wagon kolejowy. Trzy czy pięć kilometrów się nim jechało, to wjeżdżał do podziemi, do Wiednia. U nas tak nie robią. Powinna być kolejka, dojeżdżać do tunelu i wjeżdżać, jak w Wiedniu. Stołówka była wspólna, siadało się do stołu, do obiadu czy śniadania. Przychodził lekarz, pytał się, czy jest wolne miejsce, smacznego mówił.

  • Jak pan wspomina samo wyzwolenie, spotkanie z Rosjanami?

To było ciekawe. Nie powiem daty dokładnie, to koniec kwietnia chyba był. Rosjanie wchodzą do Wiednia. Francuzi wywiesili czerwoną flagę. Mówimy: „Co wyście czerwoną flagę [wywiesili]? My byśmy polską wywiesili, tylko nie mamy. Dlaczego czerwoną?”. – „Bo my jesteśmy komuniści”. Jak oni weszli, to bieda była. Później się tłumaczyli, że wojsko radzieckie boso, w wojłokowych kaloszach, które się poniszczyły, z workami na plecach. Jak dziady wyglądali. Rozmawialiśmy później: „Dlaczego tamci tak ubrani?”. – „Zginą i tak, to szkoda ich ubierać”. Oficerowie z tyłu szli. Krzyk w Wiedniu był, bo wchodzili do domów, gwałcili kobiety, kobiety krzyczały: „Ratunku!”. A oni patrzyli, czy zegarek jest. Zegarek od razu zabierali. Pytali się o godzinę, jak człowiek wyciągnął zegarek, to zaraz zabrali. Trzeba było chować zegarki. Jeden Francuz miał rower, jechał na rowerze, zabrali mu rower. Takie przywitanie z Rosjanami.
Później ze szpitalem myśmy bardzo dobrze mieli. Niemcy nas namawiali, żeby uciekać na Zachód ze szpitalem w samochodach szpitalnych: „Będziecie dobrze mieli, będziecie pracować, zapłacimy wam jak obywatelom niemieckim”. Ale nie daliśmy się namówić. Zostaliśmy w szpitalu. Tam magazyny jeszcze pełne były jedzenia. Pamiętam ser taki wielki, że udźwignąć… Twardy ser z dziurkami, wielki, chyba z pięćdziesiąt kilo ważył, olbrzymi. Poszliśmy do ambasady, tam przedwojenna ambasada polska była, byli Polacy i zbierali dary dla Polaków, żeby się podzielić. Myśmy ze szpitala część jedzenia zanieśli. Do kościoła chodziliśmy, był polski kościół w Wiedniu. Już można było po polsku mówić, tak że człowiek się nie bał. Szykowaliśmy się do wyjazdu do Polski, nikt nie chciał na Zachód jechać. Było takie miejsce ze dwadzieścia kilometrów od Wiednia, gdzie można było ulokować się i czekać na transport do Polski. Chcieli nas do baraków władować. Okazało się, że to był obóz koncentracyjny. Patrzymy, a na górce są wille, z pięć, ze sześć. Pytamy się: „A co to?”. – „Niemcy mieszkali, co zarządzali obozem”. W naszej grupie ze szpitala był jeden były dyrektor gimnazjum Mickiewicza, starszy, poważny, sprytny. Z żoną był. Poszedł do Niemców, co nadzorowali, mówi: „Tu są przedstawiciele…”. Coś nagadał i dali nam willę niemiecką. Siedzieliśmy od maja do lipca w tej willi. Jedzenie dostaliśmy. Co owało, to jeszcze nam dyrektor z żoną ugotował. Było tam siedem osób, mieszkaliśmy w tej willi. Doczekaliśmy się wyjazdu. Przyjechaliśmy do Polski. Jeszcze list. List przyszedł do szpitala jeszcze, do mnie. Napisałem do znajomych w Pyrach i ojciec odpisał, że jest mój brat Wojciech, jest mama i ojciec, są w trójkę. Teosia nie ma, nie wiadomo, co z nim. Szukali, ale nie znaleźli. W każdym razie tak się zakończyło.
W Polsce trzeba było mieszkanie zdobyć. Jak myśmy załatwili bratu mamy mieszkanie poprzednio, to tak oni nam załatwili. Wprowadzili się do swojego mieszkania, piętro nad nimi mieszkanie było wolne, nauczycielka jakaś mieszkała i myśmy tam się ulokowali. Trzy pokoje, dwa wyjścia: od frontu, od kuchni. Mogliśmy mieszkać. Politechnika jeszcze nie była czynna. To był 1945 rok, koniec lipca. Niektórzy do Łodzi jechali, bo tam była czynna politechnika. Nie chciałem rodziny zostawiać. Zapisałem się na uniwerek, na Wydział Matematyczny. Dokumenty dostałem, mogłem się starać o drugi pokój, bo rodzicom dali jeden pokój w tych trzech. Dostałem przydział na drugi pokój. Rok 1946, już politechnika była czynna, Wydział Mechaniczny. Mogłem zacząć studia.




Warszawa, 28 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Mieczysław Smakuszewski Pseudonim: „Tomasz” Stopień: starszy sierżant podchorąży, produkcja broni Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter