Romuald Malinowski „Orzeł”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Romuald Malinowski. W Powstaniu byłem w 15. Pułku Piechoty imienia Kilińskiego w 7. Kompanii Motorowej „Iskra”. Mój pseudonim „Orzeł”.

  • Rocznik 1929, czyli należał pan do najmłodszych powstańców, ale chciałabym żeby pan sięgnął pamięcią do 1939 roku. Czy pan pamięta 1 września?


Bardzo dobrze pamiętam, bo już miałem jedenaście lat. To było pierwsze zetknięcie się z obrzydliwą wojną.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał?


Wtedy na Pradze, na ulicy Strzeleckiej przy fabryce mydła Schichta, [która] była na Szwedzkiej. Tak że to był obiekt też bombardowany przez samoloty i przez artylerię.

  • Od razu pierwszego dnia było to ostrzeliwane?


Nie, pierwszego dnia nie, pierwszego dnia Praga była dosyć spokojną dzielnicą. Natomiast po jakimś czasie to się nasiliło. Ojca nie było, ojciec poszedł szukać swojego przydziału w stronę wschodnią.

  • Nie był zmobilizowany?


Właśnie nie był zmobilizowany i [poszedł] na ochotnika, bo był apel prezydenta czy… już nie pamiętam czyj, żeby…

  • Pułkownika Umiastowskiego…


… tak, żeby młodzi ludzie udawali się na wschód i tam dopiero będą przydzielani do jednostek. Tak że mniej więcej piątego, szóstego dnia ojciec nas opuścił. W momencie, kiedy nasiliło się bombardowanie i ostrzał Pragi, to z mamą przeszliśmy do Śródmieścia, bo mieliśmy rodzinę na ulicy Furmańskiej, na Powiślu. Byliśmy tam kilka dni. Ale to było tak nieszczęśliwie, że z kolei Śródmieście zaczęło być bombardowane bardzo silnie i wróciliśmy do siebie na Pragę. Już do kapitulacji byliśmy na ulicy Strzeleckiej.

  • Co się stało z ojcem? Dotarł gdzieś, czy wrócił?


Dotarł do jakiejś jednostki, ale już było takie rozprzężenie, że nie mógł trafić do swojej jednostki. W każdym razie nie znalazł tego przydziału i wrócił. Ale wrócił chyba miesiąc po zakończeniu wojny dopiero. Tak że my [przez] miesiąc nie wiedzieliśmy nic o ojcu, czy żyje, bo żadnej wiadomości nie było. Jakoś sobie dawaliśmy radę z mamą.

  • Jak liczna była rodzina?


Tylko ja. To znaczy cioteczna tak, bo mieliśmy rodzinę na Pradze, była siostra mamy i zresztą dosyć liczna rodzina ojca.

  • Jak się utrzymywaliście? Mama pracowała?


Nie, nie pracowała. Chodziliśmy [na Wolę] […], bo tu olej wyrabiali słonecznikowy czy jakiś, nie pamiętam. My tu kupowaliśmy, a tam mama sprzedawała i tak… Jakieś jeszcze były oszczędności prawdopodobnie, coś się sprzedawało.

  • Czy ojciec po powrocie podjął jakąś pracę?


Nie było tak łatwo, bo ojciec był technikiem budowlanym, w budownictwie pracował i jakiś czas nie mógł dostać pracy. Tak że zlikwidowaliśmy mieszkanie na Strzeleckiej, bo było krucho i przenieśliśmy się na Żoliborz do mamy ojca, to znaczy do mojej babci na ulicę Pogonowskiego. To było w 1940 roku. Tylko ze względów materialnych właśnie. Tam już ojciec jakoś [dostał] pracę. Nie wiem, trudno mi powiedzieć, w jakiej instytucji, ale dorywczo prawdopodobnie. To były jakieś prace budowlane, głównie przy rozbiórkach i przy remontach, bo przecież Warszawa była [zniszczona].

  • Jak było z wykształceniem? Pan wtedy chodził do szkoły podstawowej?

 

Tak, jeszcze nie skończyłem szkoły powszechnej. Jak mieszkaliśmy jeszcze, pół roku chyba, to chodziłem na Pradze do powszechniaka. Później na Żoliborzu kończyłem Szkolę Powszechną nr 68 na ulicy Felińskiego. Z tym, że tę szkołę zajęli Niemcy po kilku miesiącach, a nas przenieśli do willi w Alei Wojska i tam kończyłem szkołę powszechną.

  • Na tym się miało kończyć?


Tak, z tym że chciałem się dalej kształcić, ale ponieważ nie było takiego wyboru, [bo] legalne głównie były tylko szkoły zawodowe, a nielegalnie były komplety. Wstąpiłem do Szkoły Zawodowej Wolframa, nawet mam legitymację, która się przechowała szczęśliwie, przeszła ze mną wszystkie moje różne tarapaty. Tę szkołę skończyłem.

  • Kiedy?


W 1943 roku, chodziłem [przez] rok. To znaczy nie skończyłem jej, tylko skończyłem [pierwszą klasę]. Kwestia podwórka, zgadało się, że chłopcy chodzą na komplety. „A dokąd?”. – „Na komplety do »Poniatówki«”. Po pierwszym roku tej zawodówki postanowiłem zdawać do klasy drugiej na komplety do „Poniatówki”.

  • Do liceum?


Nie, to było chyba gimnazjum. Po szkole powszechnej było gimnazjum, a później liceum. Ale musiałem w ciągu dwóch miesięcy uzupełnić swoje wiadomości humanistyczne, bo matematyczne były na poziomie tym samym. Ale humanistyczne, czyli historię starożytną, trochę łaciny i literatury polskiej. Miałem mało czasu, bo miesiąc byłem w Julinku na obozie. Ale jakoś to pogodziłem i udało mi się zdać na komplety i nawet chodziłem przez kilka miesięcy. To był 1943 rok.

Ale znowu warunki materialne były takie, że po prostu głodno było i trzeba było pójść do pracy. Trafiła mi się praca w warsztatach motocyklowych.

  • Pan był czternastolatkiem i już pan poszedł do pracy?


Tak, dostałem się do warsztatów motocyklowych na ulicy Czerniakowskiej w firmie pana inżyniera Lota. Robiliśmy, niestety, frontowe motocykle. Poprzywozili porozwalane, porozbijane i myśmy to reperowali. Prócz tego był jeszcze atut, że zacząłem pracować, bo chciałem mieć mocne dokumenty. Już działaliśmy konspiracyjnie w „Orlętach” i szybko zmieniałem szczeble [konspiracyjne].

  • Kto pana wciągnął? Kiedy to było? Kiedy pan składał przyrzeczenie?

 

Przyrzeczenie pierwsze było w Julinku w „Orlętach”.

  • Już na tym obozie, o którym pan wspominał?


Tak i tam był mój pierwszy pseudonim i ostatni. Z tym pseudonimem szedłem po szczeblach coraz wyżej. W międzyczasie, w 1943 roku, około dwa, trzy miesiące byłem w harcerstwie, ale takim podwórkowym. Kolega powiedział, że ma taki dostęp, że porucznik inżynier „Iskra” jest ich rodziny dobrym znajomym i prowadzi konspiracyjną szkołę motorową, zresztą mam materiały na ten temat i organizuje kurs motorowy, ale konspiracyjny. Nawet nie wiedziałem wtedy, że to „Kiliński” jest, bo konspiracja na tym polegała, że wiele osób się nie znało, tylko znało się swoich najbliższych. Jak było zebranie konspiracyjne, czy jak były na przykład kursy motorowe, to zaczęło się od tego. Było to na Krasińskiego 12 albo 10, nie pamiętam… Między placem Wilsona… w stronę Wisły pierwsze bloki. Tam właśnie rodzina Daszkiewiczów mieszkała i u państwa Daszkiewiczów były te kursy. Eligiusz Daszkiewicz to był ten, który mnie wciągnął w ten wyższy stopień wtajemniczenia. Złożyliśmy deklarację, oczywiście ustną, że będziemy na ten kurs chodzili. Przysięga była w Śródmieściu, nie powiem gdzie, [w jakiejś szkole], ale to był z kolei porucznik Wilczek, to był jeden z pedagogów, nauczyciel. Miał jakiś lokal konspiracyjny i tam składaliśmy przysięgę już w Batalionie „Kiliński”.

  • Nie pamięta pan słów przysięgi?


W zasadzie mam nawet… ale nie powtórzę.

  • Jakie były wasze zajęcia?


Paliłem się bardzo do tego. Nauka o silnikach, pierwsze - jak pracuje silnik. Każdy patrzył na samochód… zresztą miałem już te wiadomości ze szkoły zawodowej, więc mi było łatwiej. Kurs był pobieżny dosyć, bo to był kurs motocyklowy. Co można było powiedzieć o motocyklu? Niewiele, jeden cylinder, proste rzeczy. Natomiast było przygotowanie do jazdy, bo każdy się palił, że będzie jazda motocyklem, będziemy się uczyć motocyklami jeździć. [Rzeczywistość była taka], że było krzesło, na tym krześle porucznik kazał nam siadać odwrotną stroną do siedzenia i mówił: „Tu są motocyklowe rączki, tu jest sprzęgło, tu jest gaz, tu będą biegi, tu jest hamulec. Trzy, cztery i ćwiczymy. Sprzęgło, jedynka, puszczamy sprzęgło, dodajemy gazu”. Takie były kursy przed dopuszczeniem do jazdy w terenie. Żeby jak najkrócej, bo było wszystko niezgodne z ówczesnym prawem. Można było stracić życie przy tym, bo jak by złapali to [najmniej obóz].

  • Rzeczywiście mieliście okazję jeździć prawdziwym motocyklem?


Zaraz, to jeszcze nie koniec. Jak zakończyliśmy teorię, to szybko… teoretyczny egzamin nikomu nie sprawiał trudności i zostały wyznaczone jazdy na Żoliborzu. Tak się szczęśliwie złożyło, że na jesieni, jak zacząłem pracować w warsztatach motocyklowych, to było równolegle z moim kursem, a on się trochę ciągnął. W warsztatach majster mi dawał motocykl, mówił: „Masz tutaj, masz go rozebrać. Trzeba spisać części, które trzeba wymienić i rób. Nie będziesz wiedział, to się do mnie zgłoś”. Ponieważ byłem entuzjastą tego, to szybko miałem w małym palcu. Tylko w warsztatach robiłem duże motocykle, a tutaj na jeździe to była „dekaweczka” 125. Nieduży motocykl, ale motocykl. Ten motocykl był garażowany na Pogonowskiego, cztery domy dalej niż mieszkałem. W związku z tym ten egzamin zdałem śpiewająco. Porucznik „Iskra” już wiedział, że pracowałem w warsztatach motocyklowych i zaproponował mi czy bym nie został instruktorem nauki jazdy. Mówię: „Panie poruczniku, z największą chęcią”. Tym bardziej że motocykl jest do zabrania, bo moja funkcja była zabrać motocykl z Pogonowskiego, z willi, [gdzie] trzymali go w komórce. Wyjeżdżałem tym motocyklem. Uczyliśmy chłopaków, między innymi orlaków, harcerzy, bo porucznik dostawał spis… Jak to szło? Nie wiem. Tylko miałem stać z motocyklem w określonym miejscu, to było niedaleko. Jedno miejsce to było Wyspiańskiego, plac Henkla. Tak że [z ulicy] Pogonowskiego wyjeżdżałem na Mierosławskiego i Niegolewskiego, tam stawałem motocyklem. Widziałem, że porucznik jest w oddali, tak że mamy kontakt. Gdyby coś zobaczył…

  • Czuwał nad tym?


Czuwał nad tym, tak. Do niego przychodzili chłopcy. Widocznie miał jakiś harmonogram, bo kursy prowadził nie tylko u nas, to była niewielka grupka. Tych grup prawdopodobnie było więcej. Delikwent podchodził do mnie, mówił pseudonim, żadnej kartki nie miałem, tylko widziałem przepływ między porucznikiem i tym, który do mnie idzie. Tylko się pytałem: „Jeździsz na [rowerze]?”. – „Jeżdżę.” „Siadaj.” Na Wyspiańskiego było dobre miejsce, bo były korty pośrodku i dookoła asfalt był. Wszędzie były kamienie, kocie łby. Jeździło się dookoła kortu. Tak że cały czas obserwowałem jeżdżącego delikwenta. Siadał, mówię: „No jak, wiesz wszystko?”. Sprzęgło, gaz i ruszał. Kawałeczek biegłem, trzymałem go za siodełko. Jak widzę, że już się wyrywa z siodełka, to jechał. Jedynka, dwójka, trójka i tak sobie jeździł dookoła. Jak mu zgasł silnik, nie wszyscy byli tacy [zdolni], duża trema była, niektórym chłopcom gasł silnik. Drugie miejsce było na Dolnym Żoliborzu, ulica Śmiała. Kawałeczek dalej trzeba było przejechać, przez Mickiewicza, tramwaje jeździły i często jeździli Niemcy. Czyli trzeba było uważać, żeby nie napotkać żandarmów, bo bardzo nieprzyjemne byłoby to spotkanie.

  • Jak długo to trwało?


Cała jesień, zimą już nie.

  • Czy mieliście jakieś szkolenia teoretyczne związane z ewentualnymi, przyszłymi walkami? Czy uczyliście się na przykład obsługiwać broń?


Tu w moim życiu jest następny przeskok. Jak się te kursy skończyły, to zapanowała dla mnie martwa cisza. Nie wiem, co się stało, ale nie było dalszych zebrań.

  • Nie spotykaliście się?


Już właśnie było tak, że spotkałem innych kolegów z innego podwórka, z Krasińskiego 18. Okazuje się, że oni byli u „Żywiciela” w Armii Krajowej, chyba w „Żaglu”. Byłem troszkę bez przydziału, pracowałem w warsztatach motocyklowych, ale jak gdyby 7. Kompania „Iskra” gdzieś mi uciekła. Cisza zapanowała. Ponieważ tak, to szybko dokooptowałem do kolegów, do „Żywiciela”. W „Żywicielu” całą zimę… Tu były zajęcia już czysto, nie motoryzacyjne, tylko wojskowe, to znaczy były [szkolenia] jak się zachowywać. Nawet wyjeżdżaliśmy (to było na wiosnę 1944 roku, bo już śniegu nie było) kolejką do Radzymina. Szliśmy do lasu, do jakiejś leśniczówki, w lesie były karabiny, niedużo ich było i uczyli nas musztry. Musztra była między innymi z jakimś kijem już na zebraniach w mieszkaniach, bo w każdym mieszkaniu co jakiś czas były zebrania. To była drużyna, więc było pięciu czy sześciu, już nie pamiętam, dziewięciu najwyżej. To się naznaczało u różnych kolegów, wtedy rodzina się wynosiła. My przychodziliśmy, przychodził podchorąży, miał swoje wykłady. Było na przykład tak, że naznaczał: „Słuchajcie chłopcy, w tą niedzielę o dziewiątej wszyscy są w kościele u Stanisława Kostki. Po kościele parami, [w odstępach] idziemy ulicą Słowackiego do miejsca”. [W którym] ktoś siedział w oknie gdzieś i przeliczał ilu [nas] jest, bo [to] jak gdyby defilada była. Ktoś z dowództwa obserwował…

  • Czyli panowali nad sytuacją?


Tak, my wiedzieliśmy tylko o sobie, a podchorąży, który przychodził do nas, wiedział na pewno więcej. Ale ponieważ była konspiracja, to my nawet jego nazwiska nie znaliśmy. Tak to trwało… W międzyczasie była przykra historia z kolegami, bo miało to nastąpić z ramienia właśnie organizacji „Żywiciela”, a to się potoczyło inaczej, bo do tego wkroczyła dywersja. Chłopcy z dywersji nas pociągnęli. Ale ten temat zostawmy, bo jest za długi. Skończę jak to się stało, że ponownie wylądowałem u „Kilińskiego”. Zbieg okoliczności. Zgłasza się do mnie pan inżynier Sitarz, znalazł się. Wiedział, że pracuję w warsztatach motocyklowych. On jak gdyby twierdził, że z nami kontaktu nie stracił, że wiedział o nas. Ale dla nas stracił, bo nie było żadnych zebrań, więc… Ale to pominę. Mówi do mnie w ten sposób: „Słuchaj, mamy motocykl na Podchorążych z naszej 7. Kompanii, tylko że go nie mogą zapalić. Ty pracujesz w warsztatach motocyklowych, czy byś nie przyszedł i nie uruchomił tego motocykla?”. Mówię: „Bardzo chętnie”. Przecież się paliłem do motoryzacji. Poszedłem pracować właściwie nie dla pieniędzy, tylko głównie dla deputatu. Dostawało się deputat, a przecież z jedzeniem było bardzo kiepsko. Jak się zapłaciło za deputat, to pieniędzy zostawało na oranżadę tylko. Ale entuzjazm do motoryzacji był ogromny i 7. Kompania Motorowa cały czas mi w głowie siedziała, bo to jednak ta motoryzacja. Ale nie straciłem czasu w tej przerwie. Oczywiście powiedziałem, że zjawię się o godzinie [rano]. Mówi: „Ja tam będę. To jest na Podchorążych, będę czekał na ciebie o godzinie ósmej czy dziewiątej”. – „Dobra”. Z warsztatów się urwałem, bo to niedaleko na Czerniakowskiej, kawałek przeszedłem. Nie taki kawałek, ale dla mnie to było nic, potrafiłem chodzić do pracy piechotą z Żoliborza na Czerniakowską w drewniakach. Rzeczywiście to był motocykl chyba „Rucz” czy „Rota”, piękny motor na te czasy. Prosta sprawa była, bo się zapchało [coś] w gaźniku, przedmuchałem to, przeczyściłem, kopnąłem, zapaliłem, pięknie. Trochę się bawiłem z tym, bo musiałem sobie w bocznych uliczkach pojeździć troszkę, jak mi się trafiło. Trzeba trafu, że porucznik był gdzieś w okolicy, bo nie był cały czas ze mną, tylko przekazał mi motocykl, żebym reperował a sam gdzieś poszedł. Za jakąś godzinę się zjawił i mówi… Aha, bo przedtem dwa razy były godziny alarmu, bo to już był czas przedpowstaniowy, to już był koniec lipca. Tak że jeszcze z ramienia „Żywiciela” byłem na dwóch gorących koncentracjach. Na Żoliborzu, na ulicy Pogonowskiego u Łazorów, a druga na ulicy Suzina, w domach koło kina „Tęczy”.

 

Czekaliśmy już właściwie na wybuch Powstania. Przychodzi Sitarz i mówi: „Słuchaj, o godzinie piątej jest koncentracja na ulicy Miedzianej 8 w szkole. O piątej masz być. Zawiadom chłopców Daszkiewicza”. Tych, którzy mnie wciągali w 7. Kompanię, do „Iskry”. – „Jeszcze wszystkich, którzy byli na kursie zawiadom i bądźcie na Miedzianej 8 w szkole”. Już godzina „W”, a nie mam żadnej wiadomości od „Żywiciela” z kolei. Oczywiście serce pociągnęło do motoryzacji. Zawiadomiłem kolegów, umówiliśmy się na placu Wilsona o godzinie czwartej, czy wpół do czwartej, już nie pamiętam. Szczęśliwie matki nie było w domu, tylko ojciec, powiedziałem, że idę. Teraz już chyba Powstanie wybuchnie, bo to trzecie namierzenie…

  • Ojciec nie protestował?


Nie, dał mi chlebak, chlebek, coś, taką wyprawkę, krzyżyk na drogę. Ojciec był też w konspiracji. Bo mama by załamywała ręce. Jak jechaliśmy tramwajem, zresztą na tak zwanym odwrocie albo inaczej się nazywało, bo było ciasno, to na wiadukcie mijali nas żandarmi, którzy jechali na Żoliborz. To była godzina [koło czternastej].

  • Mówi pan o wiadukcie nad dworcem?


Nad torami kolejowymi, bo na Żoliborzu zaczęło się już Powstanie. Wcześniej było, tam chłopcy, zresztą podobno z naszego obecnego domu […] broń nieśli. To jest [dom] szeregowiec na Kochowskiego i tam pod węglem w kotłowni była broń. To „dziewiątka”, dywersja niosła broń i się natknęła na Niemców. Ale to są różne wersje, nie wnikam w to, bo na ten temat różnie mówią, ale tam się zaczęło Powstanie. Była strzelanina, kiedy myśmy byli na wiadukcie. Przyjechaliśmy na Miedzianą, oczywiście znajomych nie było, tylko nasza garstka z Żoliborza, a reszta… to była konspiracja, więc się wszyscy nie znali.

  • Dużo osób się tam zgromadziło?


Dużo się osób zgromadziło, to już była cała 7. Kompania Motorowa. Stamtąd o piątej godzinie wielkie uzbrojenie, dostałem dwie butelki z benzyną. Ale to nie były gołe butelki, tylko papierowe torby żywnościowe, w tych papierowych torbach był biały proszek, butelka w tej torebce zawiązana, żeby ten proszek się nie wysypał. Jak się rzuciło butelkę, benzyna łączyła się z proszkiem jak się zbiła butelka i się zapalała.

  • To była jakaś reakcja chemiczna?


Reakcja chemiczna, tak się właśnie zapalało. Tak że nie trzeba było podpalać, tylko się rzucało butelkę. Te dwie butelki z benzyną, każdy dostał po kieliszku wina, stał wódz. Nie piłem w ogóle alkoholu wtedy, ale nawet nie pamiętam czy coś zadziałało, czy nie. W każdym razie wypiliśmy i poszliśmy w stronę Hal Mirowskich. W konspiracji kompania posiadała dwa karabiny, cztery pistolety Vis, dwa pistolety Sten, 300 sztuk amunicji, dwadzieścia cztery granaty, jedną beczkę benzyny. W godzinie „W” uzbrojenie kompanii składało się z dwóch pistoletów maszynowych Sten, dziewięciu pistoletów Vis, 240 nabojów do Stena, sześćdziesiąt osiem nabojów do Visa, jeden pistolet maszynowy typu Szmajser, dwa pistolety maszynowe typu „Błyskawica”, jeden pistolet maszynowy typu P-38 kaliber dziewięć, 180 granatów produkcji konspiracyjnej i ręcznych granatów niemieckich, sto butelek zapalających własnej produkcji, pięć kompletów sprzętu saperskiego, jedna beczka benzyny i dwa komplety wyposażenia sanitarnego. Miejsce postoju kompanii w godzinie „W” znajdowało się w Szkole Powszechnej numer 26 przy ulicy Miedzianej 8.

  • Jak długo tam pozostaliście?


Przyszliśmy, to pół godziny. W godzinie „W” stan ogólny kompanii wynosił osiemdziesięciu sześciu żołnierzy, w tym dwanaście osób z innych oddziałów. Pozostali żołnierze kompanii nie dotarli na godzinę „W” na ulicę Miedzianą.

  • Kto był waszym dowódcą?


Inżynier Sitarz, „Iskra” właśnie. Zadanie bojowe w dniu 1 sierpnia kompania otrzymała z dowództwa 10. Zgrupowania. Główna koncentracja kompanii w rejonie sądów na Lesznie i uderzenie na szkołę w rejonie ulicy Żelaznej róg Leszna.

  • Czy pan w tym uczestniczył?


Tak.

  • Proszę opowiedzieć tak jak pan zapamiętał. Jakiego rodzaju to były działania?


Takiego, że póki nie zdobyliśmy broni, to szedłem z butelkami z benzyną. Obok mnie był [chłopak] z karabinem maszynowym, który strzelał a ja stałem pod murem. To w zasadzie była historia troszkę smutna, bo jak doszliśmy do ulicy Ogrodowej, od tyłu sądów, gdzie Niemcy mieli bunkier, to jak zaczął strzelać z bunkra karabinem maszynowym, to stałem pod balkonem, tynk mi się sypał na głowę i nie mogłem nic zrobić. Ale obok mnie położył się chłopak z karabinem maszynowym, gramofonem – tak myśmy nazywali, bęben amunicyjny miał na wierzchu jak gramofon - i się ostrzeliwał. Cóż mogłem zrobić? Przecież nie dorzucę butelki z benzyną, bo…

  • W ogóle się przydały te butelki, czy nie wykorzystał ich pan?


Tych butelek osobiście nie wykorzystałem. Potem już była taka historia, że przydzielono nam broń do miejsca gdzie [stacjonowaliśmy]. Aha, jeszcze po drodze zdobyliśmy koszary policji granatowej. To było na Ciepłej zdaje się. Stamtąd było kilka Visów, to ci starsi sobie butelki wyrzucili, a Visy załatwili.

  • Policji granatowej, czyli polskiej, tak?


Tak, nawet kilku z nich się do nas przyłączyło, ale po jakimś czasie gdzieś wyparowali. Według mnie to było tak, że od strony sądów nie zdobyliśmy, bo się wycofaliśmy, bunkier się ostrzeliwał. Nas wycofali z tego miejsca i powiedział nam porucznik, że będziemy teraz szli do getta. Nie wiem czy wiadomo, że ulica nazywała się Leszno i po drugiej stronie był mur, w jednym miejscu była wybita dziura. Według [tego] co słyszałem, mieliśmy iść zdobywać Pawiak. Czyli wejść w [ruiny] getta…

  • Ale getto było już puste?


Puste, same ruiny tylko były i [musieliśmy] przejść przez całe ruiny, Nowolipie, bo Pawiak w tych okolicach był. Ale to moment był nieprzyjemny, bo ja cały czas z butelkami z benzyną… Na razie nie widać nieprzyjaciela. Weszliśmy do getta… Aha, ale był ostrzał ulicy Leszno…

  • Jaką trasą szliście, Towarową? Bo z Miedzianej to Towarową byłoby najprościej.


Ale tutaj jeszcze gdzie granatowej policji koszary były, to była Ciepła, do Hali Mirowskiej i Żelazną. Były jeszcze inne ulice, Sosnowa bodajże, Kercelak był niedaleko w okolicy. Dla mnie te okolice były nie bardzo znane, bo ja z Żoliborza. W każdym razie, mniej więcej na wysokości sądów, tak jak są teraz sądy na Lesznie, to znaczy to jest aleja Solidarności, była wybita dziura i przeskakiwaliśmy przez ulicę Leszno. Ale był ostrzał ze szkoły na rogu Leszna i Żelaznej, ta szkoła istnieje. Niemcy mieli silny posterunek i mieli wgląd w całą ulicę Leszno. Tak że trzeba było przeskakiwać w momencie kiedy nie było ostrzału, tak na wyczucie. Widać było jak kule się odbijają o bruk i to iskrzyło, czasem były koraliki z ognia. Trochę skóra cierpła, ale biegło się nosem przy ziemi. Jakoś szczęśliwie wtedy nikt z naszej kompanii nie zginął i przez ten otwór weszliśmy na tereny getta. Tu była pierwsza dla mnie wstrząsająca sprawa, bo był ostrzał od strony Leszna, gdzie kościół jest, duża wieża i tam Niemcy mieli chyba karabin maszynowy. Stamtąd strzelali. Tak że znowu w dowodzeniu pomyłka, bo niby mieliśmy dojść tylko gruzami sobie…

  • Nie przewidywano…


Nie przewidywano, że będzie ostrzał ciężki. W związku z tym kazali nam się kryć. Jak z getta wywozili, to już były porobione z cegieł murki. Trzech nas za takim murkiem się schowało i czekaliśmy na dalsze rozkazy. Już jesteśmy osłonięci od tego ostrzału, ale z tyłu były sądy, gmach sądu był za nami. Potem dopiero się jakoś to wszystko ułożyło w głowie. W pewnym momencie, już nie pamiętam czy z lewej strony [byłem], w każdym razie klęczeliśmy, bo murek był niewysoki, [poczułem], że środkowy kolega się na mnie opiera za mocno. Mówię: „Posuń się”. Za chwilę zobaczyłem, że krew [mu] cieknie [z krtani].

  • Trafiony?


Ale teraz z tyłu mur, tu jesteśmy zabezpieczeni. Nie wiemy, konsternacja, co jest? Kolega z drugiej strony to był Bogdan i mówię: „Bogdan słuchaj, tu coś nie tak, coś się źle dzieje”. A on w tym momencie mówi: „O rany! Dostałem”. Wyraził się dosadnie gdzie, no to jest już w ogóle koniec. Ale akurat było tak, że w budynku bez dachu, ale [zostały] cztery ściany, był porucznik Sitarz i krzyczymy, że tu coś jest nie tak, a w międzyczasie ten kolega osunął się. Po prostu dostał kulkę z tyłu, wyszła mu…

  • Zmarł?


Tak, to był pierwszy [zabity], pierwszego dnia. Sitarz nas woła, ten kulawy, ale dobiegł, bo mu specjalnie się nic nie stało. Dostał rzeczywiście, tylko kości nie ruszyło, ale dostał w pośladek. Skąd ten ostrzał? Okazuje się, że prawdopodobnie jeszcze nie były zajęte sądy, albo już były zajęte tylko piętra, bo inna kompania wpadła. Musiał jakiś gołębiarz – Niemiec – wysoko być i miał nas wszystkich od tyłu. To natarcie się skończyło, bo ostrzał jest z jednej [i z drugiej] strony, nas wycofali, zrobiło się późno. […] Jeszcze trzeba było się wycofać. Też był ostrzał ze szkoły, ale to już się udało, był tylko ten jeden zabity. Później go ściągnęli, dosyć długo zdaje się leżał, bo nie było go jak ściągnąć. Tego już nie pamiętam, bo powędrowaliśmy dalej, już ktoś inny się zajął.


  • Dokąd poszliście potem?


Do sióstr przenocować. Potem mieliśmy zająć tę szkołę, która właśnie tak raziła ogniem na Żelaznej. Był wywiad, że w tej szkole jest tylko kilku Niemców, to nie będzie trudno tę szkołę zdobyć. Oczywiście oni mieli pozasłaniane okna, bo jest taki zwyczaj, że jak się wchodzi, to oni są skryci w ciemności, a jak ktoś otworzy drzwi, to jest pięknie widoczna sylwetka. Ale zapewniali, że tam nie ma… że to będzie łatwo zdobyć. W związku z tym skoncentrowali nas w domach na rogu Leszna i Żelaznej, po drugiej stronie tej szkoły. Dali nam już broń, dostałem nawet parabelkę szturmową z magazynkiem. Już ucieszyłem się, będziemy szturmować. Ale znowu wywiadu, bo oni byli tak silnie uzbrojeni, że jak wyszliśmy na podwórko, to od razu były pierwsze ofiary na podwórku, czyli oni, przez bramę, mieli wgląd w podwórko. Jeszcze nawet nie wyszli. Podobno ci pierwsi, którzy byli w pierwszym rzucie, doszli do… To jest opisane gdzieś. W każdym razie, jeżeli chodzi o mnie, to nawet nie wyszliśmy, bo się załamało w ciągu pół godziny to natarcie.

  • Czyli nie udało się w ogóle zdobyć?


Nie udało się. Nie wiem, czy później nie zdobyli tej szkoły, ale to już nie my. Jeszcze się tam potem wycofywała „Zośka”. Niemcy mieli posterunek na ulicy Żelaznej i się wysadzili w nocy. Widocznie ich ktoś otoczył, czuli że będzie koniec, to był ogromny wybuch w nocy. My się ucieszyliśmy, bo powiedzieli nam, że to się żandarmi wysadzili, znienawidzeni, bo byli znani ze swojej krwiożerczości. Dalej było tak, że dostaliśmy kwatery na Ogrodowej w dużym domu, nie pamiętam, który to jest. Ale był zupełnie jak dom koszarowy, bo były długie korytarze i pokoje. Stamtąd poszliśmy, żeby się zaopatrzyć w mundury. Powiedziano nam, że są rozbite magazyny niemieckie na Stawkach. Poszliśmy, ktoś poprowadził, nie powiem jak, bo przez ruiny, przez jakieś ulice, których nie znałem. W każdym razie nazbieraliśmy dla chłopaków i dla siebie ubrania niemieckie, panterki, pasy. Niepotrzebnie braliśmy pojemniki do nabojów, patrony, szelki. Wszystko, co żołnierze niemieccy mieli to i myśmy sobie wzięli. Prócz butów, bo buty miałem kupione na bazarze, ale buty też można było sobie dobrać, [ale] ja nie potrzebowałem. Ale spodnie, panterkę miałem i wyglądaliśmy dość bojowo.
W zasadzie na Woli potem się okazało, to było trzeciego, czwartego dnia, że dużo uchodźców – ludności cywilnej – spływa i opowiadają nam o strasznej rzezi na Woli, co tam się dzieje. Trochę było tak, że porucznik Sitarz, młodocianych na pierwszą linię nie wysyłał. Byli raczej troszkę do pomocy, przenieść amunicję komuś na posterunek. Oszczędzał nas troszkę, tak to było. Myśmy się rwali na przykład wszędzie na ochotnika, ale [na] ochotników brali starszych. Wysłał mnie, teraz sobie przypomniałem, trzeciego czy czwartego dnia do Śródmieścia, jeszcze z drugim, do dowództwa na Jasnej, że potrzebujemy pomocy, żeby jakąś broń nam dostarczono, bo nie mamy broni. Ale takich, co przychodzili i żebrali o broń na Jasną do dowództwa, to było pełno. Akurat trafiłem jak właśnie ostrzeliwali z meserszmitów blok na Jasnej, gdzie było nasze dowództwo. Było pełno rannych, jęki, krzyki, nawet się nie dostałem do dowódcy. [Ktoś] mówi: „Chłopcze, co ty szukasz? Jakiej pomocy? Wszyscy szukają. Nie mamy żadnej broni więcej”. Wróciłem do Sitarza, powiedziałem jak sprawa wygląda. Tak było mniej więcej do piątego, szóstego…

  • Piątego zaczęła się rzeź na Woli.


Tak, w międzyczasie jeszcze chodziliśmy w stronę Starego Miasta na zwiady. Wysyłał nas, jak jest na Starym Mieście, wtedy jeszcze było spokojnie, doszliśmy do Starego Miasta. Do takich funkcji angażował nas Sitarz, żebyśmy się dowiedzieli. Między innymi pomagaliśmy barykady budować też, bo ludzie cywilni budowali.

  • W których miejscach?


Na Żelaznej była barykada, chyba na Ogrodowej, trudno mi powiedzieć w tej chwili dokładnie, żebym się nie pomylił.

  • Nie wie pan, czy spełniły swoje zadanie?


Spełniały swoje zadanie, bo później jednak głównie o czołgi chodziło, że to powstrzymywało troszkę czołgi, a osobiście nie mogę powiedzieć żebym widział skutki tego. Ale zawsze nas porucznik oszczędzał trochę. Jeszcze było tak, że zdobyliśmy motocykl, ale ten motocykl się z nami pętał, nie było co z nim zrobić, bo przecież tutaj ostrzał, samoloty bombardują. Jak się mamy wycofać, to co z tym motocyklem? Przecież nie będziemy się z tym motocyklem wycofywali. Zostawiliśmy go gdzieś w bramie na lepsze czasy. Oczywiście tym motocyklem byliśmy przejęci bardzo, bo się zapalało, czyściło, czy on dobry będzie. Już na stan go brali, bo Kompania Motorowa to mieliśmy właśnie zadanie, że wszędzie gdzie jest tylko coś jeżdżącego, to żeby szybko zapisać gdzie to jest, że to się nam przyda, jak przyjdą Rosjanie. Sądziliśmy, że Powstanie będzie [trwało] kilka dni. Przecież jak się zaczynało, to było słychać i widać nawet w nocy błyski z tamtej strony Wisły, oni przecież byli blisko. Sądziliśmy, że to jest tylko pomoc w przyjściu naszych pseudo aliantów. Kto to wiedział, że tak się stanie? My w polityce byliśmy nieotrzaskani. Mieliśmy wroga, mieliśmy Niemca, mieliśmy mundur, mieliśmy hełm… Znienawidzony, bo przecież na naszych oczach widzieliśmy powieszonych, rozstrzeliwanych. Nienawiść była tak straszna, że… Mała dygresja, teraz są dyskusje czy warto, czy nie warto? Nie ma siły, żeby nas utrzymali. Czy byłby rozkaz, czy nie, to w tym momencie, kiedy już była tak napięta sytuacja, oni się wycofywali, to byśmy złapali za pierwszy lepszy kamień i byśmy poszli.

  • Bez dowództwa?


Jeszcze większa rzeź by była, ale to tak na marginesie. W każdym razie tak dotrwaliśmy do momentu, kiedy Sitarz mówi tak: „Słuchajcie, tu już jest, jak widzicie, bardzo ciężko. My się chyba…”. A nie było żadnej radiostacji, nie było…

  • Nie mieliście łączności żadnej?


Nie mieliśmy łączności i mówi: „Słuchajcie, przecież się nie poddamy. Pewnie będziemy się przebijali do puszczy na Konstancin”. To są Lasy Chojnowskie. Tam się przebijemy, jest taka możliwość, że do jakichś partyzantów… Puszcza Kozienicka, dalej duże kompleksy leśne, na pewno partyzantka jest, przebijemy się, bo przecież nie poddamy się. „Jest zgoda?”. Oczywiście, że zgoda. Przebijamy się przez plac Grzybowski, na tyłach kościoła Wszystkich Świętych, ale jeszcze chcieliśmy wrócić na Miedzianą, skąd wyszliśmy, zobaczyć co na Miedzianej, bo zostały jakieś artykuły. Nie wiem czy tam zostały siostry, w każdym razie mamy tam dojść. Szczęśliwie doszliśmy bez większych start. Oczywiście czołgi widzieliśmy, ale chwalić Boga nie otworzyły do nas ognia, na Wolskiej stały. Może się prześlizgnęliśmy, bo to było wieczorem. Ofiara była owszem, jedna siostra… wyleciało mi z głowy… Ona zginęła. [To była] nasza pielęgniarka, nawet przełożona tych sióstr, dowódca oddziału sanitarnego. Jej nogi urwało, jakiś pocisk, tylko nie wiadomo skąd ten pocisk. Z jakiegoś działa, czy może z czołgu, nie wiem. Ostrzał był cały czas, cały czas była strzelanina, cały czas rozrywały się pociski, więc sceneria była dosyć ciekawa. Ją właśnie zostawiliśmy, gdzieś pochowaliśmy, wykopaliśmy dół, zakopaliśmy, czy przy kościele, czy przy jakimś parku, nie powiem tego. Pewnie w historii to jest, trzeba by było się wczytać. Doszliśmy do Miedzianej. Patrzymy, Niemców nie ma na Miedzianej. To znaczy, że nie jest tak najgorzej. Co dalej robić? W każdym razie przyszedł rozkaz, że idziemy do Śródmieścia. Miedzianą, tymi ulicami, Świętokrzyską, nie wiem, nie pamiętam. W każdym razie doszliśmy do Marszałkowskiej. Ale już mniej więcej na wysokości Siennej patrzymy, że chłopaki z opaskami, że prawie cała Warszawa w naszych rękach. Radość niesamowita. Dostaliśmy kwaterę na Marszałkowskiej 123. Byliśmy rozbitym oddziałem, bo się wycofywaliśmy. Teraz z powrotem pewne działania, żeby jakoś to wszystko się związało. Jakieś zadania, bo na Marszałkowskiej jest cisza, spalone czołgi są. Ale tu się nic nie dzieje. Co dalej, jak działać? Było wtedy tak, że zostały różne funkcje przyznawane. Poczta Główna była zdobyta już przez inne jednostki, bo my na Woli zaczynaliśmy. „Kiliński” zaczynał właśnie w Śródmieściu i oni zdobyli pocztę. Już trzeciego dnia poczta była w naszych rękach. Ale na poczcie był cały arsenał motoryzacyjny. Były samochody, motocykle, był samochód dyrektora poczty, piękny mercedes. My jako 7. Kompania Motorowa od razu dostaliśmy zadanie, żeby spenetrować, gdzie są jakieś pojazdy. Nawet miałem zaświadczenie, trochę szkoda, że zginęło, że mam w czwartym rejonie…

  • Taka przepustka?


Nie tyle przepustka, ile papier, który zezwalał mi na rekwizycję, że mam prawo rekwirować wszystkie pojazdy mechaniczne, które znajdują się w czwartym rejonie Śródmieścia. Tak że znalazłem kilka motocykli, wszędzie się od razu to pieczętowało w jakimś stopniu. Ale nikt się nie przyznawał do tego. Mówię: „Czyj to jest?”. – „Nie wiem, ktoś zostawił”. Troszkę robota była taka…

  • Czy przydały się te pojazdy?


Nie, te nie. Dostałem przydział, jeszcze z Lilkiem Daszkiewiczem, bo my się już trzymaliśmy razem i jeszcze trzeci kolega właśnie z Żoliborza z kursów, przydział, który mnie bardzo satysfakcjonował: opiekę nad całym sprzętem na Poczcie Głównej. Te samochody mieliśmy utrzymywać na chodzie, żeby były sprawne. Jak wejdą oddziały, to… To były ambulanse pocztowe między innymi, całe zaplecze, kilkanaście motocykli. Ale przecież wszędzie barykady były, jeździć tym nie można było, to się utrzymywało tylko w ramach tego podwórka ogromnego. Zapalało się czy samochód jest sprawny, żeby można wyjechać. Najczęściej po bombardowaniu czy po ostrzale granatników siadały opony, bo odłamki wchodziły w opony. Jak były zapasowe koła, to [wymienialiśmy]. Właściwie robota syzyfowa, bo wymieniliśmy koło, w nocy był ostrzał, czy w dzień, już patrzymy - siedzi. Ale roboty przy tym było sporo. Uzupełniało się zbiorniki także. Oczywiście mieliśmy też sygnały z Prudentialu, że jak zapalaliśmy za dużo samochodów, warczały, to chłopcy krzyczeli, żeby gasić [silniki], bo oni mieli nasłuch czy samoloty lecą. Troszkę spięcie było między nimi a nami.
W międzyczasie udało mi się pojechać motocyklem aż do elektrowni na Powiśle, bo wiozłem akumulatory do naładowania. Nie mieliśmy prostowników na poczcie, a wysiadł akumulator, to mówię: „Spróbuję pojechać do elektrowni”. To była ciekawa historia, bo Warecką trzeba było przejechać, przez Nowy Świat była barykada. Trzeba było przez barykadę przeprowadzić motocykl. Potem jak jest zjazd na Tamkę, to Niemcy mieli ostrzał z uniwerku. Była duża plansza, po polsku napisane: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić. Ostrzał!”. Dlatego trzeba było przejechać szybko, ale jakoś szczęśliwie. Potem druga barykada na Dobrej. Pamiętam, że to była dla mnie wspaniała chwila, bo jak się wyjeżdżało, to widać było syrenkę nad Wisłą. Ale tam był już ostrzał ogromny, nie wyjeżdżało się na Wisłostradę, tylko do elektrowni od tyłu zajeżdżałem motocyklem. Zostawiłem akumulator, powiedzieli mi: „Skąd tyś się tu wziął?”. – „Ze Śródmieścia, z poczty”. – „No dobrze, naładujemy ci”. Przecież mieli agregaty takie, że nie takie akumulatory mogli naładować. Ale nie mogłem wieźć akumulatora samochodowego, bo przecież trzeba by samochodem wieźć, bo to ciężary. Ale motocyklowy, to dwa wziąłem. Kazali mi przyjechać za jakiś czas i przyjechałem po raz drugi. Potem zaczął się taki ostrzał, że już mowy nie było, żeby pojechać, już nie. W międzyczasie [nasi żołnierze] sprowadzili czołg z barykady, „Chwat”, to znana jest historia. Sprowadzili na pocztę i ekipa demontowała go, ale to już nie my. To byli jacyś mechanicy z prawdziwego zdarzenia, starsi, którzy się na tym znali. Trzeba było spawać, działo wymontowali, dali do rusznikarni, zrobili tego „Chwata”. [Było] to w tym czasie, kiedy właśnie z kolegą mieliśmy nadzór nad całą [motoryzacją], byliśmy oddelegowani [na jakiś czas]. Żywili nas na poczcie „kilińszczaki”.

  • Innych zadań nie mieliście?


Wtedy nie, wtedy tylko te zadania mieliśmy. W międzyczasie zgłosiła się do nas ekipa filmowców. Zapytali nas, czy nie możemy dać im dużej dętki od samochodu, bo oni chcą materiały filmowe sobie w te dętki schować, bo będą się przeprawiali przez Wisłę. Oczywiście mieliśmy tego pełno, z kół zapasowych daliśmy im, podziękowali nam. To było bardzo miłe spotkanie. Poza tym przychodzili na to podwórko jacyś młodzi chłopcy, to duże podwórko było, gdzie te samochody stały. Robili trójkąt i uczyli się strzelać, ale nie ostrą amunicją tylko… Jest taka metoda. Instruktor był i ci chłopcy, ochotnicy między innymi i też się pytali czy możemy udostępnić. „Proszę bardzo, przecież to jest teren”. Myśmy z kolegą nocowali sobie w samochodzie dyrektora poczty, bo to był piękny mercedes, chyba prawie taki, jakim Hitler jeździł. Wspaniały Mercedes kabriolet, odkrywany. On stał w garażu i jak się siedzenia położyło, to można było spać. Świetnie nocowało się i była możliwość nim pojeżdżenia.

  • Ale tylko po podwórku?


W garażu i [tam] z powrotem, nawet po podwórku nie jeździliśmy, bo trochę nie pasowało, żeby się zabawiać. W międzyczasie się przypętał do nas piesek. Zobaczyliśmy, że pies mały, mówimy: „Chodź tu pieseczku kochany, bo cię zjedzą”. Trzymaliśmy go w garażu. Jak wychodziliśmy gdzieś w teren, to przywiązywaliśmy go na łańcuszku, nie wiem skąd, takim od pociągania, jaki był przy zbiorniku ubikacyjnym, taki łańcuszek, nie łańcuch. W tym mercedesie przywiązywaliśmy go, żeby nie uciekał, bo jak by gdzieś poszedł, to już byśmy psa nie mieli. Co prawda nie mieliśmy zamiarów… bo co z nim zrobić, ale chodziło o to, że dopóki jesteśmy, żeby żył. Szczeniaczek, wilczek mały i w tym samochodzie siedział. Tak to trwało kilka dni, sielsko anielsko. Bombardowania i ostrzał były cały czas, tak że… Któregoś dnia spaliśmy sobie w ambulansie, blaszana buda z tyłu, duży ciężarowy samochód, ale blaszak.

  • Pewnie nosze były?


Nie, ambulans pocztowy, tak że pusta buda z tyłu, ale blaszana. Rano się budzimy, patrzymy, słoneczko, pełno dziur. Mówię: „Słuchaj, nieźle nas tu poharatało”. Tylko że my spaliśmy, a to wyżej…

  • Nie słyszeliście nawet?


Nie, huki były cały czas, więc nie wiadomo, od którego pocisku były odłamki. Głównie od granatników, bo granatnik ma takie malutkie. Duży odłamek od pocisku by rozwalił całą budę. Oni ostrzeliwali granatnikami i malutkie odłamki porobiły dziurki, bo blacha cienka. Ale to taka dygresja. Natomiast stało się tak, że ciężkie bombardowania przeżywała elektrownia. To było tak, że od nas było widać jak leciały sztukasy, przeważnie latali trójkami, po trzy samoloty. Już było wiadomo, że jak jakiś obiekt bombardowali, to już wiedzieliśmy jak się zachowywać mniej więcej. Jak długo to będzie trwało, gdzie się chować, gdzie się skryć, w miarę możliwości. Były takie naloty gdzie ich przelatywało po dwadzieścia kilka sztuk, tak sobie rzędem lecieli. To lecieli na elektrownię i była kotłowanina, to było widać i słychać. Jest taki dzień już pod koniec sierpnia, że akurat trafiło mi się, że trzeba zreperować dętkę, dziurawa dętka. Dętki się robiło codziennie. Były wulkanizatorki, się skręcało, się paliło i trzeba było machać tą dętką, żeby żar był w wulkanizatorku, wulkanizowało się dętki na gorąco.

Wulkanizuję sobie, patrzę w stronę Prudentialu i widzę, że lecą samoloty, leci ich dużo i lecą w stronę elektrowni. Mówię: „O, znowu bieda. Chłopaki będą mieli gorąco, bo jest dwadzieścia kilka sztuk”. W pewnym momencie od strony Prudentialu widzę sylwetkę sztukasa, który pikuje prosto na nas. To na ziemię, a musiałem się cofnąć z podwórka kawałek do gmachu poczty. Wejście było zaraz na rogu budynku na dół do piwnic, a to był solidny gmach. Jeszcze krzyknąłem do chłopaków: „Zwiewajmy!”. Jeszcze byliśmy na schodach w dół i zaczęło się piekło takie, że…

  • To wtedy zbombardowali PKO obok?


Nie, to było na poczcie, już się pożegnaliśmy z życiem, ale przeżyliśmy. To było ciężkie bombardowanie, było dużo różnych zagrzebanych, przysypanych. Wyszliśmy jak mączarze, ledwo, bo po prostu byliśmy przysypani. Ale znaleźliśmy wyjście, można było wyjść. Były ekipy ratunkowe, nawet widziałem, że porucznik „Leliwa” był, Roycewicz, nasz dowódca. O lasce chodził, dowodził akcją ratunkową. Nie wiem ile to trwało, nie umiem powiedzieć, ale na pewno długo, bo sztukasów było dużo. Pocztę zrąbali dokumentnie. Była też jakaś jednostka z Armii Ludowej, przybiegli ratować, mieli opaski „AL”. Mój kolega Lilek krztusił się, mówił, że oberwał, spadł mu jakiś kawał na plecy i strasznie go plecy bolą, nie może się ruszać, ale chodzić może. Jak wyszliśmy umączeni tacy, to go zaprowadziłem, bo na Wareckiej był szpital, akurat naprzeciwko, on ocalał. Opór stawiał, nie chciał iść, ale mówię: „Nie ma co, bo może masz uszkodzony kręgosłup”. W tym szpitalu go zostawiłem, nie pamiętam, na którym to było piętrze, ale dosyć wysoko. Też się bał, mówi: „Na piętrze jak będzie taki nalot drugi, to zbombardują”. Szczęśliwie ten dom ocalał. Zostawiłem go a sam wróciłem do nas na kwaterę.
Wtedy już kwaterowaliśmy na Marszałkowskiej róg Siennej. To była dawna restauracja „Savoy”, na parterze. Jak mnie zobaczyli: „Co się stało?!”. Jak wygląda człowiek przysypany? Cały bialutki, trochę się człowiek otrzepał, ale było widać, że to jest po jakimś nieszczęściu. Dziewczyny zaraz mówią: „Słuchaj, zdejmuj tę panterkę, masz tu wodę, obmyj się”. – „Dobrze”. Wszystko się ładnie układało. „A gdzie Lilek?”. Mówię: „W szpitalu zostawiłem. Pójdę wieczorem, zobaczę, co tam, jaka jest diagnoza, czy go zostawią, czy może wrócić”. To było na parterze, panterkę koleżanki starsze wzięły do trzepania, a kompania nasza szykowała się do jakiegoś natarcia. Chyba wychodzili wtedy chłopcy ze Starówki, miało być przebicie górą. Między innymi „Kiliński” 7. Kompania, mieli osłaniać od strony Ogrodu Saskiego. Oni się szykowali, czekali na wyjście, żeby pomóc w przebijaniu. To nie wyszło, ale nie o tym chcę powiedzieć. W pewnym momencie słyszę, że sztukas pikuje, włączył syreny i ryczy, a to był straszny ryk. Oni mieli takie specjalne… To działało na psychikę żołnierzy, na których pikował. To ryczało, to jest parter, więc normalnie bym nie reagował, ale dopiero co byłem przysypany. Pamiętam to jak dzisiaj, [chłopcy] leżeli, broń była poustawiana, pianino było, ktoś grał na pianinie. Jakiś instynkt - uciekać do schronu. Musiałem przebiec tę całą salę jeszcze. Podśmiewali się ze mnie. Wybiegłem na podwórko, drugie skrzyło i tam był schron. To samo co na poczcie, jeszcze nie dobiegłem na dół do schronu, kiedy słyszę, że wali się wszystko, znowu się wali, kurz. Pierwszy, który pikował nie zrzucił bomb, tylko włączył syrenę. Następny wpakował bomby nie w górę, tylko w środek tego budynku i to wszystko usiadło. Skrzydło, z którego uciekłem do drugiego skrzydła, to ten dom [przestał istnieć]. Tak że moi koledzy wszyscy zginęli, to była tragedia. Zaraz sprowadziliśmy jeńców niemieckich, żeby odkopywali, ale nie dało rady. Tyle było ton gruzu, że dopiero jak byłem w Anglii, już po wojnie była ekshumacja. Wszyscy leżą w jednym grobie na Powązkach.

To były takie dwa przypadki w moim życiu, gdzie właściwie można powiedzieć, że cudem ocalałem. Potem to się już potoczyło… Wszystkich nas skoszarowali w kinie „Palladium”, tych niedobitków. Przecież nie cała kompania, bo były warty porozstawiane, w różnych punktach byli jeszcze chłopcy, którzy szykowali się akurat do wsparcia tych ze Starego Miasta. Między innymi zginął [ten], który w pierwszych dniach Powstania, około dziesiątego, był ranny w nogi, „Mahomet”, trzynaście lat, nasz chłopaczek. Był ranny i na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej był szpital, tam bank był. W tym szpitalu był i przyszedł nas odwiedzić tego dnia, o kulach zresztą i przysypało go. Przyszedł po swoją śmierć. W kinie „Palladium” była reorganizacja. Poprzydzielali nas do różnych kompanii, bo 7. Kompania Motorowa właściwie przestała istnieć, już były tylko plutony. Został pluton szturmowy, do kapitana „Ruma” nas… Nie orientuję się, tylko wiem, że już był przydział taki… PAST-a już była zdobyta. Mam nawet podziękowanie za udział w zdobywaniu PAST-y, bo przenosiłem z Poczty Głównej benzynę do polewania. Taki był mój udział. Przenieść kanistry z benzyną z placu Napoleona to też było duże ryzyko. Ale w porównaniu z tymi, co zdobywali PAST-ę, to było niczym.
Dostaliśmy miejsce postoju w budynku PAST-y. Od tego momentu obejmowaliśmy placówki takie: z PAST-y trzeba było objąć posterunek na ulicy Próżnej, gdzie teraz były uroczystości żydowskie. To my to wszystko już trzymaliśmy w naszych rękach. To było przy Granicznej, a na Granicznej już była barykada niemiecka. Tak że do barykady było 500 metrów. Posterunki trzymaliśmy na Próżnej, pomagaliśmy Królewskiej 16, bo tam była stała obsada. Porucznik „Szary” chyba był dowódcą placówki na Królewskiej 16, też mieli ciężkie dni. Ale co jakiś czas od nas kilkunastu chłopców szło i mieliśmy dyżury dwudziestoczterogodzinne. Tak było już do końca Powstania. Z tym że chodziliśmy po zaopatrzenie, chodziłem między innymi po chleb na Tamkę, po wodę chodziliśmy i dyżury w bramie. Trzeba było stać z karabinem maszynowym. Na Królewskiej 16 był jeden posterunek, gdzie od strony Ogrodu Saskiego był wyłom, tam już Niemcy wchodzili. Jeszcze przed naszym przyjściem chłopcy się bronili i Niemcy zrobili wyłom, wtargnęli na podwórko i zaczęli podpalać domy-studnie, bo to domy-studnie były. Wyparli ich, ale został wyłom. Po przeciwnej stronie, w oknie, były worki z piaskiem, karabin maszynowy i cały czas trzeba było się wpatrywać w ten wyłom, żeby jak by się pokazał Niemiec, to od razu puścić serię. Żeby broń Boże nie dopuścić, żeby weszli na podwórko, bo wtedy sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. Jak tak się siedziało dwie godziny, to różne rzeczy było widać w tej dziurze, kotłowało się. Ale nacisnąć na spust, to zaraz by był alarm, bractwo by się poderwało i byłby wstyd. Chwalić Boga, nic mi się takiego nie zdarzyło. Ale miałem halucynacje takie, że już nie raz chciałem puścić serię. To tak na marginesie. Owszem, kiedyś wyskoczyli z barykady właśnie z Granicznej, z hura, ale z barykady od razu poszedł ogień z karabinów, bo już w pogotowiu były na barykadzie karabiny maszynowe i karabiny dziesięciostrzałowe Mausery. Tak że oni natychmiast wrócili, wyskoczyli tylko, coś krzyknęli i atak się nie udał. To przy mnie, a tak spokojnie było. Cały czas był ostrzał z granatników, z dział. Co jakiś czas „Berta” musiała spaść. To była straszna sprawa, tysiąckilogramowy pocisk. Byliśmy na akcjach ratunkowych często, prawie codziennie, gdzieś kogoś przysypało.

  • W wyniku bombardowań?


Tak, wykopywało się ludzi, odgrzebywało, to codziennie prawie. Też mieliśmy szczęście, bo „Berta” uderzyła w gmach przyległy do PAST-y, przebiła wszystkie stropy, ale nie wybuchła.

  • W „Adrii”?


Nie, obok PAST-y, ale też na ratunek pobiegliśmy. Na przykład, jak gdzieś „Berta” spadła, potem cisza i za chwilę słychać było świst, spadały odłamki. Ale odłamki z „Berty” ważyły po kilkanaście kilogramów, były gorące, więc jeszcze można było zginąć, bo żaden hełm nic nie pomógł. Trzeba było odczekać aż to wszystko spadło, znowu chwila ciszy. Potem „krowy” przecież. W każdym razie dzień wypełniony był różnymi takimi rzeczami. Oczywiście posterunki były [przez] dwadzieścia cztery godziny. Było tak, że się szło na pierwszą linię, z tym że co dwie godziny się zmieniało, potem przychodziła następna zmiana. Mieliśmy troszkę wypoczynku. W międzyczasie trzeba było pójść po jedzenie. Był taki moment, że porucznik Sitarz już pod koniec Powstania wziął nas, tylko właśnie Lilka i mnie i mówi: „Idziemy na drugą stronę alei, na drugą stronę miasta, bo idziemy po pieniądze”. Już było wiadomo, że prawdopodobnie będzie koniec Powstania. Przynieśliśmy dolary, każdy z nas dostał, na dwóch [było] dziesięć dolarów. Taki był żołd i z tym poszliśmy do niewoli nawet. Przebiegać przez Aleje to też było duże ryzyko, dlatego że w Alejach była barykada ustawiona tylko z worków. Nie można było się przebić niżej, bo tunel był, nie można było wykopać rowu. Wiem, że jak przebiegałem, to troszkę głowę podniosłem i widziałem działo niemieckie stojące na moście Poniatowskiego skierowane w tę stronę. Ostrzał był taki, że jak była cała seria, to potem facet stał i przepuszczał, raz z tej strony, raz z tej strony. Biegło się z nosem przy ziemi, bardzo szybko, z duszą na ramieniu, ale tutaj nie było żadnych przykrości. Tylko wzięliśmy…

  • Miał pan jakikolwiek kontakt rodziną, wiedział pan, co się dzieje z rodzicami?


Nie, właśnie napisałem kartkę, przez harcerzy…

  • Czy dotarła ta kartka?


Nie dotarła, ale […] dotarła przykra wiadomość, powracając jeszcze do przysypania już na Marszałkowskiej. Dzień czy dwa dni przedtem odwiedziłem znajomych rodziców, którzy mieli sklep sportowy na ulicy Złotej. To był sklep pana Małka. Oni się spytali: „A ty skąd tu jesteś?”. – „Akurat mamy na Marszałkowskiej kwaterę, tak że jesteśmy blisko, ale teraz mam inne zajęcia”. Pytają się: „Co z rodzicami?”. – „Rodzice na Żoliborzu, nie wiem, co się dzieje”. Już potem nie poszedłem do nich, a oni się dowiedzieli, że na Marszałkowskiej była ta bomba. Sądzili, że [skoro] nie przychodzę… już były inne zajęcia i nie poszedłem do nich drugi raz. Po wojnie powiedzieli rodzicom, że prawdopodobnie jak nie ma żadnej wiadomości, to tam tyle osób zginęło, że być może pod gruzami leżę. Taka była pierwsza wiadomość, ale nie leżałem pod tymi gruzami.

  • Rodzice przetrwali na Żoliborzu?


Tak, przetrwali na Żoliborzu. Jeszcze pamiętam, że pod koniec padały dzielnice. Czerniaków, już wszystko padło, Żoliborz jeszcze był, a my już wtedy staliśmy na budynku PAST-y i mówią: „O, obrabiają Niemcy Żoliborz”. Słychać już, że z tamtej strony i myślę: „Boże, tam są moi rodzice”. Pamiętam, że weszliśmy na sam szczyt PAST-y, a PAST-a była spalona, ale klatki schodowe były. Obserwowałem z dachu PAST-y, chociaż pociski gwizdały nad głową, bo Rosjanie ostrzeliwali Niemców. Tak że tylko jeden świst pocisków był. Kanonada artyleryjska zza Wisły, z tamtej strony i w tamtą stronę. Ale my byliśmy ciekawi, patrzymy na Żoliborz, [jak bombardują] Niemcy, jeden za drugim sztukas. Mówię: „No, może rodzice ocaleją, ale nie wiadomo”.

Za kilka dni była kapitulacja.

  • Jak wyglądał ten dzień?


Było zawieszenie broni jednego dnia, cisza nastąpiła, że w ogóle coś niesamowitego.

  • Ale o rozmowach z Niemcami coś słyszeliście?


Nie pamiętam, tym się nie zajmowaliśmy specjalnie, mieliśmy swoje zajęcia, warty. Ale jak zawieszenie broni było, to już się spodziewaliśmy, że coś może być. Rzeczywiście jak zawieszenie broni minęło, to skoncentrowali taki piekielny ogień na nas, że jeden huk. Prawdopodobnie jak było zawieszenie broni, to były rozmowy. Chcieli zmusić, żeby była kapitulacja i rzeczywiście kapitulacja nastąpiła. Po dwudziestu czterech godzinach takiego ostrzału, a może po dwunastu, tego nie mogę powiedzieć z całą pewnością, nastąpiła cisza. Mieliśmy rozebrać barykadę jedną, żeby była przejezdna ulica, już nie pamiętam którą, ale żeby już Niemcy mogli przejeżdżać. Nawet poszliśmy sobie w obchód jak była cisza, żeby zobaczyć sobie jak wygląda Śródmieście, kościół. Nawet zetknęliśmy się z Niemcami po drugiej stronie, widzieliśmy siebie, ale już nie strzelali i…

  • Kościół Wszystkich Świętych?


Nie, kościół Trzech Krzyży, nawet tam doszliśmy sobie. Już można było iść Nowym Światem, bo tak to nie można było się pokazać. Najgorsze było w tym, że nie widział człowiek wroga. Oni głównie techniką, siłą ognia, strzelali, siedzieli ukryci, mieli „krowy”, miotacze płomieni, artylerię, mieli różnego rodzaju granatniki, a ich nie było widać. Tak że nie można za gardło złapać jak gdyby. Wyjść nie można było, bo ostrzał był taki, że… Jak zdobyliśmy budynek PAST-y, to znaczy zaraz byłem po zdobyciu w budynku PAST-y i widziałem wszystkie miejsca gdzie mieli ostrzał ze swojej strony, z PAST-y. Powybijane były otwory, już karabinów nie było, ale wszędzie łuski leżały, tak że wiadomo było, że tu był posterunek. Chyba zaraz na drugi dzień tam byłem, albo tego samego dnia wieczorem, jak tylko ostygły mury. Dlaczego to mówię? Jak spojrzałem na plac Grzybowski przez tę dziurę, gdzie było pełno amunicji i widziałem, że tu był karabin maszynowy, to zobaczyłem na placu Grzybowskim trupy. Jeszcze nie sprzątnięte były, bali się, bo z Granicznej był ostrzał. […] Z różnych miejsc mieli ostrzał na całe Śródmieście. Jeszcze jak PAST-a była w niemieckich rękach, to między innymi miałem z kolegą dyżur na rogu ulicy… już nie pamiętam jakiej. W każdym razie mieliśmy obserwować budynek PAST-y. Przyszliśmy na ten dyżur, na oknach barykady z worków z piaskiem, oczywiście framugi postrzelane, szyb nie ma, tylko sam otwór okienny. Ale z tyłu szafa cała postrzelana, czyli wiemy, że to okno jest namierzone przez któregoś z Niemców, który w budynku PAST-y siedzi i trzyma ostrzał w tę stronę. Schowaliśmy się za workami i [patrzymy] gdzieś przez dziurkę, ale nie wychylamy się, broń Boże. Wiadomo, że on czyha na to, żebyśmy stanęli. Przychodzi poruczniczek, wpada z lornetką: „Co tu słychać?”. To był pewnie jakiś, który sprawdzał posterunki. Mówię: „Panie poruczniku, niech pan się schowa, bo widać, że jest ostrzał”. Bohater z lornetką stanął i w brzuch dostał natychmiast. Wpadli, złapali pod pachy i wynieśli. Nie wiem, co dalej było, ale ostrzegaliśmy, że jest ostrzał. Widać było po ścianie, nie strzelali, ale widać było. Taki był fragment. Ludzie są czasem nieodpowiedzialni, albo chciał pokazać, jaki to bohater, lornetkę przyłożył i… Jak była kapitulacja, to smutna sprawa.

  • Nie słyszeliście nawet?


Nie, huki były cały czas, więc nie wiadomo, od którego pocisku były odłamki. Głównie od granatników, bo granatnik ma takie malutkie. Duży odłamek od pocisku by rozwalił całą budę. Oni ostrzeliwali granatnikami i malutkie odłamki porobiły dziurki, bo blacha cienka. Ale to taka dygresja. Natomiast stało się tak, że ciężkie bombardowania przeżywała elektrownia. To było tak, że od nas było widać jak leciały sztukasy, przeważnie latali trójkami, po trzy samoloty. Już było wiadomo, że jak jakiś obiekt bombardowali, to już wiedzieliśmy jak się zachowywać mniej więcej. Jak długo to będzie trwało, gdzie się chować, gdzie się skryć, w miarę możliwości. Były takie naloty gdzie ich przelatywało po dwadzieścia kilka sztuk, tak sobie rzędem lecieli. To lecieli na elektrownię i była kotłowanina, to było widać i słychać. Jest taki dzień już pod koniec sierpnia, że akurat trafiło mi się, że trzeba zreperować dętkę, dziurawa dętka. Dętki się robiło codziennie. Były wulkanizatorki, się skręcało, się paliło i trzeba było machać tą dętką, żeby żar był w wulkanizatorku, wulkanizowało się dętki na gorąco.

Wulkanizuję sobie, patrzę w stronę Prudentialu i widzę, że lecą samoloty, leci ich dużo i lecą w stronę elektrowni. Mówię: „O, znowu bieda. Chłopaki będą mieli gorąco, bo jest dwadzieścia kilka sztuk”. W pewnym momencie od strony Prudentialu widzę sylwetkę sztukasa, który pikuje prosto na nas. To na ziemię, a musiałem się cofnąć z podwórka kawałek do gmachu poczty. Wejście było zaraz na rogu budynku na dół do piwnic, a to był solidny gmach. Jeszcze krzyknąłem do chłopaków: „Zwiewajmy!”. Jeszcze byliśmy na schodach w dół i zaczęło się piekło takie, że…

  • To wtedy zbombardowali PKO obok?


Nie, to było na poczcie, już się pożegnaliśmy z życiem, ale przeżyliśmy. To było ciężkie bombardowanie, było dużo różnych zagrzebanych, przysypanych. Wyszliśmy jak mączarze, ledwo, bo po prostu byliśmy przysypani. Ale znaleźliśmy wyjście, można było wyjść. Były ekipy ratunkowe, nawet widziałem, że porucznik „Leliwa” był, Roycewicz, nasz dowódca. O lasce chodził, dowodził akcją ratunkową. Nie wiem ile to trwało, nie umiem powiedzieć, ale na pewno długo, bo sztukasów było dużo. Pocztę zrąbali dokumentnie. Była też jakaś jednostka z Armii Ludowej, przybiegli ratować, mieli opaski „AL”. Mój kolega Lilek krztusił się, mówił, że oberwał, spadł mu jakiś kawał na plecy i strasznie go plecy bolą, nie może się ruszać, ale chodzić może. Jak wyszliśmy umączeni tacy, to go zaprowadziłem, bo na Wareckiej był szpital, akurat naprzeciwko, on ocalał. Opór stawiał, nie chciał iść, ale mówię: „Nie ma co, bo może masz uszkodzony kręgosłup”. W tym szpitalu go zostawiłem, nie pamiętam, na którym to było piętrze, ale dosyć wysoko. Też się bał, mówi: „Na piętrze jak będzie taki nalot drugi, to zbombardują”. Szczęśliwie ten dom ocalał. Zostawiłem go a sam wróciłem do nas na kwaterę.
Wtedy już kwaterowaliśmy na Marszałkowskiej róg Siennej. To była dawna restauracja „Savoy”, na parterze. Jak mnie zobaczyli: „Co się stało?!”. Jak wygląda człowiek przysypany? Cały bialutki, trochę się człowiek otrzepał, ale było widać, że to jest po jakimś nieszczęściu. Dziewczyny zaraz mówią: „Słuchaj, zdejmuj tę panterkę, masz tu wodę, obmyj się”. – „Dobrze”. Wszystko się ładnie układało. „A gdzie Lilek?”. Mówię: „W szpitalu zostawiłem. Pójdę wieczorem, zobaczę, co tam, jaka jest diagnoza, czy go zostawią, czy może wrócić”. To było na parterze, panterkę koleżanki starsze wzięły do trzepania, a kompania nasza szykowała się do jakiegoś natarcia. Chyba wychodzili wtedy chłopcy ze Starówki, miało być przebicie górą. Między innymi „Kiliński” 7. Kompania, mieli osłaniać od strony Ogrodu Saskiego. Oni się szykowali, czekali na wyjście, żeby pomóc w przebijaniu. To nie wyszło, ale nie o tym chcę powiedzieć. W pewnym momencie słyszę, że sztukas pikuje, włączył syreny i ryczy, a to był straszny ryk. Oni mieli takie specjalne… To działało na psychikę żołnierzy, na których pikował. To ryczało, to jest parter, więc normalnie bym nie reagował, ale dopiero co byłem przysypany. Pamiętam to jak dzisiaj, [chłopcy] leżeli, broń była poustawiana, pianino było, ktoś grał na pianinie. Jakiś instynkt - uciekać do schronu. Musiałem przebiec tę całą salę jeszcze. Podśmiewali się ze mnie. Wybiegłem na podwórko, drugie skrzyło i tam był schron. To samo co na poczcie, jeszcze nie dobiegłem na dół do schronu, kiedy słyszę, że wali się wszystko, znowu się wali, kurz. Pierwszy, który pikował nie zrzucił bomb, tylko włączył syrenę. Następny wpakował bomby nie w górę, tylko w środek tego budynku i to wszystko usiadło. Skrzydło, z którego uciekłem do drugiego skrzydła, to ten dom [przestał istnieć]. Tak że moi koledzy wszyscy zginęli, to była tragedia. Zaraz sprowadziliśmy jeńców niemieckich, żeby odkopywali, ale nie dało rady. Tyle było ton gruzu, że dopiero jak byłem w Anglii, już po wojnie była ekshumacja. Wszyscy leżą w jednym grobie na Powązkach.

To były takie dwa przypadki w moim życiu, gdzie właściwie można powiedzieć, że cudem ocalałem. Potem to się już potoczyło… Wszystkich nas skoszarowali w kinie „Palladium”, tych niedobitków. Przecież nie cała kompania, bo były warty porozstawiane, w różnych punktach byli jeszcze chłopcy, którzy szykowali się akurat do wsparcia tych ze Starego Miasta. Między innymi zginął [ten], który w pierwszych dniach Powstania, około dziesiątego, był ranny w nogi, „Mahomet”, trzynaście lat, nasz chłopaczek. Był ranny i na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej był szpital, tam bank był. W tym szpitalu był i przyszedł nas odwiedzić tego dnia, o kulach zresztą i przysypało go. Przyszedł po swoją śmierć. W kinie „Palladium” była reorganizacja. Poprzydzielali nas do różnych kompanii, bo 7. Kompania Motorowa właściwie przestała istnieć, już były tylko plutony. Został pluton szturmowy, do kapitana „Ruma” nas… Nie orientuję się, tylko wiem, że już był przydział taki… PAST-a już była zdobyta. Mam nawet podziękowanie za udział w zdobywaniu PAST-y, bo przenosiłem z Poczty Głównej benzynę do polewania. Taki był mój udział. Przenieść kanistry z benzyną z placu Napoleona to też było duże ryzyko. Ale w porównaniu z tymi, co zdobywali PAST-ę, to było niczym.
Dostaliśmy miejsce postoju w budynku PAST-y. Od tego momentu obejmowaliśmy placówki takie: z PAST-y trzeba było objąć posterunek na ulicy Próżnej, gdzie teraz były uroczystości żydowskie. To my to wszystko już trzymaliśmy w naszych rękach. To było przy Granicznej, a na Granicznej już była barykada niemiecka. Tak że do barykady było 500 metrów. Posterunki trzymaliśmy na Próżnej, pomagaliśmy Królewskiej 16, bo tam była stała obsada. Porucznik „Szary” chyba był dowódcą placówki na Królewskiej 16, też mieli ciężkie dni. Ale co jakiś czas od nas kilkunastu chłopców szło i mieliśmy dyżury dwudziestoczterogodzinne. Tak było już do końca Powstania. Z tym że chodziliśmy po zaopatrzenie, chodziłem między innymi po chleb na Tamkę, po wodę chodziliśmy i dyżury w bramie. Trzeba było stać z karabinem maszynowym. Na Królewskiej 16 był jeden posterunek, gdzie od strony Ogrodu Saskiego był wyłom, tam już Niemcy wchodzili. Jeszcze przed naszym przyjściem chłopcy się bronili i Niemcy zrobili wyłom, wtargnęli na podwórko i zaczęli podpalać domy-studnie, bo to domy-studnie były. Wyparli ich, ale został wyłom. Po przeciwnej stronie, w oknie, były worki z piaskiem, karabin maszynowy i cały czas trzeba było się wpatrywać w ten wyłom, żeby jak by się pokazał Niemiec, to od razu puścić serię. Żeby broń Boże nie dopuścić, żeby weszli na podwórko, bo wtedy sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. Jak tak się siedziało dwie godziny, to różne rzeczy było widać w tej dziurze, kotłowało się. Ale nacisnąć na spust, to zaraz by był alarm, bractwo by się poderwało i byłby wstyd. Chwalić Boga, nic mi się takiego nie zdarzyło. Ale miałem halucynacje takie, że już nie raz chciałem puścić serię. To tak na marginesie. Owszem, kiedyś wyskoczyli z barykady właśnie z Granicznej, z hura, ale z barykady od razu poszedł ogień z karabinów, bo już w pogotowiu były na barykadzie karabiny maszynowe i karabiny dziesięciostrzałowe Mausery. Tak że oni natychmiast wrócili, wyskoczyli tylko, coś krzyknęli i atak się nie udał. To przy mnie, a tak spokojnie było. Cały czas był ostrzał z granatników, z dział. Co jakiś czas „Berta” musiała spaść. To była straszna sprawa, tysiąckilogramowy pocisk. Byliśmy na akcjach ratunkowych często, prawie codziennie, gdzieś kogoś przysypało.

  • W wyniku bombardowań?


Tak, wykopywało się ludzi, odgrzebywało, to codziennie prawie. Też mieliśmy szczęście, bo „Berta” uderzyła w gmach przyległy do PAST-y, przebiła wszystkie stropy, ale nie wybuchła.

  • W „Adrii”?


Nie, obok PAST-y, ale też na ratunek pobiegliśmy. Na przykład, jak gdzieś „Berta” spadła, potem cisza i za chwilę słychać było świst, spadały odłamki. Ale odłamki z „Berty” ważyły po kilkanaście kilogramów, były gorące, więc jeszcze można było zginąć, bo żaden hełm nic nie pomógł. Trzeba było odczekać aż to wszystko spadło, znowu chwila ciszy. Potem „krowy” przecież. W każdym razie dzień wypełniony był różnymi takimi rzeczami. Oczywiście posterunki były [przez] dwadzieścia cztery godziny. Było tak, że się szło na pierwszą linię, z tym że co dwie godziny się zmieniało, potem przychodziła następna zmiana. Mieliśmy troszkę wypoczynku. W międzyczasie trzeba było pójść po jedzenie. Był taki moment, że porucznik Sitarz już pod koniec Powstania wziął nas, tylko właśnie Lilka i mnie i mówi: „Idziemy na drugą stronę alei, na drugą stronę miasta, bo idziemy po pieniądze”. Już było wiadomo, że prawdopodobnie będzie koniec Powstania. Przynieśliśmy dolary, każdy z nas dostał, na dwóch [było] dziesięć dolarów. Taki był żołd i z tym poszliśmy do niewoli nawet. Przebiegać przez Aleje to też było duże ryzyko, dlatego że w Alejach była barykada ustawiona tylko z worków. Nie można było się przebić niżej, bo tunel był, nie można było wykopać rowu. Wiem, że jak przebiegałem, to troszkę głowę podniosłem i widziałem działo niemieckie stojące na moście Poniatowskiego skierowane w tę stronę. Ostrzał był taki, że jak była cała seria, to potem facet stał i przepuszczał, raz z tej strony, raz z tej strony. Biegło się z nosem przy ziemi, bardzo szybko, z duszą na ramieniu, ale tutaj nie było żadnych przykrości. Tylko wzięliśmy…

  • Miał pan jakikolwiek kontakt rodziną, wiedział pan, co się dzieje z rodzicami?


Nie, właśnie napisałem kartkę, przez harcerzy…

  • Czy dotarła ta kartka?


Nie dotarła, ale […] dotarła przykra wiadomość, powracając jeszcze do przysypania już na Marszałkowskiej. Dzień czy dwa dni przedtem odwiedziłem znajomych rodziców, którzy mieli sklep sportowy na ulicy Złotej. To był sklep pana Małka. Oni się spytali: „A ty skąd tu jesteś?”. – „Akurat mamy na Marszałkowskiej kwaterę, tak że jesteśmy blisko, ale teraz mam inne zajęcia”. Pytają się: „Co z rodzicami?”. – „Rodzice na Żoliborzu, nie wiem, co się dzieje”. Już potem nie poszedłem do nich, a oni się dowiedzieli, że na Marszałkowskiej była ta bomba. Sądzili, że [skoro] nie przychodzę… już były inne zajęcia i nie poszedłem do nich drugi raz. Po wojnie powiedzieli rodzicom, że prawdopodobnie jak nie ma żadnej wiadomości, to tam tyle osób zginęło, że być może pod gruzami leżę. Taka była pierwsza wiadomość, ale nie leżałem pod tymi gruzami.

  • Rodzice przetrwali na Żoliborzu?


Tak, przetrwali na Żoliborzu. Jeszcze pamiętam, że pod koniec padały dzielnice. Czerniaków, już wszystko padło, Żoliborz jeszcze był, a my już wtedy staliśmy na budynku PAST-y i mówią: „O, obrabiają Niemcy Żoliborz”. Słychać już, że z tamtej strony i myślę: „Boże, tam są moi rodzice”. Pamiętam, że weszliśmy na sam szczyt PAST-y, a PAST-a była spalona, ale klatki schodowe były. Obserwowałem z dachu PAST-y, chociaż pociski gwizdały nad głową, bo Rosjanie ostrzeliwali Niemców. Tak że tylko jeden świst pocisków był. Kanonada artyleryjska zza Wisły, z tamtej strony i w tamtą stronę. Ale my byliśmy ciekawi, patrzymy na Żoliborz, [jak bombardują] Niemcy, jeden za drugim sztukas. Mówię: „No, może rodzice ocaleją, ale nie wiadomo”.

Za kilka dni była kapitulacja.

  • Jak wyglądał ten dzień?


Było zawieszenie broni jednego dnia, cisza nastąpiła, że w ogóle coś niesamowitego.

  • Ale o rozmowach z Niemcami coś słyszeliście?


Nie pamiętam, tym się nie zajmowaliśmy specjalnie, mieliśmy swoje zajęcia, warty. Ale jak zawieszenie broni było, to już się spodziewaliśmy, że coś może być. Rzeczywiście jak zawieszenie broni minęło, to skoncentrowali taki piekielny ogień na nas, że jeden huk. Prawdopodobnie jak było zawieszenie broni, to były rozmowy. Chcieli zmusić, żeby była kapitulacja i rzeczywiście kapitulacja nastąpiła. Po dwudziestu czterech godzinach takiego ostrzału, a może po dwunastu, tego nie mogę powiedzieć z całą pewnością, nastąpiła cisza. Mieliśmy rozebrać barykadę jedną, żeby była przejezdna ulica, już nie pamiętam którą, ale żeby już Niemcy mogli przejeżdżać. Nawet poszliśmy sobie w obchód jak była cisza, żeby zobaczyć sobie jak wygląda Śródmieście, kościół. Nawet zetknęliśmy się z Niemcami po drugiej stronie, widzieliśmy siebie, ale już nie strzelali i…

  • Kościół Wszystkich Świętych?


Nie, kościół Trzech Krzyży, nawet tam doszliśmy sobie. Już można było iść Nowym Światem, bo tak to nie można było się pokazać. Najgorsze było w tym, że nie widział człowiek wroga. Oni głównie techniką, siłą ognia, strzelali, siedzieli ukryci, mieli „krowy”, miotacze płomieni, artylerię, mieli różnego rodzaju granatniki, a ich nie było widać. Tak że nie można za gardło złapać jak gdyby. Wyjść nie można było, bo ostrzał był taki, że… Jak zdobyliśmy budynek PAST-y, to znaczy zaraz byłem po zdobyciu w budynku PAST-y i widziałem wszystkie miejsca gdzie mieli ostrzał ze swojej strony, z PAST-y. Powybijane były otwory, już karabinów nie było, ale wszędzie łuski leżały, tak że wiadomo było, że tu był posterunek. Chyba zaraz na drugi dzień tam byłem, albo tego samego dnia wieczorem, jak tylko ostygły mury. Dlaczego to mówię? Jak spojrzałem na plac Grzybowski przez tę dziurę, gdzie było pełno amunicji i widziałem, że tu był karabin maszynowy, to zobaczyłem na placu Grzybowskim trupy. Jeszcze nie sprzątnięte były, bali się, bo z Granicznej był ostrzał. […] Z różnych miejsc mieli ostrzał na całe Śródmieście. Jeszcze jak PAST-a była w niemieckich rękach, to między innymi miałem z kolegą dyżur na rogu ulicy… już nie pamiętam jakiej. W każdym razie mieliśmy obserwować budynek PAST-y. Przyszliśmy na ten dyżur, na oknach barykady z worków z piaskiem, oczywiście framugi postrzelane, szyb nie ma, tylko sam otwór okienny. Ale z tyłu szafa cała postrzelana, czyli wiemy, że to okno jest namierzone przez któregoś z Niemców, który w budynku PAST-y siedzi i trzyma ostrzał w tę stronę. Schowaliśmy się za workami i [patrzymy] gdzieś przez dziurkę, ale nie wychylamy się, broń Boże. Wiadomo, że on czyha na to, żebyśmy stanęli. Przychodzi poruczniczek, wpada z lornetką: „Co tu słychać?”. To był pewnie jakiś, który sprawdzał posterunki. Mówię: „Panie poruczniku, niech pan się schowa, bo widać, że jest ostrzał”. Bohater z lornetką stanął i w brzuch dostał natychmiast. Wpadli, złapali pod pachy i wynieśli. Nie wiem, co dalej było, ale ostrzegaliśmy, że jest ostrzał. Widać było po ścianie, nie strzelali, ale widać było. Taki był fragment. Ludzie są czasem nieodpowiedzialni, albo chciał pokazać, jaki to bohater, lornetkę przyłożył i… Jak była kapitulacja, to smutna sprawa.

  • Wyprowadzali was?


Tak, z bronią oczywiście. Jednego Visa w budynku PAST-y zakonserwowaliśmy i w kanale wentylacyjnym schowali. Ładnie, sterylnie zapakowany. Resztę powrzucaliśmy do piwnic, jak wychodziliśmy. Pod koniec już byliśmy uzbrojeni bardzo dobrze, bo były zrzuty [amerykańskie] i rosyjskie zrzuty. Co prawda oni zrzucali tak skrzynki, że amunicja była pogięta. Był ten wielki nalot, amerykańskich [samolotów], niestety, dużo poszło do Niemców. Ale pepesz już mieliśmy pełno, mieliśmy pepanc karabiny, duże karabiny maszynowe rosyjskie. Tylko to było już za późno wszystko, żeby to było na początku… no też by nic nie było. Jak by nie weszła armia, to wreszcie by nas zgnietli, co tu dużo mówić, przecież co myśmy stanowili. Na placu Kercelego zdawaliśmy broń, kto coś jeszcze miał. Coś trzeba było wynieść. Też ciekawa sprawa, moje spostrzeżenie było, że jak wychodziliśmy Grzybowską, to był szpaler Niemców, ale wszyscy stali z karabinami. To znaczy szpaler, nie szpaler, nie tak że jeden przy drugim, w jakiejś odległości, ale w szpalerze Niemców się szło. Jak zdawałem broń, to Niemcy stali, były kosze, wrzucało się i jak odchodziłem, patrzę, w krzakach leży trzech Niemców, karabin maszynowy…

  • O!


Tak, zabezpieczyli się na wszelki wypadek. Dalej Niemcy z karabinami, ale tylko do rogatek Warszawy, a później już wehrmachtowcy nas prowadzili do Ursusa.


  • Szliście?


Szliśmy, ale już dużo było ludności cywilnej po bokach i rzucali nam głównie cebulę. Bardzo głodni byliśmy, głód był duży i niestety już zawszeni. Już nie było jak się myć, [ani] co jeść. Tak doszliśmy do Ursusa, w Ursusie czekały wagony, do wagoników i w siną dal. Tak się skończyło moje Powstanie. Mieliśmy wagon z oficerami. W Lamsdorfie też do grupy młodocianych [nas włączyli] i mieliśmy barak razem z oficerami.

  • Pierwszy przystanek to był Lamsdorf. A później?

 

Później wywozili z Lamsdorfu po różnych Arbeitskommando , czyli innych obozach. Nas młodocianych wywieźli do Badsulza, to był obóz. […] Tam byliśmy może ze dwa tygodnie i dostaliśmy pierwszą paczkę na dwóch z Czerwonego Krzyża. Och, paczka, która mnie nieomal nie wyprowadziła na tamten świat.

  • Aha, od razu do jedzenia się wzięliście?


We dwóch dorwaliśmy się, bo to na dwóch paczka była i prawie wszystko zjedliśmy, co było, po kolei jak szło. Strasznie się rozchorowałem, a następnego dnia był transport do Zigenheim. Już wolę nie mówić, co się działo, w każdym razie byłem prawie jedną nogą na tamtym świecie. Jakoś się dociągnąłem do wagonów, przeleżałem cały transport, cały okres jazdy do Zigenheimu. Ten obóz był o tyle ciekawy, że barak był bardzo, bardzo długi, było 200 osób w baraku, różnej narodowości. Zetknąłem się z żołnierzami z Legii Cudzoziemskiej, z Murzynami z Algierii. To było dla nas zaskoczenie, jak nas prowadzili do łaźni razem. Człowiek był ciekaw jak to wszystko wygląda u innych. Ale zatłoczony był niesamowicie, wybuchały awantury, bo jacyś francuskojęzyczni biali i murzyni bili się, nieprzyjemnie było. Murzyni bardzo ciężko znosili klimat, tak że brali koce, na których się spało i cały czas byli obwiązani kocami. Był już cmentarz w tym obozie, pokazywali nam, gdzie dużo było pochowanych Murzynów chyba z armii francuskiej. Stamtąd wzięli nas na komenderówkę, na tak zwane Arbeitskommando, do miejscowości niedaleko Fuldy, która się nazywała Unterbreizbach. Piękna miejscowość, góry i był obóz Hitlerjugend. Stawialiśmy baraki, kopaliśmy strzelnice dla nich do ćwiczeń i pracowaliśmy w lesie przy wyrębie lasu.

  • To już był docelowy obóz?


Mój docelowy. O tyle było lepiej, że można było troszkę ukraść kartofli z magazynu i jednak było trzy razy [dziennie] coś do jedzenia. Bo w obozie dostawaliśmy raz dziennie jeść. W tych latach był głód, po prostu byliśmy zagłodzeni. Robota była ciężka, bo zimno było. Mieliśmy drewniaki holenderskie […] wydrążone, ale to też ratowało troszkę przed mrozem, bo te buty by się nam porozpadały przecież. Tak dotrwaliśmy do momentu, kiedy zbliżali się Amerykanie.

  • To oni was wyzwolili?


Jeszcze nie za bardzo, bo przyszedł rozkaz, żeby… Już mieliśmy różnych opiekunów niemieckich, było nas pięćdziesięciu młodocianych, po dwudziestu pięciu w sali. Nad nami miał pieczę wachman. Wachmani to tacy, którzy już byli z frontu cofnięci, inwalidzi, a ostatni wachman to był jakiś hrabia, którego wzięli do volkssturmu. On się nami opiekował po ojcowsku, tyle że miał karabin francuski z pierwszej wojny, Lebelo się nazywał chyba. Zabieraliśmy mu ten karabin i pokazywaliśmy, jaka jest musztra z karabinem. Stał patrzył na nas w korytarzyku, w baraku. Cóż mógł? Jemu też kazali, to pilnował nas. Ale poprzedni był wściekły, bił nas laską, walił gdzie popadnie. On był w niewoli u Rosjan, był przywiązany do taczek, pokazywał nam jak był w dobrym humorze, miał wżery od taczki. Nie był odpinany, robił pod siebie i odbili go Niemcy. Został cofnięty…

  • Ale też był Niemcem?


Tak, Niemiec. Został naszym wachmanem, był paskudny. Dostawał napadów wścieklizny, wtedy trzeba było go omijać z daleka, bo bił, miał kij, walił. Można było zarobić przez plechy. Ale krótko był. Potem na wachmanów nie narzekałem. Wachman powiedział, że tego dnia będzie zbiórka i nas ewakuują gdzieś na wschód, bo Amerykanie się zbliżają. Rzeczywiście zbiórka, już i Francuzów widzimy, że skądś przyprowadzili i długa kolumna się zrobiła. Na szosę i prowadzą nas, nie wiemy dokąd. Wiemy, że na wschód, czyli jak gdyby uciekamy od Amerykanów. Nam to nie na rękę. Słyszymy front, to było przed kwietniem, a do maja wojna trwała. Tę kolumnę prowadzą na wschód Niemcy, a ze wschodu jadą kolumny niemieckie. Między innymi był taki moment, że jadą czołgiści na czołgu i [Niemiec pyta]: „Co to jest?”. Bo tarasujemy drogę dla nich, oni muszą jechać bokiem, bo tu kolumna idzie, jest jakieś utrudnienie dla czołgistów. [Nasz Wachman] mówi, że to są jeńcy, to on mówi: „Wyprowadź ich pod las i załatw. Po co mają tyle zajmować miejsca?”. Taka rozmowa była między nimi. Ponieważ nasz kolega „Knol” świetnie władał językiem [niemieckim], to od razu przetłumaczył, jaka jest rozmowa między wachmanem a tymi Niemcami. Ale zaczynają padać pociski niedaleko, to my mówimy: „Oho ho, to Amerykanie są na odległość działa. To jest już coś”. Nie samoloty na razie. Samoloty też niebezpieczne, bo jak tu Niemcy mają kolumnę, to jak by się zniżył, posunął z działek, to i mogłyby polecieć strzępy z nas. To było niebezpieczne. Taki jest moment, że zamykają nas na noc w stodole. Ale słyszymy cały czas, że front jest za naszymi plecami. Zamknął nas wachman w stodole, poszedł pewnie do gospodarza i krótka narada: „Chłopaki, uciekamy. Nie ma co dalej iść, zwiewamy”. Wywaliliśmy ścianę stodoły, po drugiej stronie drzwi, tam góry, lasy i do lasu…


  • Wszyscy?


Nas było chyba dwudziestu. Z tej stodoły wszyscy, a nie wszyscy z całej kolumny, bo on ich porozdzielał po różnych [miejscach], była większa kolumna. Jak już w lesie jesteśmy, to w nocy idziemy. Dokąd się kierujemy? Kierujemy się tam, gdzie są strzały. Musi przecież być jakaś linia frontu, jak się gdzieś natkniemy na Niemców, to nie będzie… chociaż może jak na Wehrmacht, to może co innego, ale w każdym razie niewesoło. Jak tu zrobić? Noc minęła, doszliśmy do krańca lasu i patrzymy, że jest wioska, szosa, ale znowu dalej… Bo teren jest taki koło Fuldy, właśnie w tych okolicach, jakby nasze Bieszczady. Jest szczyt porośnięty lasem, potem jest w dole wioska, dalej widać też góry i znowu las. Tak że trzeba tylko do następnego lasu przejść, ale nie w dzień tylko w nocy. Czekamy na noc, a tu strzały się zbliżają. Jeszcze w lesie któregoś razu patrzymy, Niemcy. O raju, sylwetki Niemców. Ale oni się nas przestraszyli a my ich. Oni też zwiewali z frontu, przebierali się. Potem znaleźliśmy łachy wojskowe, a oni uciekli szybko gdzieś. Kamień z serca. Może trzy, cztery dni tak uciekaliśmy.

  • Nikt wam nie przeszkadzał po drodze?


Nie, bo tylko po lasach. Nawet jednego dnia widzieliśmy, jak siedzieliśmy na skraju lasu w dzień, jak rozrywały się pociski na dole we wsi. Kilka wybuchów było. 1 kwiecień, wychodzimy z lasu, jest dolina zasłana sprzętem. Sprzętu jest tyle, że na horyzoncie ginie, samochody, samochody.

  • Porzucone?


Nie wiemy, bo to daleko, lornetki nie mamy. Jeżeli to Niemcy, to leżymy. Jesteśmy głodni, wyczerpani, bo przecież bez jedzenia, koniec. Co to będzie? Ale coś nie pasuje. Już teren nie jest górzysty, tylko jak płaszczyzna lombardzka prawie. „Chłopaki, trzeba bliżej podejść, trudno. Kto na ochotnika?”. Nie chwaląc się, między innymi ja, trzech nas było. Teraz się nawet zgadałem z kolegą, jest w Brazylii, to też on szedł. Idziemy, zbliżamy się, przecież niemiecki sprzęt znamy. Stoją jakieś samochody, ale nie pasuje nam na żadne ople. Samolot stoi taki jak Fizeler „bocian”, ale nie „bocian”. Zbliżamy się i w pewnym momencie widzimy, że jest kolumna jeńców, [ale] jacyś inni żołnierze ich otaczają. Nie może być nic innego tylko Amerykanie albo Anglicy, ale już nie Niemcy. Puściliśmy się biegiem. Jak się już zbliżamy, to już białe gwiazdy widać było, że to Amerykanie. Ale z kolei jakiś Amerykanin zobaczył, że biegnie trzech czy czterech, wataha, a ubrani byliśmy w stare ubrania poniemieckie z zeszłej wojny, jakie w Arbeitskommando dostaliśmy. Wyskoczył i do nas, więc [my] ręce do góry. Ale mówimy, że my Polacy. „A, Polacy!”. Zaraz zawołał jakiegoś Amerykanina, który po polsku mówił. „Co wy? Skąd wy jesteście?”. – „Jest ta cała grupa w lesie, uciekliśmy”. – „To idźcie po tych chłopaków. Zaraz u Niemców musicie się umyć, jeść dostaniecie”. Wracamy, ale tamci już widzieli, że wracamy, to już nie czekali aż podejdziemy, tylko bractwo całe się rzuciło pędem. Tak że tylko kawałeczek podeszliśmy, oni już się zorientowali, że to Amerykanie. To była armia Pattona, która klinem weszła, gdzie jeszcze front trwał. Oczywiście radość ogromna, nasze paskudne mundurki od razu zrzuciliśmy, dostaliśmy od nich ubranka i jedzenie. Ale ciekawa sprawa, bo [w ciągu] dwudziestu czterech godzin armia przeszła i nie ma nikogo.

  • Ale? Zostaliście sami?


Zostaliśmy sami. Nawet już mieliśmy uzbrojenie.

  • Czy nie mieliście propozycji, żeby na zachód iść?


Nie, mieliśmy iść, bo za nimi szła już armia okupacyjna, Amerykanie, cała administracja. Dalej to już…

  • Powszechnie znana historii droga…


… dalej to obozy już wojskowe. Z tym że oczywiście w dalszym ciągu nas roznosiło. No jak to? Polska armia jest niedaleko, u Andersa. Mieliśmy propozycję wstąpić do amerykańskich służb wartowniczych, ale dowiedzieliśmy się, że biorą do Andersa ze Stuttgartu, z miejscowości Langwasser, że tam Anders bierze ochotników. Wobec tego nasz kolega „Knol”, który znał świetnie francuski, a tam akurat była francuska armia okupacyjna, dogadał się z szoferem francuskim, który jechał do Stuttgartu, żeby nas zabrał. Nazywaliśmy siebie „Rakietą Knolla”, bo jeszcze w międzyczasie skombinowałem kilka motocykli. Tak że nawet kursy motocyklowe porobiłem, nauczyłem chłopaków jeździć. Była dekawka, był NSU-600, piękny motor. To wszystko zostawiliśmy i z tym Francuzem pojechaliśmy do Langwasser. Dowiadujemy się, że przyjeżdżają komandosi Polacy, przyjeżdża broń pancerna i jeszcze będzie kilka transportów do Włoch. Ale biorą rocznik 1927!

  • A młodszych nie?


Młodszych nie, młodszych to do szkoły, ja 1929 rocznik. Ale szybko się na 1927 przerobiło i ostatnim transportem pojechaliśmy do Włoch, do Porto Civitanova. Dojechaliśmy, piękna podróż była, bo przez Alpy i z polskimi żołnierzami, to już zupełnie co innego. Cały czas jak tutaj była okupacja, to wiedzieliśmy, że jest armia polska i właściwie się żyło [marzeniem], by być w tej armii. Zresztą pierwszy raz zobaczyłem morze w swoim życiu. Bo przed wojną jakoś nie było możliwości pojechania…

  • Niewiele było morza w Polsce przed wojną.


Tak, niewiele było, a tutaj w nocy przyjechaliśmy, cieplutko. Poszliśmy się kąpać, zobaczyć czy słona woda.

  • Czy zajęli się wami jako nowymi…


Tak, już jako nabór do wojska. Na drugi dzień, od razu, już z jednostek poprzyjeżdżali i brali tak: „Kto chce do komandosów?”. Jakichś osiłków, fizycznie sprawniejszych i starszych. Broń taka, taka i między innymi broń pancerna. Ja oczywiście do broni pancernej. To był 6. Pułk Pancerny Dzieci Lwowskich, 2. Warszawska Dywizja Pancerna. Z tej grupy było nas chyba około dwudziestu. Zabrali nas samochodem, niedaleko ta jednostka stała, te czołgi…

  • Zdążyliście jeszcze nauczyć się czegoś?


Tak, szybkie kursy strzeleckie, samochodowe, czołgowe i zostałem kierowcą czołgowym. W następnym etapie przykra sprawa, bo demobilizacja, czołgi zdać…

  • Gdzie miała miejsce demobilizacja?


Mniej więcej w środkowych Włoszech, koło Ankony. Później rzutem kołowym, w lipcu do Anglii z bronią krótką. W Anglii Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia w Hemsley. Potem w 1946 roku obóz repatriacyjny koło Glasgow, bo się dowiedziałem w międzyczasie, że rodzina żyje i że nauka otwarta dla wszystkich, tak mi ojciec i mama napisali. Przecież jednak miałem zaległości.

  • Kiedy pan wrócił w końcu?


W styczniu 1947 roku, po burzliwym przejściu na Morzu Północnym, gdzie był taki sztorm, że mało nas nie zatopiło.

  • Czy jakieś represje pana dotknęły?


Nie, o to chodzi, że nie należałem do żadnej organizacji. Wszędzie pisałem, że byłem u Andersa i w Armii Krajowej, wszędzie w moich życiorysach to było. Kolegów pozamykali, nie wiem, jakim cudem, ale nie miałem żadnych nieprzyjemności. Miałem z pracą, bo mnie nie chcieli przyjąć do pracy. Ale też trafiłem przez dobrych ludzi, przez znajomych, że dostałem się wreszcie do [Fotoservisu „Aqpol”].



Warszawa, 22 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Romuald Malinowski Pseudonim: „Orzeł” Stopień: strzelec Formacja: Batalion "Kiliński", 7. kompania motorowa „Iskra” Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter