Norbert Komorowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Norbert Komorowski z ojca Arkadiusza, matka Bronisława z Ostrowskich.

  • Ile pan miał lat w czasie Powstania?

Dziewięć.

  • Proszę pana, pan chciał, żebyśmy zaczęli tę rozmowę od cofnięcia się do roku 1925. Dlaczego?

Proszę pani, w 1925 roku ojciec skończył szkołę Konarskiego przy Okopowej. Trzy lata później zaczął pracę w prywatnym zakładzie, dość dużym zakładzie i po trzech latach pracy pracodawca poprosił ojca, żeby się zgodził na przeniesienie do PZ Ursus.

  • Co tam produkowali, traktory?

Tak.

  • Traktory, tak.

Tak, ojciec wyraził zgodę, przeniósł się do tego PZ Ursus i pracował w wydziale doświadczalnym. Pracował do trzydziestego dziewiątego roku. Pierwszego września 1939 roku zatelefonował do mamy, myśmy mieszkali wtedy na rogu Świętokrzyskiej i Czackiego (to miejsce, gdzie dzisiaj jest Ministerstwo Finansów), i powiedział, że został zmobilizowany i wobec tego jest wysyłany z całym zakładem na wschód. Dojechali do Baranowicz. W Baranowiczach dopadła ich zwycięska Armia Czerwona. Zabrała im wszystkie dokumenty, które mieli, i te dwa pierwsze wyprodukowane w Polsce czołgi. Wydział doświadczalny [zakładów w Ursusie] był [wydziałem] wojskowym, zajmował się wojskową produkcją. Ojciec się zorientował, co się dzieje, wobec tego zaproponował dowódcy tej ekipy (to był kapitan), żeby zdjął mundur i żeby uciekać.

  • Polski dowódca, tak?

Tak. Ten z Ursusa. On się na to nie zgodził, mówi, że nie zdejmie munduru, [więc] ojciec uciekł z kolegą. W latach czterdzieści dwa albo trzy ojciec dowiedział się, że dowódca tej jednostki, która była ewakuowana, został rozwalony w Katyniu. Z opowieści ojca wynikało, że tylko oni dwaj z tej ekipy przeżyli, ci, co uciekli.

  • Ojciec wrócił do Warszawy?

Ojciec pieszo z Baranowicz, chyba tylko dzięki temu [uniknął aresztowania] – z tym kolegą, pieszo doszli do Warszawy. Nie wchodzili do żadnych środków komunikacji, przyjechali do Warszawy.

  • Czy pan pamięta dzień powrotu ojca?

Niestety, nie pamiętam, dlatego że ten budynek, w którym żeśmy mieszkali, to był budynek murowany, no to rodzina i mamy, i ojca przyjechała na Świętokrzyską... I ten budynek został zbombardowany, my żeśmy zostali uratowani, wykopani z gruzów.

  • Kiedy był zbombardowany?

W trzydziestym dziewiątym roku. Z tego, co ja jeszcze pamiętam, to pamiętam, że przez takie okienko ktoś mnie, [jakiś] tam pan, wyciągał. Z mamą żeśmy poszli na Wolską 22, gdzie mieszkała babcia Komorowska, matka ojca. Wolska 22 to był drewniany budynek, [więc] jak się zaczęły bombardowania, no to tam nie było bezpiecznie. Mama poszła do swojej mamy, matki mojej mamy, a moja babka mieszkała na Ordona. I tam na Ordona przyszedł do nas ojciec. Ojciec nas zabrał, zorganizował w jakiś sposób mieszkanie na rogu Żelaznej i Krochmalnej. Tam żeśmy w czterdziestym pierwszym roku musieli się wynieść i gestapo powiedziało, że możemy sobie znaleźć, gdzie chcemy, mieszkanie, to oni nam załatwią. Wiadomo, dlaczego stamtąd się musieliśmy wynieść.

  • Getto.

Tam powstało getto. Wobec tego ojciec znalazł takie mieszkanie, miejsce na mieszkanie na Poznańskiej 14. Na Poznańskiej 14 w trzydziestym dziewiątym roku uderzyła bomba i nie wybuchła. Cały gruz z czterech pięter wyżej zatrzymał się na stropie parteru. Wobec tego ojciec z właścicielem tego budynku na Poznańskiej 14 zawarł umowę, na podstawie której ten właściciel powiedział: „Jeżeli pan, panie Komorowski odgruzuje i odbuduje mieszkanie, to ja z panem spisuję akt własności, że to będzie pana mieszkanie”. I tam mieszkaliśmy do samego Powstania. W tym czasie ojciec już wrócił do PZ Ursus i pracował w Ursusie.

  • Czyli te zakłady cały czas działały, tak?

Tak, tylko że już...

  • Pod niemieckim nadzorem.

Tak. Co oni tam robili dla Niemców, to trudno zgadnąć, to znaczy nie wiem. Ojciec pewnie wiedział. W czterdziestym drugim roku... Po to żeby okupację przeżyć, ojciec miał jakiś dostęp do oleju napędowego, wobec tego woził do domu ten olej napędowy, mama go sprzedawała, bo nafty nie było, ale ludzie potrzebowali. Już kiedy wchodził do bramy na Poznańskiej 14, gestapo złapało ojca. Na Poznańskiej 13, czyli po drugiej stronie ulicy, był komisariat policji granatowej. Ojciec tam został zatrzymany. I tutaj następna sprawa, ta pierwsza – sprawa patriotyzmu człowieka, który oddał swojego najlepszego pracownika, bo za jego poleceniem ojciec dostał się do PZ Ursus, do tego wydziału doświadczalnego.

  • Za czyim poleceniem?

Właściciela tego zakładu, gdzie ojciec przez trzy lata pracował.

  • Pan nie wie, jaki to był zakład?

To był dość duży zakład. Ojciec mówił, jak on się nazywał, ale [nie pamiętam]. Jeżeli przypomnę sobie, bo istnieje jeszcze taka możliwość, to państwu powiem. I tutaj następuje drugi akt patriotyzmu. Przychodzi granatowy policjant do dozorcy i mówi do dozorcy: „Panie Grabowski, Komorowski jest aresztowany, siedzi u nas. Pilnuje go gestapo. Niech pan idzie i niech pan sprzątnie mieszkanie”. I wrócił na komisariat. Grabowski przyszedł do mamy. Wszystko, co było możliwe, a niepotrzebne według rozeznania, wynieśli z domu. Faktycznie za ileś tam godzin, ale jeszcze tego samego dnia, przyszło gestapo z granatową policją i zrobili rewizję. Nic nie znaleźli.

  • Czy pan pamięta to wejście gestapo do domu? Jak pan to odczuł?

Odczułem to. Nie było to dla mnie groźne, dlatego że wcześniej był dozorca, pan Grabowski, że wcześniej sprzątaliśmy mieszkanie, wyciągaliśmy wszystko, co było możliwe. Tam nawet litr tej nafty, która była w domu, to wszystko żeśmy wynieśli. Oni to wynieśli na drugie podwórko, bo tam był taki duży śmietnik. Grabowski wyciągnął wszystkie śmiecie, tam wsadził [rzeczy wyniesione z domu] i zasypał z powrotem. Wobec tego ja już byłem przygotowany na to, że coś...

  • Ale jak to wyglądało? Czy pan pamięta: byli ze psem, bez psa, z tłumaczem?

Nie, nie, przyszedł jeden ze policjantów od kuchni i policjant z dwoma gestapowcami przyszli od frontu.

  • Jednocześnie.

Tak. Następnie...

  • Jak się zachowywali?

Nie było tam jakichś takich strachów, żeby przestraszyć nas, nie. Oni szukali czegoś, nie znaleźli, zobaczyli, że jest dzieciak i matka, wobec tego wyszli. Wiem, że których z tych policjantów granatowych poinformował mamę, że ojciec został zabrany na Willową. Tam była chyba jednostka dowództwa gestapo (nie wiem, czy na całą Warszawę, czy na Śródmieście) i tam ojciec siedział. Następne, co wiem, to że mama biegała po różnych znajomych, między innymi miała takiego na 6 Sierpnia... Nie wiem, czy wiecie, gdzie jest ulica 6 sierpnia.

  • Nowowiejska, tak.

Tak. Na 6 Sierpnia miał warsztat motocyklowy Zündappa taki Tadeusz Potajało.

  • Zündappa? Co to jest, marka motorów?

Motorów, Zündapp to były motory produkcji niemieckiej. On przez to, że tam był w jakichś układach, że tolerowali, że pozwalali mu na to, to pewnie był tam w jakichś układach z nimi, ale wiem o jednej rzeczy, że na przykład najmłodszego brata ojca, który zostało tak na krótko aresztowany i później puszczony, to u tego Potajało ten najmłodszy brat ojca pracował i był tam niewidoczny. Mama poszła do Tadeusza (już mogę tak mówić „do Tadeusza”, bo bardzo długo znaliśmy się po wojnie później) i Tadeusz powiedział: „Brońcia, złoto. Nic więcej, tylko złoto i złote dolary”. Mama zorganizowała, co mogła, resztę dał Tadeusz Potajało, pojechał na Willową i wieczorem ojciec przyszedł do domu. Ojciec był strasznie zbity, tak że nawet nie mogła mama rozebrać ojca, trzeba było marynarkę ciąć, żeby zdjąć, bo był cały opuchnięty.
I od tego czterdziestego drugiego roku ojciec ukrywał się. Ukrywał się ojciec, znowu na Wareckiej był taki zakład, warsztat samochodowy, który jednocześnie świadczył usługi transportowe, i to był Krauze. Czy on był Niemcem, czy folksdojczem, to nie wiem, ale ojciec jeździł samochodem ciężarowym po odbiór kontyngentów. Jeździł na kierunku, jak jest Dobre, jak jest... Jakie tam są miasta takie większe, zaraz sobie przypomnę... No i też tak się tam różnie zachowywał.

  • Co to znaczy, że różnie się zachowywał?

Ponieważ miał tą przykrywkę, bo pracował w tym niby niemieckim warsztacie i jego zawsze nie było w domu, bo był w drodze, wobec tego na swoim samochodzie zorganizował taką możliwość, że otwierał, nie całą burtę, kawałek burty... Jak już odebrali ten kontyngent od chłopów na tamtym terenie, to ojciec otwierał ten kawałek burty i ci chłopi, którzy oddali ten kontyngent, to od ojca z powrotem tam jakoś im wyrzucał, co mógł, bo przecież wszystkiego nie mógł, musiał coś dowieźć. Dzięki temu do nas raz na miesiąc przyjeżdżał i przywoził a to kurę, to gęś i tak żeśmy żyli.

  • To ojciec przyjeżdżał czy ktoś inny?

Ojciec, ojciec przejeżdżał tak na chwilę, żeby tylko zostawić i odejść, bo przez dłuższy okres czasu to mieszkanie było pilnowane, było wizytowane przez gestapo. Już granatowa policja nie przychodziła. Niemcy nie wierzyli już policjantom, wobec tego sami przychodzili, badali, czy ojciec jest, czy nie ma. No i tak żeśmy dotrzymali ten stan do Powstania.

  • Jestem ciekawa, jak pan żył w tych latach. Chodził pan do szkoły, bawił się... Jak wyglądało takie wojenne dzieciństwo?

Chyba ono wyglądało tak jak na każdych innych podwórkach.

  • To znaczy?

Na podwórkach.

  • W co się bawiliście na podwórkach z chłopakami?

O, to tak jak chłopcy. Z tym że ja pamiętam jeszcze jeden wypadek, który miał miejsce chyba gdzieś w czterdziestym, chyba to było już w czterdziestym czwartym roku, bo wiem, że to było lato. Wybiegłem na ulicę, poszedłem z bramy, poszedłem w lewo w kierunku Wilczej i na rogu przed samą Wilczą była studzienka telefoniczna i tam byli monterzy telefoniczni. I tak jeden z tych monterów zaczął mnie zagadywać: „Tutaj zajrzyj, tu obejrzyj, zobacz to, tamto”. No i tak ja tam z zaciekawieniem zaglądałem w tą studzienkę i jest taki moment, w którym on podniósł się i mówi: „Uciekaj do domu”. Ja się obejrzałem, a z tyłu stała buda i zabierali ludzi. Gdyby nie to zainteresowanie moje i tego montera, że on rozmawiał ze mną, to prawdopodobnie z tej ulicy byłbym zabrany, a mnie zostawili przy tym monterze.
  • Pan był małym dzieckiem. Czy pan się obawiał takich łapanek ulicznych, bo pan czuł się zagrożony?

Chyba nie miałem takiego zagrożenia.

  • Czy rodzice dawali panu jakieś wskazówki, jak się zachować na widok Niemców czy na ulicy? Czy pan pamięta coś takiego?

Pamiętam o jednej rzeczy. Pamiętam o ciągłej rozpaczy matki. Ja tego ojca widywałem od czterdziestego drugiego do czterdziestego czwartego roku bardzo rzadko. Nawet wtedy kiedy on przyjeżdżał, a przyjeżdżał przeważnie w nocy, albo już spałem, albo to był moment, gdzie on coś zostawiał i z powrotem uciekał z domu. Tak że ja nie miałem takich przestróg: „Bój się”, czy coś. Nie miałem takiego ostrzeżenia od strony rodziców, bo mama raz, że była chora, a poza tym ona sama się bała. Trzeba było się bardziej nią opiekować i mimo że byłem bardzo młody, to odczuwałem strach matki, odczuwałem to, że się boi, odczuwałem to, że ciągle czeka na ojca. Wobec tego raczej [jako] chłopiec pomagałem jej. Ja przez jakiś chyba okres roku [chodziłem do przedszkola]. Mama zapisała mnie do jakiegoś takiego ówczesnego przedszkola, ale było to bardzo krótko i nie zapisało się to w mojej pamięci żadnymi wspomnieniami.

  • Czy chodził pan do szkoły?

Do szkoły nie, do szkoły nie chodziłem. I tak doszliśmy do tego 1 sierpnia. Pierwszego sierpnia, nie wiem dlaczego, ale wiem, że mama wiedziała, że ojciec przyjdzie, że tego 1 sierpnia ojciec przyjdzie do domu. I pamiętam, myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, na wprost bramy wyjściowej i tak z mamą żeśmy czekali, kiedy ojciec wróci, i jeszcze mama krzyknęła: „Idzie, idzie, idzie!”. No i ojciec przyszedł. Teraz tak, zaczęło się Powstanie, na ulicy Hożej 55 była wytwórnia serów i ojciec tam...

  • Jaka to była pora dnia, jak ojciec przyszedł?

Wieczór.

  • Wieczór, czyli już Powstanie wybuchło.

Już Powstanie wybuchło, już strzelali, była gdzieś tak piąta, szósta po południu.

  • Czyli pan bardziej był skoncentrowany na wizycie ojca niż na tym wybuchu Powstania? Czy pan zauważył, że Powstanie wybuchło?

Nie. Myśmy czekali na ojca. To, co się dzieje na ulicy, to takie było... No, codziennie strzelali, nie wiadomo kto, nie wiadomo co. Myśmy nie mieli żadnej jakiejś informacji. Ojciec przyszedł i powiedział, że wybuchło Powstanie, będziemy walczyli. Ojciec na tej Hożej 55 zorganizował studnię, z której dostaliśmy wodę.

  • Zorganizował, to znaczy co? Kopał?

No nie kopał, tam była już studnia. Tylko jak zaczęło się Powstanie, to przed wyjściem, nie wiem, czy producenta, czy kogo, ale ta studnia została w jakichś sposób zniszczona, żeby nie było możliwości pobrania wody. Ojciec tę wodę uruchomił. Zaczęło się Powstanie, zaczęli być ranni. Na Poznańskiej 17, to jest na rogu Hożej i Poznańskiej, powstał szpital. On powstał prawdopodobnie dlatego, że na Poznańskiej, po drugiej stronie Hożej i Poznańskiej, była apteka „Pod aniołem”. No więc lekarstwa są, bo jest apteka, no to tutaj zorganizujemy szpital. Przez ten okres Powstania ojciec zajmował się właśnie takim zabezpieczaniem. Nie brał udziału w walkach bezpośrednich, może gdzieś tam brał udział, bo przecież ciągle był na barykadach, ale nie brał udziału takiego typowo wojskowego, czyli z bronią nie występował. Zabezpieczał szpital, zabezpieczał wodę, jedzenie, takie różne rzeczy.
I zaczęła się nasza obecność w czasie Powstania. Ojciec miał w domu tak z piętnaście kilo owsa, to po jakimś tam dwu czy trzech dniach z wyżymaczki, którą miała mama, to tam wymienił wałki i zrobił z tego młynek i z tego owsa mama robiła takie racuchy. I teraz trzeba sobie powiedzieć, jak wyglądała sprawa na Poznańskiej 14. Poczta Główna, Nowogrodzka róg Poznańskiej, była zajęta przez Niemców. W Alejach Niepodległości, przy dzisiejszym Ministerstwie Komunikacji albo jak to się teraz nazywa, tam był znowu silny oddział niemiecki. I na terenie, gdzie dzisiaj jest chyba szkoła, ta szkoła to technikum samochodowe, tam byli Niemcy (tam nawet po lewej stronie to jest coś innego). Tam byli Niemcy, wobec tego mieliśmy ostrzał z poczty, mieliśmy ostrzał wzdłuż Hożej i tam zaczęła się ta nasza gehenna.

  • Czy pan mieszkał w mieszkaniu, czy trzeba było schodzić do piwnicy?

Mieszkaliśmy w mieszkaniu. Ponieważ zaczęły się naloty codziennie i to dość regularnie, z taką dokładnością niemiecką, że to się odbywało gdzieś tam od godziny dziewiątej, no to mama zdążyła rano rozgrzać kuchnię, rzuciła tam parę tych placków z owsa i trzeba było uciekać do piwnicy. I w piwnicy żeśmy siedzieli. No można było tam siedzieć ileś czasu, ale jak to młody człowiek, to zaczął chodzić i węszyć różne rzeczy. Ja zorientowałem się, że tacy młodzi chłopcy są potrzebni, ale to już było pod koniec Powstania, no nieważne. Niemcy zaczęli zrzucać z samolotów bomby zapalające, wobec tego tych młodych ludzi, którzy tam jeszcze zostali w domu, to ustawiano na strychach. Jak spadały te bomby zapalające, to można było do tego podejść i zrzucić na podwórko, żeby to się nie zapaliło przypadkiem...

  • Z dachu? Młodzi ludzie, pan mówi, w pana wieku? Dziesięcio-dwunastoletni?

Tak, tak. Do tego doszła jeszcze taka sympatyczna sprawa w okresie Powstania, że w rodzinie Nowickich, to był krawiec, urodziło się dziecko i on jakimś tam cudownym sposobem zdobył kozę. Wobec tego znowu ta nasza grupa młodych ludzi biegała wzdłuż Hożej po prawej stronie, bo tam było najbezpieczniej, bo tam ostrzał nie sięgał, biegaliśmy aż do Kruczej...

  • Aż do Kruczej?

Tak, dlatego że na podwórkach były dzikie winogrona i myśmy zrywali liście i przynosiliśmy tej kozie, żeby ona tam [miała] mleko. I ten chłopak przeżył.

  • Ale przez Marszałkowską pan przechodził?

Tak, tak, tak, tak w tym wieku to tak... A poza tym przy tej atmosferze, to...

  • A jaka była atmosfera?

Proszę pani, zaczęły się nie tylko bombardowania, ale zaczęły spadać na nas granatniki. I to było najbardziej trudne, to było najtragiczniejsze, dlatego że ludzie uciekali do podwórek, na podwórko spadł granatnik i tam masę ludzi ginęło. W naszym domu, w naszym mieszkaniu, ponieważ to było mieszkanie, które miało sto czternaście metrów kwadratowych, to było gdzieś około siedemdziesięciu osób.

  • Co to były za osoby?

Ludzie. „Czy można?” – „No, prześpijcie się”. Tam razem z nami była taka rodzina Galewskich. Mieliśmy taki kawałek, mieliśmy balkon na podwórko. I jak wpadł granatnik, to ktoś tam krzyknął, że Galewski zginął, Galewskiego zabiło. Z nami była jego córka sześcioletnia i żona. Więc wszyscy wyszli na ten balkon, zobaczyć, kto tam zginął na podwórku. Ta sześcioletnia córka odepchnęła mamę od tego balkonu, stanęła, żeby zobaczyć: „Ciociu, ciociu, czy ojciec leży”. W tym czasie spadł drugi granatnik i tej dziewczynce oberwał całą żuchwę, gardło. Co by było, gdyby ona nie odepchnęła mamy... Dziecko tej wysokości, czyli tu brzuch, koniec. No to okazało się, że nie, że w efekcie tego wypadku, ta córka zginęła, a ojciec żył i matka też. Tak żeśmy z tymi wypadkami doszli do chyba... Bo tam po drodze jeszcze były różne wypadki, gdzie ktoś tam zginął.
Żeśmy na trzecim podwórku zerwali, no nie my [jako dzieci], zerwali asfalt. Po drugiej stronie od Marszałkowskiej to było trochę trawnika, to tam żeśmy chowali poległych Powstańców.

  • Czy pan chodził na te pogrzeby patrzeć, jak tam...

Na pogrzeby to nie chodziłam, ale żeby przejść po te liście, to ja musiałem po tych grobach chodzić. Bo początkowo żeśmy biegali Hożą, a później to między Poznańską a Marszałkowską wybili otwór, to było przejście i okazało się, że to nie było najlepsze wyjście. Ten bieg przez Hożą był bezpieczniejszy niż bieganie przez Marszałkowską do Skorupki. Nie wiem skąd, ale tam był bardzo silny ostrzał. Tam najwięcej ludzi zginęło. Nie przy Hożej, a tutaj, w tym miejscu pomiędzy Marszałkowską, jak się biegnie do Skorupki.

  • Tam na Skorupki była studnia, która też była bombardowana. Nie wiem, czy pan też tam...

No to tam żeśmy się jeszcze nie dotykali, my, ci, z którymi biegałem. Tak żeśmy dotrwali do sześćdziesiątego pierwszego dnia Powstania. Ojciec mnie wziął za rękę i mówi: „Chodź ze mną”. Nie wiedziałem, o co chodzi. Okazuje się, że ojciec mnie przyprowadził na Poznańską 12. Na Poznańskiej 12 była jakaś komenda Armii Krajowej i tam padł taki rozkaz do rozszyfrowania i dowódca żegnał się z Powstańcami.

  • Pan widział ten moment pożegnania?

Ojciec mnie trzymał za rękę. Prawdopodobnie, nie wiem tego, z tytułu chyba emocji, które przeżywałem, wojsko, że dowódca...

  • A to było takie formalne?

Tak. Chłopcy stali w dwuszeregu i po kolei podchodził, rozmawiali, każdy [podawał], jak się nazywa, i tam chyba po raz pierwszy padło [nazwisko] Komorowski, Komorowski.

  • Tam był „Bór” Komorowski?

Tak, był. Pożegnał się z wojskiem i myśmy... To chyba nie było sześćdziesiątego pierwszego, [bo] sześćdziesiątego pierwszego dnia to żeśmy chyba już wychodzili. Sześćdziesiątego pewnie to było. Tak odczuwam to, że tak to było. I teraz – wychodzimy.

  • Ale jeszcze zanim pan opowie o wychodzeniu, proszę powiedzieć, jakie nastroje panowały wśród tych ludzi, z którymi pan był. Czy te nastroje się zmieniały? Czy pan widział Powstańców? Kiedy pan zobaczył po raz pierwszy Powstańców?

Wie pani, nie mogę zarejestrować, że powiedzmy, drugiego czy trzeciego dnia Powstania widziałem Powstańców, z tytułu tego, że na tej Poznańskiej 12 było bardzo dużo Powstańców, więc widziałem ich codziennie. Codziennie ich widziałem, bo oni przechodzili, tam były takie przejścia pomiędzy Poznańską 12/14, 14/16 i tam się dochodziło do Hożej. Tak że to nie było tak, że nie widziałem Powstańców. Widziałem.

  • Czy rozmawiał pan kiedyś z nimi? Jakie budzili emocje?

Nie, nie, nie. Dla mnie oni budzili wielki szacunek, dla mnie to był ktoś nie bardzo taki, że mogę przyjść, pogadać, nie wchodziło to w grę. W każdym bądź razie oni często wbiegali, mówili, co mamy robić w piwnicach, przechodzili przez piwnicę.

  • Czy pan zapamiętał reakcje dorosłych ludzi na te polecenia czy w ogóle na Powstańców?

Pamiętam. I tutaj dwie rzeczy są dla mnie takie oczywiste. To jest sprawa kobiety i mężczyźni. Kobiety, które miały dzieci, no to była rozpacz, to była tragedia. „Brońcie nas, brońcie nas”.

  • A mężczyźni?

„Jak wam pomóc? Co można jeszcze zrobić” No ale tu wszyscy byli z gołymi rękami. Nic więcej nie mieliśmy przecież, tam trochę broni mieli ci akowcy, ale tak to... W każdym bądź razie widziałem na przykład ludzi w opaskach Armii Krajowej, było ich najwięcej. Później była taka grupa, która miała chyba opaski WP. I tyle. Jakichś innych opasek to ja sobie nie przypominam.
  • Czy w pana otoczeniu czytano jakieś gazetki? Czy rozchodziły się jakieś informacje o tym, co się dzieje dookoła, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy, jak wygląda sytuacja? Czy pan pamięta takie rozmowy?

Proszę pani, to, co ja pamiętam, to w mojej pamięci utkwiła jedna rzecz, strach i próba obrony życia. Żadnych dyskusji. Dzisiaj trzeba rozwiązać sprawę wody, zanieść rannego, pochować poległych. Tego typu sprawy tam były. Cały dzień był tym wypełniony. Nie było żadnych szans na jakieś odczyty, na jakieś tam czytanie, już nie mówiąc [o tym], jak czytać w piwnicy, kiedy tam nie ma światła. A już nie mówiąc o tym, że jak się wyjdzie na zewnątrz, to tak jak mówiłem, mama wchodziła na chwilę, wrzucała jakiś placek – jak się nie spalił, to było co jeść, jak się spalił, to trudno. Bo to był moment, kiedy nie było ostrzału czy bombardowania, czy jeszcze tam innych historii. Bardzo intensywnie ludzie żyli i każdy chodził i szukał wody, jedzenia.

  • Czy pan też chodził po wodę?

Po wodę nie chodziłem. To już była zorganizowana przez ojca jakaś grupa ludzi, którzy z tej studni z Hożej zaopatrywali w wodę szpital na Poznańskiej 17 i najbliższe otoczenie, które tam było. Każdy trochę starszy mężczyzna to chodził z jakimś pojemnikiem po wodę i przynosił ją, ale nas tam nie wysyłano.

  • Czy oprócz tych placków owsianych pamięta pan coś jeszcze, co pan jadł w czasie Powstania?

Tak. Ojciec przyniósł jakieś mięso, jakiś kawałek mięsa, to pamiętam, że: „Aha, mięso było”. Później był jakiś komentarz, że to był piesek jakiś czy coś takiego. Raz był taki przypadek. Na początku Powstania to mama coś tam miała, to powiedzmy sobie, że to na dziesięć czy czternaście dni wystarczyło, ale później to już się skończyło jedzenie u każdego. To nie było, że mamy jeszcze zapasy. Mieliśmy tylko ten owies.

  • Jak sąsiedzi wobec siebie się zachowywali? Co było ważniejsze, solidarność czy własne przeżycie?

Nie, to było tak. Tam nie było takiej możliwości, żeby ktoś myślał [tylko] o sobie. Myśleli o wszystkich tych, którzy są wokół nas, niedaleko, ale wokół nas. Że tam jest jakaś chora kobieta, że tutaj dziecko, że tutaj nie ma co jeść. Te najbliższe otoczenie było bardzo solidarne w stosunku do siebie. Nie było jakichś takich [sytuacji, żeby chcieć] zabrać mu albo nie dać mu, nie. No i tak żeśmy, można powiedzieć, doszli do tego sześćdziesiątego pierwszego dnia Powstania. Wychodzimy...

  • Jeszcze wrócę do tego pożegnania z żołnierzami. Czy pana ojciec wiedział, że to się odbędzie? Czy chciał to panu pokazać?

Wiedział. Wiedział, bo on tam brał udział, stał w dwuszeregu. Stał tam wśród tych żołnierzy, też miał opaskę, no i tak. Wiedział o tym, bo przyszedł i powiedział, że będzie pożegnanie z dowódcą. I tu znowu jest taka sytuacja, bo to było przed rozszyfrowaniem, wobec tego ani ja, ani ojciec, nikt nie wiedział, kto jest dowódcą i jaki to jest dowódca. Wiemy, że na Poznańskiej 12 będzie pożegnanie i padło takie hasło do rozszyfrowania i się pożegnali. No i po tym pożegnaniu myśmy przez ten murek wrócili do domu. Ojciec do mamy mówi: „Wychodzimy. Już jest podpisana kapitulacja, to wychodzimy”. Wychodziliśmy Poznańską do Lwowskiej, przy Politechnice, to było tak już po południu. Szliśmy aleją Niepodległości do Filtrowej. Pamiętam tam taki wypadek. Tam gdzie dzisiaj są domki fińskie, to były ogródki działkowe i na krzakach były pomidory, no to ludzie przestrzegali, że jeżeli ktoś wybiegnie z tego szeregu, którym nas prowadzą Filtrową, to może być zastrzelony, bo Niemcy strzelają do tych, którzy biegają tam w ogródki. No ale ktoś, nie wiem, czy to był kobieta, czy mężczyzna, wybiegł z tego naszego szeregu i oczywiście został tam w tych pomidorach zastrzelony.

  • Czy jak państwo wychodziliście, to byli jacyś Niemcy, czy to wychodzenie z kamienicy było jakby bez udziału Niemców?

Z kamienicy Poznańską i Lwowską do samej Politechniki Niemcy nie weszli. To był nasz teren, nie był zdobyty przez Niemców i myśmy szli cały czas sami. Zaraz na 6 Sierpnia za Politechniką już stali Niemcy i taki… Oni nie szli, tylko stali w tym w miejscu i pilnowali, że tam jest ta droga wytyczona, mamy tędy iść.

  • Co pan i pana rodzina zabraliście, wychodząc z domu?

Dziesięć kilo cukru. I to było wszystko, co żeśmy [zabrali]. Tak żeśmy doszli to już był wieczór i ojciec mówi: „Brońcia, uważaj” – do mamy. To był jakiś sygnał. I był taki moment, kiedy ojciec mamę pociągnął za rękę i gdzieś tam jakimiś krzakami tak szliśmy, nie wiem, ile czasu. Ale efekt był taki, żeśmy weszli z powrotem na Niemców pilnujących i pognali nas dalej. Z jakichś przyczyn prawdopodobnie, nie wiem, mnie nie są znane, trafiliśmy do PZInż Ursus, do tego zakładu, gdzie ojciec pracował.

  • Ale już razem z jakąś grupą ludzi?

Tam już na tych halach było bardzo dużo ludzi. My żeśmy tam doszli do nich.

  • Jakie nastroje panowały? Nie wiedzieliście, gdzie idziecie, nie wiedzieliście, co Niemcy z wami zrobią. Jakie odczucia wam towarzyszyły?

No, dokładnie to pani określiła. No nie wiadomo, nie wiadomo, co będzie, nie wiadomo, gdzie idziemy, nie wiadomo, co nam zrobią? I teraz jest znowu bardzo przykry moment, okres pobytu w tych zakładach, w tych halach fabrycznych. Dlatego że tam nie ma co jeść, nie ma żadnych wygód, wobec tego gdzie kto mógł, to tam się załatwiał. Zaczyna się smród, zaczyna się wszawica, jest źle. Przyjeżdża tam jakaś ekipa porządkowa i w tej ekipie porządkowej zaczyna się taki, dla nas przynajmniej, dziwny ruch. Bo tam co chwila ojca wołają. Tam jakoś są zainteresowani.

  • Niemcy?

Nie. Ci z ekipy porządkowej, którzy przyjechali tam jakimś samochodem. Oni byli inaczej ubrani.

  • Jakiej byli narodowości?

Powolutku. No więc po kilku takich spotkaniach ojciec mówi: „Są koledzy. Przywieźli dla mnie ten ubiór, w którym oni chodzą. Ale ja zostaję z wami”. Nie zgodził się, żeby uciec z nimi, i został z nami.
Tam byliśmy chyba około dwóch tygodni, tak mniej więcej, nie wiem dokładnie, ale chyba około dwóch tygodni. Przyjechał pociąg, załadowali nas w pociąg. Jedziemy, znowu nie wiemy, gdzie. Gdzieś tam po drodze ojciec mówi, że jesteśmy na Śląsku. Tam takie w tych bydlęcych wagonach okienko było, tam ojciec rozmawiał z kolejarzem i ten kolejarz mówi: „Niech pan mi odda syna”. Ojciec mówi: „Nie. Zostaniemy razem”. Ponad tydzień żeśmy jechali tym pociągiem. Od czasu do czasu, szczególnie na Śląsku jak byliśmy, to nam wrzucali jakieś jedzenie czy coś do picia. No i tak żeśmy jakoś tam dobrnęli. Ten pociąg przyjechał do Drezna. I to był pomylony kurs, bo myśmy przyjechali po bombardowaniu Drezna, wobec tego naszego pociągu już na dworzec drezdeński nie wpuścili. Wróciliśmy z Drezna. Niemieckim Ordnungiem trafiliśmy do Leipzig, czyli dzisiejszego Lipska. W Lipsku nas wypakowano na dworcu, zaprowadzono do szkoły i w tej szkole następowało takie kupowanie tych ludzi, którzy przyjechali z Powstania. Z uwagi na chorobę mamy, na moje dziewięć lat, trzy osoby do żywienia i jedna do roboty, nikt nas nie kupił. Zbliżył się termin, kiedy można było użytkować tą szkołę, wobec tego nas zaprowadzono do więzienia w Lipsku.

  • Jak ci Niemcy się odnosili do was, do takich niechcianych przez nikogo?

Ani ojciec, ani ja nie odczuwaliśmy jakiegoś takiego odrzucenia. Nie było takich sytuacji, że my tu panoszymy się, bo jesteśmy zwycięzcami. Nie było takiej atmosfery. No i teraz bardzo ciekawa historia jest z tym więzieniem. Myśmy przyjechali do takiej wieloosobowej celi. Tam było ponad pięćdziesięciu więźniów. To nie byli więźniowie polityczni, [tylko] kryminalni, Niemcy. Jak nas tam wprowadzono do tej celi, to po niedługim czasie, może dwie godziny, trzy godziny, zostało zwołane zebranie celi. Więźniowie się sami jakoś tam zorganizowali. No i jeden z tych więźniów, widocznie jakiś starszy, powiedział, że my będziemy w troje brali ostatnie trzy porcje jedzenia. No jak ja to usłyszałem, to tak... Jak oni tutaj o nas myślą? No że to jest źle. To się dopiero później okazało, jakim wielkim gestem oni się okazali. W Niemczech nie ma takiej sytuacji, że jak jest trzydziestu trzech, to trzydzieści porcji dostaną. Dostawali trzydzieści trzy porcje. Tylko że jak była zupa, to ci pierwsi to dostawali tą wodę. To, co dla nas zostało, to tam zawsze był jeden kartofel, tam jeszcze coś gęstego było, nie mówiąc o tym, że najlepsza to była kawa, której ostatnie trzy kubki to były już same fusy. Ale to było jedzenie. Oni w stosunku do nas wykazali się wielkim gestem. Rodzina, dziecko. Więźniowie kryminalni niemieccy zorganizowali taką sytuację, żebyśmy my w więzieniu nie zginęli z głodu. Oni sami dostawali głodowe porcje.

  • A ten cukier, z którym wychodziliście?

Ten cukier to już w Ursusie został zjedzony. Ten [mówił]: „Daj trochę”, ten: „Daj trochę”, to już śladu nie zostało. Przecież tam to nie było takiej sytuacji, że można było dziesięć kilo cukru ukryć. Tego się nie ukryło. To wszyscy wiedzieli, że tam mają trochę cukru, to można tam przy nich jakoś się pożywić.
Po jakimś tam czasie dostaliśmy takie kartki, z którymi mogliśmy wyjść na dwie godziny z więzienia i w jakiejś restauracji zjeść obiad, taki jak tam oni podadzą nam, bez prawa wyboru, tylko dadzą nam jakiś obiad. Po jakimś okresie czasu przyjechał taki facet, Fritz. On miał zakład, warsztat samochodowy, i z uwagi na profesję ojca wziął nas. Ten warsztat był w Großdeuben. Ale on nie miał gdzie nas przenocować. Wobec tego w Stöhnie, to była taka wioska, ona była chyba trzy kilometry od Großdeuben, może cztery, był Holender, sadownik, który tam ożenił się z Niemką i tam miał swój sad. W tym sadzie miał taki domek dla ogrodnika. No i tam dostaliśmy od niego to, żeby można było mieszkać. Ale najpierw to mieszkaliśmy w takim baraku ogólnym, w cegielni. W cegielni były dwa baraki. Jeden był dla niewolników sowieckich. To tam to był pusty plac, nawet trawa nie rosła, nic nie rosło. I drugi to był tam dla… Tam, jak sobie przypominam, to był Czech, było Polaków trochę z Łodzi, Ślązaków trochę było i tam myśmy mieszkali. Krótki okres czasu, ale mieszkaliśmy tam w tym baraku.

  • Jakieś inne dzieci też były czy tylko pan?

Tam ja dzieci sobie nie przypominam, chyba byłem jeden. Jak żeśmy poszli do tego Holendra mieszkać, to on zaproponował mamie: „Jak będziecie chcieli trochę posprzątać w cieplarni, to będzie pani mogła wziąć kwiaty. Jakie będzie pani chciała, to pani sobie weźmie kwiaty”. A, i dał nam taki wózeczek na czterech kółkach, mówi: „To wam się przyda”. No to jak to Polak. Kartki dostaliśmy, ojciec dostał tam jakieś kartki, to takie trochę dziwne, ale były. Coś do jedzenia było. Mama jak jeździła do tego sklepu spożywczego, bo dostała tam takie dwie kości u rzeźnika… Piwo tam było bez kartek, to czarne piwo mama kupowała, ale przy okazji, jak robiła zakupy na te karki, to zostawiała Niemkom kwiaty. To na drugi dzień i u rzeźnika, i w tym sklepie spożywczym: „Niech pani przyjdzie na sam koniec, jak będę zamykała sklep”. I w jednym, i w drugim sklepie poza kartkami to dostała mama jakąś kaszę, zamiast dwóch kości to cztery. Tak że można było tam jakoś przeżyć.

  • Nie było problemu, że wy jesteście Polakami, a nie Niemcami?

Nie. No tak można powiedzieć, bo jednak zarówno i rzeźnik, i ten spożywczy nie chciał, żeby Niemcy widzieli, że nam pomaga. Tam jakiś strach przed tym był. I tak żeśmy doczekali się chyba gdzieś do końca kwietnia. Na koniec kwietnia weszło na te tereny wojsko amerykańskie.

  • Ojciec dostawał pieniądze za tę pracę czy tylko za jedzenie pracował?

Nie, dostawał. Dostawał również pieniądze, dostawał. Z tym że to była taka sytuacja, [że] ten pieniądz to nie wiadomo do czego służył, bo nie było takiego artykułu… Piwo. Piwo to było bez kartek, można było tam piwo kupić, ale wszystko [poza tym] było na kartki, czyli ubrania, buty, cokolwiek, to wszystko musiało mieć odpowiednik swojej kartki, tak że tam się nie mogło coś nie zgadzać. Wszystko się musi zgadzać. Ordnung ist ordnung. Nie było cudów, żeby się tam coś nie zgadzało. Stąd łatwiej było policzyć, ile ofiar było po stronie niemieckiej. Do dnia dzisiejszego nie można się dowiedzieć, ile było ofiar po stronie Związku Radzieckiego. „Kto to by tam liczył – barachło”.

  • Czy zanim weszli Amerykanie, to były jakieś działania wojenne, jakieś strzały, coś takiego?

Proszę pani, strzałów nie było, ale głupich wszędzie można zastać. Przyjechały dwa czołgi amerykańskie. Weszły do tej wioski Stöhna i pytają burmistrza, gdzie jest wojsko, co jest, gdzie jak tam jest. „Nie ma wojska”. Jak nie ma, to się odwrócili i z powrotem wracają. Ale szef Hitlerjugend razem z „pięścią pancerną” położył się w rowie i w ostatni czołg strzelił. Oni się zatrzymali, poprzyglądali się, nikt z nich nie reagował. Poprzyglądali się, co się stało i pojechali dalej. Wycofali się na dwadzieścia kilometrów. Następnego dnia o piątej rano przyleciały samoloty, zbombardowały tę wioskę. Po tym nalocie ludzie, którzy jeszcze przeżyli, tego chłopaka z Hitlerjugend ganiali, bo chcieli go zlinczować na miejscu. Nie było litości dla niego.

  • Pan to widział, słyszał, znał z opowiadania?

Nie, ja to widziałem z tytułu tego, że ja już wtedy miałem dość dobrych kolegów wśród niemieckich dzieci. Razem z nimi tam się jakoś bawiłem. To, że on to zrobił, to tego nie widziałem, [ale] to, co się stało później, jak oni go ganiali. Ta cała wieś ganiała go i on gdzieś uciekł do lasu. Nie wiem, czy go dopadli, czy nie dopadli, to już jest inna sprawa, bo tam nie leciałem za nimi, ale ganiała go cała wiocha. Tak że nie było litości dla niego. Przyjechali następnego dnia Amerykanie, burmistrz wyszedł z białą flagą. „Nie ma żadnego wojska. Nie ma tego głupola. Nikt nie będzie was atakował”. – „No to dobrze”.

  • A państwo jak się objawili, że jesteście przymusowymi mieszkańcami?

Oni się w jakiś sposób zorientowali, szczególnie chyba po tym baraku rosyjskim. Następny barak był znowu kogo innego. Ale my żeśmy się tam jakoś szybko dogadali, bo wśród Amerykanów był jeden Polak, jak to wszędzie się Polak znajdzie. No to żeśmy się dogadali, że to z Powstania, to i dobra. I pamiętam jak dzisiaj, że: „Jak będzie wracał, to tam ten John wam zrzuci skrzynkę czekolady”. Ach, Boże kochany. No i on ciach, złapał skrzynkę, zrzucił. Okazuje się, że nie czekolady, tylko jajka, wobec tego jajecznica... Tak to było.
No ale za tym kryje się taka sytuacja. Ponieważ już [Niemiec] wiedzieli, że to jest tak, że ci Amerykanie z Polakami rozmawiają, to wobec tego burmistrz, ten Bürgermeister, przyszedł do ojca i mówi: „Panie Komorowski, jeżeli pan się zgodzi opiekować naszą wioską, to dostanie pan za to świniaka. No bo tam inaczej się nie można było odpłacić. No to się ojciec zgodził. Nikt nikogo tam już nie krzywdził. Ci, którzy byli w tym baraku, powiedzmy sobie, słowiańskim czy polskim, to już tam spokojnie, bo każdy dostał z tego świniaka jakąś swoją porcję. Wiedzieli, że będzie można przeżyć i już się to tam jakoś uspokoiło.
No i tutaj znowu następuje powrót. Przychodzimy z mamą i z ojcem, zresztą nie tylko jedni, bo to więcej nas – wracamy do domu. Nad tą rzeką, chyba nad Łabą było, po naszej stronie, czyli po tej stronie, gdzie Amerykanie są, jest wojskowy amerykański i mówi: „Słuchajcie, jedźcie na tamtą stronę, z tym że to nie jest dla was korzystne. Jak będziecie chcieli, to tym ruskim powiedzcie, że to jest tylko część bagażu, którą macie, i wracajcie do nas. My was zabierzemy i wyślemy was... No gdzieś was wyślemy, może do Kanady, a może gdzie indziej, może gdzieś do innego kraju”. No ale ojciec mówi: „Nie, nie chcę”. No i tak żeśmy wracali. I wracaliśmy dwa tygodnie na wagonach ciężarowych [towarowych] pełnych broni. Te lory były otwarte i tam na wierzchu siedzieli ludzie, wracali do domu. Naturalnie, że wieczorami to się tam odbywały dantejskie sceny, bo żołnierze ruscy biegali, rabowali, gwałcili kobiety. Co można było, to się tam działo.
  • Ale te, które tymi transportami wracały do Polski?

Tak, tak. Tam gdzie żeśmy byli wszyscy na tych lorach, na tych wagonach otwartych. No to przychodziło ich tam kilku, zabierało dziewczynę i koniec, nie było dyskusji. I tak żeśmy w czterdziestym piątym roku wrócili.
Pamiętam, że to było lato. Pamiętam Poznańską, tak się zdziwiłem, że jak to jest, że taka jest wysoka. Nie zdawałem sobie sprawy, że gruz, który leżał na ulicy, sięgał stropów parteru. Tam ludzie wychodzili taką dróżką i tą dróżką żeśmy chodzili. Przyjechaliśmy na tą Poznańską 14 i niestety nie wpuścili nas do mieszkania, bo nie ma miejsca. Ale ojciec, idąc, od drugiej bramy trzeba było wyjść, przejść przez podwórko, zauważył, mówi: „Brońcia, w kuchni jest Benek”. Bernard to był najmłodszy brat ojca. No to od kuchni poszli. Okazuje się, że jest babcia Komorowska, jest najmłodszy i jeszcze jeden brat Władysław.

  • W tym państwa mieszkaniu, tak?

W kuchni, w kuchni, w kuchni. A pozostałe mieszkania są zajęte przez sześćdziesiąt parę osób. No ale już jak ojciec wszedł do tego mieszkania, to już jest dobrze.
No to powoli, powoli, zaczął proponować zmianę mieszkania. No i tak doszedł notabene do tego małżeństwa Galewskich, powiedział im, że na ostatniej kondygnacji istnieje możliwość wybudowania mieszkania. „Jeżeli chcesz, ja ci pomogę. Wybuduj się tam na tym czwartym piętrze i będziesz miał mieszkanie. Po co tu będziesz siedział razem ze mną”. No więc wszyscy jakoś tam powoli wyszli z tego mieszkania i myśmy zostali w dwóch pokojach i kuchni. W największym pokoju i gabinecie to jeszcze tam ludzie mieszkali, ale ojciec mówi: „Niech mieszkają. Mam gdzie mieszkać, tu będzie nam dobrze. I tam mieszkała babcia, moja mama, ojciec, dwóch braci ojca i ja. To już były warunki luksusowe.
Ojciec w tym czasie poszedł do SPB, Spółdzielnia Pracy Budowlanej. Powycinał z tramwajów tam nadbudowę, wszystko to, co było powyżej siedzeń, powyrzucali siedzenia i tymi tramwajami odgruzowywali Warszawę. Wywozili gruzy z Warszawy. Później trafił do Spółdzielni Przewozowej, jeździł samochodem.

  • Pan mówił, że miał pan problemy z powodu nazwiska.

Jeszcze jest trochę czasu, bo to jest gdzieś czterdziesty szósty, czterdziesty ósmy rok. Czterdziesty szósty. W czterdziestym chyba ósmym roku ojciec został przyjęty do… Nie pamiętam wtedy, czy to jeszcze było Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, czy już policja. W każdym bądź razie pracował jako majster w garażach samochodowych na rogu Karolkowej i Grzybowskiej. Tak myślę, Grzybowska, czy Chłodna... Nie, Chłodna za daleko. To jest przy Siedmiogrodzkiej. I tam pracował przez dłuższy okres czasu. W tym czasie mama była w ciąży. I [dzięki temu] że ojciec tam u nich pracował, to mama z tą ciążą swoją i tymi kłopotami dostała się do szpitala Świętej Zofii na Żelaznej. Tam się zaopiekowali lekarze, urodziła się córka w czterdziestym ósmym roku, 8 kwietniu. Po chyba trzech czy czterech latach ojciec się przeniósł do Warsu, to była taka spółdzielnia przewozowa, później przeszedł do MPT i tam pracował już do emerytury.

  • Nas interesują właśnie konsekwencje Powstania.

Teraz te konsekwencje Powstania. Wobec tego pierwszy kłopot z mieszkaniem. Drugi, zaczynam szkołę, bo wreszcie już mieszkałem z rodzicami na Poznańskiej i zacząłem chodzić do szkoły na Marszałkowską, róg Nowogrodzkiej... Nie, to nie Nowogrodzka, to była Żurawia. Tam chodziłem do szkoły. Stamtąd przenieśli nas do nas do szkoły w aleję... Ludowa, nie Ludowa... tam gdzie w tej chwili Trasa Łazienkowska, zaraz za kościołem placu Zbawiciela. Tam skończyłem szkołę podstawową. Dostałem się do Batorego. Sympatyczna szkoła [...], mniej sympatyczni uczniowie.

  • Kto to był?

To jeszcze troszeczkę podkładu. W czterdziestym ósmym roku, jak zacząłem chodzić do Batorego, to był taki okres wysypu ludzi z lasu. Wobec tego razem ze mną chodzili ci ludzie, którzy wyszli z partyzantki. I oni nie stwarzali kłopotów, tylko to było gdzieś w czterdziestym dziewiątym roku albo w pięćdziesiątym, dwóch takich artystów: Krzysztof Teodor Toeplitz i drugi… Teraz w Stanach Zjednoczonych jest, też udaje dziennikarza. Oni zorganizowali Związek Młodzieży Polskiej. No i ten związek zaczął działać. Wobec tego wykończyli dyrektora [Romana] Beranka, dyrektora Batorego, wyrzucili profesora Pawłowskiego od języka polskiego, człowieka cudownego. Na jego wykładach z języka polskiego, mimo takiej różnicy i wieku, i zainteresowań ludzi z lasu i ludzi, którzy weszli do szkoły normalnie, była idealna cisza. On potrafił dla przykładu przytoczonych swoich wykładów cytować „Pana Tadeusza”. Wiersze sypał jak z rękawa. Były cudowne wykłady języka polskiego, wspaniałe.

  • Ale z jakiego powodu został wyrzucony?

Tego to ja nie wiem. Tylko wiem, jak powoli to się działo, jakie efekty z tego były. To samo zrobiono z profesorem od matematyki, z fizyki. I w pięćdziesiątym pierwszym czy w pięćdziesiątym roku Batory przestał być szkołą męską i stał się szkołą koedukacją. A jeszcze profesor Balcerzak od wychowania fizycznego. Człowiek, który wychował naszego pierwszego rekordzistę świata w pływaniu na sto metrów (niejaki Jabłoński, który uciekł z Polski i pływał później we Francji); człowiek, który doprowadził do wielokrotnego mistrzostwa świata w koszykówce szkołę Batorego...

  • Czy pan sobie wtedy zdawał sprawę z tego, że to jest walka polityczna, że usuwa się ludzi, przeciwników politycznych?

Nie bardzo, nie bardzo. Nie bardzo widziałem w tym politykę. Za to widziałem jedną rzecz: wstręt do tych dwóch ludzi, do Toeplitza i do… jak on się nazywał... Zaraz sobie przypomnę, jak ten drugi się nazywał. Nie mam nic przeciwko Żydom, ale obydwaj [to byli] Żydzi, którzy bruździli w sposób makabryczny. Makabryczny.

  • Skończył pan liceum i potem?

Skończyłem w pięćdziesiątym… Nie skończyłem Batorego. Nie skończyłem Batorego, bo ta atmosfera była nie do wytrzymania. Wobec tego przeniosłam się do technikum mechanicznego. Technikum mechaniczne skończyłem w pięćdziesiątym trzecim roku i w tym samym roku dostałem się na politechnikę. Na politechnice studiowałem na Wydziale Sprzętu Mechanicznego. No i to był taki wydział... Jak się pytałem w dziekanacie przed przystąpieniem do studiów, jaki to będzie kierunek studiów, [słyszałem]: „A wie pan, to takie dokładne aparaty fotograficzne, to takie różne rzeczy”. No ale później okazało się, że za wykładowców mieliśmy [między innymi] pana profesora Mustera. Pan profesor Muster ze swoim działem przeciwlotniczym, które zostało uznane w czasie II wojny światowej za jedno z najlepszych. Pana profesora Wilniewczyca, który jest współautorem Visa. Pana profesora Piątkowskiego, który był jedynym pierwszym zastępcą Światowej Organizacji Astronautycznej. I on został w jakiś sposób wyznaczony przez Stany Zjednoczone, że pierwszym zastępcą nie będzie uczony ze Związku Radzieckiego, a pan profesor Piątkowski. Z czym się to wiązało? On wynalazł silnik na paliwo płynne, na paliwo stałe…

  • Ale może wróćmy do pana historii.

Będzie, wszystko będzie. Wynalazł silnik, na którym do dnia dzisiejszego latają rakiety radzieckie na stałe paliwo. Amerykanie są na paliwie płynnym.
I ja tam studiowałem do pięćdziesiątego piątego roku. Studiowałem z takim studentem, który nazywał się nomen omen Dietrich, syn pana ministra finansów. I on zorganizował zebranie zetempowskie, na którym mieli podnieść decyzję o relegowaniu mnie z uczelni z tytułu tego, że ja od wujka „Bora” Komorowskiego dostaję paczki.

  • A dostawał pan?

On sam biedny, nie miał, za co żyć, a co dopiero mówić, żebym dostawał paczki. Nie, nie dostawałem, nie mieliśmy pojęcia, gdzie kto jest. Nie wchodziliśmy sobie wzajemnie w jakieś rodzinne koligacje.

  • Czy pan jest spokrewniony z „Borem” Komorowskim?

Nie mam takich dowodów.

  • Czyli to tylko nazwisko było powodem.

Tylko. I tu w tym miejscu znalazłem ratownika własnego interesu. Nie wiem, kto przyszedł do mnie. Nie wiem. Ja sobie do dnia dzisiejszego próbuję odtworzyć sytuację, kto to był. I on mi powiedział jedną rzecz: „Nie możesz występować o urlop dziekański. Musisz wystąpić o urlop rektorski”. No to szybciutko do profesora Bukowskiego. Profesor Bukowski przeczytał. Ja nie pisałem, co Dietrich, kto jak. Nie. Tylko że jest sytuacja taka. I pan profesor Bukowski, rektor: „Ma pan urlop”. Wie pani, jaka jest różnica między urlopem rektorskim a dziekańskim? Urlop dziekański dotykają wszystkie prawa, które może ktoś narzucić. Z urlopu dziekańskiego mogą studenta wywalić. Jeżeli to jest urlop rektorski, to tylko rektor. Nikt nie ma prawa. No i tak dożyłem do pięćdziesiątego szóstego roku. Jak się to wszystko przewróciło, pan Dietrich przestał być ministrem finansów, drugi Dietrich gdzieś zginął, nie wiem gdzie, i w pięćdziesiątym szóstym roku podjęto decyzję, pod koniec pięćdziesiątego szóstego roku, że ten wydział zostanie przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej. No to dla mnie jakoś... Nie to, że nie lubię wojska, ale rygoru nie lubię. Nie lubię, jak ktoś mi powie, że dzisiaj będziesz mieszkał tu, a jutro będziesz mieszkał gdzie indziej. Wobec tego napisałem podanie do dziekana wydziału sanitarno-... pn się nazywał wydział sanitarno-... nieważne. Poprosił mnie pan dziekan na rozmową osobistą. Pyta: „Proszę pana, był pan na takim wydziale. Wie pan, o co chodzi. A chce pan tutaj na Wydział Inżynierii Sanitarnej. Dlaczego?”. Ja [wymyśliłem] pierwszy lepszy argument, mówię: „Panie profesorze, i tam rurki, i tu rurki, ale wolę te rurki”. – „Jest pan przyjęty”. O.

  • Proszę pana, czy w pana domu po wojnie mówiło się o Powstaniu Warszawskim? Jeśli tak, to w jakim kontekście?

Proszę panią, kontekst był ciągle jeden. Dlaczego zacząłem opowiadać o dwudziestym piątym roku, o trzydziestym dziewiątym? Ojciec był doskonale zorientowany, że... Zresztą to nie tylko jeden ojciec, to nie były przeżycia tylko mojego ojca, ale większość ludzi, którzy urodzili się i mieszkali w Warszawie, wiedzieli o jednej rzeczy, bo sprawa Katynia już od czterdziestego chyba trzeciego czy czwartego roku była bardzo popularna wśród nas, wśród warszawiaków. Ludzie wiedzieli o jednej rzeczy, że jeżeli Stalin ze swoimi watahami wjedzie do Warszawy, to nas rozjedzie tutaj, że wymorduje nas tak samo jak ludzi w Katyniu. To była powszechna świadomość, o tym wiedzieliśmy. To, że trzeba się bronić przed okupantem, wiedzieliśmy i stanęliśmy przed takim dylematem: albo tych ludzi, którzy są w Warszawie [stracimy]... A jest to inteligencja, jest to sprawa naukowców, jest to sprawa uczelni, jest to sprawa lekarzy, szpitali – oni wszyscy muszą zginąć, jeżeli nie będzie Powstania. Wszyscy będą musieli zginąć. Wymordują ich, tak jak mordują wszystkich pozostałych. Efekt Powstania, że zginęło dwieście tysięcy ludzi – tak, ale Stalin nie zrobił Budapesztu w Warszawie, nie zrobił Pragi czeskiej w Warszawie. Miał strach i to strach olbrzymi. Wiedział, że jeżeliby kiedykolwiek z Warszawą zaczął, z nią nigdy nie skończy. Wiedział o tym, i Putin też wie do dnia dzisiejszego. „Możesz podskakiwać, gaz zamykać, możesz różne rzeczy robić, ale nie wchodź to z butami”. Takie chamskie zachowania, jak Putin w stosunku do papieża zrobił ostatnio... Komu się zdarzyło, żeby czekać pięćdziesiąt minut na cara Rosji?

  • Czyli Powstanie było koniecznością?

Było, było koniecznością. Jeżeli byśmy nie wywołali tego Powstania, nasi rodzice nie wywołaliby go i tak by zginęli.

  • U pana w domu nie było takich zdań, że Warszawa zniszczona, że zginęli ludzie?

Oczywiście, przecież moja rodzina od XIX wieku (pierwszy grób, który mamy, to jest z 1857 roku) leży na Woli. Tam leżą moi dziadkowie, pradziadkowie, rodzice, po jednej i po drugiej stronie. Jedna rodzina Komorowskich, druga Ostrowscy. Tak że nie było nam obce, że zginęło bardzo dużo ludzi. Zginęło, bo [zginęli] wśród znajomych. Tak się złożyło, że jeden z braci ojca zginął, ale zginął w Mauthausen, a w czasie walki to myśmy jakoś tak ocaleli, nie byliśmy dotknięci. Wiadomo było, to, co mówiłem, że ojciec jak wrócił, to wziął się do odbudowy Warszawy, wciągnął w tą całą rodzinę, i Ostrowskich, i Komorowskich. Wszyscy żeśmy pazurami grzebali w gruzach i odbudowywali Warszawę. Tutaj nie ma cudów, nie było takiej sytuacji... Niech mnie nikt nie mówi na temat tego, że jeden do drugiego, że jakieś organizacje w okresie Powstania zwalczały się, że ktoś kogoś napuszczał. Nie. Tak jak ciotka Bronisława Komorowskiego uratowała ojca Kaczyńskiego, to było na co dzień. To było na co dzień. To dzisiaj jest odwrotnie. Kto się po chamsku zachowuje? Niech każdy wyciągnie sobie wnioski.
 


Warszawa, 28 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Norbert Komorowski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter