Ryszard Pomazański „Ryś”

Archiwum Historii Mówionej
Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
W 1939 roku mieszkałem w Warszawie na ulicy Prostej 34, na ostatnim czwartym piętrze. To był budynek w kształcie „C”, okna wychodziły na stronę wschodnią, na ulicę Żelazną w kierunku [fabryki] Norblina.
2 września byłem świadkiem walki powietrznej naszych dwóch płatowców z niemieckimi Messerschmittami. Mnie się zdaje, że oni chcieli [zbombardować fabrykę], bo wiem, że w fabryce Norblina były robione pociski. Kiedyś widziałem łuskę karabinową z napisem: „Norblin”. Właściwie kilka bomb zrzucili, ale nasi jakoś ich odegnali. Parę tych naszych samolotów było. Na tym się zakończyło.
Później cała okupacja to każdy wie, co było – łapanki, ale jakoś się żyło.
Zacząłem chodzić do szkoły na ulicę Miedzianą 8. To było blisko naszego domu, trzecia ulica. Szkoła stała się naszym bastionem. Dzisiaj jest imienia Mirka Biernackiego, mamy swoją salę wystawową. Szkoła ma teraz zupełnie inny wygląd, niż jak jeszcze chodziłem w czasach przedwojennych. Korytarze są już we freski malowane lub jakieś plakaty powstańcze. Wystrój dzięki kierownictwu dawnemu i obecnemu jest naprawdę piękny, efektowny.
W 1943 roku dostałem się, bo kilka szkól zmieniałem. Niektóre zajmowali Niemcy na swoje kwatery jak na Miedzianej. Długo nie byli, później żeśmy się znów przenosili. Byłem na Tarczyńskiej, na Raszyńskiej, a zakończyłem siódmą klasę na Śniadeckich. W 1944 roku byłem zapisany do szkoły elektrycznej, 1 września miałem zacząć. Zaczęło się co innego.
W tym czasie, od 1944 roku byłem w „Szarych Szeregach”. Byłem właściwie przydzielony do Mokotowa, bo już byłem w „Batalionach Szturmowych”, ale to nie wypaliło, bo jak wiadomo rozkazy przyszły za późno. Już nie można było w ogóle ulicami przejść na Śródmieście Południe, bo politechnika, ulica Śniadeckich za politechniką to już była prawie że inna dzielnica.
Właściwie to człowiek nie bał się wtedy. Nie wiem, ale jakoś strachu nie było. Pamiętam, że 15 sierpnia (to jest zdaje się Wniebowzięcie Matki Boskiej) [było bombardowanie]. U nas na dole między podwórkami był barak, taka przybudówka. Tam była wytwórnia wag Krzykowskiego. On miał dużo wody w zbiornikach. Przed 15 sierpnia na czwarte piętro nanosiłem sobie wody, żeby się wykapać. Bo z wodą było bardzo ciężko w Powstanie. O piątej rano nastawiłem sobie miednicę, ręczniki. Naraz gwizd, świst, podlecieli. Otworzył nad nami widocznie. Nie wiem, ile jest bomb w takich blachach. Ona się otwiera i wylatują bomby zapalające. Do mnie do pokoju spadło siedem. To pierwszy raz naprawdę się przestraszyłem, bo miednicę mi przebiło, to znaczy, że dach przebiło, strop. To nie był murowany strop, tylko deski po prostu i klepisko. Chociaż [dom] czteropiętrowy, ale jeszcze budownictwo dawne.
Bomby [spadły] tak: za tremą, w otomany, w miednicę, na oknie – nie wiadomo, jak się poruszać. Na klatce schodowej była skrzynia z piachem (bo to były pojedyncze schody, później podest, na podeście żeśmy zawsze piasek trzymali) to piaskiem trochę [posypałem]. Złapałem jakąś szmatę i bomby za tył, i przez okno. Zanim usłyszeli i przylecieli z dołu, z piwnicy to już prawie wszystkie zgasiłem. Ale dziury pozostały, sufit cały odpadł, tynk. Tak to się skończyło.
Później druga rzecz, że w bramie na ulicy Siennej... Dobrze tego człowieka znałem, paliłem z nim papierosa. Myśmy byli przyzwyczajeni, że jak zaryczała „krowa” gdzieś blisko, to znaczy, że ona odleci dalej. Mieliśmy już wyostrzony słuch do tego, ale [jak się okazało] jakoś nie bardzo. Zapaliliśmy papierosy, odszedłem kawałek do klatki schodowej (to było naprzeciw bramy, on stał w bramie) jak raz uderzyło, to mnie wrzuciło gdzieś do piwnicy. Później wyszedłem, to był jego tułów bez głowy. Chociaż widziało się tych trupów bardzo dużo, ale dopiero z nim się rozmawiało, paliło papieros, to tak jakoś nie bardzo [się poczułem].
Tak poza tym to Powstanie właściwie [przeżyłem] bez uszczerbku na zdrowiu. Chociaż drasnęło mnie trochę, to mnie zabandażowali, bo któraś [bomba] odprysk miała i wybuchła w ręku właściwie.
Myśmy mieszkali na ulicy Prostej przy ulicy Towarowej. To jest właściwie najbliżej już do Dworca Zachodniego. Wiem, że wszystkie dzielnice, które były zajęte przez Niemców, to przez nas gnali, bo tłumy ludzi szły na Dworzec Zachodni pod eskortą z boku.
Myśmy jeszcze [byliśmy] tak ze dwa dni i nas czekało to samo. Wygnali nas z domu na Prostej, [pognali] ulicą Kopińską do Dworca Zachodniego. Wiedzieliśmy, że transporty biorą do Pruszkowa. Ale było zupełnie nasze zdziwienie, jak stanęliśmy w Ursusie. Wygonili wszystkich z pociągów, mężczyzn oddzielili. Żandarmi chodzili i sobie wybierali: „Ten… ten… wystąp… wystąp”. Paręset osób na rozstrzelanie? Nikt nie wiedział, co się dzieje właściwie.
Tamtych odsunęli, nas wzięli nazad do pociągu, podwieźli do Dworca Zachodniego i ruinami przez Warszawę nas pognali do placu Piłsudskiego. Ustawili nas rzędami. Jakiś wysoko postawiony oficer (nie wiem, jaki był stopień, ale wężyków na ramieniu to miał mnogo) bardzo czystym językiem polskim do nas przemawiał, że tu mogą się dziać różne rzeczy, ale że ruskich nie wpuszczą, że tu może być wszystko spalone, zniszczone i mamy obowiązek to wszystko ocalić, jeszcze duża gadka jego. W końcu zabrali nas na Rakowiecką do koszar, później były koszary KBW. Rozdzielili nas po pokojach. Na noc zamykali, na rano (śniadanie jakie takie) po czterech-pięciu do żandarma albo do esesmana przydzielanych. Oni mieli już swoje wykazy, gdzie kto miał iść i co sprawdzić.
Za Domem Partii (już nie pamiętam, jak ta ulica się nazywa) było dużo rzeczy, takich konsumpcyjnych czy jakiś sklep był. Jak w Niemczech byłem, to jeszcze miałem kawę w kostkach (polska, przedwojenna kawa, to pięknie się jadło jak jakieś ciastko) i papierosy ekstra płaskie w dziesiątkach. Jakiś sklep był, ale że tego nie sprzedali czy nie rozdali ludziom, [nie rozumiem].
Na przykład na Marszałkowskiej jeden budynek pamiętam przy Skorupki, żeśmy najpierw go przeszli i zaraz przyszła ekipa, podpalali go z miotacza ognia, byłem świadkiem. Nas prędko żandarm [przegonił]. Celowo, nie chcieli widocznie, żeby patrzeć.

  • Jakie miał pan zadania w czasie Powstania?

Byłem z początku w grupie [z oddziałem], później byłem łącznikiem porucznika „Kosa” z 2. kompanii. Zadanie to wszystkie meldunki, bo radiostacji nie było, tylko przez Londyn żeśmy się porozumiewali. To właściwie około dziesięciu dni.
Jeszcze powiem, że uprzedził nas oficer [niemiecki], że nasze rodziny są w Pruszkowie i na nas czekają. To było jedno dobre, żeśmy coś wiedzieli, chociaż nie bardzo wszyscy wierzyli.
Dużo starszych było, mówią: „Oni nas stąd nie wypuszczą”. Przecież widać grabież całego mienia, palenie wszystkiego, to co? Świadków wypuszczą? Wszyscy byli załamani, że nas mogą rozwalić. Ale jednak jakoś nie. Właściwie to z Powstania żeśmy wyszli.
Mieszkałem z rodzicami na Prostej. Rodzice zakopali wszystko co lepsze w piwnicy. Później, po naszym powrocie, żeśmy znaleźli u sąsiadów. Nie tylko Niemcy grabili, ale Polacy też potrafili wykopać wszystko i uznać za swoje od razu.
Nadszedł czas, że mamy wracać. Żeśmy rzeczywiście byli oberwani, każdy wziął tobołek, coś z Warszawy chciał wynieść. To były nieduże tobołki, ale Niemcom zawsze coś się nie spodobało – żeśmy przyszli na goło, a wychodzimy z czymś. Nie podwieźli nas pociągiem, tylko żeśmy na piechotę do Pruszkowa zasuwali. Oni sobie śmiech robili z tego i nas poganiali.
Nim żeśmy doszli do Pruszkowa, to właściwie mnie odgonili stamtąd, ale była rozmowa później o Dworcu Zachodnim, o tunelu, że tam zagazowywali ludzi. W grupie za potrzebą poleciałem w bok i taki mnie smród zaleciał jakichś spalonych ciał, to było coś [potwornego]. Ale zaraz mnie esesmani, cholera, pogonili stamtąd. Już nas bokiem gdzieś pędzili przy Dworcu Zachodnim, bo myśmy byli na peronach i oni się zdecydowali, że pójdziemy na piechotę. Dlatego tunel mi przyszedł na myśl, że coś musiało być, jak sobie przypominam. Były mowy, że były jakby jakieś krematoria.
Zagnali nas do Pruszkowa. Rzeczywiście rodziny były, czekały. To były już ostatnie transporty. Myśmy jeszcze ze dwa dni byli chyba, ale już obóz się likwidował. [Jechaliśmy] w ostatnim transporcie. Załadowali nas do wagonów towarowych, zamknęli, otworzyli dopiero w Kostrzyniu nad Odrą, znaleźliśmy się w Niemczech.
Wagony przez kilka dni chodziły z nami, nie mieli gdzie nas upchnąć. Już były obozy tak zapchane, że coś strasznego. Sami Niemcy mówili: „Nie mamy co z wami zrobić”. Pięćdziesiąt kilometrów od Berlina żeśmy stanęli, rozładowali nas, duży barak był i nas [załadowano] do tego baraku. Przychodzili rano starsi Niemcy, którzy mieli gospodarstwa. Jak były rodziny, to jednego z rodziny Niemiec zabierał do sprzątania, kobietę do gotowania, do prania. Tak żeśmy przez kilka dni pomagali tym staruszkom. Młodzież była na froncie, a oni tylko sami zostawali.
Trafiliśmy do przykrego obozu Wilhelmshaven, gdzie [były] łodzie podwodne, cała marynarka, czuć było powiew od morza, ale myśmy kopali tylko doły. Do czego doły były? Mieli siłę roboczą, to po co im koparki właściwie. Zwozili takie bale, jakby miały być przykryte jakieś zagłębienia. Myśmy to wykopali, w pociąg i znów nas wywozili.
Mój ojciec bardzo dobrze umiał po niemiecku, pracował w niemieckiej firmie Maraska w Warszawie na Marszałkowskiej, to było Nur für Deutsche. Zaczął z jakimś Niemcem rozmawiać. To może nas uratowało. Trzydzieści osób zabrali – ojca, matkę, a mnie jeszcze zostawili. Ojciec na drugi dzień mnie zabrał. Przyjechał oficer i zabrał mnie z tego obozu. Ale jak człowiek sobie przypomina, to trochę ciarki chodzą [po plecach]. Już po wojnie żeśmy jechali razem z ojcem tramwajem na Targowej, straszny był tłok i żeśmy zobaczyli jednego fagasa, który był w obozie. Jego żona była kochanką Fortführera, a on potrafił Polaków przywiązywać do sosen cholera jasna, przez całą noc, a rano się trupy [zabierało].
Nie zdołaliśmy go [złapać na Targowej], ale był w polskim mundurze oficerskim z odznaczeniami. Ojciec go pierwszy poznał: „Zobacz”. Jak żeśmy się przedostali, on zniknął. Później już przelecieliśmy ulicami, ale żeśmy go nie spotkali. To takie trafy, zdarzenia, które się nam jakoś [utrwalają w pamięci].

  • Czy coś panu utkwiło w pamięci z tego czasu, gdy był pan w Warszawie po Powstaniu przy tym szabrowaniu i niszczeniu Warszawy przez Niemców?

Utkwiło. Na rogu Twardej i Żelaznej, to było na pierwszym piętrze, któryś z naszej grupy (bo byłem ja i jeszcze czterech, byliśmy z żandarmem) musiał znać zakład krawiecki. Stała szafa trochę w rogu, bo to taki niefortunny budynek, ma kanty nierównoległe, jakieś takie pozakręcane. Widocznie musiał wiedzieć, właściwie to on się zawziął i odsunął szafę. Żandarma nie było, był na drugim piętrze z dwoma. Myśmy we trzech byli tutaj, on tę szafę: „Pomóżcie, pomóżcie”. To pomogliśmy. Były bielskie materiały garniturowe, piękne cholera. Coś musiał wiedzieć, ale jaka świnia...
Wychodzimy, wchodzi żandarm, wchodzi jakiś oficer SS. Ten od razu belkę materiału i wychodzi. Nie wiem, coś Niemiec do niego powiedział, żandarm poszedł. Esesowiec wyjął Parabellum, wziął za lufę, lekko go po rekach: „Twoje to? To połóż to i spieprzajcie, żebym was tu nie widział za chwilę!”. Rany boskie! Rzuciliśmy materiały i chodu z tego budynku. Żandarm nic. Czy to z jakiego wywiadu czy co? Przecież nie będę się pytał ani nic. To takie głupie rzeczy się trafiały. Ale coś musiało w tym być.
  • Widział pan, jak Niemcy coś wywozili z Warszawy, pakowali jakieś rzeczy, dzieła sztuki?

Za każdą grupą chodził samochód. Dwie, trzy grupy to samochód ciężarowy, to się znosiło. Nieraz jakiś obraz to albo o poręcz się zawadziło, albo coś, żeby Niemcowi nie dać nic dobrego. Wiedzieliśmy, że to już chyba do nas nie wróci.

  • Żeby uszkodzić?

Żeby uszkodzić, zawsze gdzieś się coś [przydarzyło]. Dużo dywanów zabierali, antyki jakieś różne. Oni się znali na tym. Chyba specjalnych żandarmów wybierali do tego, bo nie każdy by się znał.

  • W Warszawie po Powstaniu zostali także cywile, czy był pan świadkiem morderstw na tych ludziach?

Róg Siennej i Sosnowej była cukiernia, w piwnicy żandarm poczuł jakiś szelest. Myśleliśmy, że ktoś jest. Ze mnie zrobił sobie kozła ofiarnego. Czterem kazał stanąć z tyłu, za sobą, sam wyjął pistolet, a mnie dał granat pałkowy i kazał rzucić. Rzuciłem, tylko że bez latarki było ciemno. W piwnicy są wystające takie jakby podcienie, jak raz trafiłem w to, granat przeleciał za nas i wybuchł. Żeśmy wyszli czarni, bo wszystkie dymniki się otworzyły. Później wysadzili drzwi, o jakiś łom się postarał, ale to niepotrzebnie, bo z drugiej strony ściany w ogóle nie było.
W cukierni to tylko żeśmy znaleźli morele w syropie. Dość dużo tego zjadłem, żandarm też, tamci dwaj troszeczkę mniej. Usiedliśmy w bramie zapalić papierosa, spaliśmy do następnego dnia. Już brygadę poszukiwawczą wysyłali po nas. To były jakieś na spirytusie, myśmy tak się schlali... Żandarm się bał, co zrobimy. Powiedzieliśmy mu, że [powiemy, że] nas zasypało. Myśmy w tym kurzu i pyle tak się wytarzali śpiąc, że gorzej niż przysypani wyglądaliśmy. Ale tak żebym kogoś spotkał to nie, nikogo nie widziałem.

  • Wracając do Powstania, pan był tylko w północnej części Śródmieścia?

Tylko po północnej.

  • Czy był pan świadkiem jakichś morderstw niemieckich na ludności cywilnej w czasie Powstania?

Widzieliśmy, jak gnają ich przed czołgami. To już o czymś świadczyło, że muszą ludzie zginąć.

  • Byli gnani Marszałkowską?

Nie, tutaj jak Grzybowska, bo myśmy byli Towarowa – Chłodna. Jedna strona tylko, bo Niemcy z tamtej strony już opanowali Aleje Jerozolimskie. Linia średnicowa, pociąg co był przejazd kolejowy zatarasowany, aż można powiedzieć do Zielnej, bo łączyliśmy się z „Sowińskim”, gdzie PAST-ę wspólnie żeśmy odbijali.

  • Mógłby pan o tym opowiedzieć?

Nie byłem przy tym. To była już wydzielona grupa. Paru było i reszta z „Sowińskiego”.

  • Kiedy wróciliście do Polski?

Gdzieś w środku kwietnia. Te trzydzieści osób, co zabrali z głównego obozu, co było strasznie, to tu mieliśmy, można powiedzieć, że raj. Tu były wszystkie narodowości – Francuzi, Belgowie, jeszcze inni, już nie pamiętam. Ruskich nie było.

  • Gdzie był obóz?

W Münchenberg. To było w lesie. Były baraki, naturalne maskowanie – drzewa, sosny wychodziły. Dachy były pokryte papą, ale jeszcze na wierzchu położona była specjalna papa z takim mchem. To było sztuczne. W środku specjalna konstrukcja była obita ebonitem, kwadraciki były, naturalne maskowanie, nic nie było widać. Z początku nie wiedzieliśmy, a to było Wirtschaftsministerium – ministerstwo wyżywienia na cały okręg Berlina. Wszystkie ministerstwa, które były zbombardowane w Berlinie, to tam się gromadziły. Do niektórych budynków nie wolno było podjeść, druty były pod napięciem, ale mieliśmy taki pas, że lasem żeśmy chodzili.
Robiłem wykopy pod kanalizację, wodociągi i centralne ogrzewanie. Mieli jakieś specjalne niemieckie kotły sprowadzane, ale były bardzo zagłębione. Natomiast nie było żadnych kominów. Komin by zdradzał ich istnienie. Często ruskie przylatywali i patrzyli. Był wywiad, samoloty się kręciły, ale spaliny były tak rozprowadzone, że było kilka wylotów ziemią, dymki jak z papierosa wychodziły. Tak że dymów żadnych nie było.
Często wozy przyjeżdżały, myśmy nawet nie mieli możliwości dostępu, bo były pilnowane. Zresztą po co się narażać, stał karabin maszynowy i powiedzieli od razu, że nie będą wołać ani nic. Nie wolno. Skrzynie przywozili, urzędników było do diabła. Nawet nie wiemy, co było. Maskowanie naturalne, to było bardzo dobre.
Pracowałem częściowo w kotłowni, częściowo wychodząc do kopania rowów. W grudniu zbierałem piękne grzyby, miałem na Wigilię nawet. W „Szarych Szeregach” mamy książkę, która wychodzi teraz: „Wojenna Wigilia” czy „Okupacyjna Wigilia”. Zamieściłem wspomnienia o tych grzybach.
Matka pracowała w kuchni, ojciec jako elektryk, a ja roboty ziemne, dlatego nauczyłem się w kanalizacji robić. To wszystko pomogło, już później w tym pracowałem. Lotnisko Luftwaffe było trzy kilometry stamtąd, bo przyjeżdżali lotnicy na obiady. Specjalne osobne kotły były dla nich, a osobne kotły dla nas. To było oczywiste.
Już zaczynali Niemcy pakować się, uciekać i weszli Rosjanie. To było gdzieś w południe. Zawinięte rękawy, z „gnatem” przyleciał: Gemańców niet tu? – Niet tu – A wy kto? – Polaki – Polaki to udierajcie do domu. Do domu, cholera jasna, paręset kilometrów, na wojnie. Rzeczywiście żeśmy przespali, rano żeśmy wyszli i żeśmy szli w stronę, skąd przyjeżdżały samochody. Żeśmy doszli do lotniska, to nas ruskie zatrudnili, dali łopaty i żeśmy do wieczora zasypywali leje po bombach. Trudno – musieliśmy. Na wieczór dali nam konserwy, chleb i żeśmy w jakimś baraku przespali, i rano nas odwieźli do miasteczka (nie pamiętam nazwy). Dużo Polaków tam było, już szykowali się w kierunku Odry, marszruty szły.
Tak żeśmy też szli kilka dni, wioski i miasta były opuszczone. Widzieliśmy jakiś plakat, mówili, że to chyba ruski był namalowany w hełmie, zęby to były większe od hełmu. Postrach dla ludzi był. To esesowcy robili, żeby ludzie stamtąd uciekali, że oni tu idą. Pusto rzeczywiście, gdzieniegdzie jakiś starszy człowiek, który naprawdę nie mógł chodzić. Oni mieli wózki – malutkie berlinki, taki jak wóz drabiniasty (identyko, tylko malusieńki) to żeśmy dwa wózki wzięli, troszeczkę jakiejś pościeli, bo wiedzieliśmy, że nic tu nie będzie. Tak żeśmy przez kilka dni szli, aż żeśmy doszli do Odry. Lory tylko, płaskie wagony i wózki musieliśmy czymś poprzywiązywać, bo by nas wiatr zdmuchnął inaczej, i tak żeśmy jechali.
Przyjechaliśmy między Włochami a Dworcem Zachodnim, bo tam były szyny rozwalone, w ogóle na Zachodni to się nie wjeżdżało na razie. Stanął pomiędzy i tutaj nas wysiudali, i żeśmy doszli. Bardzo się zdziwiłem, że na budynkach, co już pozajmowali, są flagi państwowe, a to był 1 maja. Później stał się i naszym świętem. Tak żeśmy wrócili 1 maja. Nasze mieszkanie to obraz nędzy i rozpaczy. Sufitu nie było, gnój, bo to wszystko deszcz, śnieg. Trzeba było to wszystko jakoś doprowadzić do porządku. Kombinowałem, trochę papierem, deskami sufit, cementem. Cementu też nie było, trzeba było z budowy gdzieś skombinować, żeby dziury po wypaleniach, po bombach przysmarować.
Poszedłem do gimnazjum mechanicznego. W roku 1950 zacząłem technikum sanitarne i zacząłem pracę na budowach. Z początku to nie nazywało się SPEC (Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyczne), tylko Miejskie Ciepłownie, później jakieś inne jeszcze nazwy. Byłem na sieci, a później tam gdzie Ochota. W nowych budynkach żeśmy stawiali kotły centralnego ogrzewania, które były zrobione z tych wszystkich czołgów, dział i sprzętu wojennego. Kotły przetrwały czterdzieści lat, gdzieś w latach osiemdziesiątych były zdemontowane jako zużyte. To była gruba, stalowa blacha, ponad dwa centymetry. Dla niektórych miejsc pamięci zrobiłem z tych kotłów cztery znaki Polski Walczącej – kotwice. Znaki są na Towarowej, na słupie między tramwajami, który był od bramy wjazdowej na teren kolei, dawniejszej „Syberii”. Później jest na Towarowej na kamieniu, obelisku naszym na ulicy Żelaznej i ostatni na skwerze „Chrobrego II” jak Miedziana i Twarda.

  • Jak na pana życie wpłynęły tamte wydarzenia?

Trudno było powiedzieć, bo tu każdy się bał, trudno sobie wyobrazić, jak to w ogóle było. Gdzie zaczepienie jakieś? Nie było możliwości, to było tabu, nie było rozmowy o tych rzeczach. Myśmy długo czekali, kiedy będzie można ze sztandarem wyjść i jakieś uroczystości czy coś tego. Z początku myślałem jedno, że może mnie się uda dalszy ciąg naszej konspiracji, ale nic z tego nie wyszło.
Myślałem, że znajdę dalszy ciąg wszystkich prac bojowych. Wstąpiłem do PSL-u. Mam legitymację z 1947 roku, jeszcze z podpisem Mikołajczyka. Mikołajczyk musiał wyjechać, a myśmy musieli się rozejść. To było niedobre, bo widocznie został jakiś ślad po moim adresie, że zaczęli szukać. Miałem trochę kłopotów, ale zawsze, jak ktoś przyszedł pytać, dozorczyni mówiła: „A nie ma go”, „Nie wiem”, „On tu nie mieszka”. Mnie powiedzieli, często do domu nie zaglądałem, właśnie po kolegach [nocowałem].
W roku 1950, jak się ożeniłem przeniosłem się do Milanówka, już jakoś dali spokój. Zresztą w 1951 roku poszedłem do wojska, zabrali mnie koniecznie, tak to wszystko się zakończyło.
Tu jest jedna przyjemna sytuacja, bo Muzeum Powstania Warszawskiego miało być w wielu miejscach i nic nie doszło do skutku. Jednakże SPEC bardzo ładnie postąpił. Zakład „Wola” przeniósł się do innego pomieszczenia, a to udostępnił dla Muzeum Powstania. Po tym budynku bardzo często chodziłem, jeszcze jak nie było Muzeum, bo mieliśmy różne spotkania. Tak że dobrze się stało, że to jest na tym terenie.




Milanówek, 25 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Ryszard Pomazański Pseudonim: „Ryś” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter