Regina Giza „Wiktoria”

Archiwum Historii Mówionej

Regina Giza. Urodzona 2 stycznia 1927 [roku] w Warszawie. Pseudonim „Wiktoria”. W Powstaniu łączniczka w batalionie „Iwo”.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną? Gdzie pani mieszkała?

W Warszawie. Byłam dzieckiem przed samą wojną, wojna wybuchła, jak miałam chyba dwanaście albo trzynaście lat. Tak że zdążyłam skończyć szkołę podstawową w 1939 roku, a jeszcze zdążyłam przed tym zdawać do gimnazjum Hoffmanowej, do którego zresztą przez całą okupację chodziłam, z tym, że to były bardzo dziwne nieraz szkoły. Szkoła mieściła się na Marszałkowskiej róg Sienkiewicza i Zgoda zresztą, to jest taki winkielak. Przed Powstaniem zdążyłam zrobić tak zwaną małą maturę, bo kiedyś najpierw były cztery klasy, nazwijmy to, gimnazjalne, tak jak w tej chwili, i potem były jeszcze dwie następne do dużej matury. Więc do Powstania zaliczyłam sobie tę małą maturę.

  • A przed wojną jaka atmosfera panowała w pani domu? Były jakieś tradycje patriotyczne?

Raczej tak, inaczej bym nie wylądowała tak, jak wylądowałam. Chociaż to akurat nie było aż tak narzucane, ale jednak było w atmosferze rodzinnej. Patriotyzm miał swoje znaczenie w każdym razie w naszej rodzinie. Na pogrzebie Piłsudskiego rzewnymi łzami się zalewałam, ale byłam dzieckiem, więc nas tak ustawiono, że to przecież odszedł największe bożyszcze przecież i tak dalej.

  • A pamięta pani może powstańców styczniowych? Na ulicy kiedyś widziała pani?

Powstańców styczniowych? To sobie nie kojarzę, nie przypominam sobie.

  • A jakieś akademie w szkole?

Już pani Małgorzacie mówiłam, że niewiele rzeczy ode mnie wydębicie. Zacznę od pewnej anegdotki. Kiedyś na jakim spędzie oberlangowskim spotkałam się z jedną z koleżanek (myśmy były w takiej bardziej młodzieżowej niż inne grupie, bo wszystkie, wiemy przecież, byłyśmy młode) i ona pisała pamiętnik i zgarnęła mnie kiedyś do domu na wspominki i że przeczyta ten pamiętnik. I ciągle czytała o jakiejś Renie, że Rena to, Rena to. Mówię: „Słuchaj, nie pamiętam, żeby u nas, w naszej grupie była jakaś [Rena]”. „To o tobie, idiotko:. Na tym polega moja pamięć właśnie. I to było mnóstwo lat temu. Biedactwo już nie żyje. Tak że po prostu od razu się zastrzegałam, że wiele nie wzbogacicie, że tak powiem, państwo historii, bo ja tylko takie drobiazgi pamiętam. Nie wiem, może dlatego, że byłam jeszcze zbyt emocjonalna i zbyt młoda. To była chyba jakaś tarcza ochronna organizmu, żeby po prostu nie chłonąć tego wszystkiego, co się działo naokoło, tym bardziej że działy się rzeczy czasem... Przypominam sobie na przykład, będąc już w Komendzie Głównej, byłam nocną łączniczką...

  • A jeszcze wróćmy do okupacji. Pamięta pani 1 września?

1 września pamiętam, bo jeszcze byłam pod Warszawą, nie w samej Warszawie i tylko pamiętam, że z dzieciakami... Samoloty zrzucały jakieś takie małe bombki i wszyscy chłopcy biegali i zbierali te bombki, nie zdając sobie sprawy, co to jest. Więc to mi najbardziej utkwiło w pamięci z 1 września, te małe bombki, które rozsiane były po całej łące, na której się bawiliśmy.

  • I co było z tymi bombkami?

Już były wypalone, one „dogorywały”, że tak powiem na tych łąkach, ale właśnie pamiętam, że były one niewielkich rozmiarów. Takie szczegóły akurat pamiętam.

  • Kiedy przyjechała pani do Warszawy?

Przez pewien czas zostałam jeszcze. To było niedaleko, bo to był Żerań, więc dzisiaj to jest Warszawa, ale wtedy to nie była jeszcze Warszawa.

  • Tam była pani u kogoś z rodziny?

Nie, przez jakiś czas mieszkałam tam właśnie i dojeżdżałam do szkoły. Chodziła jeszcze kolejka wąskotorowa, która kończyła swój bieg na wysokości Portu Praskiego właściwie, to tak się chyba teraz nazywa, mniej więcej na wysokości Dworca Wileńskiego, z tym, że bliżej rzeki, bliżej Wisły.

  • Obserwowała pani, jak się zmieniało życie w Warszawie, jak powstawało getto?

To było znowu bardzo emocjonalne, mnie się zdarzyło zaledwie parę razy, bo tam był pomost, schody, tak jak dzisiaj są kładki nad niektórymi ulicami. Nie wiem, może dwa, trzy razy przez to przechodziłam. Dzieci żydowskich zresztą było bardzo dużo i po naszej stronie, one ciągle wychodziły przede wszystkim po żywność, po ubrania. I ten kontakt z tymi dziećmi żydowskimi (szczególnie podkreślam, że z dziećmi, bo dorośli raczej się nie przemykali w tę i z powrotem) to był, ale specjalnie momentów jakichś drastycznych, których byłabym świadkiem to, niestety, nie pamiętam.

  • Na ile zmieniło się pani życie w czasie okupacji?

Właściwie trudno mi jest powiedzieć, dlatego że młodość była trochę skrzywiona, bo weszłam w wiek, kiedy się rozkwita, kiedy się chce trochę pobawić, nie wypadało chodzić do kina przecież, ani razu nie byłam w kinie, nie urządzano żadnych... Jedyne rzeczy, na które czasem zdarzało mi się pójść z bratem, to były koncerty organizowane przy Tamce, w Pałacu Ostrogskich. Tam były organizowane różne koncerty i od czasu do czasu tam chodziliśmy, ale to nie było częste. Poza tym to rozrywek w zasadzie nie było, bo one były, ale nie każdy chciał z nich korzystać. Więc jakoś specjalnie nie utrwaliło mi się nic bardzo ciekawego. Chodziłam do tej szkoły. Był wyższy kurs na gazie, autentycznie, jako szkoła zawodowa, ponieważ nie mogło być gimnazjum czy liceum, więc to miało różne przykrywki. Jednego roku to były komplety, drugiego roku to była właśnie szkoła, nazwijmy, to gastronomiczna, raz to było modniarstwo. W życiu nie zrobiłabym kapelusza, ale były jakieś tam szczątkowe zajęcia przy pracach kapeluszniczych. Wiedza to została żadna w zasadzie, ale wiem, że zaliczyłam coś takiego. Gotuję też bardzo źle mimo skończenia tego kursu. Były takie nieprzyjemne sytuacje, bo przecież podręczników nie wolno było nosić, więc wydzierało się karteczki z książki, która wiadomo było, że na dany dzień będzie potrzebna, jedna czy dwie kartki, bo przecież inaczej to zabierali na roboty, jak robili rewizję Niemcy i książkę złapali, to złapali i człowieka, obojętne, ile lat miał.

  • A jak pani zapamiętała nauczycieli tajnych kompletów?

Na ogół pozytywnie, aczkolwiek też nie wszystkich pamiętam. Pamiętam bardzo dobrze swoją dyrektor, to była bodajże dyrektor Kłoszowska, a dlatego mi się to szczególnie utrwaliło, że już po upadku Powstania, jako jeszcze sentymentalna nastolata, przyszłam na ruiny, [bo] przed wyjściem do niewoli, z miejsc które dla mnie coś znaczyły w mieście, zbierałam sobie po trosze gruzów, bo to wszystko były gruzy, między innymi właśnie przyszłam tu, do tej Hoffmanowej, która też była w gruzach, żeby te trochę gruzów do wspólnego woreczka złapać. I z nią się tam spotkałam właśnie, wtedy, przed wyjściem do niewoli rozmawiałyśmy. Ogólnie były bardzo sympatyczne, patriotycznie bardzo nas ustawiały, tak że jeśli chodzi o takie przedmioty, jak język polski, jak historia, były to przedmioty, gdzie w nas wpajano [patriotyzm]... Myśmy nie mogły na przykład słuchać hymnu narodowego bez dreszczy, które leciały po krzyżu. Dzisiaj nikt tego uczucia nie doświadcza chyba, bo to jakieś spowszedniałem było. Dla nas, dla mojego pokolenia to było już od razu przeżycie. Te słowa, ta pieśń to było przeżycie, że człowiek dosłownie dostawał dreszczy. Mnie dzisiaj śmiech ogarnia, jak słyszę, jak trąbią w środkach przekazu o tym, że trzeba patriotycznie wychowywać. To nie trzeba mówić. Mnie się zawsze przypomina, nie pamiętam autora tego wiersza, ale kawałeczek tylko zapamiętałam: „Rzadko na moich wargach, niech dziś to warga ma wyzna, jawi się krwią przepojony najdroższy wyraz: Ojczyzna”. I teraz też nie mogę...O tym nie można mówić, nie można za dużo. To trzeba czuć po prostu, mieć w sobie. I to wszystko.

  • Czy w czasie okupacji słyszała pani hymn? Pamięta pani jakiś moment taki, że był puszczony na ulicy?

A nie, tego nie słyszałam. Były te szczekaczki, ale jakoś hymnu nie, w każdym razie nie przypominam sobie. Zresztą mam wspomnienia takie zupełnie idiotyczne, zapamiętywałam rzeczy zupełnie nieistotne. A jeszcze w rozmowach z kolegami czy nawet nie z kolegami, z ludźmi młodszymi jak rozmawiam, to wspominam, że na przykład... Byłam taka młoda, co mnie to zupełnie nie interesowało, ale zapamiętałam na przykład olbrzymią oponę na budynku BGK róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskich i to była opona Stomilu. Zastanawiam się, tylu rzeczy nie pamiętam, a zapamiętałam na przykład tę oponę. Albo naprzeciwko szkoły, do której chodziłam, wspomnianej Hoffmanowej, był sklep ogrodniczy i do dzisiaj widzę oczami wyobraźni rozłożone narzędzia. W życiu nie miałam z tym do czynienia. Pamiętam te urządzenia rolnicze, ogrodnicze, a nie pamiętam bardzo wielu rzeczy ważnych dla mnie osobiście.

  • A jak wyglądała pani sytuacja materialna w czasie okupacji?

Nie była najgorsza, bo mój ojciec prowadził duży zakład rzemieślniczy i jakoś sobie radził. Ja tego jakoś nie odczułam. Kłopoty były, bo aprowizacja nas wszystkich dotykała, bo można było mieć pieniądze, ale nie zawsze można było za te pieniądze kupić. Zresztą tych pieniędzy też nie było tak dużo. Ale w każdym razie nie była to nędza z biedą, jak to się mówi.

  • Brat był starszy od pani?

Tak, byłam młodsza.

  • Czym się brat zajmował?

Była między nami niewielka różnica. Trochę ojcu pomagał, trochę muzykował, bo chciał zostać skrzypkiem. Zresztą nie został, ale w każdym bądź razie uczył się gry na skrzypcach.

  • W czasie okupacji też?

Tak. To wszystko było prywatnie, bo szkół takich nie było.

  • Czy brała pani udział w konspiracji?

Bardzo krótko, przez jedną z nauczycielek, z tym, że to było luźne powiązanie, tak że o tym okresie nie mówię zbyt, bo niewiele sama wiem dokładnie. Byłam doręczycielką w niektórych sytuacjach dla tej nauczycielki i to było wszystko. Nie znałam jednostki, nie znałam kolegów, tylko przez nią miałam krótki kontakt, a potem już niedługo było Powstanie.

  • Ona zlecała pani jakieś prace, tak?

Tak, prace czy przeniesienie czegoś, ale to wszystko przez nią, nie byłam w tym organizacyjnym rytmie.

  • A brat był w konspiracji?

Nie.

  • Jak zapamiętała pani godzinę „W”, 1 sierpnia?

Nie umiem powiedzieć, próżnia. Tylko tyle pamiętam, że był bardzo duży ruch na mieście. I więcej było charakterystycznych powstańców w sensie, że bryczesy, oficerki, standard taki, który od razu znamionował pewne... Że nagle wyległo ich bardzo dużo na miasto, bo to były przetasowania, bo mieli zbiórki w różnych punktach przecież miasta. Tak że to pamiętam, a poza tym jakoś nie umiem sobie przypomnieć.

  • A jak pani trafia do batalionu IWO?

Zgłosiłam się, bo to było najbliżej. Mieszkałam w Alejach Jerozolimskich, tu, gdzie był bar Praha, a teraz jest jakiś inny. Po prostu wiedziałam, że to jest stosunkowo blisko i tam trafiłam do nich. Moją komendantką była porucznik Szreniawa. Najpierw to było Marszałkowska 74, to pamiętam.

  • A czym się pani tam zajmowała w batalionie IWO?

Byłam łączniczką, wykonywałam polecenia, nosiłam meldunki... Trudno mi opowiedzieć, no bo czym można się było zajmować.

  • Czy chodziła pani na drugą stronę Alej?

Tak, bardzo często. Zresztą też to jest takie śmieszne, bo to właśnie taka fanfaronada tego głupiego wieku, tych nastu lat, że trzeba było się koniecznie schylać, bo barykada nie była wysoka, ale uważałam, że to jest dyshonor kucać i czołgać się. Jak przeszłam, nie wiem, Bozia czuwała – jak to się mówi – bo to na pewno nie było mądre. W każdym bądź razie często przechodziłam.

  • Miała pani cały czas kontakt z rodzicami?

Nie. Moja mama była z bratem pod Warszawą na letnisku, to znaczy ja też byłam, ale mnie jeszcze udało się dojechać do Warszawy i byłam tylko z ojcem tutaj, tak że tylko z nim miałam kontakt w czasie Powstania.

  • A jak zapamiętała pani reakcję ludności cywilnej?

Muszę powiedzieć, że bardzo korzystnie. Przecież jako łączniczka musiałam biegać, przeważnie biegało się piwnicami, bo to były te ciągi. Bo kanały to już były ostateczne przecież, a tak to się biegało kanałami. W tych piwnicach ludzie żyli i mieszkali i prowadzili w cudzysłowie „normalne” życie, bo trudno je nazwać normalnym. Niektórych to znałam. Z mojego domu, to, niestety, bardzo szybko... Niemcy przyszli, powrzucali granaty na parter i do piwnic, więc chałupa się bardzo szybko spaliła, ale właśnie z częścią ludzi się zetknęłam w innych piwnicach, nawet już potem, jak biegałam służbowo, nazwijmy to.

  • Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?

Już potem, w drugiej części, bo w IWO byłam przez sierpień, natomiast dostałam rozkaz, to, co mówiłam, że pod porucznikiem Komorowskim zostałam do Komendy Głównej oddelegowana i tam przyjaźniłam się z sanitariuszką „Baśką”, która była u „Agatona”, a „Agaton” to był oddział osłaniający Komendę Główną i szczególnie „Bora” w ogóle. I myśmy tak we dwie się trzymały stosunkowo blisko. Zresztą z tego samego rocznika nawet jesteśmy, ona trochę młodsza, tylko miesiąc. Utrzymujemy zresztą od czasu do czasu kontakty do dzisiaj, bo byłyśmy również razem w tych obozach, w których zdarzyło nam się trafić, bo myśmy się „bawiły” (bawiły w cudzysłowie, bo przecież to dzięki Niemcom ta „zabawa” się odbywała), że zaliczyłam w ciągu paru miesięcy kilka obozów, bo nas przerzucali dzięki temu. Nasza grupa akurat nie miała szczęścia nigdy uzyskać paczek od Czerwonego Krzyża, bo co nas zgłosili do Międzynarodowego Krzyża, co już, już powinny być paczki, to nas wysyłali gdzie indziej, tak że byłyśmy te głodujące bez przerwy.

  • A w tej drugiej części Powstania pani mieszkała w budynku małej PAST-y?

Tak, tam na miejscu. Spałam na olbrzymich drzwiach. Tak sobie niedawno przypomniałam, że były strasznie niewygodne te drzwi.

  • Było coś do przykrycia? Jakaś poduszka?

Tego sobie nie przypominam. Mam tak szalone luki w pamięci.

  • A życie codzienne jak wyglądało? Jak było z jedzeniem na przykład?

Właściwie to byliśmy permanentnie głodni. Wtedy właśnie dzięki tej „Baśce” nauczyłam się papierosy. Nie ciągnęło mnie zupełnie, ale jak mnie już tak bardzo ssało, to mówiła: „Sztachnij się raz, drugi, to cię otumani i przejdzie”. I rzeczywiście. I wtedy się nauczyłam palić. Potem, już w obozie też to była kontynuacja, dlatego że łatwiej było zdobyć papierosy niż chleb, więc stawało się wtedy w kółeczku, celebra była, bo brało się wtedy jeden papieros na wianuszek bardzo „dorosłych” niewiast w wieku -nastu lat, które uroczyście podawało się po sztachu, po sztachu i potem w spince do włosów się trzymało, żeby do końca wypalić. I tak ten papieros krążył między nami. Niewielkie to było palenie, bo tych papierosów przecież się zdobywało też bardzo niewiele, ale one rzeczywiście tak trochę otumaniały, szczególnie głodny organizm reagował bardzo szybko na taki nikotynowy sztach.

  • Jak było z higieną w czasie Powstania?

Właśnie. Niby takie nieważne sprawy bardziej pamiętałam, ale to akurat nie umiem sobie przypomnieć. N ie wiem, w samym budynku PAST-y to chyba nie bardzo było, tam był jakiś wielki zbiornik z wodą, to tylko to pamiętam. Właśnie się zastanawiałam, co w telefonach taki zbiornik z wodą robił. I tam była spora grupa pracowników tej telefonii, których zastało Powstanie tam, ale nie pamiętam. Jeśli chodzi o higienę, gdzie się myliśmy, to zupełnie nie pamiętam. Gdzieś tam musieliśmy, ale nie bardzo wiem. Czy gdzieś trzeba było wyskoczyć...? Ja szczególnie jako łączniczka przecież w ciągłym byłam w ruchu, więc można było gdzieś... Po prostu ludzie pozwalali. Zresztą było bardzo wiele pustych mieszkań, można było wejść do mieszkania, to, co miało być rozszabrowane, to już było rozszabrowane. Ale przecież wody nie było, przecież się do pompy chodziło po wodę. Teraz zaczęło mi się przypominać, przecież wodociągi nie działały, czyli chodziło się gdzieś z wiaderkiem po wodę. Teraz mi to pan uświadomił, ale nie umiem sobie tego przypomnieć dokładnie, jak to się odbywało, zupełnie nie umiem sobie tego uprzytomnić.

  • A czas wolny mieliście państwo?

Nie było jakiegoś wyraźnego rozdziału od tej godziny do tej, tylko wykonanie jednego zadania, potem długo mogło nic nie być, to był czas wolny.

  • W tych przerwach pamięta pani, co się robiło?

Nic nie pamiętam.

  • A jakieś życie kulturalne, jakieś koncerty?

To już pamiętam, ale z okresu już późniejszego, kiedy kanałami ze Starówki oddziały przychodziły, to wtedy pamiętam jeden taki koncert na Placu Trzech Krzyży, przy kościele św. Aleksandra była duża grupa i właśnie byli z instrumentami muzycznymi i śpiewali i grali również. Oczywiście, te wszystkie powstańcze... Bo Śródmieście było jeszcze wolne, to już była końcówka, druga połowa września mniej więcej, a od połowy września to ściągali do Śródmieścia. I taki jeden trudno to nazwać koncert, bo to było na zasadzie „Płonie ognisko w lesie”, tylko, oczywiście, z innym potencjałem to było, ale to jedno, co pamiętam.

  • A życie religijne?

Jakoś specjalnie wspólnego to nie było. Myśmy mieli akurat blisko kościół na Placu Trzech Krzyży, ale nie było to jakieś zorganizowane. Każdy, kto miał potrzebę, to po prostu sobie wstępował, tak to sobie wyobrażam. Nie wiem, jak koledzy z oddziału, bo ich trochę inne rygory obowiązywały, ale nie umiem powiedzieć.

  • Spotkała pani w czasie Powstania Niemców osobiście, na przykład wziętych do niewoli?

W czasie Powstanie nie.

  • A przedstawicieli innych narodowości?

Usiłuję sobie [przypomnieć], bo czasem człowiekowi na zasadzie, że słyszał i wydaje mu się, że sam to przeżył, nieraz tak jest. Prędzej o Ukraińcach myślałam, bo z Niemcami jakoś nie zetknęłam się. Miałam tylko epizodyczną historię. Gołębiarz to był (te osławione jednostki, które siedziały na dachach i wypatrywały), jak biegłam nie wiem, jaką ulica, w każdym bądź razie byłam samiusieńka na ulicy, wszystkie domy pozamykane, a on mnie sobie wziął za cel i jak tak... żeby po prostu umknąć. Udało mi się, ale to był tylko taki bezpośredni kontakt, to znaczy wiem, że byłam obiektem zainteresowania tego człowieka, ale go nie widziałam, bo przede wszystkim oni lokowali się gdzieś wysoko i penetrowali ulice, które na ogół były puste. Jeżeli nie było jakiejś akcji, to ulica była martwa, pusta, nie było żywego ducha, wszystkie bramy zaryglowane, chyba że już ruina, gruzy, no to wtedy co innego. Wtedy właśnie takie dramatyczne przeżycia pamiętam jedno. Ale to była noc. Biegłam z meldunkiem. Byłam bardzo ważną osobą, bo roznosiłam po poszczególnych komendach hasła na następną dobę. Biegłam, pamiętam, że to była ulica Krucza i strasznie zniszczona, bo doładowały tam tak zwane „krowy”, takie ciężkie ładunki, i weszłam w jakąś bramę na papę, a spod tej papy ręka mi wyskoczyła. Jasna noc była taka, że tą rękę do dzisiaj ją widzę. Jak sobie przypominam, to straszne przeżycie, nikogo nie ma i ta ręka spod nóg człowiekowi wyskakuje. Nie wróciłam już tą drogą do jednostki.

  • To był żywy człowiek?

Nie, właśnie pod papą leżały zwłoki, ale ja nacisnęłam nogą, ta papa była nierówna, zerwana z dachu blacha czy papa i po prostu ta ręka wyskoczyła. I ten lęk pamiętam.A drugi raz to też przy tych „krowach” i też to Kruczej było – weszłam w bramę, a tam szpalerem leżały właśnie... kilkadziesiąt... Ale to już zaczynało być zwyczajne. Tylko że jak nocą jest takie zmasowanie, człowiek poświecił latarką, to się robiło tak... Biegałam sama, więc to nie było nawet komu wesprzeć mnie, a w końcu miałam te siedemnaście lat.

  • Hasła znała pani na pamięć czy były zapisane na kartce?

Musiałam znać, bo chodziłam, ale chyba dostawałam kartki. Nie umiem tego powiedzieć. Wiem tylko, że dopiero potem mi uświadomiono, jakie to było ważne zadanie. Już potem, bo nawet nie wiedziałam, jak to nosiłam, że to takie ważne.

  • Miała pani okazję słuchać radia w czasie Powstania albo czytać prasę?

Radia nie, ale jakieś wydawnictwa to mi się zdarzyło raz czy dwa razy, ale juz jak one wyglądały, to tego też nie pamiętam.

  • A pamięta pani dyskusje na ten temat? Rozmawiało się o sytuacji politycznej?

Tego sobie nie przypominam.

  • A zrzuty?

W tym okresie, kiedy byłam w IWO, to nawet byłam raz czy dwa razy wysłana na te zrzuty. Raz nie trafili zupełnie, a drugim razem zrzucili naboje, okazało się, że to była zrzutka rosyjska, ale do żadnej broni nie pasowała. To tylko wiem od kolegów, bo ja broni nie miałam, tak że nie znałam się. Dopiero w obozie, po wyzwoleniu już nauczyłam się posługiwać bronią, karabinem, pistoletem czy rewolwerem.

  • Jak była pani ubrana w czasie Powstania? Miała pani jakiś mundur?

Nie, byłam po cywilnemu – spódniczka, bluzki, to, co miałam własnego. Zresztą niewiele tego było, bo tak jak już wspomniałam, mój dom bardzo szybko Niemcy po prostu spalili, tak że wszystko pieczołowicie wynosiliśmy do piwnic, że tam będzie najbezpieczniej, a tam właśnie wrzucali granaty, tak że to w pierwszym rzędzie sfajczyło się, tak że już nie było po co do mieszkania nawet iść. To śmieszne, mi się przypomniało, w czym wychodziłam już do niewoli – właśnie byłam tylko w żakiecie i jakiejś bluzce, spódniczce, ale przecież wiadomo było, że idzie zima. I dostałam, nie wiem od kogo, jesionkę męską, taką, co to do kostek... Ledwo w tym lazłam. Nie wyobrażam sobie, jak ja... Przecież musieli dużo kilometrów iść do rampy tu, w Warszawie, a potem jeszcze jak nas dowieźli pod pierwszy obóz, do którego nas wywieźli, to był Łambinowice obecnie, to jest Lamsdorf, Opolszczyzna obecna. To był obóz jeńców rosyjskich, tam byli wyłącznie Rosjanie. Początki były straszne, bo nam przygotowali ze zgniłej brukwi jakąś zupę, której... Komendantki wylały to, mimo że wszystkie byłyśmy głodne, zrobiły awanturę, bo jeszcze wtedy nie było rozdziału, potem rozdzielono oficerów i podoficerów i szeregowych, a w ogóle w początkowym okresie byliśmy wszyscy razem. Wszystkie, bo to już był rozdział na... to znaczy chłopcy też byli przez druty w tym obozie, ale nieduża ich była grupa, dziewczyn było chyba więcej. Tam były makabryczne warunki dla nas, dlatego że było niewiele prycz, więc trzeba było na waleta leżeć. Wąska prycza i na komendę musiałyśmy się obracać, bo inaczej nie dawało rady. Nie pamiętam nawet, czy było trochę słomy na tych pryczach. I to już jest zabawna historia, bo gehenna była z potrzebami fizjologicznymi. Latryna to jest luksus. Więc na krzyżakach były takie żerdzie i na te grzędy tylko można było iść. Proszę sobie wyobrazić kilkunastoletnie dziewczyny, a tam, za drutami byli Ruscy, dla których byłyśmy atrakcją olbrzymią. Więc wszystko robiłyśmy, co można, żeby do zmierzchu doczekać, przez całe dni żeby nie korzystać z tego. To była mordęga okropna. Drobna sprawa, ale to zapamiętałam, bo to rzeczywiście bardzo, bardzo uciążliwe.

  • A wcześniej były jakieś Polki w tym obozie?

Nie, w ogóle tam chyba byłyśmy jako pierwsze w ogóle kobiety. Nie bardzo Niemcy początkowo wiedzieli, jaki nam status przyznać, czy jeńców wojennych, czy mamy uprawnienia. Bo rosyjskich jeńców traktowali właśnie niezgodnie z konwencją genewską i tak samo zaczęli nas traktować. Ale te nasze panie były jakoś bardziej doświadczone, coś tam wywalczyły, nie wiem. W każdym bądź razie zaczęli nas trochę lepiej traktować. Jeśli chodzi o jedzenie, troszeńkę było lepiej, już nie ta zgniła brukiew, którą nas by prawdopodobnie wykończyli, bo to było nie do zjedzenia podobno. Nie wiem, bo nie dotarło to do mnie nawet wtedy.

  • A jak długo była pani w Lamsdorf?

Chyba to z półtora miesiąca było, bo nas przerzucali właśnie z Lamsdorfu do Milbergu. Milberg to był bardzo duży obóz międzynarodowy obóz jeńców wojennych. Z Milbergu do Altenburga, to byłyśmy znowu tylko my same babki z AK. To był już jako obóz karny, bo oni z Altenburga chcieli, żeby jechać do pracy do fabryk. Jak ktoś nie chciał, to do Oberlangen wysyłali ten transport, a w Altenburgu było najlepiej, o ile można jakoś tam stopniować warunki. Ale to też było krótko. W ciągu kilku miesięcy zaliczyłyśmy cztery obozy.

  • Miała pani kontakt z ojcem albo z mamą lub z bratem?

Przez dłuższy czas nie, pod koniec dopiero pobytu, bo nie wiedziałam, gdzie pisałam, bo nie bardzo znałam adres rodziny, bo przecież normalnie się człowiek tym nie pasjonował. Tak że pod koniec dopiero pobytu dostałam list od ojca, że gdzieś tam zahaczył się u rodziny w Tomaszowie Mazowieckim czy gdzieś. I potem i mama się znalazła, i brat.

  • A w tym obozie było jakieś życie kulturalne?

Tak, nawet zajęcie sportowe jakieś tam nam urządzały nasze komendantki. Musztra to już była potem, Niemcy by nie pozwolili. Ale były wykłady, bo było bardzo dużo starszych pań o wysokim standardzie – i nauczycielki, i artystki. Były i wykłady, i jakieś dyskusje, to pamiętam, że było. Szybko zaczęłam chorować, tak że wiele nie korzystałam z tych różnych imprez, dlatego że szybko zaczęłam reagować na te niekorzystne warunki, mój organizm jakoś tego nie wytrzymywał. Byłam już tak chora, że gdyby nas nie uwolnili, to prawdopodobnie już bym tam została, dlatego że już nawet łykać nie mogłam, tak wielką anginę miałam, że nawet to, co dostawałam, nie byłam tego w stanie przełknąć. Po prostu ważyłam jak dobry kurczak pod koniec pobytu w obozie. Tutaj sobie też jedną rzecz [przypomniałam] á propos. Jak już nas uwolnili Maczkowcy, tak jak już zresztą wspomniałam, i pamiętam, po uroczystym apelu, po odśpiewaniu hymnu i tak dalej, i tak dalej, ale najważniejsze, że przyjechały takie kadzie, jak są na mleko, mleko, to postawiono w tym kaszę. Podeszłam z menażką raz, zjadłam, jeszcze nałożyłam sobie, bo tylko kaszę, bo bali się, bo można było skrętu kiszek dostać przy wygłodzonych organizmach. Drugi raz podeszłam, trzeci raz nałożyłam, ale już nie zjadłam i zaczęłam płakać, że mogę jeść, a nie mogę, to znaczy mogę w sensie możliwości, a nie mogę w sensie możliwości organizmu. Wtedy się tak serdecznie rozpłakałam, to pamiętam, bo to takie śmieszne. Z jednej strony radość olbrzymia, że uwolnienie, a mało – jeszcze spotęgowane tym, że uwolniona przez swoich. Dziewczyny usiłowały po angielsku witać, ale to gdzie tam, to Polonusy były najczystszej wody. Tak że radość była olbrzymia, te dni to była jedna wielka szczęśliwość dla nas. Bardzo było wzruszające.

  • Jak długo była pani w Oberlangen po wyswobodzeniu?

Dokładnie to tego nie pamiętam. Dosyć długo byłam, bo byłam nawet w kompanii wartowniczej, toteż zawsze się zastanawiałam, jak mnie już nauczono obsługiwać karabin i dano mi Niemców, oni tam porządki robili, latryny kopali, jakieś takie rzeczy, a potem i nocna służba była, bo przecież [był] normalny cykl [na zmiany], to ja się zastanawiałam, czy tego karabinu użyję jednak, jak będzie potrzeba, bo nie używałam broni przecież. A w końcu człowiek jest młody, mówi: gdybym była chłopakiem, to fanfaronada jest, ale dla dziewczyny to było... Pamiętam nocą, byle szelest, to człowiek myśli... A było niebezpiecznie, bo nam, niestety, zabili parę dziewczyn Niemcy, chyba pięć czy siedem zabili po prostu.

  • Już po wyswobodzeniu?

Tak. Trochę lekkomyślne byłyśmy. Maczkowcy stacjonowali niedaleko i przyjeżdżali, dziewczyny ładowały się na jeepy i jeździły do Maczkowa, bo tam Haren i Meppen to były takie dwie miejscowości, jednak nazywała się po naszemu Maczków, a druga to już nawet nie pamiętam. I pojechały z żołnierzami, a wracały jakoś same. Szczegółów nie znam, ale wiem, że był pogrzeb kilku dziewcząt.

  • Jak pani zapamiętała Niemców z tamtego okresu?

Bezpośrednio człowiek nie miał z nimi kontaktu, to znaczy o tyle był kontakt, że obowiązywał apel poranny i apel wieczorny, chyba te dwa były. Poranny był na pewno. Nie wiem, czy był wieczorny, już tego nie pamiętam. No i przychodzili, liczyli. Zresztą pod koniec już byłam taka słaba, że mnie nawet zwolnili Niemcy z tego wstawania, bo po prostu nie wstałabym, już nie miałam siły wstać. Tak że już z nimi żadnego kontaktu, nawet wizualnego nie miałam.

  • A później, po wyswobodzeniu już? Jak ich pani odbierała?

Komendanta od razu rozwalili Maczkowcy, bo niestety, nie dbał o nasze wyżywienie, katastrofalne było, i szpitalik był właściwie... Byłam w tym szpitalu też, tak że wiem, że właściwie nie wiadomo, po co człowiek był w tym szpitalu, bo nie było leków. Nie wiem, komendantki wiedziały więcej, jak to wygląda. Były dorosłe, dla mnie to jeszcze nie były przedmioty zainteresowania. A Niemców? Przychodził tam taki bidny w szynelu, z łopatą, to jaki stosunek człowiek do niego mógł mieć? Nie bardzo umiem sobie wyobrazić. Ja się źle czułam w charakterze tej ważnej, która ich pilnuje i każe robić. To przerosło moje możliwości jeszcze i moją wyobraźnię zresztą.

  • Były jakieś wizytacje później w Oberlangen po wyswobodzeniu?

Tak, był i biskup Gawlina, i Anders chyba był też. Pamiętam, że nas chciały nasze komendantki zamordować trenowaniem musztry i ciągle słyszałam: „Nie zawracać! Karetą! Nie zawracać! Karetą!”, bo chodziło o to, żeby pod kątem prostym... Byłyśmy jakąś tam sensacją mimo wszystko, nawet dla naszych wojsk i dla naszych władz.

  • A kiedy wróciła pani do Warszawy?

W 1947 roku.

  • Wahała się pani, czy wracać do Polski?

Bardzo się wahałam, ale niestety. Mogłam się bardzo dobrze urządzić, ale umierałam z tęsknoty. I to nawet nie za rodziną. Mnie się śniły strzechy. Nie byłam ze wsi, a mnie się śniły strzechy, mnie się śniły wierzby. Nie dawałam sobie rady po prostu, nie umiałam i zdecydowałam się na powrót. Zresztą miano mi to za złe, ci, co zostawali mieli za złe. Zresztą ich rozumiem, bo przecież mnie straszono, że pójdę od razu do więzienia. Zresztą na to wyglądało, muszę powiedzieć, bo moje spotkanie z ojczyzną było takie, że nie daj Boże. Zastanawiałam się, będąc jeszcze na trapie statku, czy nie wrócić na pokład, bo przy trapie stała buda, która przypomniała mi okupację, żołnierze z karabinami, do budy i do obozu we Wrzeszczu pod karabinami. Więc rodacy, wyśniona ojczyzna...

  • Może pani o tym opowiedzieć? Długo pani była w tym Wrzeszczu?

Byłam, byłam. Załatwiali tam jakieś formalności, już tego szczegółowo nie pamiętam, ale jakieś takie tylko były rozkładane prycze bez żadnej pościeli, bez niczego, takie brezentowe na krzyżakach tylko. I na tym dwa czy trzy dni byłam w tym obozie. Ale sam obóz to małe piwo, jak to się mówi, ale tego pierwszego kontaktu z ojczyzną wymarzoną, wyśnioną... Szczególny kontrakt stanowiło to, że wyruszałam statkiem angielskim ze Szkocji, gdzie żegnali nas wiązankami biało-czerwonych róż, naszym hymnem narodowym i w ogóle pompą, bo to jechał spory ładunek ludzki, że tak powiem, bo dużo ludzi – i cywilów, i wojskowych, byłych wojskowych. I ta uroczysta oprawa rozstania z Anglią (bo z Anglii wracałam) i przyjazd do własnego, wymarzonego kraju to był taki... Po prostu nie jestem w stanie o tym mówić, bo mnie... Zawód straszliwy, zawód straszliwy...

  • Była pani później jakoś represjonowana?

Jednoznacznie nie umiem powiedzieć. Zaczęłam studia dziennikarskie... A w międzyczasie skończyłam dużą maturę. O, w Murnau, co mówiłam, że w Bawarii, nie mogłam sobie przypomnieć nazwy tego oflagu. Tam było też dużo mądrych ludzi i zorganizowali nam szkółkę. Aha, bo okazuje się, że miałam więcej niż małą maturę, miałam pierwszą klasę liceum już też zaliczoną i zrobiłam tę maturę, tak że musiałam polską maturę stamtąd tutaj nostryfikować, bo to była jakaś inna. I poszłam na studia dziennikarskie. Szkoła dziennikarska na Rozbrat chyba się mieściła, ale to już nieważne. I jako jedna ze zdolniejszych (przepraszam, że muszę sobie komplement niechcący powiedzieć) poszłam na praktykę do radia. Praktyki były darmowe, tak że nawet za bilety musiałam sama płacić. I część studentów, których tam wysłano na praktyki, kilkanaście osób zatrzymano już na staż. Chyba z rok-półtora roku pracowałam na Myśliwieckiej, jeszcze jak nie było żadnego Woronicza, żadnej Niepodległości, tylko na Myśliwieckiej. I do dzisiaj tam jest, tylko Trójka w tej chwili. Nawet mi się już udawało jakieś zupełnie przyzwoite audycje robić i nagle było spotkanie z młodymi, bo się okazało, że młodzi w ogóle nie należą do ZMP. Wszyscy się różnie tłumaczyli: a to nie mam czasu, a to dojeżdżam, a ja powiedziałam szczerze i uczciwie, że mnie wychowywano przez dwadzieścia lat w innym systemie i żeby przeorientować się, to wymagam trochę czasu. Tu okazałam się niepewna politycznie i z jednej strony poszła do nagrody moja audycja, a z drugiej dostałam wymówienie z pracy (dostałam wymówienie trzymiesięczne, bo nie było przecież oficjalnie...), bo mogę nadawać audycje zaszyfrowane i tak dalej. Mówię: „Jeślibym chciałam nadawać audycje, to nie od za trzy miesiące, tylko od już, wobec tego już nie napiszę nic”. Przez trzy miesiące brałam grzecznie pieniążki (dzisiaj wydaje mi się, że to była spora odwaga), ale potem miałam trudności ze znalezieniem pracy, bo kierownik redakcji, awansowany murarz (nie ujmując zresztą temu zawodowi nic, mam szacunek do każdego człowieka pracy), przyszłam po zaświadczenie pracy, powiedział: „Wam nie będzie ono potrzebne”. A studiowałam jeszcze wtedy przecież. „Niepotrzebnie nawet studiujecie – mówi – będziecie tylko ulice brukować”. odpowiedziałam: „Dziękuję”.

  • Który to był rok?

Chyba 1951, bo to było zaraz po powrocie, w 1947 wróciłam, od razu poszłam na studia, po roku już poszłam na praktyki i ten rok jeszcze dodatkowo minął, jak tam pracowałam właśnie. Tak że tak się moja dziennikarska kariera skończyła. Tyle mogę powiedzieć, że dali do wiwatu. Zresztą potem w pracy dostawałam do wiwatu, dlatego że byłam taka, niestety, nieposłuszna. Na przykład irytowało mnie, że ciągle trzeba składać ankiety. Nie mogłam nic zataić, bo wróciłam z oficjalnej repatriacji. Więc ciągle, czy byłam folksdojczem i tak dalej. W końcu któregoś tam razu to już odmówiłam wypełnienia tego i powiedziałam: jeśli się nie przyznałam do tej pory, to już się nie przyznam, a jeśli już do czegoś się przyznałam, to już macie, to po co ja mam jeszcze raz to pisać? O mało znowu nie wyleciałam z pracy, ale mówię: „No przecież w końcu ile można odpowiadać na te same pytanie?” Już nie było manewru, żebym mogła coś rozszerzyć, coś dopisać, albo tak, albo nie. Mówię: „Jeślibym się nie przyznała, to już teraz bym się też nie przyznała, to po co zawracacie mi głowę tymi ankietami?”. Potem udało mi się zastartować w handlu zagranicznym, pracowałam na poślednich stanowiskach, bo niestety nie byłam rącza, aczkolwiek mnie ciągnięto, żeby namaścić się odpowiednio, a jakoś nie byłam skłonna, tak że o wyjazdach zagranicznych to mowy nie było, ale ponieważ miałam zdolności dziennikarskie, więc wykorzystywano mnie w reklamie, w tych wszystkich takich historiach. Ale właśnie nękano mnie od czasu do czasu. I dlatego nie mogłam wyjeżdżać. Potem już zaczęłam trochę wyjeżdżać, ale początkowo to nie, bo właśnie „bo”...

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba najgorsze to właśnie te, o których mówiłam, to znaczy o tym szpalerze martwych ciał w bramie i o tej ręce, która mi... Dużo rzeczy było strasznych, do okropieństw też człowiek przywyka, a szczególnie człowiek, który chce pokazać, że jest odważny, który chce pokazać, że jest dzielny i tak dalej. To, co tu mówiłam, że przy barykadzie uważałam za dyshonor schylenie się, bo trzeba iść prosto. A tu jak uzmysłowiłam sobie... I jeszcze jedno – u nas, tam, gdzie był batalion, było dwóch takich sympatycznych chłopców, których pamiętam. Jeden był Leszek biały, drugi był Leszek czarny i pamiętam, że rano jeden z nich padł, nie pamiętam już okoliczności i mogiłka na podwórku, bo chowało się tam, gdzie można było, po południu wracałam z jakiegoś zadania – mogiła drugiego. I jeden, i drugi tego samego, tylko w rozpiętości godzin. To też pamiętam. Nie pamiętam szczegółów, ale pamiętam te dwie mogiły, właśnie że Leszkowie, że jeden był Leszek i drugi był Leszek i tego samego dnia zginęli. To też ciężkie było to przeżycie, bo to było już takie zindywidualizowane. Bo w tej bramie leżeli bezimienni dla mnie ludzie. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to są ludzie zdawałam sobie sprawę, jakie nieszczęście ich spotkało, ostateczność, prawda? Ale to byli moi koledzy, których znałam, z którymi się kontaktowałam. I nagle nie ma i jednego, i drugiego. I to już takie zindywidualizowane przeżycie, może dlatego było takie głębsze. Może wizualnie dla mnie mniej tragiczne, bo to były już mogiły, już byli ci chłopcy pogrzebani.

  • A najlepsze wspomnienie z Powstania?

O Boże, było dużo. Szczególnie ciepło, lepiej wspominam okres pobytu na Pięknej, w budynku PAST-y, dlatego że tu byłam też bardziej w grupie, natomiast na Pięknej już byłam tylko ja i ten mój bezpośredni zwierzchnik, ten porucznik. I, oczywiście, był pluton „Agatona” i Basia sanitariuszka, z którą się przyjaźniłyśmy (przyjaźnimy się zresztą do tej pory, aczkolwiek kontakty są dosyć rzadkie, ale czasem się spotykamy), bo tam dziewczyn było mniej, może dlatego siłą rzeczy my się trzymałyśmy... A jeszcze tutaj á propos, to zabawne – myśmy przecież ciągle byli głodni, a jak już podpisano kapitulację, to ludzie zaczęli nam swoje zapasy znosić i myśmy były tak wściekłe, że cały czas głodujemy. A teraz co z tymi zapasami możemy zrobić? Aha, już wiem, co się jadło specjalnie. Uroczystym jedzeniem była „zupa-pluj”. Nie wiem, czy panowie słyszeli, bo to było tylko łamane ziarno młotkiem i to takie rozgotowane, ta „zupa-pluj” to nas prześladowała. A à propos, to jeszcze zabawne i prawie że tragiczne wspomnienie, to mi się przypomniało, jak szliśmy już do niewoli. Wyszliśmy przez Plac Politechniki, tam chłopcy oddawali broń i potem się szło dalej. Szliśmy koło dużych pól cebuli i strasznie nam się chciało pić. Nikt mądry nam nie powiedział, żeby tej cebuli nie żreć. Przepraszam za słowo. Ja przynajmniej zjadłam tej cebuli dużo, bo pić się chciało, a ona soczysta była. Boże! Dopiero potem pragnienie jak dorwało człowieka, myślałam, że padnę. Koledzy i koleżanki zostawiali nawet swoje bagaże, bo po prostu już nie... Bo nas z psami przecież Niemcy prowadzili, tak że to niemile wspominam... Jak dziewczyny na przykład miały aparaty fotograficzne, to bez problemu zdejmował jej z szyi aparat i zabierał jej, czy pierścionki jak dostrzegli, to zabierali. Ja akurat nie... Byłam utopiona w tej jesionce, więc... A zabawną historię jeszcze mogę powiedzieć, już taką króciutką à propos jesionka, bo byłam sensacją. Zachorowałam w obozie (to chyba w Lamsdorfie było) i nie można mnie było domowymi sposobami podleczyć, dostałam zapalenie ucha i zresztą do dzisiaj mam konsekwencje, bo niedosłyszę na jedno ucho. I wysłali mnie do szpitala, do Lipska chyba, wszystko jedno, gdzie, w bądź każdym razie idzie takie chuchro w tej jesionce, wermachtowiec z karabinem mnie prowadzi, ludzie się oglądają. Jechaliśmy pociągiem. Stanowiłam taką sensację dla Niemców, bo byłam bardzo [drobna]. Teraz nie jestem potężna, a wtedy to byłam w ogóle chucherko. Wszyscy się oglądali, kogo ten żołnierz prowadzi, bo takie „pięć minut” w tej jesionce, a ta jesionka do ziemi. To takie zabawne było z tego okresu.

  • Pani tę jesionkę miała do końca?

Tak, ona mi oddawała duże usługi, bo przecież nie było się czym przykrywać. Jesionka to była „okryjbida” tak zwana na wszystko. A w Oberlangen to jeszcze szczególnie, że bardzo pasowała do sabotów, bo nie wolno było nosić butów, tylko trzeba było drewniaki holenderskie, takie wyżłobione nosić. Mało tego, człowiek sobie początkowo mało nóg nie połamał, zanim się nauczył w tym chodzić. Ona pasowała do tych sabotów, jak nie wiem ta jesiona.

  • Jaki obraz, jakaś scena z Powstania najbardziej utkwił pani w pamięci?

To, o czym wspomniałam – to spotkanie przy kościele św. Aleksandra przy Placu Trzech Krzyży. A jeszcze jeden, to taki wcześniejszy już, to nie zapomnę wielkiego przeżycia, bo w końcu przedtem w kinie jako dziecko to niewiele bywałam, ale właśnie z tym moim porucznikiem gdzieś szliśmy. Pamiętam, że przy Placu Trzech Krzyży było kiedyś kino „Napoleon”, pamiętam tę nazwę. Już było zrujnowane i myśmy szli po tych pięknych, czerwonych, wyściełanych fotelach. Do dzisiaj to pamiętam, bo musieliśmy gdzieś tam dotrzeć i tak niszczyliśmy do końca te fotele, jeszcze takie piękne, takie mięciusieńkie. To pamiętam, taki śmieszny ten fragment. A w ogóle to, niestety, jak mówię, już powiedziałam na temat mojej wybitnej pamięci, tak że już chyba skończymy ten monolog.

  • Ale jeszcze proszę mi powiedzieć, dlaczego poszła pani do Powstania?

Na to pytanie odpowiedź jest zbyt oczywista, żeby mówić. Mówiłam o tych „mrówkach” na krzyżu. Nie umiem powiedzieć, naprawdę nie umiem ubrać w słowa, bo przecież nie musiał człowiek. Tak samo jak i nie musiałam pójść do niewoli potem z oddziałem. To znaczy nie wychodziłam ze swoim oddziałem, bo komendantka mi powiedziała, żebym wyszła z Komendą Główną, z „Agatonem”. Byłam świadkiem, jak „Bora” Niemcy wsadzali do samochodu i odjeżdżał, bo on rozpoczynał całą tę celebrę.

  • Nie wiedziała pani, że to jest „Bor”?

Wiedziałam przecież, jego widywałam, niedużo tych pomieszczeń było. Nie miałam bezpośredniego kontaktu, że kontakt słowny czy jakiś, ale w ogóle widywać to widywałam go przecież. Nie wiem, nie tylko tu, na miejscu siedział, być może na inne posterunki... Zało mi chociażby roku i większego okrzepnięcia, żeby bardziej sobie zdawać sprawę z tego, co się dzieje. Z jednej strony byłam, jak całe moje zresztą pokolenie ówczesne bardzo poważna jak na te lata, bo nam w końcu uciekło późne dzieciństwo, wczesna młodość, bo od razu byliśmy serio, nie było zabawy, nie było przyjemności. Były obowiązki, był strach, a z drugiej strony była pewna niedojrzałość i emocjonalna, może dlatego wszystko tak mocno przeżywałam. Za bardzo nieraz, niewspółmiernie w stosunku do potrzeby, ale tak było. Zresztą że nie znalazłam się pod opieką psychiatrów, to i tak zawdzięczam, bo jestem bardzo, bardzo nerwowa właśnie dzięki temu, że zostawiło to na mnie głęboki ślad. O, najstraszniejsze przeżycie, jedno z przeżyć, które pamiętam, to też mogę powiedzieć – jak nas wyładowali i dotarliśmy już do obozu, zrobiono nam mykwę, zabrano ubrania i to wielkie zbiorowisko dziewczyn, młodych przecież kobiet i rubaszni żołnierze przechadzający się i komentujący, nie mające możliwości się zasłonić, obronić. Większość z nas była naprawdę jeszcze – jak to się dzisiaj jeszcze śmiesznie mówi – niewinna. Dla mnie osobiście było to straszne przeżycie, że mogły takie oślizłe typy patrzeć na nas, komentować, rechotać. To przeżyłam bardzo mocno. I właśnie pewne rzeczy przeżywałam może niepotrzebnie tak silnie, bo to nie było ważne, ale tak akurat ja jestem skonstruowana. Kto inny może inaczej odbierał to. I wiem, że inaczej odbierały. Jeszcze jedna rzecz przypomniała mi się – była między naszymi paniami pani Pokrzywnicka, artystka malarka, która namalowała taki śliczny obraz Matki Boskiej Powstańczej. Być może znajdę to, bo zdaje się, że przywlokłam do kraju z Dziennika Żołnierskiego jeszcze na Zachodzie reprodukcję tego obrazu. Przyniosę tutaj jako pamiątkę, jak znajdę, bo to była przepiękna Madonna Powstańcza. Nigdy nie widziałam reprodukcji tego obrazu. A u nas się odbywały msze i też była Matka Boska zrobiona z puszek. W Oberlangen były dziewczęta już z innych obozów, które dostały... tak jak mówiłam, że myśmy nigdy nie osiągnęły tych paczek z Czerwonego Krzyża, to one dostawały. I z tych puszek po jakichś produktach to właśnie te, które miały zacięcie artystyczne naprawdę bardzo ładny był obraz Matki Boskiej w naszym obozie. I przed tym obrazem były odprawiane msze święte.

  • Czy żałuje pani jakiejś decyzji w swoim życiu?

W ogóle? Na pewno, mnóstwo żałuję. Jak każdy człowiek chyba, nie zawsze się postępuje tak, jak się powinno czy tak jakby było najlepiej dla człowieka i dla otoczenia. Błędy się popełnia nawet w najlepszych intencjach, tak że na pewno żałuję wiele rzeczy. Ale wielu nie żałuję.

  • Nawet że wróciła pani do kraju?

Nie żałuję. Myślę, że ponownie wróciłabym mimo tego, na co byłam przygotowana, bo mówię – przygotowano mnie, że mogę pójść do więzienia. I mimo tego, co mnie spotkało, bo to było straszliwe przeżycie. Ale po prostu inaczej nie umiałam. Naprawdę mogłam wyjechać na cały świat. Mało – w Londynie miałam kontakt ze znajomym mojego ojca, który już tam był od wielu lat i którego rodzina była w kraju. Mój ojciec nawet chciał zawrzeć taki układ, że on mi będzie pomagał finansowo tam, a mój ojciec z kolei jego córce tutaj, ale nie nadawałam się. Mówię, mnie się śniły strzechy, wierzby i nie mogłam sobie z tym poradzić. To śmiesznie brzmi, bo to jest takie może czułostkowe, takie może sentymentalne, ale „sentymentalne” nie chcę użyć tego słowa w negatywnym znaczeniu, ale sobie to tłumaczę, że po prostu byłam bardzo młoda. Mogłam do Ameryki wyjechać jednej, drugiej, do Kanady, wszędzie, świat przed nami stał otworem, można było absolutnie wszędzie... Zresztą większość moich kolegów tak się porozjeżdżała, ale ja nie mogłam, dla mnie istniała tylko Polska. Obojętnie, jaka.
Warszawa, 21 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Regina Giza Pseudonim: „Wiktoria” Stopień: łączniczka Formacja: batalion „Iwo” Dzielnica: Śródmieście Południe

Zobacz także

Nasz newsletter