Piotr Badmajew „Wicher”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Piotr Badmajew.

  • Proszę powiedzieć o swojej rodzinie.


Ojciec był lekarzem, matka nie miała określonego zawodu, ale swojego czasu pracowała jako sekretarka przy tłumaczeniach. Znała szereg języków.

  • Miał pan rodzeństwo?


Tak, miałem starszego brata, to był przyrodni brat, został aresztowany przez gestapo w 1942 roku za przechowywanie oficera angielskiego, który uciekł z oflagu. Brat zmarł w Kanadzie w latach sześćdziesiątych. Następnie młodsze rodzeństwo to były bliźnięta brat Jerzy i siostra Maria. Brat Jerzy, gdy pierwszy raz zobaczył śmiejącego się Niemca, powiedział do swojej wychowawczyni: „Patrz Aga, on się śmieje po polsku”. Brat nie żyje. Siostra zmarła w 2008 roku w czasie podróży do Indii.

  • Co pan robił przed wojną?


Przed wojną byłem uczniem, chodziłem do szkoły powszechnej Rodziny Wojskowej na Alei Szucha. Gdy się zaczęła wojna to akurat szkołę skończyłem, byłem w ostatniej klasie.

  • Jak pan pamięta wrzesień 1939?

 

Rok 1939 pamiętam bardzo dobrze, bo w miarę swojego wieku brałem czynny udział w obronie Warszawy. Gasiłem zapalające bomby piaskiem, które spadały na strychy domów. Pomagałem przy kopaniu rowów lotniczych. Pamiętam, było stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego vis-à-vis naszego domu. To było w sejmie. Donosiłem obsłudze cekaemu, co mogłem: rękawiczki, bo mieli pokrwawione ręce, jedzenie, wodę. Pomagałem przenosić rannych żołnierzy z karetek do Szpitala Ujazdowskiego.
Pamiętam, że ojciec wyjechał z Warszawy, jak był rozkaz, żeby wszyscy mężczyźni opuszczali Warszawę. Wtedy nawet prezydent Mościcki wysłał samochód po ojca. Ojciec wyjechał z rządem w stronę Rumunii, ale do Rumunii nie dojechał, bo przed samą granicą zdecydował, że jednak wraca do Warszawy.
W tym okresie byliśmy sami: matka, ja i młodsze rodzeństwo. Dostarczałem żywność, chodziłem na ogródki pod obstrzałem, zbierałem pomidory. Paliła się fabryka konserw, przynosiłem z niej puszki, z kwaszonymi ogórkami. Wody nie było, więc donosiłem ją z ulicznych pomp. Pamiętam, że pewnego razu odłamek przeleciał mi między rączką i zerwał pokrywkę od czajnika.
Mieliśmy malutki ogródek w kształcie litery „V” na rogu Wiejskiej i Piusa. Jeszcze przed ucieczką z Warszawy jeden z kawalerzystów pozostawił w ogródku ciężko rannego dużego konia. Może chciał go uratować przed koniożerstwem, gdyż wszystkie zabite konie leżące na ulicy były szybko zjadane przez wygłodniałych warszawiaków. Koń miał dużą dziurę postrzałową w brzuchu, leczyłem go. W dziurę wpychałem mu odkażające zioła ojca. Ojciec był lekarzem i używał ziołolecznictwa. Zdobyłem siano, wodę, hodowałem konia w czasie całego oblężenia. Koń poczuł się znacznie lepiej. Zaczął już chodzić, prawie, że wyzdrowiał.
W okresie, gdy była masowa ucieczka mężczyzn z Warszawy – bo był rozkaz, że wszyscy mężczyźni muszą opuścić Warszawę – w nocy ukradli konia. Panika nastąpiła w skutek wiadomości, że Niemcy po wkroczeniu do Warszawy będą mordować mężczyzn. Panikę zwiększyło także opuszczenie Warszawy przez rząd. Jedynie prezydent Stefan Starzyński dodawał otuchy i kontynuował obronę Warszawy. Jego patriotyczne, radiowe komunikaty przerywane informacjami o nadlatujących nieprzyjacielskich samolotach: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi L 27, B 37…” i syrenach ogłaszających alarm dla miasta Warszawy, utkwiły mi głęboko w pamięci. Wracając do konia. Zajmowaliśmy dość duże parterowe mieszkanie, więc zawsze wieczorem musiałem zamykać okiennice sztabami. Akurat byłem w trakcie zamykania okiennic, gdy usłyszałem podejrzany hałas, ale matka była bardzo zdenerwowana i zaczęła mnie wołać, abym natychmiast do niej przyszedł. Więc to wszystko rzuciłem, zamknąłem okiennice i pobiegłem do matki. Wiem, że tej nocy ukradli mi konia. Na drugi dzień konia już nie było, wywalona furtka, ziemia pokryta kopytami. Dla mnie to była wtedy wielka rozpacz.
Zaraz po oblężeniu Warszawy wrócił brat z Anglii okrężną drogą przez Finlandię i Brześć, gdzie w czasie bombardowania został zasypany.

  • Jak się tam dostał?


Brat po zdaniu matury został wysłany przez rodziców w 1939 roku do Anglii na studia.

  • Jak miał na imię brat?


Ryszard. On zrobił straszne głupstwo, że wrócił, ale sam chciał wrócić. Poza tym Anglicy nie byli wówczas entuzjastycznie nastawieni, żeby zatrzymywać cudzoziemców. On posiadał nansenowski paszport, gdyż urodził się na brytyjskim okręcie wojennym w czasie I wojny światowej, jak matka moja uciekała z Odessy. Tak że miał pełne prawo do pozostania w Anglii. Brat szedł z Brześcia do Warszawy na piechotę. To była straszna droga, bo Ukraińcy mordowali Polaków. Też go złapali, chcieli go powiesić, ale dzięki ziołom ojca, które miał przy sobie, wyleczył z zapalenia płuc dziecko Ukraińca i to mu uratowało życie. Doszedł do Warszawy już po zakończeniu oblężenia. Gdy wszedł na most Poniatowskiego, zaczął się pytać jednego [człowieka]: „Jak [wygląda] okolica Wiejska, Piusa?”. – „Panie, nie ma pan do czego wracać, wszystko jest zniszczone, ruina”. [Brat] mówił, że jak dostał się na most, to biegł dosłownie. Szedł w krótkich spodenkach, w gumówkach angielskich, nic więcej nie miał właściwie. Na placu Trzech Krzyży był jeden wielki cmentarz. Gdy dobiegł tam, powiedziano mu, że w okolicy sejmu trochę domów jeszcze stoi. Wpadł do nas brudny, zarośnięty, ale szczęśliwy, że znalazł nas żywych. Jak go matka zobaczyła, to myślałem, że oszaleje z radości. To był jej pierwszy i najdroższy syn.


Jak Rysio wrócił, wziął inicjatywę w swoje ręce i nasze zaopatrzenie znacznie się poprawiło. Razem chodziliśmy i przynosiliśmy drzewo, wodę i jedzenie.

  • Skąd?


Ze zburzonych domów, z zabitych koni, rozbitych magazynów i studni miejskich. Wreszcie wrócił ojciec. To już było ukoronowanie wszystkiego, to był październik 1939 roku.

  • Co się działo z pana rodziną po kapitulacji Warszawy? Z czego się państwo utrzymywali po 1939 roku?

 

Po 1939 roku ojciec prowadził gabinet lekarski. Mieliśmy swoje piękne laboratorium ziołowe na ulicy Piusa 20, przy Wilczej. [Jak] tam się przechodziło, były otwarte okna, to [unosił się] zapach ziół.

  • Może powie pan kilka słów o ojcu?


Przed wojną ojciec był bardzo znanym lekarzem. Był lekarzem Mościckiego. W czasie okupacji w dalszym ciągu wykonywał swoją praktykę lekarską. Zioła produkowaliśmy w laboratorium na ulicy Piusa. Były trudności z dostarczeniem ziół, ale przyjeżdżał z Niemiec dziwny facet. Gdy zatrzymywał się w laboratorium, to się zamykał w pokoju, wkładał watkę do dziurki od klucza, żeby go nikt nie podglądał, dziwak. On przywoził zioła.


Mieszkaliśmy na rogu Piusa i Wiejskiej. To było olbrzymie mieszkanie. Opalić je w tym okresie było bardzo ciężko. Mieliśmy piecyk na koks zwany amerykanką, który stał w jadalni, i piece kaflowe opalane węglem. W 1940 roku przeprowadziliśmy się do znacznie mniejszego mieszkania na aleję Róż 10. Odetchnąłem z ulgą, gdyż w poprzednim miejscu zamieszkania byłem szantażowany przez syna dozorcy. Groził mi denuncjacją do gestapo za zrywanie niemieckich plakatów w jego obecności. Kiedyś chciałem się poradzić starszego brata, w czasie mycia mu pleców, co zrobić z tym szantażem, ale o coś się pokłóciliśmy i do zwierzenia nigdy nie doszło. Gdy wprowadziliśmy się na aleję Róż, to była polska dzielnica. W 1943 roku Niemcy utworzyli tam dzielnicę niemiecką, ale mieszkających Polaków zostawili. Tak że nas nie ruszyli, ale były trudności dla pacjentów. Była warta w Alejach Ujazdowskich przy ulicy Piusa, później przy Koszykowej i alei Róż. Początkowo ludzie mogli przychodzić bez problemów. Ojciec w dalszym ciągu prowadził swoją praktykę. W laboratorium na Piusa mieszkał mój starszy brat Rysio. Tam miał swój pokój. Dzięki temu mógł przechowywać Anglika, o czym ojciec nic nie wiedział.
Brat studiował na tajnych kompletach szkoły medycznej u Zaorskiego. Prowadził też wtedy laboratorium.

Moja matka też pracowała w konspiracji w dziale sądownictwa. Pamiętam, przychodził do niej łysy facet z teczką. Przynosił papiery z sądownictwa na przechowanie lub do przepisania na maszynie. Tajne dokumenty były chowane w toaletce u mojej młodszej siostry. Z tyłu za toaletką była deseczka, wsadzało się malutki drucik w dziurkę i deska odskakiwała. Pamiętam akcję na Nowym Świecie przy Alejach Jerozolimskich Nasi zdobyli miliony banknotów z Banku Emisyjnego. Cały atak zaczął się wózkiem. Jechał niemiecki samochód z ochroną i przewoził dużą sumę pieniędzy. Facet ciągnął drewniany wózek, wyjechał w poprzek ulicy i stanął. Zatarasował drogę samochodowi. Wówczas zaczęła się akcja – napadli, wzięli wszystkie pieniądze i uciekli. Chyba był jeden ranny, który uciekł do kościoła. Na Nowym Świecie w dużym oknie wystawowym Niemcy wystawili wózek, worki ze zrabowanych pieniędzy i ogłoszenie o stu tysiącach złotych nagrody dla osoby, która dostarczy informacje o właścicielu wózka czy tożsamości rannego „bandyty”. To była znana historia w Warszawie. W związku z tym dostaliśmy z matką z polskiego sądownictwa chyba ze sto listów, które musiałem przepisać na maszynie. Treść tych listów w różnych wariantach była mniej więcej następująca: nadawca, nazwisko, adres wszystkie dane. Treść: „Byłem świadkiem napadu i znam właściciela wózka, jego nazwisko i adres są następujące…”. Wszystkie dane odnosiły się do folksdojczów, Reichdeutschów i szpicli. Później musiałem zaadresowane do gestapo listy porozrzucać do skrzynek pocztowych po całej Warszawie. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się poprzez nasz wywiad, że na początku zrobił się w gestapo bałagan, bo zaczęli swoich ludzi łapać, bić, dochodzić. Zanim się zorientowali, że zostali wprowadzeni w błąd.

 

  • Mówił pan, że brat został aresztowany?


Brat został aresztowany pod koniec 1942 roku. Osoba, która rozprowadzała brytyjskich oficerów, którzy uciekli z oflagu, wpadła. Do brata tego samego dnia zgłosił się łącznik z AK, zabrał Anglika i polecił, żeby natychmiast opuścił obecne mieszkanie, bo jest spalone. Brat był zawsze chojrak, sądził, że go paszport nansenowski ochroni, został w laboratorium. Rano podjechała karetka z gestapo. Na podstawie zeznań kolegi brata, który był świadkiem aresztowania, strasznie go zbili, wsadzili do karetki i odjechali. Zszokowany kolega przybiegł do matki i zawiadomił ją o aresztowaniu Rysia. To był dla niej straszny cios. Znała świetnie niemiecki, tego samego dnia poszła na gestapo walczyć o życie swojego syna. Całe szczęście – wróciła. Później pokazywały się różne szumowiny, które brały tysiące za rzekome uwolnienie brata. Na tych oszustów poszła cała biżuteria matki. Czy to pomogło, trudno powiedzieć. W każdym razie brata nie rozstrzelali tak jak naszego sąsiada Schillego, który był zdejmowany trzykrotnie z listy rozstrzelanych, aż wreszcie go zamordowali. Brat dość długo siedział na Pawiaku. Do jego przynależności do AK chyba się nigdy nie dobrali, chodziło tylko o Anglików. Z Pawiaka został przesłany na Majdanek, a następnie do Gross-Rosen.
Planowaliśmy z moim kolegą Jurkiem Wiśniewskim, pseudonim „Prus” wydobyć Rysia z Gross-Rosen. Szalony pomysł starszego kolegi, który oczywiście nigdy nie doszedł do realizacji. Na ten cel ukradłem ojcu złotą dwudziestodolarówkę, którą później zwróciłem. Brat zakończył swoją gehennę w Buchenwaldzie, skąd został uwolniony przez wojska amerykańskie. Zmarł w latach siedemdziesiątych w Kanadzie, dokąd wyemigrował.

  • Czy chodził pan w czasie okupacji do szkoły, albo uczył się pan?

 

Chodziłem na tajne komplety u Lorentza, gdzie ukończyłem gimnazjum i zrobiłem małą maturę dosłownie miesiąc przed wybuchem Powstania. Mieliśmy komplety na ulicy Pawiej. Pawia od Okopowej była wtedy oddzielona murem. Po drugiej stronie było getto. Na Pawiej były magazyny przewozowe Węgiełka. Magazynierem był profesor Gruszczyński, znakomity nauczyciel, który prowadził komplety. Jak przychodził transport pomagaliśmy w jego rozładowaniu i wracaliśmy do lekcji. Przenosiłem stukilowe bele papieru z wozu do magazynów. Czasami jak rozsypały się rolki papieru higienicznego, to zaczynała się bitwa rolkami. Naturalnie profesor Gruszczyński nie był tym zachwycony, ale zaczynał zawsze jego bratanek Wojtek, na którego spadała cała wina. Tak wyglądały komplety.

 

Pod koniec 1943 roku był okres strasznych łapanek. Żandarmeria obstawiała ulice z obu stron, łapali ludzi i rozstrzeliwali na ulicy. Na drugi dzień pojawiały się na murach listy rozstrzelanych. W tym okresie po zakończeniu lekcji wyszedłem z Pawiej na Okopową i stanąłem na przystanku tramwajowym. Pamiętam, chodził tam tramwaj numer osiem. Miałem walizkę do hokeja, wypełnioną książkami. Na wierzchu leżała książka do historii z Bolesławem Chrobrym na okładce. W pewnym momencie ktoś mnie popchnął i mówi: „Uciekaj, podjeżdża buda”. Spokojnie przeszedłem Okopową na drugą stronę i wszedłem w ulicę Gęsią. Usłyszałem pisk opon i za chwilę poczułem szereg luf przystawionych do moich pleców i krzyk: Hände hoch!. Podniosłem ręce z walizką. Wyrwał walizkę, spodziewał się broni, a znalazł tylko historię Polski. Nie zorientował się, o co chodzi. Od razu popchnął mnie w kierunku „budy”, gdzie na ławeczkach siedzieli przerażeni ludzie. Drugi żandarm zażądał ausweisu. Podałem mu kenkartę, od razu zauważył moją prawosławną religię. Zapytał, czy jestem prawosławny i dlaczego uciekałem. Odpowiedziałem, że nie uciekałem, tylko szedłem w tym kierunku. Ostrzegł mnie, żebym nigdy nie uciekał przed Niemcami, i odepchnął. Dosłownie sekundy zaważyły o moim życiu, bo gdybym wszedł do „budy”, to już byłbym tego samego dnia rozstrzelany. Religia prawosławna uratowała mi życie. Tak zwani „biali Rosjanie” byli wówczas traktowani przez Niemców w sposób neutralny. Jak Niemcy zawrócili i zaczęli powoli jechać w stronę ulicy Okopowej, zapomniałem, że powiedziałem, że szedłem celowo w tym kierunku, zawróciłem i zacząłem iść w stronę przystanku tramwajowego. Z przerażeniem zauważyłem, że buda zatrzymała się i wszyscy Niemcy patrzyli w moim kierunku. Po chwili samochód ruszył i powoli odjechał w kierunku placu Kercelego. Podjechał tramwaj, wskoczyłem na tylną platformę, wychylam się, patrzę, że następny przystanek jest obstawiony przez Niemców, czekają na mnie. W pełnym biegu wyskoczyłem z tramwaju, wpadłem w bramę, podwórko. Na tyłach były cmentarze, zacząłem biec przez cmentarz. Przeskoczyłem mur, znalazłem się na drugim cmentarzu. Tam przeczekałem w grobowcu. Szedłem do domu przez resztę dnia jak ścigany zwierz, co chwila chowając się w bramach i klatkach schodowych. Tego dnia łapanki były straszne. Dotarłem do domu przed samą godziną policyjną.

 

  • Jak pan trafił do konspiracji?

 

Na początku byłem w harcerstwie.

  • Był pan przed wojną w harcerstwie?


Nie, w czasie okupacji w 1941 roku odbywałem różne ćwiczenia harcerskie. Na przykład trzeba było przekraść się ze Śródmieścia na Żoliborz przez kordon łapaczy, którzy jako znak rozpoznawczy mieli zatkniętą gazetę za klapą, natomiast przekradający się trzymali gazetę w ręku. Złożyłem przysięgę i otrzymałem lilijkę. Po aresztowaniu brata z pewnymi oporami wypisałem się z harcerstwa i wstąpiłem do Legii Akademickiej na jego miejsce.
Przysięgę składałem u „Starży”, w pasażu pomiędzy Nowym Światem a Chmielną. Pytali się, ile mam lat. Powiedziałem, że mam osiemnaście. Nikt nie kwestionował, byłem wyrośnięty chłopak. Poza tym w Legii Akademickiej byli przeważnie studenci, a ja byłem wprowadzony przez kolegów mojego starszego brata. Cała przysięga przeszła gładko, dostałem pseudonim „Wicher”. W 1943 roku nie miałem jeszcze piętnastu lat.

  • W jakich działaniach konspiracyjnych brał pan udział, w szkoleniach?


W szkoleniach oczywiście brałem udział. W akcjach poza przenoszeniem broni – nie. Zbiórki odbywały się raz w tygodniu na Marszałkowskiej 84, na czwartym piętrze. Naszym plutonowym był kapral „Skarbek”, sekcyjnym był czwartak – Sławek Głodkiewicz, mój serdeczny kolega. Jego brat Jędrek „Ryś” był w naszej sekcji, pracował w sklepie z materiałami w tej samej kamienicy. Obaj zginęli pierwszego dnia Powstania pod Babicami. Musztrę odbywaliśmy przy głośno grającym gramofonie, rozkładanie i składanie broni, wykłady. Pokój był wypełniony bronią. „Błyskawica” była schowana w piecu, w abażurze leżały granaty, w tapczanie stało radio. Dozorca na dole był we wszystko wtajemniczony u niego się czasami zostawiało broń. Właścicielką tej kawalerki była łączniczka Zosia Wojciechowska, narzeczona „Prusa” (Jerzy Wiśniewski – nie żyje), który był w naszej sekcji.

 

  • Jak pan pamięta 1 sierpnia?

 

Przede wszystkim, żeby mówić o 1 sierpnia, to trzeba wspomnieć o pierwszym alarmie, który odbył się 28 lipca. Tego dnia przypadkowo wstąpiłem do naszej meliny. Zastałem tam kaprala „Skarbka”, który ogłosił alarm z rozkazem stawienia się do godziny dwudziestej pierwszej w punkcie zbornym na Bielanach na ulicy Podleśnej. Poprosiłem o pozwolenie udania się do domu, aby się pożegnać. Dali mi godzinę czasu i ostrzeżenie, abym był na ciemno ubrany. Wróciłem do domu, wziąłem brata starszego wizytowe ubranie, Heuecklowski kapelusz, wyszabrowałem neseser ojca, wyjąłem swojego Dreyse’a, pistolet 7,65, z wypalonej encyklopedii, myśliwski nóż, pożegnałem się z rodziną i wróciłem na Marszałkowską. Wyglądałem tak elegancko, jakbym się wybierał na wesele. Szedłem razem z Jędrkiem. Atmosfera była bardzo napięta. Pełno patroli składających się z kilkunastu żandarmów. Z drugiej strony pełno młodych ludzi w butach z cholewami, paczkami wyglądających bardzo podejrzanie. Sznury wozów uciekających Niemców jadących od mostu Poniatowskiego Alejami Jerozolimskimi. Szły tabory, cywile, „rumuni”, to nie szła regularna armia, ale zbieranina uciekających w panice żołnierzy. To byłby dobry moment do wybuchu Powstania, moglibyśmy zdobyć sporo broni. Za butelkę wódki można było dostać karabin.
Dojechaliśmy tramwajem do Bielan, a dalej na piechotę do ulicy Podleśnej. Powitał nas „Starża” z marsową miną. W międzyczasie powstańcy, którzy tam wcześniej przyszli, wykopali broń jeszcze z 1939 roku. Było parę kb i granaty zaczepne. Spędziliśmy całą noc w willi na Podleśnej. W nocy było bombardowanie samolotów sowieckich. Na drugi dzień rano miałem wartę przed wejściem do willi. Wszystkich wpuszczałem, ale nikogo nie wypuszczałem – taki był rozkaz. W pewnym momencie, patrzę, podjeżdża dorożka i z dorożki wysiada Zosia narzeczona Jurka „Prusa”. Rzuciła się na mnie i pyta: „Gdzie jest Jurek? Muszę go natychmiast zobaczyć”. Wyskoczył „Starża”, wciągnął ją [do willi], a „Prusa” za zdradzenie punktu zbornego przedstawił do raportu karnego. Zosia, bardzo agresywna osoba, oświadczyła, że albo zostaje z Jurkiem, albo go zabiera. Całe szczęście, alarm został odwołany, rozpuszczono nas wszystkich do domu.
Niektórzy, tak jak ja, mieli swoją prywatną broń. Były bardzo gęste patrole niemieckie, niestety, dużo ludzi niepotrzebnie zginęło w tym okresie. To był wielki błąd naszego dowództwa, żeby zrobić dwa alarmy na przestrzeni trzech dni.
Pamiętam, dojechałem do rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, wysiadłem z tramwaju, zjadłem dwie porcje lodów. Był piękny słoneczny dzień. Wróciłem do naszej meliny na Marszałkowskiej 84. Dałem dozorcy mój rewolwer i wróciłem do domu. Tak się skończył pierwszy alarm. Miałem szczęście, że doszedłem żywy.
Następny alarm ogłoszono 30 lipca. Znowu przypadkowo wyszedłem z domu, tym razem nie żegnając się z nikim. Nie przypuszczałem, że ostatni raz w życiu zamknąłem za sobą drzwi swojego mieszkania. Na punkcie zbornym na Marszałkowskiej zastałem całą naszą sekcję prawie w komplecie. Ogłoszono drugi alarm, mieliśmy stawić się na tym samym punkcie zbornym przed godziną policyjną. Dostałem rozkaz zawiadomienia dwóch kolegów, z tego powodu musiałem zostawić mój rewolwer naszemu sekcyjnemu, niestety nie zobaczyłem już więcej swojego Dreyse’a. Ulica Miodowa była zalana czerwonymi farbami wskutek nocnej kradzieży. Naokoło było pełno granatowej policji, musiałem ominąć niebezpieczne miejsce. Po zawiadomieniu dwóch kolegów doszliśmy przed samą godziną policyjną do punktu zbornego na ulicy Podleśnej. Na drugi dzień przenieśliśmy się do willi na ulicy Łomiańskiej.

  • Ile osób liczył pluton?


W plutonie było czterdziestu chłopców.

 

  • Ile mieliście broni na czterdzieści osób?


Tak jak sobie przypominam, to było może do dziesięciu sztuk karabinów wykopanych z ziemi. Niektóre były uszkodzone. Było bardzo mało amunicji. Zasadnicza broń strzelca to były dwa zaczepne granaty, polskiej produkcji, których łyżeczkę trzeba było, na wszelki wypadek, owinąć sznurkiem, żeby sama nie wybuchła, które dużej szkody nie robiły.

 

Sąsiadujący z nami oddział został wykryty przez żandarmerię. Zaczęła się walka. Powstanie na Bielanach zaczęło się o godzinie pierwszej. Każdy z niepokojem oczekiwał godziny piątej, czy aby znów nie odwołają alarmu. Z uczuciem ulgi usłyszeliśmy o siedemnastej odległe wystrzały.
Padł rozkaz pierwszego ataku na CIWF, przez okno zobaczyłem bezładnie uciekających ludzi. Strzelanina coraz bardziej się nasilała, poczułem strach, który ujawnił się w postaci nagłego parcia na stolec, wyskoczyłem do wygódki w ogródku i przy coraz bliższych wybuchach pocisków odbyłem swoją funkcję fizjologiczną. Po powrocie do willi wyjąłem z neseseru ćwiartkę wyborowej i wypiłem do dna, drugą ćwiartkę włożyłem na wszelki wypadek do kieszeni. Przykre napięcie ustąpiło, poczułem się pewny siebie, gotowy do walki. Wyskoczyliśmy na ulicę. Zaczęliśmy biec w kierunku CIWF-u, najpierw ogródkami, a potem czystym polem w kierunku bunkrów niemieckich ziejących ogniem cekaemów. W takich warunkach dwa zaczepne granaty były właściwie bezużyteczne. Wreszcie padł rozkaz: „Padnij, czołgaj się do tyłu!”. Nawet byłem rozczarowany, że już się skończyło. Wyczołgałem się do pierwszych ogródków. Tam podskoczył do mnie podchorąży „Józwa” i rozkazał, abym zameldował „Starży”, że z boku od Lasku Bielańskiego idzie tyraliera niemiecka. Musiałem przebiec otwarty odcinek pod ciężkim obstrzałem z CIWF-u. Zauważyłem, że oficerowie po drugiej stronie dawali mi znaki, abym upadł, co wreszcie uczyniłem. Doczołgałem się do grupki oficerów i zameldowałem o niemieckiej tyralierze. Porucznik „Starża” rozkazał, abym został przy nim. Zaczęliśmy się wycofywać wąską uliczką, biegnącą między ogródkami. Czołgający się przede mną powstaniec został ranny w udo przez Niemców, strzelających z wieżyczki CIWF-u, drugą ofiarą był kapral podchorąży „Bogdan”, który został postrzelony w głowę i zmarł po kilku godzinach. Wysłali mnie po sanitariuszki.

 

Wskoczyłem w ogródki, po drodze ujrzałem zszokowanego chłopca, który ciągnął po ziemi bez żadnego szacunku kbk. Podszedłem do niego i zapytałem: „Może kolega chciałby zrobić handel, dwa granaty za karabin”. Od razu się zgodził, dał mi karabin, zrobiło mi się żal dwóch granatów. I zapytałem: „Może jeden wystarczy?”. Dałem mu jeden granat, wziąłem karabin, zapytałem, czy ma amunicję. Dał mi dwanaście naboi. Zostałem właścicielem najlepszego karabinu na Żoliborzu. Radomski kawaleryjski kbk z 1929 roku, z tego samego rocznika co ja, celował wspaniale! Uratował mi życie, gdyż dzięki niemu nie znalazłem się pod Babicami, gdzie Niemcy zmasakrowali naszą kompanię.

  • Z tym świetnym karabinem przeszedł pan całe Powstanie?


Prawie. Zgłosiłem się do „Starży”, zameldowałem się, mówię: „Panie poruczniku, karabin zdobyłem”. Mówi: „Jak zdobyłeś?”. Mówię: „Przehandlowałem”. Mówi: „Z mojej kompanii był żołnierz?”. Mówię: „Nie, po numerze zorientowałem się, [że] z zupełnie innej kompanii”. Mówi: „To w porządku, jakby się czepiali, to proś mnie o pomoc”.


Drugi atak na CIWF załamał się wcześniej niż pierwszy. Dlatego że miałem broń, wysłano mnie na ulicę Leśną do najbardziej wysuniętej w kierunku CIWF-u willi. W klatce schodowej napotkałem podporucznika „Czesława”, który nagle rozkazał mi oddać karabin, gdyż zobaczył Niemca. Dałem mu karabin. Podporucznik stanął za mną, położył karabin na moim ramieniu, wycelował przez okno i strzelił. Oświadczył, że zabił Niemca. Nic nie widziałem. Po strzale zupełnie ogłuchłem. Jak ktoś z tyłu strzela w klatce schodowej, gdzie jest cholerne echo, to jest straszny huk, po którym ogłuchłem. Na szczęście oddał mi karabin. Gdy stałem przy oknie, zauważyłem wychodzącego z okopu Niemca. Wycelowałem i rąbnąłem w Niemca, który upadł. Prawdopodobnie go zabiłem. To był mój pierwszy strzał w życiu z karabinu i pierwszy strzał do człowieka. Po moim strzale Niemcy posunęli z ciężkich karabinów maszynowych prosto w moje okno. Stałem w kącie, więc tylko zsunąłem się na podłogę i w kucki. Kurz przede mną, strumienie pocisków, odpadający tynk. Klatka zrobiła się ciemna od kurzu. Wreszcie upadłem na podłogę i po schodach wyczołgałem się ze stanowiska.
Otrzymaliśmy rozkaz, że jesteśmy strażą tylną, wycofującej się kompanii porucznika „Starży” i rozkaz utrzymywania ognia, aby utwierdzić Niemców, że Powstańcy są w tym czasie jeszcze na Bielanach, gdy kompania się wycofywała. Wysłali mnie na frontową [linię], na pole. Byłem tam ze Sławkiem Głodkiewiczem, moim serdecznym przyjacielem z tej samej sekcji. On miał „Błyskawicę” i strzelaliśmy czasami w stronę CIWF-u, na oślep. Później nas stamtąd ściągnęli. Głodkiewicza wzięli z powrotem do kompanii, a mnie zostawili w straży tylnej, która miała ochraniać tyły kompanii. Wróciłem na Leśną. Już była zupełna noc. W nocy poznałem się z „Boyem”, który później był moim bezpośrednim dowódcą, i „Korabem”, też moim serdecznym przyjacielem. Był jeszcze strzelec, jego pseudonimu nie pamiętam. Nas było wtedy czterech jako tylna straż. Wszyscy byliśmy uzbrojeni, miałem karabin, „Boy” miał „Błyskawicę”, „Korab” miał karabin i strzelec, potężny facet, też miał karabin. Zamienialiśmy się na posterunku. Położyłem się spać, inni czuwali. Przyszła łączniczka „Żaneta”. To była chyba północ i mówi, że: „»Starża« już odszedł do Kampinosu, a jakiś oddział po drugiej stronie Marymonckiej jeszcze tam jest i czeka na nas”. Wyszliśmy z willi, padał deszcz. Przechodziliśmy koło niemieckich stanowisk, psy szczekały. Staraliśmy się je uspokoić. Pytaliśmy się o drogę, którędy najlepiej przejść. Przeskakiwaliśmy Marymoncką. Pamiętam, na drodze stał rozwalony autobus. Doszliśmy do domu, gdzie niby miał być jeszcze oddział. Okazało się, że nikogo nie było. Odszedł już dawno. Zaczęliśmy iść w kierunku Wawrzyszewa. Wtedy usłyszeliśmy cholerną strzelaninę, idącą od strony Wawrzyszewa. Zdecydowaliśmy się stamtąd wycofać. Zresztą już świtało. Wycofaliśmy się na Bielany. Szliśmy ulicami – normalne życie: otwierali okna, kobiety wyrzucały pościel, żeby przewietrzyć, trzepali dywany. Normalnie żyjący ludzie, a my jak banda opryszków, brudnych, w podartych ubraniach (prawie nie miałem spodni, bo porozrywałem na parkanach), uzbrojeni. Wreszcie doszliśmy do zakonu Elżbietanek. Siostry się nami zaopiekowały, tylko poprosiły, żeby karabiny pod ołtarz [schować]. Pod ołtarzem był jak gdyby schowek, włożyliśmy tam karabiny. Nakarmiły nas. Późnej podjechała karetka po rannych. Przywiozła wiadomości, że jakoby Żoliborz jest w rękach powstańców i że lepiej by było, żeby się cofnąć na Żoliborz. Usiedliśmy na błotnikach karetki – wiozła rannego. Ranny dostał w szyję, krwawił jak cholera, później zmarł. Droga na Żoliborz była nie do przejścia, zupełnie oddzielona przez patrole niemieckie.
Zatrzymaliśmy się w willi na ulicy Kasprowicza. Tam spotkaliśmy „Zdzicha”. Jego obraz utkwił mi w pamięci. Pamiętam, był w panterce, miał Walthera zapiętego za harcerskim pasem. [„Zdzich” był] strasznie obrośnięty, czarny i zupełnie wykończony. To był jeden właściwie, który się uratował z rzezi pod Babicami. On zresztą to świetnie opisał. Był w osłonie tylnej kompanii „Starży”. Z tej odległości widział i opowiadał nam, jak to wyglądało. Tutaj mogę tylko opierać się na tym, co słyszałem od niego. Oczywiście lepiej by było, gdyby on sam to pani przekazał. Straszna rzeź, która odbyła się pod Babicami, gdzie około sześćdziesięciu młodych chłopców zginęło w czasie przeprawiania się do Puszczy Kampinoskiej pod dowództwem porucznika „Starży”, który niestety nie znał drogi. Nie wziął przewodnika i wprowadził całą kompanię, właściwie prawie że bezbronnych ludzi, na stanowiska niemieckie. To mój komentarz.

  • Kto to był „Zdzich”?


„Zdzich” to był pseudonim Macieja Bernhardta.

  • Dlaczego państwo nie poszli do Kampinosu?


Bo zapomnieli o nas. Byliśmy zostawieni jako straż tylna. Miała przyjść łączniczka w tym momencie, kiedy kompania już odchodziła, i nas ściągnąć z pozycji. Nikt nie przyszedł, nikt nas nie ściągnął. Dopiero, tak jak mówiłem, o północy przyszła łączniczka i mówi, że kompania już odeszła, ale jeszcze jeden oddział jest po drugiej stronie Marymonckiej i możemy do niego przyłączyć. Po prostu zapomnieli o nas w tym bałaganie. Nikt nas ze straży tylnej nie ściągnął.

  • Szczęście państwo mieli.


Jeszcze bardzo ważną rzecz tutaj ominąłem. Naszym dowódcą wtedy – jak wyszliśmy z Bielan i na drugą stronę Marymonckiej – był podporucznik „Czesław”. Jak wycofaliśmy się z kierunku Wawrzyszewa i skręciliśmy w stronę Bielan – już się robił świt, normalnie ludzie żyją, otwierają okna, trzepią bielizną – podporucznik „Czesław” nagle mówi: „Słuchajcie, właściwie Powstanie upadło. Powinniśmy schować broń w pobliskich ruinach i powinniśmy rozejść się do domów”. Jemu to było łatwo mówić, bo on był mieszkańcem Bielan, my wszyscy byliśmy ze Śródmieścia. Wtedy „Boy” wziął inicjatywę, starszy strzelec, a to był podporucznik.

  • Jak się nazywał?


„Boy” – Janek Ogulewicz. On od razu powiedział: „Panie poruczniku, nie było żadnego rozkazu, my nie będziemy broni składać, będziemy w dalszym ciągu walczyć, a pan jak chce, to już pańska wolna wola, może pan nas opuścić”. Pan podporucznik „Czesław” naciągnął, jak dzisiaj pamiętam, koc na głowę, bo deszcz mżył i rozpłynął się w szarówce. Już go później nigdy nie widziałem. W każdym razie to był nieprzyjemny moment, później dopiero doszliśmy do sióstr i spotkaliśmy karetkę. Nabraliśmy nowej nadziei.
Wracam do willi, w której się zatrzymaliśmy. Spotkaliśmy „Zdzicha”, on się do nas dołączył. Tego samego wieczora poszedłem z „Korabem” i „Boyem” na patrol. Było parę rozbitych ciężarówek niemieckich. W jednej ciężarówce znaleźliśmy całe taśmy do karabinu maszynowego, dosłownie, była cała puszka taśm. Miałem już tylko cztery sztuki do kb. Wyłuskaliśmy pociski z taśm – mieliśmy pełno amunicji, poza były tam też konserwy i papierosy. Na drugi dzień rano „Żubr” wrócił z Kampinosu na Zdobycz Robotniczą. Oni wrócili i skontaktowali się z „Bojem”. Wyszliśmy z willi, na strychu, został tylko „Zdzich” i drugi strzelec.
Zajęliśmy bloki na Żeromskiego. Weszliśmy na ostatnie piętro, rozwaliłem drzwi kolbą. Weszliśmy do mieszkania, z okien ujrzeliśmy obraz rozwijającej się bitwy. Z prawej strony Piaskami szedł atak od „Żubra” i dywersji, a z lewej od strony Marymonckiej Piaskami szła tyraliera Niemców. Nasza pozycja znajdowała się z boku akcji. „Korab” położył karabin po jednej stronie parapetu, ja po drugiej i zaczęliśmy spokojnie pracować. Po każdym oddanym strzale padał Niemiec. Zabiliśmy chyba kilkunastu Niemców. „Boy” stał za nami i kierował ogniem, sam nie strzelał, bo miał „Błyskawicę”. To było największe zwycięstwo w czasie całego Powstania. Niemcy od razu wpadli w panikę. Z przodu powstańcy, z boku dostali ogień niewiadomego pochodzenia. Regularna tyraliera od razu się rozsypała i zaczęli w panice uciekać w stronę Marymonckiej. Nasi doszli do bloku, [który] my zajmowaliśmy przy Żeromskiego. Po pewnym czasie Niemcy zorientowali się, z którego okna wszystkie strzały szły. Jak nam zaczęli posuwać z ciężkich karabinów maszynowych, to zrobił się jeden wielki kurz. Wszystko leciało, tynki, okna, nie było mowy, żeby głowy wychylić. Wyczołgaliśmy się po podłodze na klatkę schodową i na dół. Rozpoczął się ciężki obstrzał z granatników. Na dole zetknęliśmy się z dowódcą dywersji, „Boy” podał mu nasz adres i poprosił o wysłanie łączniczki z dalszymi rozkazami. Dostałem stanowisko na Piaskach, leżałem w półrowie i strzelałem na ślepo w kierunku stanowisk niemieckich, bo głowy nie można było wystawić, taki był cholerny obstrzał. Pod wieczór wycofaliśmy się pod obstrzałem, ogródkami, strychami z powrotem do naszej willi.
W naszej willi „Zdzicho” i drugi strzelec, strzelali z okienka ze strychu. Mieli obstrzał na niemieckie samochody przejeżdżające koło lotniska. Strzelali ekrazytówkami i parę samochodów zapalili. Zwycięstwo naszego oddziału było totalne. Naturalnie nikt nas nie ściągnął, zostaliśmy sami. Miałem czujkę w willi od dwunastej w nocy do rana. Trochę się przespałem. O siódmej rano wyszedłem na schody – były duże weneckie okna – spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że cała willa otoczona była przez Niemców. Pobiegłem na górę, wszystkich pobudziłem. Dwie kobiety od razu wyszły tylnymi drzwiami, tak że nikogo w willi nie było z cywilnych. Mieliśmy zdobyczne płaszcze, hełmy, amunicję. Mieszkańcy willi pokazali nam stryszek, [na którym] była skrytka. Był jeden strych – wchodziło się do niego po schodach, od strychu była drabinka, po której wchodziło się na mały stryszek, a pod małym stryszkiem była komórka, do skrytki trzeba było przejść przez wąską dziurę. Od razu ustawiliśmy się sznurem po schodach i wszystkie rzeczy, które leżały w holu: zdobyczne płaszcze, hełmy, et cetera, przerzuciliśmy do komórki, żeby żadnego śladu nie zostawić. Gdy wszyscy weszli do skrytki i „Żaneta” ostatnia zastawiła otwór belką. Nagle przypomnieliśmy sobie, że ze stryszku „Zdzicho” strzelał ze strzelcem i pozostawili łuski z wystrzelonych pocisków. „Żaneta” wyskoczyła i pozbierała łuski. Gdy wchodziła do komórki, Niemcy rozwalali frontowe drzwi. Siedzieliśmy w komórce, bojąc się głębiej odetchnąć. Niemcy przeszukiwali dokładnie willę. Pomyślałem, że to koniec. Trudno w tej chwili powiedzieć, jakie napięcie było, o czym każdy pojedynczo myślał, ale to był krytyczny moment. Pamiętam, jak dwóch Niemców po drabinie weszło na stryszek. Stryszek był posypany piaskiem, tak że jak się spojrzałem, to piasek ciurkiem sypał się między belkami i można było widzieć podeszwy butów niemieckich. Słychać było wrzaski i trzask rozwalanych mebli. Zeszli ze stryszku, kopnęli coś na strychu, coś się potoczyło w kierunku naszego otworu. Wreszcie zeszli ze strychu i zaczęli strzelać. Na zewnątrz ładowali ludność do bud i zawozili do CIWF-u. Słychać było krzyki, strzelaninę. Wreszcie to wszystko ucichło i zaczął się ogień artylerii. Zaczęli obstrzeliwać całą dzielnicę Bielany z moździerzy. Słychać było coraz bliżej wybuchające pociski. Baliśmy się jeszcze wyjść, bo nie wiadomo, kto był w willi. Wreszcie „Żaneta” wyczołgała się, zeszła na dół. Wróciła i mówi: „Nie ma nikogo, chodźcie”. Wszyscy zeszliśmy.
Tej samej nocy zdecydowaliśmy iść do Kampinosu. Ranny porucznik „Garda” podał „Boyowi” marszrutę do Kampinosu. Noc była księżycowa jasna, wyszliśmy z willi, to była może jedenasta, dwunasta. Jeszcze prowadziliśmy szpicla, podejrzanego faceta, którego ludność cywilna oskarżała [że jest] na usługach gestapo, który się podawał za porucznika. Zacząłem Powstanie z dwunastoma nabojami, teraz miałem tyle naboi, że nie miałem gdzie schować. Tyle było amunicji, że nie byliśmy w stanie jej zabrać. Aż się wierzyć nie chce, że trzeba było część amunicji zakopać. Wyszliśmy na Piaski. Ustawiliśmy się w jednym podłużnym szeregu. Księżyc świecił, a „Boy” dawał komendę: „Lewa, prawa…”. Tak szliśmy w ciszy jednym szeregiem przez Piaski. Wreszcie doszliśmy [do] pagórków, były to pierwsze wzniesienia. Za pagórkami znajdowały się okopy „własowców”. Tam już było słychać wrzaski i śpiewy „ukraińców”, zaczęliśmy się czołgać. Po lewej stronie mieliśmy okopy „ukraińców”. Doczołgaliśmy się do drogi, do Warzyszewa. Tam weszliśmy do przydrożnego rowu. Po obu stronach były podmokłe rowy przy małej wąskiej szosie. Przykuleni szliśmy rowami od czasu do czasu teren oświetlały reflektory.
Doszliśmy do pierwszej wioski, pytam się: „Jak daleko do Kampinosu?”. Mówi: „Jeszcze dwa czy trzy kilometry. Tam już stoją polskie posterunki”. Jak to usłyszeliśmy, weszliśmy na środek szosy i już zwartą grupą szliśmy i chyba nawet śpiewaliśmy. Byliśmy świadkami strącania alianckiego samolotu, pewnie brytyjskiego. Samolot dostał się w reflektory. Pięć, siedem reflektorów aż błyszczało od świateł. Strącili go. Widać było, jak lotnik wyskoczył na spadochronie i później świetliste pociski w kierunku lotnika. Naturalnie zamordowali lotnika. Oddaliśmy hołd ginącemu lotnikowi.
Gdy doszliśmy do Kampinosu, poczuliśmy szalone odprężenie. Zupełnie inny świat, cisza, spokój, szum drzew, nagle usłyszeliśmy: „Stój, kto idzie?”. „Boy” odpowiedział, od „Żubra”. Dali nam przewodnika. Dotarliśmy do wsi Sieraków. Bardzo długa wiocha. W pierwszej stodole rzuciłem się i zasnąłem jak kamień. Rano podczas mycia się przy studni zobaczyłem oddział prowadzony przez podporucznika „Zycha” Grunwalda, który był moim dowódcą w czasie konspiracji. „Boy” go nie znał. Jedynie ja go znałem, więc podskoczyłem do niego i tak jak stałem na boso, prawie nago, zameldowałem się: „Panie poruczniku”. On się ucieszył, uchwycił mnie i ucałował. Od niego dowiedzieliśmy się, gdzie jest „Starża”. Dowództwo kawalerii nie mogło nas poinformować, gdzie znajduje się kompania „Starży”. Dopiero „Zych” nam powiedział, gdzie on jest. Poszliśmy. „Starża” był na samym końcu wioski. To była wioska, która się ciągnęła przez kilka kilometrów. Wyszedł „Starża” z chałupy, jak dzisiaj to pamiętam, w rozlatujących się pantoflach, wysoki, jak zawsze z marsową twarzą. Przy nim było może czterech, pięciu ludzi z całej kompanii. Ze stu dwudziestu ludzi zostało pięciu. Pamiętam, że był podporucznik „Giedroyć”, podchorąży „Okrza” i „Tatar” z mojej sekcji. Jak nas zobaczył, to się ucieszył, bo dostał uzbrojonych ludzi.

  • W Kampinosie dostali państwo broń?


Nie skąd.

Mówię o naszej broni, mieliśmy kb, pełno amunicji i granaty. „Boy” miał „Błyskawicę”, „Zdzicho” miał walthera. Najważniejsze – mieliśmy pełno amunicji.

Później zaczęło się życie puszczańskie. „Kryj się, lotnik!” Trzeba było padać, obojętnie czy na gówno krowie, czy na trawkę. Musztra, baczność, spocznij. W końcu z wiochy wyszliśmy do Zaborowa Leśnego, gdzie doszlusowaliśmy do Batalionu „Żubr” resztkami kompanii „Starży”. Jak tam przyszliśmy, to pamiętam, zrobiła się panika, gdyż pokazał się na przedpolu niemiecki czołg. Zaczęli ładować wieprze na fury i wszyscy z dworku uciekli do lasu.
Później wysłali nas na zwiad. Mnie, „Walerka”, „Boya” i „Koraba”. „Walerek” Bogdan Bogdański dołączył się do nas w Kampinosie. Przyszliśmy do dworku, pusto, żadnego czołgu nie ma. Tam było wspaniałe niedojedzone śniadanie, które skonsumowaliśmy. Było masę likierów, trunków, wypiliśmy trochę. Parę butelek wzięliśmy ze sobą. Wróciliśmy do lasu i zameldowaliśmy, że: „Nie ma czołgu, wszystko w porządku, możecie wracać”. To było moje pierwsze zetknięcie z Zaborowem Leśnym.

W Zaborowie Leśnym mieliśmy czujki pod olbrzymimi dębami. „Walerek” w czasie czujki zatrzymał dwóch potężnych facetów, idących boso. Krzyknął: „Stój!” Okazało się, że byli to Rosjanie, którzy uciekli z niewoli niemieckiej. Doprowadził ich do dowództwa. W okresie kampinoskim pracowali u nas jako kucharze. Na Żoliborzu okazało się, że byli to oficerowie radzieccy. Dostali broń i walczyli razem z nami. Bardzo dzielni żołnierze. Jeden z nich pomógł mi przenieść amunicję w czasie marszu na Warszawę.


To był Zaborów Leśny. Tam było parę wypadów, które właściwie spaliły na panewce. [To znaczy] przychodziliśmy, gdy wróg już się wycofał albo szedł pod taką osłoną czołgów, że nie można było nic zrobić. Byłem świadkiem, ostatni raz w życiu, ataku kawalerii polskiej. To była kawaleria wileńska. Była fantastycznie uzbrojona, w polskich mundurach z 1939 roku. Szła kozacka kawaleria. Myśmy byli już uprzedzeni. Każdy musiał sobie wykopać rowek na polu i czekać na nich. W międzyczasie wyszła kawaleria wileńska z lasu i w pełnej szarży ruszyła na kozaków, których wyrżnęła – to był piękny widok.

Później zrzutki. Dostaliśmy zrzutki alianckie. Przyszły trzy PIAT-y, trzy erkaemy, pistolety maszynowe „Brevetto”, przyszło trochę granatów obronnych – bo mieliśmy tylko zaczepne, amunicja. Nasz erkaem niestety jak był zrzucony, to rączka się ułamała. Później kowale zreperowali rączkę, przyczepili z powrotem, ale to już był od początku uszkodzony karabin. Nasza kompania dostała erkaem i piata. Z nami była kompania porucznika „Jerzego”. On też zafasował część zrzutków, które były na cały batalion „Żubra”.


W nocy kompania „Jerzego” znikła. Wyszła z bronią, którą zafasowała. Nie wiadomo, co się z nimi stało, gdzie poszli i do kogo się przyłączyli. „Żubra” krew zalała, strasznie się pieklił, bo przecież nie tylko, że cała kompania uciekła, ale jeszcze mu zabrali broń. Później pamiętam drobne rzeczy. Mieliśmy pełno tłustej wołowiny, ale brakowało chleba. Krów było dużo. Kiedyś „Kwarciany”, dowódca II kompanii, strzelał z colta do byka. Byk stał, a on strzelał. Raz mu strzelił w głowę, a on stał i głową kiwał. Drugi raz strzelił, też go nie zabił. Wreszcie któryś podszedł z kb, rąbnął byka i go zabił. Kiedyś wracaliśmy z akcji, maszerując przez szczere pole. Nadleciała cała eskadra bombowców niemieckich, lecących na wschodni front. Leciały tak nisko, że widziałem twarze pilotów. Każdy od razu upadł, ale żaden samolot się nami nie zainteresował. Szli widocznie z misją na wschód, na gołym polu mogli zrobić jatkę.
Punkt zborny mieliśmy w Truskawiu. Dostaliśmy rozkaz, że wszystkie oddziały z Kampinosu muszą wracać do Warszawy. Szliśmy, piaszczysta droga, upał był cholerny. Byłem obładowany, miałem dwie puszki przeciwgazowe amunicji, chlebak, granaty i kbk. Po piachu czułem, że ledwo daję sobie radę. W Truskawcu było chyba ponad tysiąc ludzi. Wiem, że duże było zgrupowanie, ludzie z kawalerii wileńskiej przyszli nam dać ochronę.

W Truskawiu biskup miał mowę trochę pesymistyczną, bo mówił, że chociaż połowa z was może nie dojść do Warszawy, to ta druga połowa będzie miała zaszczytne zadanie ratowania ginących braci i tak dalej.

  • To była msza?


Później msza była, każdy dostał karteczkę z rozgrzeszeniem. To mi utkwiło w pamięci.

Szedłem w pierwszej czujce frontowej. Dowódcą czujki przedniej wywiadowczej, która prowadziła batalion „Żubra”, był podporucznik „Giedroyć”. Szliśmy przez pole z kapustą. Parę razy się wywróciłem w kapuście. Zapomniałem [wspomnieć], miałem wtedy [berettę]. Oddałem swój karabin, dostałem [berettę], włoską maszynową broń, beznadziejną. Parę razy lufą zaryłem i „Giedroyć” mówi: „Jak tak dalej pójdzie, to nie będziesz mógł strzelać”. Całe szczęście doszliśmy do Opla bez żadnego wystrzału. Słyszałem tylko, że podobno inny patrol zagarnął Rumunów. Oni się w ogóle nie bronili, byli jakby przednią strażą oddziałów, które szły na Powązki. Część poszła na Żoliborz, a część poszła na Powązki.

  • Kiedy to było?


To musiało być w połowie sierpnia […]. Doszliśmy przez Opel na Żoliborz – bez żadnego wystrzału. W blokach, w prywatnych mieszkaniach roztasowaliśmy się. Jak dzisiaj pamiętam, pierwszy raz od szeregu tygodni spałem na kanapie. Spaliśmy na jednej kanapie w czterech. Układaliśmy się w poprzek, a nogi na krzesłach. Na drugi dzień była zorganizowana akcja na Dworzec Gdański. Atak miał iść z dwóch stron: od strony Starówki i od strony Żoliborza. Wtedy też „Starża” w czasie zbiórki kompanii pytał się, kto pójdzie na ochotnika. Zgłosiłem się, ale mnie nie przyjęli. Całe szczęście, bo bym nie wyszedł. Wiem, że „Zdzicho” poszedł z piatem i „Bończą” – bardzo odważny z naszej kompanii. Oni zostali wysłani na Dworzec Gdański. Inne grupy z innych kompanii, chyba leśnych oddziałów, też poszły. Tam stał pociąg pancerny obstawiony bunkrami z ciężkimi karabinami maszynowymi, odsłonięte pole przed Dworcem Gdańskim, nie dawało żadnej osłony atakującym. Piat był w tych warunkach bezużyteczny, bo jego działanie ogniowe było na pięćdziesiąt metrów, od ostatnich domów była przestrzeń kilkuset metrów do pierwszych stanowisk niemieckich. Zginęło tam bardzo dużo ludzi, szczególnie leśnych. Między innymi „Zdzicho” tam był. Wiem tylko to, co on mnie opowiadał, bo nie byłem tam. „Bończa” zginął w mękach, został ciężko ranny. Starali się go ściągnąć. Przy ściąganiu jedna sanitariuszka została zabita, więc [go] zostawili. Przez całą noc było słychać jego jęki. Wreszcie zmarł nad ranem. „Zdzichowi” udało się szczęśliwie stamtąd wycofać, ale jak to było, to niech lepiej on opowie. To była klęska, to natarcie na Dworzec Gdański. To samo nie udało się od strony Starówki, też nie mogli tam podejść. Tam była taka siła ogniowa, że na stanowiska [niemieckie] to kb czy piaty [nie wystarczały]. Trzeba było mieć czołgi, żeby pociąg pancerny zdobyć.
Później zajęliśmy straż pożarną, to była wtedy nasza frontowa pozycja, straż pożarna przy Marymonckiej i Potockiej. Na górnych kondygnacjach byli żołnierze. Mieliśmy swój pepanc. przy dowództwie na pierwszym piętrze. Miałem stanowisko przy oknie, które do dzisiaj istnieje. Były dwa okna i krata, a dalej były garaże, na górze był nasz erkaem. Przy obsłudze był „Biel”, „Graf” i praktykant.
Na początku wjechała ciężarówka niemiecka od strony Marymonckiej. Siedziało dwóch Niemców w szoferce. Podpuściłem samochód jak mogłem najbliżej, były tam wykopane rowy przeciwczołgowe. Czekałem na erkaem, ale była cisza, więc zacząłem strzelać z mojego „brevetto” [beretta]. Wywaliłem cały magazynek, widzę szyba frontowa się rozprysła, ale ciężarówka powoli zakręca na drodze. Wsadziłem drugi magazynek, w dalszym ciągu wykręca, wykręciła i odjechała. Wpadł „Starża” wściekły. Zaczął krzyczeć: „Co się stało?”. Mówię: „Panie poruczniku co się z erkaemem stało na górze? Tu strzelałam, ale »brevetto«…”. To była włoska [broń] maszynowa – świństwo. Miał cholerny rozrzut, tu się celowało, a kule gdzie indziej leciały. Myślałem, że Pana Boga za nogi chwyciłem, ale to właściwie była bezwartościowa broń z zrzutków. Okazało się, że erkaem się zaciął, cholerna rączka. Nie strzelali, a dwóch strzelców, którzy też mieli stanowiska, zostali odciągnięci do innej części bloku. W tym momencie jak samochód [jechał], tylko ja jeden byłem z „brevetto”. Gdybym miał swoje kb, to bym tam dobrze przycelował. To było niepowodzenie. Późnej znowu podjechał ich samochód pod nasze stanowiska. Wtedy wszystko grało, strzelałem i erkaem strzelał. Od razu zostali zabici w szoferce i samochód stanął. Była zupełna cisza. Obserwowaliśmy samochód. Nie można było podejść, bo z gazówki, ciężki karabin maszynowy w bunkrze trzymał pod obstrzałem całą pętle tramwajową, Marymoncką i część Opla. Trzeba było do nocy czekać, żeby najważniejsze ściągnąć broń. Obserwowałem samochód. Nagle samochód ożył. Po dwóch godzinach z budy zaczęła masa kałmuków wyskakiwać i uciekać. Oni od razu wpadli między krzaki, więc prawie wszyscy uciekli, ale to nie była wielka szkoda. W nocy podeszli nasi i broń, i co tam było pozabierali.
Trzeci raz, pamiętam przejażdżkę rowerową – jechało trzech Niemców na rowerach. Jeden wiózł dziewczynkę na ramie. Posunęliśmy serię. Dwóch Niemców zabiliśmy, trzeciego raniliśmy, kobieta była ranna w nogę. Trzeci Niemiec wskoczył do Opla i się schował. Poszedł patrol, on się schował w łóżku i zaczął się ostrzeliwać. Rzucili granaty i go później już poszarpanego wyciągnęli. To był oficer SS. To [były] trzy momenty, jakie sobie przypominam.
Później znowu był alarm, że „własowcy” wjechali do parku Kaskada. Poszedł patrol, ale chyba „Kwarcianego” oddział się z nimi załatwił. Jak przyszliśmy, to już „ukrainiec” leżał bez butów, jeszcze drgał trochę. Żeby go uspokoić, jeszcze go kolbą rąbnęli, żeby się nie męczył. Takie były sytuacje.
Atmosferę w straży pożarnej, najlepiej odzwierciedla piosenka skomponowana przez strzelca „Walerka”.

  • „Walerek” czyli kto?


„Walerek” to jest właśnie Bogdan Bogdański. To już muszę przeczytać.

  • Albo zaśpiewać.



„Czemuż macie takie smutne miny?
Czemuż smutek tak okala waszą twarz?
Czy to wpływ jest »Starży« dyscypliny, taki urok dla was ma.
Czy »Giedroycia« skrzypiec słodkie jęki, tak zbawiennie koi ból i łzy?
Komendy, katusze, wciąż znosić muszę
kiedyż to wreszcie skończy się?
Lecz my czekamy, z okien wciąż wyglądamy,
lecz wiem, że przyjdzie czas, gdy akcja znów połączy nas, tam, tam.
Czemuż macie takie smutne minki?
Czemuż smutek tak okala waszą twarz?
Wszak w kompanii piękne są dziewczynki.
Lecz nie dla nas je tam masz.
Czemuż wspominacie dobre czasy.
Chociaż mamy przyjemności dość.
Wypady wciąż mamy z niczym powracamy,
kiedyż to wreszcie skończy się?
Czemuż macie takie smutne…
Pięciu nas było na kwaterze.
a każdy ją zwał sweet Mary
o Mary żar we krwi, a na ustach wciąż szept o Mary.
Litościwe Mary miała serce, bo nazajutrz był koniak w manierce.
O Mary pa, pa, pa…”
Mieliśmy stary gramofon i jedną płytę z marszem Dunajewskiego. To wszystko były piosenki skomponowane przez „Walerka”.
Akcja. Dowództwo zdecydowało się, żeby zdobyć szkołę kolektorską, która była łańcuchem wiążącym w pozycjach niemieckich, CIWF, szkoła kolektorska i gazówka. Szkoła gazowa dawała nam najwięcej trudności, bo trzymała cały teren pod swoim obstrzałem. Bloki gdańskie to był właściwie teren niczyj, bezpański. Tam przychodziły w nocy nasze patrole, jak również niemieckie. Zdecydowano [się] na zdobycie szkoły kolektorskiej, żeby przerwać łańcuch niemiecki. „Boy” poszedł na zwiad. Wrócił, stwierdził, że nie ma żadnych trudności z dostaniem się do samego płotu, który ogradza szkołę kolektorską. W nocy kompania „Starży” ruszyła od strony Marymonckiej, a kompania „Kwarcianego” od strony Kolektorskiej. Jak podeszliśmy do szkoły, okazało się, że był wysoki mur, parkan z drutem kolczastym na szczycie. „Starża” wpadł w szał, wyjął visa i chciał „Boya” zastrzelić za mylne rozpoznanie. „Boy” jak „Boy”, mówi: „Panie poruczniku, chwileczkę, zaraz załatwimy”. Ściągnął balię, starą maszynę do szycia, stare pudła i zaczęliśmy się po tym wdrapywać, wskakiwać na szczyt płotu, gdzie był drut kolczasty. Reflektor z CIWF-u co chwilę oświetlał szczyt płotu. Jak byłem na szczycie, to akurat reflektor się po mnie przesunął. Przerzuciłem się na drugą stronę, spadłem na trawę. Tak po kolei każdy żołnierz się przeprawiał. Wreszcie, zebraliśmy się w krzakach przed drugim parkanem oddzielającym szkołę kolektorską. „Boy” ustawił piata. Dałem mu mój myśliwski nóż do otwierania pocisków, którego już nie odzyskałem. Szliśmy w kierunku parkanu. Szedł za mną „Czarny” ze stenem prosto wycelowanym w moje plecy. Szepnąłem do niego, żeby przez pomyłkę nie posunął mnie ze po krzyżach. Dotarliśmy do parkanu. Takie było zaskoczenie, że po wystrzale wartownik niemiecki chodził i pytał: Was ist loss?. Podskoczyłem do parkanu, podporucznik „Giedroyć” mówi: „Na co czekasz? Rozwalaj parkan!”. Kolbą rąbnąłem parę razy, wywaliłem dziurę. Przez dziurę wskoczył pierwszy podporucznik „Giedroyć”, ja za nim, za mną wskoczył podchorąży „Okrza”. Biegliśmy w stronę budynku. Szkoła kolektorska to był blok jak litera „L”. Od końca litery „L” Niemcy uciekli na drugie piętro. Z tarasów strzelali w naszym kierunku. Z drugiej strony atakowała kompania „Kwarcianego”. Jak przebiegaliśmy przez plac pod ostrzałem, „Giedroyć” został ranny. Myślałem, że został zabity, upadł. Przeskoczyłem przez niego. Dalej znajdowały się bloki z cementu otaczające okna do suteryny. Bałem się skoczyć do suteryny, bo nie wiedziałam kto jest jeszcze w środku. „Okrza” schował się za blokiem. Trochę zdezorientowany, położyłem się na plecach, na chodniku i widząc błyskające strzały z tarasu – miałem wtedy kbk – zacząłem rąbać, gdzie widziałem błysk od strzału. Wywaliłem cały magazynek. Po ostatnim strzale dostałem serię z broni maszynowej, która obrysowała moją całą sylwetkę od stóp do głowy. Dostałem tylko odłamki od betonu. Od razu zerwałem się, wskoczyłem w okno, rozbiłem szybę, wpadłem do skrzynki z pomidorami. Za mną wpadł „Okrza”. Doszliśmy do korytarzyka. Strzelali. Ciemno, nie wiadomo gdzie nasi, gdzie Niemcy, tylko wycia: „Żubry! Żubry!”. To było hasło. Niemcom było trudno powiedzieć „Żubry” – trzeba było powiedzieć „Żubry”, to wiadomo było, że to swój. Niemiec nie powie „Żubr”. Ale tu nie wiadomo, nikt się nie odzywa. Pociski latają. Wreszcie przeskoczyliśmy korytarzyk do drugiej suteryny za zakratowanym oknem ujrzeliśmy straszny widok. Jeden z żołnierzy „Kwarcianego” czy ranny został i upadł, nie wiem. W każdym razie miał dwie butelki zapalające, upadł, zapaliły się butelki i spalił się żywcem. Płomień tarzającego się człowieka coraz wolniej, to wszystko trwało sekundy. Nie mogliśmy mu pomóc, bo w oknie była krata. Spalił się żywcem. Straszna jest siła ognia z butelek. Weszliśmy po schodach na górę, krzycząc: „Żubry! Żubry!”. Tu strzelają, tam strzelają. „Boy” strzelał z piata, chociaż część budynku była już zajęta przez nas. Co chwila [słychać] huk z piata. Zbiegłem, „Okrza” mówi: „Idź, powiedz »Bojowi«, żeby przestał strzelać!”. Zszedłem do „Boya”, mówię: „Przestań strzelać, bo Kolektorska zajęta, nasi są na dole”. Szkołę podpaliliśmy. Paru Niemców skakało, z tarasu zostali zabici, chyba nikt z nich nie uciekł. Wycofaliśmy się, zostawiając szkołę w płomieniach. To był olbrzymi sukces – zdobycie szkoły kolektorskiej. To było od mojej strony.
Natomiast od „Kwarcianego” strony nie byłem świadkiem. Koledzy opowiadali. Był potężny facet „Niespodziany” z Marymontu, z którym zresztą siedziałem w niewoli. Niemcy leżeli za workiem przy karabinie maszynowym. „Niespodziany” podskoczył do worków, jak oni strzelali, przestrzelili mu nogi, złapał za lufę i karabinem roztrzaskał Niemców.
Wróciliśmy do straży pożarnej i naturalnie zbiórka. „Starża” zaczął liczyć, latarką świecił każdemu w oczy, kto jest, kogo nie ma. Zginął bardzo dzielny żołnierz, pseudonim „Siwy”. Został ranny w pachwinę pod Kolektorską przy ataku i tego samego dnia zmarł. To była jedna ofiara, „Siwy”. „Giedroyć” dostał w płuca, ale się wylizał. I był [jeden] spalony. Dalej nie przypominam sobie dokładnie strat, ale chyba jest dokładnie opisane przez Grunwalda. „Starża” spojrzał na moją pokrwawioną twarz i mówi: „Ty to zawsze się wywiniesz”. To było nasze zwycięstwo.
Na drugi dzień poszliśmy z „Boyem” na patrol. Na Kolektorskiej – zwęglone ciało powstańca i spalona szkoła. Następnego dnia Niemcy wpadli w panikę, bo stracili kontakt, gazówkę. Po podpaleniu wycofali się ze szkoły gazowej. To była twierdza na górze, otoczona bunkrami, nie do zdobycia. Amunicja tam wybuchała jeszcze przez parę dni, jak się wszystko to paliło, Niemcy się wycofali. Front sowiecki zbliżył się do samej Wisły, więc to też na ich morale [dobrze] nie wpływało, bo odgłosy artylerii sowieckiej było dobrze słychać. Zdobyliśmy znaczną ilość terenu. Posunęliśmy się, aż do olejarni, którą zajęliśmy. Najpierw kompania „Kwarcianego” zajęła olejarnię. Był dostęp do oleju, więc naturalnie ludność cywilna mogła się zaopatrzyć w olej. Świetne placki kartoflane robiło się na oleju, do dzisiaj pamiętam ten smak.
Po „Kwarcianym” nasza kompania zajęła olejarnię. To był pałacyk. Pierwsze wrażenie, jakie pamiętam, był trup naszego żołnierza od „Kwarcianego”, potężny młody chłopak. Dostał kule prosto w oko, leżał na drodze, jak myśmy zajmowali olejarnię. Zaraz za olejarnią był stawek, za którym były okopy z „ukraińcami”. Zajęliśmy olejarnię. Miałem różne posterunki. Wtedy jak myśmy byli, to była tylko wymiana strzałów między okopami i patrole nocne. Jak sobie przypominam, nie było większej akcji.
Wreszcie nadszedł dzień, gdy front wschodni oparł się o Wisłę, Niemcy ściągnęli jedną dywizję czołgów i zaczął się atak na Żoliborz. Tego dnia rano ujrzałem jadącą tyralierę czołgów, „Tygrysów” poprzez czyste pole, ciągnące się aż do Wisły. Czołgi szły w naszym kierunku. Zarządzono alarm. Jeszcze dzień przed tym ludność cywilna zdążyła wykopać rów łącznikowy, łączący olejarnię z blokami gdańskimi. Zapomniałem wspomnieć, że w międzyczasie byliśmy bombardowani przez „szafę”. „Szafa” to była nazwa ciężkiej artylerii, którą Niemcy mieli na pociągu pancernym. Nazwa „szafa” pochodziła od tego, że jak ładowali pociski, to był cholerny zgrzyt, jakby ktoś ciężką szafę przesuwał po podłodze. Stąd nazwaliśmy to „szafą”, słychać było zgrzyty na cały Żoliborz. Każdy wiedział, że zaraz będzie leciał pocisk olbrzymiego kalibru. Pamiętam ogrodnika, który nas bardzo serdecznie witał i częstował, czym miał. Tenże ogrodnik wskazał nam miejsce, gdzie szabrownicy zakopali balony spirytusu. Balony wykopaliśmy i jeden zanieśliśmy do dowództwa, a drugi zafasował „Boy”. Kiedyś po bombardowaniu przez „szafę” ogród przestał istnieć, zamiast ogrodu zrobił się olbrzymi lej wypełniony wodą. Jego chałupa znikła z powierzchni, a jego trup leżał na brzegu leju. To dygresja jeszcze z okresu olejarni.
Z „Walerkiem” znaleźliśmy sobie bardzo przyjemną rodzinę. Syn też walczył w Śródmieściu. Oni nas zawsze serdecznie witali, szykowali zupki. Przychodziliśmy do nich na obiadki, jak nie było posterunku. Kiedyś, wracając od nich, dostaliśmy w plecy ogień od Kolektorskiej, kule dosłownie świstały. Zaczęliśmy uciekać jak dwa harty do pierwszego rowu. Poszedł patrol, ale nikogo nie znalazł. To były drobne dygresje. „Szafy” były straszne, to był straszny terror. Nigdy nie wiadomo, gdzie i z której strony pocisk spadnie. Jak spadł to było zupełne zniszczenie całych domów, kamienic, to wszystko szło jak domki z kart.
Wracam do ataku. Wyskoczył „Starża” z garłaczem. Garłacz to była przyczepiona do kb jak gdyby dodatkowa lufa, gdzie się bombkę wsadzało i tym można było uszkodzić czołg. Z „Korabem” zgłosiliśmy się na ochotnika „Korab” dostał garłacza. Został wysłany w stronę stawu. Ja zostałem wysłany do rowu z moim kbk. Rów był wąski wykopany poprzez drogę. To była właściwie wiejska droga, która szła od bloków gdańskich wzdłuż pałacyku. Przy bramie był bunkier zbudowany z okrąglaków po oleju. Do bunkra został przydzielony podchorąży kapral „Żbik”, który przyszedł ze Starówki kanałami i zajął miejsce „Boya”, bo został dowódcą pepancu. Poprzedniego dnia „Żbik” miał cichy powstańczy ślub z łączniczką „Wierą”. Gdy atak się rozpoczął, „Żbik” był na strychu. Zszedł trochę oszołomiony, założył hełm i wszedł do bunkra. Przy murze pałacyku zaczynał się w poprzek drogi rów, do którego wszedłem. Ujrzałem idące w moim kierunku „Tygrysy”, a za nimi tyraliera Niemców. Zacząłem z kbk strzelać do Niemców, bo co czołgowi zrobisz z kbk. Wywaliłem jeden magazynek, rozpoczął się huraganowy ogień z dział i cekaemów. Zrobiło się ciemno. Słup telegraficzny przewalił się w poprzek mojego okopu. Później spadło drzewo. Zacząłem się wyczołgiwać z okopu w stronę bramy do pałacyku. Rąbnęli w bunkier, z którego wyskoczył, „Żbik”. Cofaliśmy się razem do wejścia do pałacyku. Był to jednopiętrowy budynek, z balkonikiem od przodu. Czołgi już właściwie były za murem, rąbali z ciężkich karabinów maszynowych. Drzewa nas jeszcze trochę zasłaniały. Nie mieliśmy dobrego widoku. Jak wycofywaliśmy się, „Żbik” dostał całą serię wzdłuż całego ramienia. Wykręcił się i skoczył do pierwszego pokoju w olejarni. Zacząłem się szybciej wycofywać.
Gdy znalazłem się w przejściu, pocisk uderzył w pierwsze piętro, balkon i cała przednia ściana zwaliły się na mnie. Miałem stary, zardzewiały hełm z 1939 roku. Wbił mi [się] powyżej nosa, zdarł skórę z czoła, ale hełm mnie chyba życie uratował. Zasypało mnie całkowicie. Jeszcze miałem szczęście, że wyciągnąłem ręce i karabin trzymałem nad głową, czułem się jak w gipsie, cały sztywny. Na chwilę straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, usłyszałem granie cekaemu i warkot czołgu. Zacząłem krzyczeć: „Ratunku! »Barszczanin!«”.To był kolega z pepancu, najstarszy z nas, miał chyba trzydzieści sześć, siedem lat. Właściciel knajpy na Starówce. Zawsze robił fantastyczne sosy pomidorowe do placków, mówił do nas: „Słuchajcie, jak to się wszystko skończy, zaproszę was do mojej knajpy na Starówkę i tam się wszyscy upijemy na trupa”. Zawsze był pełen humoru. Człowiek miał do niego zaufanie z jego sposobu bycia. Jego zacząłem wołać: „Ratunku! »Barszczanin!«”. „Barszczanina” nie było już wtedy, nagle zjawiła się sanitariuszka, zupełnie obca dziewczyna, w życiu jej nie widziałem. Skąd ta „cholera” się tam wzięła, nie wiem. Podczołgała się do mnie i mówi: „Cały jesteś?”. Mówię: „Nie wiem”. To mówi: „Dawaj karabin”. Od razu oddałem jej karabin, bo pomyślałem, że chce wziąć karabin, a później mnie wyciągnie. A ta „cholera” złapała karabin i uciekła. Pewnie myślała, że już jestem trupem, miałem białą twarz od pyłu. Karabin to był karabin, to była najważniejsza rzecz, którą trzeba było ratować. Wzięła karabin i uciekła. Do końca życia jej tego nie daruję. Znowu począłem wołać o pomoc. Zbliżający się warkot czołgu odczuwałem jak nieuchronny wyrok śmierci. Nagle ujrzałem jakąś postać w obłoku pyłu, czołgającą się w moim kierunku. Ujrzałem wreszcie drogą twarz „Walerka”. On tylko jeden został, wszyscy uciekli. Podczołgał się do mnie, żebym nie on, to bym dzisiaj nie istniał. Jeszcze pyta się: „Masz całe nogi?”. Mówię: „Nie wiem, nie czuje nóg w ogóle”. Zaczął mnie odkopywać. Później zacząłem pomagać, drętwota ustępowała, odrzucałem gruz. Chlebak miałem, pełen amunicji, „Walerek” mówi: „Odetniemy chlebak”. Byłem w euforii, mówię: „Nie, nie będę odcinał, bo to amunicja, nie mogę zostawić chlebaka”. Więc jeszcze chlebak zacząłem [wyciągać]. [„Walerek”] zaczął przeklinać: „Co za idiota, cholera! Zostaw chlebak!”. W końcu wyciągnąłem chlebak. Wyśrubowałem nogi z butów i na boso wyskoczyłem z gruzów. Wyskoczyliśmy we dwóch do rowu.
Po pewnym czasie wrócił „Starża” do pokoju pełnego dymu. „Żbik” ciężko ranny w ramię i w nogę. Nieśli go na kocu, ziemia się sypała w rany. Później ostatni raz widziałem „Koraba”, był bardzo blady, urwało mu stopy. Leżał na kocu. Spojrzałem na niego, miał łzy w oczach, machnął tylko ręką. Umarł parę dni później. W bojowej euforii zameldowałem „Starży”, że ukradli mi karabin. Dał mi bergmanna – miał okropny, pojedynczy ogień i magazynek z prawej strony. Na boso szedłem przez okop. Pełno trupów leżało, po trupach się chodziło okopem. Wycofaliśmy się, całe szczęście okopem wykopanym dzień przedtym. Czołgi stały po obu stronach, bez przerwy obstrzeliwanie.
Wepchnęliśmy się najpierw do Feniksu. Czołgi stały na ulicy. Ostatni raz spotkałem tam „Barszczanina”, zapytał mnie: „Chcesz »Tygrysa« zobaczyć?”. Mówię: „Widziałem”. Mówi: „Chodź, zobacz”. Gdzieś mnie zaciągnął [do] ubikacji. Było okienko, patrzę, „Tygrys” stoi pod nami. Nawet mówię: „Cholera, czy nie ma butelki?”. – „Nie ma butelek, musimy uciekać, bo nas okrążają ze wszystkich stron”. Z Feniksa [dostaliśmy się] do bloku gdańskiego.
Bałagan był straszny. Była panika. Nie było żadnej kontroli. Zostałem przydzielony do sierżanta „Jastrzębia”. Uchowaj Panie Boże od takiego dowódcy. Starszy, z siwymi włosami, przedwojenny sierżant, szedł i wprowadził nas do piwnic. Całe życie w blokach gdańskich było w piwnicach. Dziury porobili i dziurami się przechodziło z jednego domu do drugiego. Tam zaczęliśmy się przedzierać. [Sierżant] z rozwianym siwym włosem, z paniką, prowadził nas. Jakaś pani złapała mnie i mówi: „Co, uciekacie już? A co z nami będzie?”. Mówię: „Nie uciekamy, stanowisko zmieniamy”. Uciekaliśmy. Czołg stał już w środku, w blokach gdańskich, bloki były [w kształcie] litery „U”. Rąbał po oknach. Nie mógł strzelać z działa, bo było za mało miejsca. Mieliśmy piata. Ale gdzie on był, gdzie ludzie? Przecież można było wtedy czołg rąbnąć, bo stał pod oknami. Dotarliśmy do końca bloku, gdzie było dowództwo. Złapałem „Okrzę”, mówię: „Panie podchorąży, dalej z sierżantem nie będę. Proszę mnie przydzielić gdzie indziej”. Zostałem wtedy przydzielony do „Okrzy”.
W międzyczasie „Barszczanin” został przydzielony na strych. Strzelał do okopów, dostał serię prosto w serce. Znieśli go, pamiętam jeszcze krew po schodach ciekła, położyli go w garażu w straży pożarnej. Była cholerna panika. Był brak organizacji w pierwszych kilku godzinach. Według mojego pojęcia – może oni mają inne – dowództwo straciło głowę, po prostu nie wiedzieli, co dalej robić, jak to wszystko organizować. Później czołg się stamtąd wycofał, bo widział, że on też ryzykuje i nie miał żadnej ruchomości. Jak czołg wyszedł z bloków gdańskich z „U” – zresztą na noc czołgi ściągali do bazy – to się wszystko troszeczkę unormowało.

W drugim miesiącu Powstania zaczęliśmy dostawać dużo zrzutek sowieckich. To znaczy to były z armii Berlinga, z naszej polskiej armii, ale mówiło się sowieckie zrzutki. Kukuruźniki nadlatywały. Leciały bardzo nisko, dosłownie nad samymi drzewami i domami. Staliśmy z białymi prześcieradłami i świeciliśmy latarkami. Zrzucali bez żadnego spadochronu, bo to było bardzo nisko. Worek z kaszą mało mnie nie zabił. Stałem, żeby zrzutki odebrać, i rąbnął dosłownie pół metra przed mną, rozsypało się, ale kasza była dobra. Dostawaliśmy pepesze, PPD, granaty i pepance. Bardzo dobre pepance, nie miały takiej siły ogniowej jak piaty. Ale co piatem można było zrobić? Na pięćdziesiąt metrów, dalej nie można było strzelać. W każdym razie dostawaliśmy broni dość dużo.

W razie ataku czołgu ściągany był pepanc. Kiedyś był alarm, że czołg podszedł na Potockiej pod samą straż pożarną. Wtedy już było zorganizowane, nie było paniki, już każdy wiedział, gdzie, co, jak. Pamiętam ja, „Walerek” i „Boy” zostaliśmy wysłani do bloku. Okna wychodziły na Potocką. Jak przyszliśmy do pokoju, to czołg zauważył okop przeciwczołgowy na wysokości straży pożarnej i wykręcił. Zaczął się wycofywać. Jak przyszliśmy, to widzieliśmy już tył czołgu, powoli odsuwał się od nas. „Boy” z „Walerkiem” ustawili piata. W pokoju, który zajęliśmy, regularne stanowisko przy oknie za kratą miał sierżant, którego twarz była dziobata po ospie. Spojrzałem na jego twarz i pomyślałem: „Trupia twarz”. Pamiętam moje wrażenie. On klęczał z pepeszą przy oknie, gdzie miał posterunek. Jak przyszliśmy, to on zszedł ze stanowiska. „Boy” ustawił w oknie piata. Miałem butelki zapalające. Byłem w pokoju z butelkami, ale już było za daleko na butelki i za daleko na piata. „Boy” strzelił z piata. Myślałem, że go trafił, naprawdę nie był daleko. Pocisk wybuchł może pół metra za tyłem czołgu. Duża była siła ogniowa była piata, ale zasięg ograniczony. Myśmy się mało nie popłakali z rozpaczy, żeby taką zdobycz przepuścić. Po oddanym strzale „Walerek” z „Boyem” odeszli do drugiego pokoju. Jeszcze majstrowali coś z piatem. Wyskoczyłem na klatkę schodową, wyciągnąłem zapalające butelki i postawiłem na klatce schodowej, żeby nie mieć ich przy sobie. Od czasu Kolektorskiej bałem się butelek. Wróciłem z powrotem do pokoju, z powrotem stary sierżant podszedł do swojego stanowiska przy oknie. Była zasada: po oddanym strzale, zmień stanowisko. Czołg poszedł do pierwszych zabudowań, wykręcił się – już oni wiedzieli, z którego okna strzelali – z działa rąbnął prosto w okno. Z sierżanta została masakra, tułów bez głowy, głowa zupełnie zniknęła. Całe przepierzenie zawaliło się i zasypało nas, ale uratowało nam życie. „Boy”, „Walerek” i ja byliśmy za przepierzeniem w drugim pokoju. Czarno się zrobiło i wszyscy byliśmy obryzgani krwią. Miałem we włosach kości z czaszki sierżanta. Najgorzej to chyba miał „Walerek”, on sobie wyjmował ze skóry jego kości, miał powbijane w czoło, w głowę. Nikomu się nic nie stało poza oszołomieniem. Wszyscy byli pokrwawieni głową biednego sierżanta. To mnie utkwiło w pamięci.
Było coraz gorzej, coraz bardziej [nas] przyciskali. Pamiętam naprzeciwko była [spółdzielnia] Feniks.

W Feniksie stali „ukraińcy”, [ale] wycofali się. Zajęliśmy Feniks i tam zastaliśmy całą ludność cywilną pomordowaną w straszliwy sposób, leżącą w piwnicy. Kobiety nagie, poobrzynane piersi, dzieci porozrywane, makabra.

  • Dużo było tam ludzi?


Wiem, że przez dwa dni kopaliśmy groby na blokach gdańskich. Ile tam ludzi było, nie chcę przesadzać, nie mogę pani powiedzieć, nie mogę dać liczby. Wiem, że leżały trupy zwalone w piwnicy, wszystko leżało jeden na drugim. Leżały bochenki chleba, każdy był głodny, nikt chleba nie dotknął. Musi być w danych historycznych, ilu tam ludzi zginęło, przecież przez dwa, trzy dni grzebaliśmy zwłoki.

  • Jakie to zrobiło wrażenie?


Straszne wrażenie. Muszę powiedzieć, że na mnie zrobiło okropne wrażenie, bo muszę się przyznać, że miałem na muszce jednego z tych zbrodniarzy i go nie zabiłem.

Miałem stanowisko w piwnicy vis-à-vis Feniksa. To była bardzo wąska uliczka. Leżałem na węglu całą noc, spokojnie, bez żadnego podniecenia. To okienko było wyraźne, miałem pepeszę wtedy. Z okopu vis-à-vis Feniksa najpierw wyłoniła się kobieta w łachmanach, wyszła z okopu do połowy. Później za chwilę wysunął się „ukrainiec”, był bez koszuli, półnago, rozebrany. Czy dlatego, że munduru nie miał, cholera wie… Wiem, że do pasa był tylko ubrany, ona się wysunęła najpierw. To była bardzo bliska odległość, tak jak na pani twarz patrzę, to była bardzo wąska ulica, może dziesięć metrów. Miałem wycelowaną pepeszę prosto w niego. Zobaczyłem nagle ludzką twarz, twarz człowieka i nagle zahamowania, myślę sobie: „Za węglem leżę, pociągnę…”. Przerzuciłem już na pojedynczy ogień, żeby jej nie ranić. Już miałem pociągnąć, ale myślę: „To tak jak morderstwo, zza węgla strzelam do człowieka, który nie jest nawet przygotowany, to nie jest walka, on wyszedł sobie spokojnie i go po prostu zamorduję”. Już miałem pociągnąć, ale się schował i okazja się skończyła. Później chodziłem i myślałem o tym długi czas. Tak wyglądało to życie.
Coraz było gorzej. Byliśmy otaczani powoli ze wszystkich stron. Broni było dużo, bo ciągle zrzutki sowieckie dostawaliśmy. To był paradoks, ale pod koniec Powstania broń leżała, a ludzi nie było. Ostatnie dni, pamiętam, z ciągłym brakiem snu. Miałem posterunek na parterze w blokach gdańskich. Duża dziura była we frontowej ścianie. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Jedzenie było bardzo ograniczone, czasami dostaliśmy kawę, czasami nic. Całą noc tam stałem, księżyc świecił, zimno już było cholernie. Była kanapka, usiadłem na kanapce i zacząłem się kiwać. Później się otrząsnąłem. Przemarzłem na kość – tak było cholernie zimno. Patrzę, pierzyna leżała na podłodze, myślę sobie: „Przykryję się pierzyną, przecież mogę obserwować, leżąc pod pierzyną”. Położyłem się na kanapce, przykryłem się pierzyną, położyłem pepeszę między nogami, obwiązałem rękę rzemieniem. Leżę, patrzę przez dziurę w gwiazdy, księżyc. Wszystko zaczęło się pokrywać mgłą i zasnąłem. Nad ranem się obudziłem, macam, nie mam pepeszy. Strach, podnoszę głowę, myślę sobie: „Niemcy zaraz mi w łeb strzelą”. Obracam się, pusty pokój, nikogo nie ma. Zerwałem się z kanapki, pod kanapkę, na kanapkę. Zacząłem pierzyną na wszystkie strony przetrząsać. Na tle dziury posunęli mi dobrą serię, pierze się rozpieprzyło po całym pokoju. Zacząłem czołgać [się] po podłodze, szukać pepeszy. Nic nie było, myślę sobie: „Musieli mi zrobić kawał”. Pobiegłem na górę, gdzie spali. Broń była rozłożona na stole, pepeszy nie było, chwyciłem pierwszą z brzegu, zleciałem na dół. Już moja godzina dawno minęła. Przychodzi „Okrza”, spojrzał na mnie i mówi: „Skąd macie broń?”. Mówię: „Panie podchorąży! Bez broni?”. – „Żebyście do mnie [się] zameldowali natychmiast”. Poszedłem, mówię: „Zginęła, zabrali pepeszę”. A on mówi: „Może ci Niemcy zabrali?”. Mówię: „Niemcy mi nie zabrali”. Zaczęli później ze mnie robić balona. Pytam się: „Kto?”. Mówią: „Któryś z klatki pepeszę [zabrał]”. Pobiegłem tam, mało się nie pobiłem, wróciłem. Zameldowałem „Okrzy”, że zasłużyłem na najgorszą karę. On wtedy mówi: „Za wasze poprzednie zachowanie tym razem wam to daruję, ale pamiętajcie”. Dostałem wtedy zacinające się PPD, moją pepeszę dostał „Obwieś”. Miałem posterunek w blokach gdańskich na drugim piętrze jeszcze z pepeszą. Widzę, że pod mój obstrzał wjeżdża polowa kuchnia niemiecka, dwa konie, dwóch Niemców siedziało na koźle. Posunąłem z pepeszy, oni zeskoczyli, uciekli, zostawili kuchnię. Później rzucili dymny granat i pod osłoną dymu chcieli ściągnąć kuchnię, żeby obiad dostarczyć. Jeden magazynek z pepeszy, siedemdziesiąt dwa pociski, wyładowałem, broń miałem już wycelowaną, później drugi magazynek. Jak dym opadł, ujrzałem dwa zabite konie, stojącą kuchnię ze strumieniem lejącej się zupy. Miałem satysfakcję, że Niemcy obiadu nie mieli.
Skracając to wszystko, dochodzimy do smutnego końca. Ostatniego dnia Powstania miałem stanowisko w blokach gdańskich. Mój oddział pod dowództwem podchorążego ze Starówki wycofywał się ostatni. Wszędzie leżały trupy. Powstaniec w mundurze policjanta granatowego stał na klatce schodowej oparty o karabin maszynowy, wyglądał jak żywy. Tak przez ciekawość podszedłem od przodu, zajrzałem, patrzę ma kule w czole, szklane oczy, trup. Ale stał jeszcze w pozycji, w jakiej został zabity. Weszliśmy do straży pożarnej do garaży. Zwłoki naszych kolegów leżały, między innymi „Barszczanin”, po dziesięciu dniach jeszcze niepogrzebany. Przed wyjściem z bloków gdańskich w piwnicy stał „Starża” i trzymał nasz bezużyteczny karabin maszynowy, i pytał: „Kto na ochotnika weźmie karabin?”. Każdy przechodził, odwracał głowę, udawał, że nie słyszy. A ja, idiota, wziąłem na ochotnika erkaem. Nigdy nie byłem przy obsłudze, wiedziałem, że to szmelc, bo rączka była oberwana, bezużyteczny. Dobry kubrak i koc sobie wyfasowałem, miałem chlebak z amunicją i granatami, i wtedy szmajsera wymieniłem za PPD. Mój ładunek był ciężki, do tego dołożyłem erkaem.
Weszliśmy na dziedziniec straży pożarnej. Leżało tam pełno gruzu i drutów. Przede mną szedł facet, trzymał na barkach skrzynkę z granatami zaczepnymi. Potknął się o druty i upadł. Skrzynka się rozpieprzyła i wszystkie granaty się rozsypały – stanąłem sztywny – między nogami turlały się granaty. Myślę sobie: „Który tu wybuchnie”. Ale się poturlały i żaden nie wybuchł. Pobiegłem szybko do przodu, wskoczyliśmy do okopu. Należy dodać, że teren był pod silnym obstrzałem otaczających nas czołgów.
Dałem „Amie” naszej łączniczce, przystojnej blondynce, mojego szmajsera: „Ponieś, bo nie dam rady”. Prosiłem, żeby nie zapiaszczyła lufy. Tak się tym przejęła, że wsadziła palec do lufy i tak go niosła. Zrzuciłem plecak, zdjąłem zdobyczną kurtkę i z erkaemem przez okopy. Strzelają ze wszystkich stron. Doszliśmy prosto do Feniksu. Tam okop się kończył, przeskok obłożony trupami. Przeskoczyliśmy pod obstrzałem. Od Wilsona i od Słowackiego szedł obstrzał od Niemców. Masa żołnierzy wskoczyła do Feniksa. Tam była już panika, tłum żołnierzy wepchał się do Feniksa.
Położyłem erkaem na schodach. Później ktoś krzyknął: „Zdrada! Nie ma żadnego oficera”. Faktycznie nie było żadnego. To jeszcze bardziej pogorszyło [sytuację]. Zaczęły się krzyki: „Niech się oficer pokaże”. Żaden się nie pokazał. Sierżant zaczął opanowywać sytuację, podskoczył do mnie i mówi: „Bierz erkaem na górę, tam przecież Niemcy atakują”. Mówię: „Nie jestem od obsługi erkaemu, poza tym erkaem jest bezużyteczny, bo ma rączkę urwaną i strzelać z niego nie można i nie mam taśm amunicyjnych”. Wysłał mnie na górę. Pobiegłem na ostatnie piętro, podbiegłem do okna ze szmajserem, patrzę, Niemcy atakują od Słowackiego. Posunąłem jedną serią, drugą. Facet z tyłu do mnie podskoczył, mówi: „Nie strzelaj, bo zdradzasz nasze stanowisko, oni nas tu zmasakrują”. Jeden mówi: „Strzelaj!”, drugi mówi: „Nie strzelaj”. Zszedłem na dół, a tam kotłowanina. Ludzie się pchają do piwnicy, była wtedy cholerna panika w Feniksie. Takiej paniki jak tam to nie pamiętam. Znalazłem znajomą twarz, mówię: „Słuchaj, pomóż mi erkaem przenieść przez obstrzał do okopu, bo sam nie przebiegnę”. On się zakręcił, odmówił. Później drugiego prosiłem. Wreszcie, pamiętam, zebrała się grupka trochę odważniejszych, z inicjatywą. Zaczęło się bombardowanie samolotów sowieckich. Wykorzystaliśmy to. Jak jest bombardowanie, to Niemcy się chowają i trochę jest ciszej. W czasie bombardowania wyskoczyliśmy z Feniksu na przestrzeń pokrytą trupami, gdzie nie było okopu. Dobiegłem do okopu. Okop prowadził do Żeromskiego, ale nie do Szklanego Domu, tylko przed Szklanym Domem był jeszcze blok. W okopach dotarłem do „Straży”. „Starża” akurat stał przy ludziach, którzy kopali podkop, pod ulicą Żeromskiego, żeby się pod ulicą Żeromskiego przedostać do Szklanych Domów, bo o przejściu górą nie było mowy. Ulica była pokryta trupami. „Żubr” dał rozkaz „Zychowi”, żeby ludzie przeskakiwali przez Żeromskiego. On mówi: „Nie. To jest samobójstwo, to będzie masakra, tam nikt nie przeskoczy”. To było zaryglowane ciężkimi karabinami maszynowymi, nie było mowy, żeby tam ktoś przeszedł. „Zych” powiedział: „Dobrze, przeskoczę, ale bez moich ludzi”. Wyskoczył na Żeromskiego, został ciężko ranny w bark, ledwo go ściągnęli. Wtedy „Żubr” się uspokoił. Zaczęli kopać kanał. „Starża” stał i tylko poganiał ludzi do kopania. Kanał się zawalił pod Żeromskiego. Ludzie, co kopali, wszyscy zginęli w podkopie. Dopiero jak się noc zrobiła i było chwilowe zawieszenie broni, wtedy zaczęliśmy przeskakiwać przez Żeromskiego. Właśnie tam zginął „Okrza” razem z żoną. Też chciał przeskoczyć. Na samej krawędzi został zabity i koło niego żona. „Zdzicho” był świadkiem śmierci „Okrzy”, bo opowiadał, że ona tylko machnęła ręką, żeby iść w tamtym kierunku. Już się zbliżamy do końca, doszliśmy do Szklanego Domu.
Na skraju ulicy Mickiewicza „Zych” został ciężko ranny w bark, ledwo go wciągnęli z powrotem do rowu. Na tym się skończyły próby przeprawiania na powierzchni ulicy Mickiewicza w stronę Szklanego Domu. Teraz wrócę do mojej sytuacji. Pierwsza fala żołnierzy, którzy się wycofywali przez okop ze straży pożarnej – mówiłem, jak skrzynka granatów upadła – razem z oficerami przeszli okopem w stronę „Znicza”. Natomiast druga część straciła kontakt przez przerwę w okopie – bo tam trzeba było przeskakiwać pod silnym ostrzałem – wpakowała się do Feniksa, to był drugi blok przy Słowackiego. W panice, na ślepo, pchali się do budynku Feniksa. Też tam wszedłem. Część ludzi zaczęła wchodzić do piwnicy, bo bez przerwy był obstrzał z artylerii, z czołgów, ze wszystkich kierunków. Wtedy było piekło, to był ostatni dzień Powstania. Wreszcie spotkałem „Wierę”, łączniczkę i jeszcze kogoś. Zdecydowaliśmy się, że przeskoczymy.
Wysłali mnie do „Znicza” na pozycję w oknach. Akurat tam spotkałem naszego amunicyjnego, a miałem szmajsera, którego dostałem ostatniego dnia. Amunicja była inna, „dziewiątki”, a myśmy wtedy mieli amunicję rosyjską. Mówię do niego: „Daj mi trochę, bo mi się kończy”. Zawsze miałem fioła na punkcie, żeby mi amunicji nie zabrakło, ukrywałem, chowałem po kieszeniach. Zmienili mi kaliber, to znowu całe moje bezużyteczne zapasy, musiałem oddać. On mnie zaczął wyliczać „dziewiątki”. Miał tam dwadzieścia, trzydzieści sztuk. Chowałem to do chlebaka. W tym momencie rąbnął pocisk z „Tygrysa”, czołg stał dosłownie pod blokiem. Cała ściana się zawaliła. Jego raniło w rękę, złapał się za rękę i krzyknął: „Jestem ranny” i zbiegł do piwnicy. Mnie znowu przysypała ściana, to wszystko się zawaliło na mnie. Cały w pyle, dostałem trochę odłamków po nogach i głowie. Znowu ogłuchłem – już trzeci raz. Głuchy jak pień, nic nie słyszałem. Jak tam wyszedłem, to nie wiem. Wreszcie zebrali nas [w] piwnicy. Podpisali, chwilowe, godzinne zawieszenie broni. To wykorzystaliśmy. Jeszcze w piwnicy zarządzali idealną ciszę przed zawieszeniem broni, żeby Niemcy nie słyszeli. Nic nie słyszałem, co do mnie mówili, więc krzyczałem. „Nie krzycz, cholera!” Chcąc usłyszeć, co do mnie mówili, przysuwałem się, stukałem hełmem w drugi hełm. Robiło to taki hałas w piwnicy, że mnie sklęli. Wreszcie cicho stałem, o nic się nie pytałem. W końcu wykorzystaliśmy godzinne zawieszenie broni i przedostaliśmy się do Szklanych Domów.
Podkop się zawalił. Zasypało kilkunastu ludzi, którzy kopali podkop. Jak przez Mickiewicza przeskakiwałem, to słyszałem jęki ludzi z kanału. Noc już zapadła, ciemno było. Człowiek po trupach biegł do Szklanego Domu. Wszyscy się zbierali na dole w kotłowni. Widać było, że wszyscy są wykończeni.

Major „Żubr”, dowódca naszego batalionu – „Żywiciela” w ogóle nie widziałem – wszedł na beczkę (chodził zawsze w skórzanej kurtce) i oświadczył, że się poddajemy i że idziemy do niewoli na prawach kombatantów. Jeżeli ktoś chce na swoją rękę przedzierać się do Wisły, to oczywiście on daje wolną rękę. Oświadczył, że o przedzieraniu się do Wisły nie ma mowy, bo jesteśmy zupełnie okrążeni przez Niemców, zupełnie odcięci od Wisły. Z tamtej strony nie ma konkretnej pomocy, tak że jedyne wyjście to pójście do niewoli niemieckiej. Podziękował nam za nasze bohaterstwo, za walkę i się skończyła jego krótka mowa. Później „Starża” bardzo wolno i ostentacyjnym ruchem wyjął visa, przyłożył sobie do głowy. Któraś z łączniczek złapała go za rękę i mu visa odebrała. Podszedłem do niego, mówię: „Panie poruczniku, czy nie mamy szansy, żeby się przedrzeć na drugą stronę Wisły?”. On tylko machnął ręką: „Nie zawracaj głowy”. Wtedy poczułem się jak otoczone dzikie zwierze, którego do klatki chcą wsadzić. Poczułem strach. Zaczęliśmy się miotać: „Za wszelka cenę muszę stąd uciec, nie chcę iść do niewoli”. Pamiętam, jako młody chłopak nagle sobie uświadomiłem, że cała wiara moja w autorytety – bo to wtedy były dla mnie autorytety, jak Bóg był porucznik „Starża”, co on powiedział, to było święte – runęły, zupełnie bez wartości. Popatrzyłem na tych ludzi, pomyślałem: „Cholera, nic nie jest warte to, w co człowiek wierzył. Nagle wszystko tak jak domek z kart się rozwaliło”.

Na Dolnym Marymoncie mieliśmy odział AL-owców, chyba zgrupowanie „Żmija”. Kapitan AL-u w kotłowni zebrał kilku AL-owców i z nimi miał się na drugą stronę [przedostać]. Podłączyłem się do niego i mówię: „Czy mogę się do was przyłączyć, bo chciałbym się przez Wisłę przedrzeć?”. Mówi: „Ale pospiesz się, bo my już wychodzimy”. Skoczyłem jeszcze do „Boya” – byłem z nim od początku Powstania – mówię: „Słuchaj, chodź, spróbujemy się przez Wisłę przedrzeć. On był ranny w nogę, mówi: „Nie, nawet chodzić nie mogę. Zupełnie odpadam. Jak chcesz, to idź sam”. Wyskoczyłem na ulicę, a oni już poszli, już nie było AL-owców. Podobno wszystkich wytłukli. Nie wiem, czy któryś się dostał, czy nie, ale słyszałem, że nikt nie przeszedł.

W końcu wyszliśmy ze Szklanego Domu. Była godzina dwudziesta druga. Morze płomieni – wszystko się paliło naokoło. W blokach gdańskich, w mieszkaniu, wyfasowałem sobie ciepłą kurtkę, znalazłem koc, przez cholerny erkaem to wszystko wyrzuciłem – w koszuli szedłem. Szliśmy w kolumnie w stronę placu Wilsona, już otoczeni Niemcami. Jeden Niemiec zobaczył szmajsera, od razu mi go wyrwał. Jak dochodziłem do placu Wilsona, to miałem tylko naboje i jeden granat zaczepny. Na placu Wilsona wszystko oświetlone reflektorami, otoczone czołgami, ciężkie karabiny maszynowe. Trzeba było na kupę broń rzucać, więc każdy rzucał. Sznur był rozciągnięty, po obu stronach Niemcy liny trzymali. Przechodziliśmy pojedynczo przez liny. Jaki był cel? Nie wiem, niektórzy się wywracali, ale większość widziała, uważnie przechodziła na drugą stronę sznurów. Kolumna się ustawiła. Najpierw oficerowie przeszli, od razu oficerów oddzieli. My, żołnierze, byliśmy sami w kolumnie, bez oficerów. Stał praktykant, w Kampinosie się przyłączył, bardzo porządny chłopak, on był przy obsłudze cholernego erkaemu, który ciągle się zacinał. Stał z brzegu, może dwa, trzy szeregi przede mną. Miał opaskę na ręku. Nie było żadnego rozkazu, żeby zdejmować opaski. Pijany Niemiec podszedł, zaczął krzyczeć po niemiecku. Złapał go, wyciągnął i strzelił mu prosto w głowę. Śmierć na miejscu. Zrobił się szum w szeregach, ludzie byli zupełnie półprzytomni, każdy myślał, że tak wszyscy skończymy. Od razu reflektory, działa na nas skierowano. Tylko czekali, żeby masakrę zrobić. Później to się uspokoiło. Trup tak leżał. Zaczęli krzyczeć, że opaski. Każdy opaskę zdejmował wtedy i kładł do kieszeni. Oficerów nie było. Nie było żadnej interwencji, zresztą co oni by mogli zrobić.
Wygonili nas na Marymoncką. Kolumną szliśmy Marymoncką prawie całą noc, prawie do rana. Popędzili nas w stronę Piasków. W międzyczasie były naloty sowieckie. Jak przylatywały sowieckie samoloty, to Niemcy wskakiwali do rowu i się kryli. U nas w kolumnie, tak jak ludzie stali, tak każdy padał na ziemię. Nie było [tak], żeby jeden gdzieś uciekał. Każdy był szczęśliwy, że bombardowanie jest, że ich bombardują. Wszystko jedno kogo, ale bombardują i my możemy na chwileczkę odpocząć, usiąść na drodze usianej trupami ludzkimi, końskimi. To była trupiarnia. Dociągnęli nas do Piasków.
Jeszcze jak byliśmy na Marymonckiej kukuruźnik się pokazał, widocznie nasze dowództwo nie zawiadomiło o kapitulacji. Oni mieli kontakt z Berlingiem. Kukuruźniki latały co noc, one bardzo nisko latały. Zawsze leciały nad naszymi stanowiskami. Kukuruźnik bardzo nisko, nad samymi drzewami leciał. Niemcy go chwycili w ognie i strącili go, w drzazgi poszedł w ciągu paru sekund, na naszych oczach się rozwalił. Broń i kaszę nam dostarczał.
Doprowadzili nas do Piasków. Każdy był pewien, że jak wyszliśmy z Marymonckiej i wprowadzili nas w Piaski, że w Piaskach nasz rozwalą, już każdy był na to przygotowany. Przy Piaskach zaczęły podjeżdżać ciężarówki. Pakowali nas w ciężarówki. Ciężarówkami dojechaliśmy do Pruszkowa.

W Pruszkowie – to już dzień był, całą noc chodziliśmy – szliśmy między drutami, ulicą, jak dzisiaj pamiętam, ludność cywilna tam stała po obu stronach za drutami. Szliśmy kolumną do hal kolejowych w Pruszkowie. Ktoś mnie poznał, ktoś z rodziny, znajomych, z cywilów, bo nagle usłyszałem krzyk. Moje imię kobieta krzyczała, odwróciłem się, nie poznałem. Rzucali nam trochę jedzenia, kawałki chleba. Doszliśmy do Pruszkowa, do hal kolejowych. Wreszcie człowiek na betonie mógł się położyć. To był koniec Powstania.

  • Gdzie pana później wywieźli?

 

Na drugi dzień wpakowali nas w wagony bydlęce i jechaliśmy chyba ze dwa dni albo trzy dni, już nie pamiętam. Wiem, że przez Poznań przejeżdżaliśmy do Altengrabowa, stalag XI A, pod Magdeburgiem. Tam też nie było miejsca. Władowali nas do namiotów, spaliśmy na trocinach. Było cholerne błoto, woda przeciekała, trociny z błotem się pomieszały, to maź była. Jeszcze pierwsze wszy dostałem w blokach gdańskich. Położyłem się, w kuchni było łóżko wolne. Później stamtąd mnie wyciągnęli, ranną kobitę w nogę na łóżko położyli. Pierwsze wszy dostałem jeszcze w blokach gdańskich, gryzło, chodziło po mnie. Więc tak: wszy, głód, brud, zimno, smród i trociny w błocie. Spaliśmy na błocie zmieszanym z trocinami. Wtedy „Walerek”, mój przyjaciel serdeczny…

  • Jak się nazywa?


Bogdan Bogdański. W tej strasznej sytuacji zaśpiewał „Polesia Czar”. Do końca życia tego nie zapomnę. Pewne rzeczy utkwią człowiekowi w głowie, [których] się już nie zapomina. Wszyscy byli prawie że na pograniczu życia i śmierci i nagle słyszymy „Polesia Czar”. Jeden płakał, drugi się śmiał, trzeci zaczął oddychać, że tu jednak Polska jest, istnieje. Jego śpiew w nocy, w namiocie, to było coś cudownego w tym strasznym okresie.
Długo tam nie siedziałem. Była oczyszczalnia. Siedział Niemiec, nago się wchodziło, więc wszystkie łachy musiałem wrzucić, bo wszystko szło do oczyszczalni, śmierdziało wszystko, też niewiele pomogło. Golił włosy na spojeniu łonowym, pod pachami, zaczął mnie głowę golić, ale w ostatnim momencie uciekłem, trochę zgolił, ale trochę włosów zostało. Nago [pod] prysznic, zimna woda leciała. Człowiek się trochę umył, łachy śmierdzące z oczyszczalni się wzięło. Na drugi dzień czy na trzeci znowu nas zapakowali. Aha, jeszcze do połowy nago z numerkami na piersiach, po dwóch, robili zdjęcia. U Niemców porządek jest, wszystko musiało być zrobione, karty jenieckie, zdjęcia z numerkami na szyi. W Altengrabowie długo nie siedziałem, dwa, trzy dni.
Wsadzili nas na ciężarówki i wysłali do Gröningen pod Magdeburgiem do cukrowni. W cukrowni było piekło. To już panią nie interesuje.

  • Proszę mówić do wyzwolenia.


To już słabo pamiętam. Muszę powiedzieć, że z Powstania to napisałem pamiętniki w latach 1948–1950, jeszcze z kolegami jeden drugiemu przypominał na świeżo. Z niewoli nic nie pisałem. W Gröningen mieszkaliśmy w sztubach. Spało się na trzech pryczach. Tylko słoma była, kawałek koca i kibel duży stał w przedsionku. Do kibla każdy się załatwiał, później trzeba było wynosić, wylewać i czyścić. Były zmiany nocne i ranne. Miałem dzienną zmianę. Do cukrowni szliśmy przez miasteczko jak z pudełeczka. Nie miałem wtedy butów, tak że musiałem obwijać sobie nogi, gazetami, workami, bo zima była ostra. W cukrowni musiałem wywozić żużel. Podjeżdżałem wózkiem, otwierałem klapy w suficie, żużel się wsypywał do wózka. Później wypychałem wózek na zewnątrz, wysypywałem żużel na dziedziniec. Furmanka podjeżdżała i łopatą musiałem żużel ładować na furmankę. Praca była bardzo ciężka. Raz dziennie zupa z trawą, malutki kawałek chleba. Człowiek głodny chodził cały czas. Dwanaście godzin dziennie się pracowało przy żużlu.
Komendant był straszny, nazywaliśmy go „Obcasik”. „Obcasik”, bo był ranny pod Stalingradem czy gdzieś w Rosji, miał stopę urwaną i strasznego zeza, monster. Jak patrzył na panią, to nie wiadomo, czy się na panią patrzył, czy na kogoś innego. Przezywaliśmy go „Obcasik”. Z „Obcasikiem” sam się zetknąłem na podwórzu. Wysypały się kartofle na dziedzińcu. Akurat deszcz padał, błoto było i była niedziela, bo nie byłem w pracy. W każdym razie wyskoczyłem, zacząłem pakować kartofle do kieszeni, a nie zauważyłem, że on przez stróżówkę widział, jak [zbieram] kartofle. Wyskoczył, jak jeszcze klęczałem, zaczął mnie kolbą bić. Ale tak mnie walił kolbą – przewinąłem się w błocie i uciekłem – że później przez parę dni chodzić nie mogłem. „Obcasika” dobrze zapamiętałem. Naturalnie kazał wyrzucić wszystkie kartofle i wdeptał je w błoto.
Tam pracowali Rosjanie. Z jednym z nich zetknąłem się w ubikacji. On zaczął na migi mówić, żeby uciekać stąd. Mówię: „Ale jak?”. Powiedziałem: „Skombinuj mapę, żeby wiedzieć, jak tu iść, w którym kierunku”. On mapę gdzieś skombinował, ale do ucieczki nie doszło. Kampania się skończyła w styczniu. Od łopaty porobiły mi się cholerne rany na dłoniach. To zaczęło ropieć. W końcu wysłali mnie z wachmanem do lekarza miejscowego w wiosce. Wioska była nienaruszona, czysta. Wszedłem do gabinetu lekarza. W ogóle go nie widziałem. Wyszła pielęgniarka i mówi: „Stop”. Żebym dalej, broń Boże, nie szedł. Przy drzwiach stanąłem, mówi: „Pokaż ręce”. Pokazałem ręce, ona tylko popatrzyła na to, wyszła i przyniosła mi w dwóch rękach bandaż, gazę i środek dezynfekcyjny. To mi rzuciła i mówi Raus! – to było całe badanie. Ale chwyciłem to, przemyłem sam i zabandażowałem wszystko. To była wizyta u niemieckiego lekarza.
Napisałem jeden list. Mieliśmy Kriegsgefangene, specjalne formy, można było na nich pisać. Naturalnie nie miałem żadnego adresu, nie wiedziałem, czy rodzice żyją, czy nie żyją. Do Warszawy nie było sensu pisać, bo to było wymarłe miasto. Jeszcze sprzed wojny znałem księżnę Drucką-Lubecką. Jej majątek był w Mszanie Dolnej, pod Krakowem. Czasami z rodzicami jeździłem tam na wakacje. Pomyślałem, że to jest jedyny adres, gdzie list może dojść. Napisałem list do Druckiej-Lubeckiej z prośbą o paczkę żywnościową, a przede wszystkim buty. Rzeczywiście, z Mszany Dolnej – to był jedyny kontakt, jedyny list, jaki z Polski [dostałem] – przysłała mi paczkę. Tam było dużo tłuszczu, cebula i buty. Piękne, eleganckie, brązowe ze skóry buty, ale cholerny świat, za małe. Naturalnie zrobiłem głupstwo, bo byłem taki wygłodniały, że zjadłem, co tam było, nie mogłem się powstrzymać. Opchnąłem prawie wszystko. Później odpokutowałem, bo człowiek nie był przyzwyczajony do jedzenia i całą noc w mrozie na kiblu siedziałem. Buty na siłę wcisnąłem. Przez buty nogi sobie odmroziłem, bo za ciasne były To szczegół, który pamiętam – jedna paczka w Gröningen, a poza tym była straszna nędza, głód i ciężka praca.

  • Do końca był pan w Gröningen?


Ponieważ kampania cukrownicza kończy się pod koniec grudnia, więc tylu ludzi nie potrzebowali. W grudniu nas wsadzili znowu do bydlęcych wagonów, chyba na Boże Narodzenie, na święta byliśmy w wagonach. W wagonach, w cholernym mrozie, jechaliśmy przez trzy dni z Gröningen spod Magdeburga do Monachium, do stalagu Moosburg VII A. Dostaliśmy żelazną porcję, kawałek chleba. Pomimo głodu nie byłem w stanie jeść. Oddałem chleb sąsiadowi. Nie z poświęcenia, tylko naprawdę nie mogłem wtedy jeść. Mróz był cholerny, odmroziłem sobie wtedy stopy. Nie ruszałem się, to było najgorsze. Do Moosburga przyjechali w nocy. W międzyczasie wagony stały na bocznicach, bo były stale naloty bombardowania, tym razem amerykańskich samolotów, bombowców. Wszystko chodziło, trzęsło się. W Moosburgu były lepsze warunki niż na komenderówce.
Baraki były międzynarodowe: nasz polski miał numer 18, obok były baraki angielskie, francuskie i amerykańskie. Rosjanie byli zupełnie oddzieleni, to był obóz w obozie. Byli za wysokim, kolczastym parkanem. Tam ich głodzili na śmierć. Siedzieli zamknięci. Mówili, że [jak] rano inspekcja Niemców przychodziła, to trupy były do połowy zjedzone, było ludożerstwo. Jak ktoś zmarł, to ukrywali, trzymali, trupa pod kocami i jedli go. Tam były straszne warunki. Dlatego Własow tak łatwo mógł werbować Rosjan z niewoli. Przychodzili: „Chcesz, to przyłącz się do nas. Będziesz walczył razem z Niemcami, wyjdziesz z obozu”.
Przez parę pierwszych dni miałem cholerny ból w stopach. To jest typowe, jak zaczynają się ocieplać odmrożone części ciała i dochodzi krew, zaczyna się ukrwienie, to zaczyna strasznie boleć. Sam wynalazłem lekarstwo. Brałem puszki od mleka skondensowanego – Amerykanie masę ich wyrzucali – wypełniałem śniegiem, kładłem się na brzuch i trzymałem stopy w puszkach ze śniegiem albo w bardzo zimnej wodzie. To mi pomagało, zimna woda pomagała mnie w bólu. Tam odżyłem.
Następny barak też był polski, zetknąłem się tam z podchorążymi z 1939 roku. Tam spotkałem kolegów, starszego brata z gimnazjum Górskiego. Podchorążowie z 1939 roku to była polska śmietanka, najwyższa warstwa polskiej inteligencji. Wszyscy byli po maturze. Przed wojną matura to była matura – greka, łacina i historia, to nie było tak, jak mieliśmy po wojnie, nie wiem, jak teraz macie. To byli chłopcy rzeczywiście wszechstronnie wykształceni, patrioci. Tak jak mówię, śmietanka polskiej inteligencji. Akowcy to była zbieranina, byli z różnych warstw, przyłączyli się do nas szabrownicy i bandziory, to był bardo różny element, a tam była jednolitość i dyscyplina. Tam była dyscyplina. Widziała pani, że ma pani do czynienia z wojskiem. U nas to jednak była banda. Jakby pani do jednego baraku weszła i do drugiego, od razu by pani zobaczyła różnicę. Chleb przychodził, bochenek chleba. U nas między akowcami to jak stado wilków, rozkładali koc i często do bijatyki dochodziło. Bochenek chleba główny [obozowy?] rozdzielał, krajał, każdy mu patrzył na ręce. Później – wagę mieliśmy – każdą kromkę się ważyło. Jak było troszkę więcej, trzeba było z koca kruszynki dosypywać, żeby każdy kawałek się zgadzał. Tego nie było wśród podchorążych. Tam każdy dzielił sobie sam, brał. Nie było żadnych kłótni, nie było żadnego ważenia.
Mieliśmy piecyki zrobione własnym przemysłem. Gotowało się zupki. Z puszek od mleka skondensowanego, wiatraczek się robiło, korbą się kręciło, śmigło się kręciło, żeby płomień utrzymywać. Gotowało się herbaty, zupy, co tam można było zrobić.
Paczek prawie że nie dostawaliśmy. Amerykanie dostawali mniej więcej jedną paczkę tygodniowo. Przeciętny Amerykanin zjadł paczkę i od razu chorował, później cały tydzień chodził głodny i czekał na następną. To było typowe dla Amerykanów. Amerykanie byli zaniedbani, zarośnięci i stale żuli gumę. Polacy: podchorążowie z 1939 roku to był wzór dla wszystkich innych narodowości, z akowcami różnie bywało. Z bardziej interesujących rzeczy, dostałem kiedyś ostrego bólu brzucha. Wzięli mnie na izbę przyjęć, niby wyrostek, ale później zwolnili. Mam na karcie jenieckiej napisane zapalenie wyrostka.
Między podchorążymi był pan Mioduski, podchorąży, z zawodu dyplomowany inżynier, jeszcze sprzed wojny, mający lat trzydzieści pięć. On spotkał między akowcami swojego brata. Chciał za wszelką cenę zostać w stalagu, w Moosburgu. Mioduski został tam jako Badmajew z moim numerkiem, a ja pojechałem na komenderówkę, bo akurat podchorążych wysyłali na komenderówkę do Piding pod Bad Reichenhall w Austrii. W nocy wyjeżdżaliśmy był szum, nikt nie zauważył. Pojechałem jako Mioduski, on został jako Badmajew w Moosburgu. Później naturalnie [to] odkryli, ale był bałagan, nie dawaliby jednego wachmana do jednego jeńca, żeby go odwozić z powrotem dwieście kilometrów. Zostałem tam i do końca byłem jako Mioduski, on został jako Badmajew.

  • Kiedy został pan wyzwolony?


Byliśmy w Piding pod Bad Reichenhall uwolnieni przez armię amerykańską Pattona. Pracowaliśmy w olbrzymich magazynach. Torpeda Göringa tam stała opróżniona. 4 maja 1945 roku doszła do nas wiadomość, że pierwsze czołgi amerykańskie stoją dwadzieścia kilometrów od naszej placówki. Od razu zebrało się kilka osób i szosą w nocy pomaszerowaliśmy w stronę amerykańskiej placówki. Doszliśmy do skrzyżowania szos. Tam była stacja benzynowa i kolumna amerykańskich czołgów. Była noc. Jedna kolumna, druga, trzecia, później w środku stacja benzynowa oświetlona w środku. Z pięciu, dziesięciu chłopa, szło w mundurach. Weszliśmy między pierwszy szereg czołgów, nic, cisza. Weszliśmy miedzy drugi szereg czołgów – cisza. Dopiero jak byliśmy w trzeciej [kolumnie], w środku tych czołgów – jakby to była dywersja, to można by było zniszczyć wszystko – dopiero wtedy otworzyła się klapka, wysunął się Amerykanin. Nawet broni nie miał. Mówimy, że Polacy. Zaczął do nas mówić łamaną polszczyzną: „A Polacy, to idźcie do stacji benzynowej”. Zamknął klapę i zniknął.
Wchodzimy do stacji benzynowej, jeden oficer spał na kozetce, a drugi z hełmem na twarzy, siedział z nogami na stole i kiwał się na stołku. Jak weszliśmy tam, to [jeden] spadł z krzesła i zaczął wyciągać pistolet, drugi zrolował się z kozetki na podłogę, również zaczął wyciągać pistolet. Mówimy: „Jesteśmy Polakami z obozu jenieckiego. Przyszliśmy was powitać i podziękować za wolność i zaprosić do nas, byście się lepiej czuli, bo tam są olbrzymie magazyny i miejsce dla wojska, gdzie się można przespać”. Żołnierz z łóżka natychmiast się położył i zasnął. Drugi żołnierz usiadł, spojrzał na mapę i oświadczył, że nie mogą stąd się ruszyć. Przyjdą rano. OK? Good Bye. Wyszliśmy. Z naszej strony było rozczarowanie. Wolność! Amerykanie! Człowiek prawie że bzika dostawał, chciał ich ucałować, podziękować, a tu flegma. Najpierw reakcja zaskoczenia, później, że jeńcy polscy, to od razu [Amerykanin] się położył, tamten usiadł, prawie że zasnął, mówi: „Nie, dzisiaj już nie pójdziemy, jutro rano”.

 

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

 

Wróciłem do Polski w październiku 1945 roku. Byliśmy wtedy skomasowani w Salzburgu, w blokach wojskowych, gdzie umieścili byłych jeńców. Wtedy zdecydowałem, że wracam do Polski, pomimo że nie wiedziałem, co się dzieje z rodzicami. W międzyczasie przyjechał pułkownik z Włoch od Andersa, to był znajomy ojca. Dowiedział się, że wracam do Polski. Chwycił mnie i chodziliśmy przez całą noc po dziedzińcu i namawiał: „Słuchaj, wezmę cię, pojedziesz do Włoch, skończysz maturę”. Bo miałem tylko małą maturę zrobioną na kompletach, przed Powstaniem. „W Polsce jest niebezpiecznie, rozstrzeliwują akowców”. Uprzednio bardzo zaprzyjaźniłem się z „Bolkiem”. To był podchorąży, kawalerzysta z Grodna z 1939 roku. Patriota, bardzo wykształcony człowiek. Najpierw ja byłem motorem wracania, on się wahał, przybiegłem do niego, mówię: „Słuchaj, wiesz co, a może byśmy do Włoch pojechali?”. On mówi: „Wracam do Polski, a ty rób co chcesz”. To wtedy zdecydowałem, że wracam do Polski. Pułkownik był bardzo rozczarowany.
Bolek był kierownikiem transportu większości cywili, którzy wracali do Polski. Amerykańskim samochodami dowieźli nas do Budziejowic. Tam już zaczynała się strefa rosyjska. Od Budziejowic pociągiem do Pragi. Była plotka w Pradze czeskiej, że akowców w Polsce rozstrzeliwują. Mój przyjaciel powiedział, że akowca bierze. Urzędnik odpowiedział: „Co pan robi? Przecież na śmierć pan go bierze. Rozstrzeliwują akowców”. „Bolek” wrócił na dworzec i powiedział do mnie: Słuchaj, Piotr, wracamy z powrotem do strefy amerykańskiej, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jak będę mógł ucałować opony samochodu amerykańskiego”. Wyciągnęliśmy toboły z pociągu, ludzie się pytają: „Panie komendancie, co jest?”. „Bolek” mówi: „Nic, czekam na drugi transport, a wy jedziecie do granicy. Nic się nie bójcie, jest wszystko załatwione”. Myśmy wysiedli. Przez trzy dni mieszkaliśmy u czeskiego adwokata w suterynie. W końcu zdecydowaliśmy z adwokatem czeskim, że jesteśmy blisko Polski i powinniśmy dostać się do Polski. Załatwił nam fałszywe dokumenty czeskie, że byliśmy pracownikami urzędu emigracyjnego i załatwialiśmy transporty Polaków ze strefy amerykańskiej do czeskiej. Figurowaliśmy jako pracownicy imigracyjnego urzędu. Dojechaliśmy pociągiem pod Cieszyn. Wysiedliśmy i wieczorkiem przeszliśmy przez rzekę Olzę do Polski. Wylądowaliśmy później w Cieszynie, już po polskiej stronie. Złapaliśmy wojskową ciężarówkę i dostaliśmy się do Krakowa. W Krakowie miałem jedyny adres rodziców Bromberger Strasse. Zaczęliśmy szukać Bromberger Strasse. Wreszcie dorożkarz nam powiedział, że Bromberger Strasse teraz nazywa się Urzędnicza. Ale numeru nie miałem. Doszliśmy do Urzędniczej. „Bolek” szedł z jednej strony ulicy, ja z drugiej. Doszedłem do ostatniego po prawej stronie dwupiętrowego domku, wchodzę, dzwonię i ojciec otworzył mi drzwi. To był szczyt szczęścia. Tam już zamieszkałem z rodzicami.


Zacząłem maturę w przyspieszonym tempie i zrobiłem dużą maturę w Krakowie. Miałem trudności w dostaniu się na medycynę, nie mogłem się dostać w Warszawie. Dzięki znajomościom ojca [dostałem się] na medycynę w Łodzi. Jednym z pacjentów ojca był ówczesny minister skarbu Ditrich, on wsadził mnie na listę ministerialną.

  • Czy był pan represjonowany?


Zasadniczo nie mogę powiedzieć, że byłem represjonowany bezpośrednio. Jak zrobiłem dyplom, to serdeczny znajomy ojca profesor Grot, powiedział, że ze swoim nazwiskiem i ze swoją przeszłością nie mam szans utrzymać się w Akademii Medycznej, to jest wykluczone. Jak zrobiłem dyplom w lipcu 1952 roku, spędzili wszystkich lekarzy do Śremu, wszystkich brali do wojska. Była komisja, gdy wszedłem, pytają się: „W AK byliście?”. – „Byłem”. – „Dowód proszę, przeszli. Brat w Kanadzie, przeszli, stosunki bardzo częste”. Później doszło do ojca. Mówi: „Ojciec był lekarzem Mościckiego?”. Mówię: „Nie wiem, może był, nie pamiętam”. Na tym stanęło: „Możecie wyjść”. Nie byłem godny nosić munduru oficera polskiego z uwagi na przeszłość.

  • Kiedy pan wyjechał z Polski?


Ze Śremu od razu do Łodzi. Dostałem przydział pracy w Garwolinie, w Sulbinach, w szpitalu powiatowym z czego byłem bardzo szczęśliwy, bo tam było tylko dwóch lekarzy na sto pięćdziesiąt łóżek. Po dwóch miesiącach już wyrostki sam robiłem, po pół roku przepukliny.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan mieszka od 1962 roku?


Teraz w Stanach, Long Island.

Warszawa, 7 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek

Piotr Badmajew Pseudonim: „Wicher” Stopień: starszy strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter