Ryszard Stankiewicz „Żak”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ryszard Stankiewicz, urodzony 5 lutego 1927 roku w Warszawie przy ulicy Wolskiej 105 mieszkania 42. Cały przedwojenny czas mieszkałem w Warszawie, a następnie w 1933 roku ojciec wybudował się na osiedlu miasta-ogrodu Jelonki, tuż za Fortem Wola na Woli. Tam właściwie mieszkaliśmy do wybuchu wojny, tam zaczęła się dla nas wojna. Skończyłem szkołę powszechną, którą zacząłem przed wojną przy ulicy Gizów, też na Wolskiej, naprzeciwko kościoła Świętego Wawrzyńca. Następnie skończyłem 3. miejską mechaniczną na Konopczyńskiego w Warszawie. Uzyskałem [dyplom] czeladnika tokarskiego.

  • Już w trakcie wojny?

W czasie okupacji wszystko. A w 1943 roku zostałem zaprzysiężony już jako żołnierz AK. W kwietniu 1943 roku złożyłem przysięgę. Odebrał ją jeden z przedstawicieli wojskowych naszego Batalionu „Chrobry I”.

  • Kto pana wprowadził do konspiracji?

Miałem starszego brata, szwagra i starsze siostry. Naturalnie szwagier był w podchorążówce wojskowej AK, brat był w AK, średnia siostra była sanitariuszką. Naturalnie u nas w domu odbywały się bez przerwy spotkania starszych wśród naszego Batalionu „Chrobry I”, to znaczy mojego brata i jego kolegów, którzy mieli ćwiczenia i rozmowy. Później tak się stało, że mnie zaproponowano, żebym zorganizował grupę tak mniej więcej sześciu kolegów, do których miałbym zaufanie, żeby zorganizować drużynę. Naturalnie, tak się stało, że sześciu kolegów się znalazło i zostaliśmy zaprzysiężeni w kwietniu 1943 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Miałem rodziców. Mama zajmowała się domem. Ojciec pracował w garnizonie miejskim na Dworskiej, był mechanikiem maszynowym. Dom stanowili rodzice i nas czworo, dwie siostry i brat. Ja byłem najmłodszy.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

Wróciłem, dosłownie na dzień przed wojną, z obozu harcerskiego z Wilna. Ale w Wilnie byliśmy tylko dwa dni, a mieliśmy być trzy. A w ogóle spędziliśmy czas w [niezrozumiałe] za Małodecznem, za Lidą jeszcze, na samej granicy rosyjskiej. Tam mieliśmy rozbity obóz na terenie KOP-u, bo nie wolno nam gdzieś indziej się było rozbić ze względu na niebezpieczeństwo, na przychodzących nocą różnych ludzi i strzelaniny różne. Tak że mieliśmy jeszcze pojechać z tego obozu przez Smarhoń na trzy dni do Wilna, ale byliśmy tylko dwa dni. Zapakowano nas w pociąg pospieszny, cały nasz hufiec, bez żadnego sprzętu, jedynie osobisty sprzęt, i do Warszawy przyjechaliśmy na dzień przed rozpoczęciem wojny. Dosłownie zdążyłem zjeść śniadanie, obiad, przespaliśmy się i rano wybuchła wojna.
Ojciec mnie wziął pokazać, gdzie dwa dni przed tym została postawiona bateria przeciwlotnicza. Byłem tam jeszcze wieczorem, koło Fortu Wola dosłownie, na takim polu, ale przy samym Forcie Wola, i pokazał [mi], jak będziemy się bronić przed ewentualnym atakiem. A rano już pierwsze bomby i o siódmej rano w radiu był komunikat, że Niemcy napadły na Polskę. Pierwsze ataki to na ulicy Dworskiej pierwsza bomba spadła, później na Kole i ojciec mnie wszędzie zabrał ze sobą, żeby mi pokazać i samemu zobaczyć zniszczone budynki na Woli i na Kole.
Następnie zaczęły się ciężkie czasy. Oblężenie Warszawy trwało do 27 września, więc nie mogliśmy być na naszym osiedlu, bo cała walka się przenosiła przez to nasze osiedle. Ojciec zadecydował przenieść się do rodziny na ulicę Żytnią. Tam byliśmy do 27 września, jak już było zakończenie, kapitulacja Wojska Polskiego i Warszawy. I wróciliśmy potem do domu, do zrujnowanego budynku, zniszczonych okien, zniszczonych drzwi. Wszystko trzeba było odbudowywać na nowo, żeby można było mieszkać, po prostu remont przeprowadzić. I tam mieszkaliśmy.
Moje starsze rodzeństwo utrzymywało kontakt dość duży, obszerny, bo u nas mieliśmy fortepian w domu, więc ciągle w konspiracji u nas były śpiewy patriotyczne. Dość dużo osób się zbierało, mimo że była wojna, [że] już Niemcy gdzieś zawsze się kręcili. Byli szpiedzy, bo kilku folksdojczów mieszkało na osiedlu ogrodu w Jelonkach jako Polacy, a tymczasem człowiek się ich musiał bać.

  • Jak wyglądały te spotkania?

To jest takie nastawienie bardzo patriotyczne. Przygotowanie do czegoś, czego jeszcze nie było. Jeszcze nie było powołania do żadnych jednostek wojskowych. Na razie to była po prostu nauka, bo brat kończył liceum kolejowe, ja kończyłem szkołę powszechną, później zacząłem 3. miejską mechaniczną na Konopczyńskiego. Skończyłem taką trzyletnią szkołę w 1943 roku. Jak mówiłem, dostałem dyplom czeladnika tokarskiego z tej szkoły. Siostra najstarsza była po 2. miejskim gimnazjum, na Rozbrat chodziła i skończyła maturę, natomiast siostra młodsza chodziła do handlówki. Ta najstarsza siostra wyszła za mąż za Michała Czapigę „Czaplę”, też z Batalionu „Chrobry I”, o tym będę mówił jeszcze, jak będzie potrzeba. Pobrali się w 1942 roku.

  • Jak wyglądał ślub w trakcie okupacji?

Ślub w czasie okupacji, mimo że była bieda, wyglądał dosyć przyzwoicie. Nie było się w co ubrać, rzeczywiście, ale siostra najstarsza miała białą suknię, pamiętam – zresztą zdjęcie mam jeszcze, tutaj jest też zdjęcie naszykowane – i szwagier też się ubrał przyzwoicie. Ale było bardzo zimno, nie miała w co się ubrać, żeby założyć na to ubranie cienkie, ale jakoś przetrwała.

  • Czy było wesele?

Wesela nie było. To było spotkanie rodzinne dwóch rodzin w domu: szwagra rodzina najbliższa i nasza najbliższa. A to też było parę osób. I tak czym chata bogata – jak to się mówi, to tam było do jedzenia – ale właściwie tradycja tylko, nic więcej. Następnie cóż – okupacja.

  • Jak pan pamięta życie codzienne w czasie okupacji?

Chodziłem do szkoły, wracałem, bo musiałem „dwudziestką jedynką” jeździć na Wolę, na pętlę i z pętli jeszcze osiem minut do domu. A nasza szkoła mieściła się na Konopczyńskiego, to obok Kopernika, w Warszawie naturalnie. Wracaliśmy z kolegą, do jednej szkoły chodziliśmy, tak że razem wychodziliśmy rano, później wracaliśmy. Skończyła się szkoła, to miałem praktykę u Deringa na Okopowej, była taka fabryka niemiecka. Tam musiałem staż odbyć jako tokarz. Tam robiłem ten staż i stamtąd, już [ byłem] jako pracownik do Powstania Warszawskiego. A w międzyczasie robiłem szkołę 3. miejską mechaniczną i musiałem obronić pracę czeladnika tokarskiego i to skończyłem.
Następnie w 1943 roku zaproponowano nam – tak jak mówiłem – mnie właściwie, żebym zorganizował kilku kolegów najbliższych, najbardziej wiernych i porządnych, i tak się stało. Sześciu kolegów zorganizowałem, czekaliśmy u nas w mieszkaniu, a mój brat przyprowadził sierżanta, który zajmował się minerką, czyli zakładaniem min, wysadzaniem różnych magazynów czy słupów telegraficznych czy mostów. On właśnie uczył nas przez jakieś cztery miesiące tej minerki: zapoznanie się z materiałami wybuchowymi, zakładanie ładunków, akcesoria, wyposażenie, jakie było potrzebne do zakładania bomb. Naturalnie jeszcze miny przeciwczołgowe, przeciwsaperskie, przeciwpiechotne, to wszystko musieliśmy poznać bardzo dokładnie. To [było] pierwsze szkolenie. Drugie szkolenie – zapoznanie się z bronią strzelecką i nawet instruktor, który przychodził, przynosił pod płaszczem jak nie karabin, to broń maszynową i musieliśmy to rozbierać, składać, repetować, rozbierać i tak dalej.

  • Gdzie miały miejsce te spotkania?

U mnie w domu przeważnie. Mieliśmy dość duży dom z ogródkiem, tak że tam spotykały się trzy pokolenia, że tak powiem. Moja najstarsza siostra miała swoje towarzystwo, siostra młodsza miała swoje towarzystwo, brat miał swoje towarzystwo i ja miałem swoje, trzecie towarzystwo. Tak że w wolnych chwilach wszyscy byli u nas jako koledzy, koleżanki, a w międzyczasie odbywało się szkolenie. Tak że to było zakamuflowane trochę, że to niby zabawa, huśtawka, niby spotkania, a to tak się odbywało. Poza tym mieliśmy ten fortepian, który przyciągał tą najbliższą młodzież. Mój brat bardzo dobrze grał na fortepianie. Mało tego, koledzy i koleżanki mojego brata wszyscy śpiewali w chórze w kościele Świętego Wawrzyńca na Woli. Tam organistą był pan Stanisław, który upoważnił brata, ponieważ dobrze znał się na muzyce, żeby dyrygował tym chórem kościelnym. Najciekawsza rzecz, że pan Stanisław przychodził do nas, do naszego domu też bardzo często, jak miał czas. Różne melodie, różne się śpiewało piosenki, bo przecież telewizji nie było, więc trzeba było ten czas czymś wypełnić. A przede wszystkim wypełniało się ten czas patriotycznymi piosenkami, pieśniami ludowymi, takimi, jakie w tym czasie się śpiewało. Wszystkie właściwie, jakie można było znać, to były śpiewane i grane. To była ta okupacja do wybuchu Powstania.

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta Warszawę pod okupacją i Niemców?

W Warszawie było bardzo ciężko. Przede wszystkim dlatego, że było w środku Warszawy getto. Część Warszawy – samo centrum – było odcięte właściwie od pozostałej Warszawy. Tam ludzie cierpieli – Żydzi naturalnie – mordowani i wystrzeliwani, jak również i Polacy byli rozstrzeliwani za różne [rzeczy], powiedzmy, przez Niemców złapani i rozstrzeliwani czy powieszeni. Był taki czas, że pięćdziesiąt osób Niemcy powiesili w różnych częściach Warszawy za to, że byli w konspiracji, że ich złapali i osądzili, i wykonali te wyroki. Nawet taki wyrok na Szczęśliwicach widziałem, z daleka byłem naturalnie, żeby też nie podpaść. Ale widziałem, jak wieszali tych dziesięciu przywiezionych na Szczęśliwice i te wyroki wykonano na nich. Co prawda, ci ludzie byli już tak zmęczeni albo podtruci, że ich donieśli właściwie pod szubienice, pętla i koniec.
To były ciężkie czasy, bo nie było pieniędzy, ale nie było też wyżywienia, więc jeździło się często, ja z ojcem – ojciec miał rodzinę gdzieś – kartofli kupić, żeby było na życie. Nas było siedem osób w domu. Dość dużo osób, wykarmić taką rodzinę i mama sama wszystko gotowała. Myśmy przeważnie wszyscy pracowali. Dwie siostry pracowały w przędzalni na [ulicy] Bema, dobrą pracę miały, ale musiały rano wstać i ciężko pracować fizycznie. Ja chodziłem do szkoły. Brat też kończył technikum. A szwagier też pracował, na kolei.

  • Czym zajmował się pański brat?

Brat też pracował u Deringa ze mną, na Okopowej, w tej samej fabryce. Tak się składało, że w naszej organizacji akowskiej z tego okręgu wszystkim udało się zatrudnić u Deringa czy na Okopowej, czy na Grzybowskiej. Były tam przyjazne warunki do tego, żeby tam być bezpiecznym, mieliśmy te tak zwane żelazne legitymacje, za pomocą których mogliśmy się poruszać całe dwadzieścia cztery godziny na dobę, dlatego że tak się pracowało. To niezależne od tego, czy twarz kogoś się podobała, czy coś, tylko że pracowaliśmy na nocne zmiany, na ranne i na popołudniowe, tak że ta przepustka nas upoważniała do poruszania się. To było bardzo wygodne dla nas, dla akowców, bo różne zbiórki, różne spotkania były łatwiejsze do [realizacji]. Też na Okopowej, u Deringa pracowała żona, tam się poznaliśmy. Do wybuchu Powstania tam i brat pracował i właściwie to później połowa naszego batalionu pracowała. Masa młodych ludzi przede wszystkim, którzy już byli związani, już byli zaprzysiężeni jako żołnierze Armii Krajowej. Ale dopiero spotkaliśmy się na Krochmalnej róg Karolkowej, na zbiórce 1 sierpnia, jak była już zbiórka przed wybuchem Powstania.
O siódmej rano już musieliśmy być na zbiórce. Nawet nie wiedziałem, kiedy brat wyszedł z domu, brat nie wiedział, kiedy ja wyszedłem z domu. Każdy był zawiadomiony, i szwagier, i siostra. Nawet nie wiedziałem, że siostra moja średnia jest sanitariuszką. To, że brat był w organizacji, to wiedziałem, że dowódcą naszego Batalionu „Chrobry I” był wtedy kapitan „Sosna”, i zgrupowanie „Sosna” stąd się bierze. On właśnie w domu bardzo często bywał i wykładał właśnie tym starszym rocznikom, przeprowadzał rozmowy zbrojne czy taktyczne, czy innego rodzaju, tak że był w naszym domu. Ubrany był w oficerki i jak przychodził do domu, to moi rodzice siadali w kuchni i modlili się, jak on przeprowadzał te ćwiczenia z nimi. A to tak raz w tygodniu on był u nas w domu, niezależnie od tego, że inni znów przychodzili do mojej grupy minerskiej, drużyny minerskiej, ale nie tak, jak tamten kapitan przychodził. Kapitan to był wyraźnie człowiek wojskowy. Jak szedł, to widać było, że to idzie oficer, i jakoś miał szczęście, że Niemcy go nie zatrzymali nigdzie, tak że to się udawało.


  • Proszę wrócić do opowiadania o Powstaniu.

O siódmej to już byliśmy zebrani, właściwie większość nas była. Z tym że zaskoczenie było bardzo niemiłe, że nie było ani broni, ani amunicji, nic nie było. Jedna była tylko skrzynia granatów [niezrozumiałe], nawet nie bojowych.

  • Czy pan wiedział wcześniej, gdzie macie się spotkać?

Dostałem kartkę w nocy, że mam być o siódmej rano w tym i w tym miejscu. Tak samo brat dostał, tylko nie wiedziałem, jak to zostało zrobione. Kartkę dostałem, że mam się zameldować, i okazuje się, że brat był i szwagier był w tym samym miejscu, i koledzy z mojej drużyny tak samo. Każdy dostał za pomocą gońca, powiedzmy, przyniósł kartkę, żeby się zgłosić. Właściwie Powstanie rozpoczęło się o godzinie siedemnastej. Wiadomo, myśmy byli bardzo słabo uzbrojeni. Kilka pistoletów zwykłych, ręcznych, rewolwerów, jak to się mówiło. Granaty, które Niemcy, jak przejeżdżali, to kołnierze podnosili do góry. Śmialiśmy się, że tylko strachu dużo robiły te granaty ze względu na to, że huk był, ale nie raniły nikogo. Tak że przejeżdżali przez Karolkową, przez Wolską. Tak że tej broni nie było.
Mój brat poszedł w pierwszym dniu na Philipsa na Karolkowej, to wiem, że na siedmiu jak ich poszło, to trzech miało tylko broń, a reszta to poszli jako asysta, że może zdobędą broń. Ale tam były dwa bunkry niemieckie i naturalnie przywitały ich nie bardzo przyjemnie, natychmiast się wrócili, nie było sensu. Dopiero na drugi dzień udało się zdobyć zakład „Philipsa”, przez to że przez domy będące obok przedostali się żołnierze już lepiej uzbrojeni i zajęli dopiero na drugi dzień fabrykę „Philipsa” na Karolkowej. To były te pierwsze dni.

  • Gdzie pan mieszkał?

Pierwszy dzień to byliśmy w tej szkole. To nie było żadne tam miejsce do spania. Gdzie kto usiadł, tam się przespał. Gdzie kto miał możliwość usiąść, to siedział, gdzie leżeć, to leżał. Nie było miejsca. Dopiero w szóstym dniu Powstania przenieśli nas do „Haberbuscha”, cały nasz Batalion „Chrobry I”. Bo trzeba powiedzieć, że Batalion „Chrobry” nie był zgromadzony w jednym miejscu, w szkole na rogu Krochmalnej i Karolkowej. U „Haberbuscha” był wielki teren i tam się wszyscy spotkaliśmy. Tam wszystkich dowództwo naszego batalionu zebrało do kupy, tam było sporo osób, które przyszły na ochotnika, nie będąc jeszcze zaprzysiężonymi żołnierzami. Wtedy dowództwo zażądało, żeby cały batalion stanął w dwuszeregu, bo akurat był spokojny dzień, żeby jeszcze raz złożyłi przysięgę wszyscy ci, co składali przysięgę, i ci, co przybyli dodatkowo. Taka przysięga się odbywała 6 sierpnia u „Haberbuscha”. Później były naloty, naturalnie.
Pamiętam też, że z tego miejsca, z „Haberbuscha” był wypad na wachę róg Chłodnej i Wolskiej i róg Chłodnej i Żelaznej. Tam żandarmeria niemiecka cały ten budynek zajmowała. Tak że ten atak się udał, została ta żandarmeria zdobyta. Sześćdziesięciu żołnierzy, jeńców niemieckich przyprowadzono do „Haberbuscha”, do magazynów. To nie były magazyny, tylko garaże puste, i do tych garaży tam ich wpychali.

  • Co się z nimi działo później?

Oni zostali, przykro mi powiedzieć, ale tak jest na wojnie. Jak musieliśmy już wycofywać się od „Haberbuscha”, z tej wielkiej fabryki „Haberbusch i Schiele” – to była fabryka piwa, naturalnie – tam były dosyć duże tereny i nie było już możliwe tam dłużej być, zresztą dostaliśmy rozkaz przechodzenia na Stare Miasto, to jak mi wiadomo, zostali rozstrzelani ci Niemcy w tych garażach.

  • To był też magazyn żywności, gdzie przychodzili Powstańcy.

Przychodzili, tak. Tam były materiały, surowce do wyrobu piwa. Ale była stołówka jedna i w tej stołówce, co można było dostać jakąś porcję jedzenia, to się dostawało. Najciekawsze było, że jednego poranka, kiedy było to śniadanie, nadleciał sztukas i akurat bomba wpadła do samej jadalni, gdzie było śniadanie, i tamci zginęli momentalnie, wszyscy, co tam byli w tym pomieszczeniu. Przykre jest spotkanie takich rzeczy.
Dostaliśmy rozkaz przejścia na Stare Miasto. Przechodziliśmy przez cały dzień, bo trzeba było iść dużymi ulicami, bo w jednym byli Niemcy, w innym miejscu znów było niebezpiecznie przejść tak samo. Przyszliśmy do pasażu Simonsa na Starym Mieście. To był pasaż na rogu Długiej i Nalewek, wielki budynek handlowy wybudowany w 1938 roku. Do tego pasażu wchodziło się od ulicy Długiej, przechodziło się przez pasaż tego budynku i przechodziło się dalej do Ogrodu Krasińskich i do Barakowej, tam była wybudowana nowa szkoła. Tam do ogrodu Krasińskich i do Świętojerskiej to już tereny były zajęte przez żołnierzy Armii Krajowej. Tam się już zaczęłam normalna, że tak powiem, walka. Nie powiem, że nie braliśmy udziału na Wolskiej, jak czołgi przejeżdżały, że część, co miała te butelki i starsi przede wszystkim, bo mnie to jeszcze liczyli – miałem siedemnaście lat – jeszcze byłem za młody, żeby tam ryzykować, więc brali starszych. Chociaż młodzi też szli i rzucali. Ale nas trochę tak jeszcze na razie nie brano do najbardziej groźnych akcji, zawsze ci doświadczeni więcej już i starsi, co przedtem już byli w wojsku albo coś w tym sensie.
Na Starym Mieście już żeśmy zostali zorganizowani, podzieleni i powstała grupa pluton specjalny porucznika „Grzywy”. Na wyposażeniu mieliśmy normalnie aparat do rzucania ognia i podpalania różnych obiektów, gdzie byli Niemcy, czy czołgów nawet, jak można było z zaskoczenia. Mieliśmy broń. Byłem w obsłudze karabinu maszynowego z samolotu, który został zniszczony. To był angielski samolot wojskowy, który leciał z pomocą dla Warszawy, dla Powstańców i został strącony na róg Miodowej i przy placu Krasińskich. Z tego samolotu wymontowany został najcięższy karabin maszynowy, co miał jedenaście i siedem dziesiątych średnicy nabój i ja byłem później w obsłudze tego, bo ten karabin został wymontowany z samolotu i trafił do naszego plutonu specjalnego. Ale cóż, była jedna tylko skrzynka amunicji, około trzydziestu sztuk. Ale amunicja tej długości i średnica dwanaście i siedem, to jest naprawdę duże bum, i w zasadzie ani razu nie oddałem ognia z tego karabinu maszynowego. Natomiast za pomocą butelek z naftą, z którymi się nie rozstawałem, zapaliłem czołg na rogu Nalewek, przy pasażu Simonsa i przy Arsenale. Tam była barykada postawiona między Arsenałem a pasażem Simonsa. Czołg podjechał pod barykadę, był alarm i pobiegliśmy, kto miał ile sił w nogach. Byłem najszybszy, szybko biegałem, i rzuciłem dwie butelki w ten czołg. On zakręca już, żeby się wycofać z powrotem do Nalewek, do Świętojerskiej, i zapalił się od tych moich dwóch i następne butelki poleciały dalej, ale już moje były pierwsze.

  • W jakich jeszcze akcjach brał pan udział?

W obronie pałacu Mostowskich. Znany był pałac Mostowskich. Po drugiej ulicy z jednej strony był Arsenał i obok straż pożarna przy Arsenale, a po drugiej stronie ulicy był pałac Mostowskich. Chcieliśmy utrzymać pałac jak najdłużej, ale tam akurat z naszego batalionu była wydzielona jakaś grupa i ja w tej grupie brałem udział. Miałem karabin wtedy strzelecki. To była grupa, która broniła pałacu, ale został podpalony przez Niemców ze wszystkich stron. Nie było wyjścia, to ułożyli z wyjścia straży pożarnej – były drzwi dla ludzi, nie dla samochodów, gdzieś metrowej szerokości – ułożyli worki z piaskiem, żeby się mogli wszyscy żołnierze stamtąd wycofać i wszyscy wyszli bez żadnego szwanku z pałacu Mostowskich. Między innymi ja też. Udało mi się wycofać. To była pierwsza akcja.
Druga akcja naszego plutonu specjalnego. Był kapitan „Zdan”, który coś z nami miał wspólnego, coś do nas zawsze go ciągnęło. Jak miał jakąś akcję do załatwienia, to zawsze od nas brał jakiegoś żołnierza. Przede wszystkim dwukrotnie mnie wziął na akcję. Mieliśmy tak zwane działa odrzutowe. Chodzi o to, że w obsłudze PIAT-a musiało być dwóch. Kapitan „Zdan” z naszego batalionu był strzelcem, ja byłem ładowniczym. Od ulicy Widok wyjechał czołg niemiecki, który ostrzeliwał nasze tereny: pasaż Simonsa, ulicę Długą. Źle obliczył kapitan, bo broń najdalej była skuteczna tylko do siedemdziesięciu metrów strzelenia. Wtedy była celna, skuteczna. Natomiast jak była większa odległość, to niestety strzał był niecelny przeważnie, a i nie raził wtedy. I właśnie kapitan źle obliczył, że ten czołg jest tak blisko. Myślę sobie: „No to strzeli”. A ja mówię: „Panie kapitanie, odległość jest za duża. Ten strzał nic nie pomoże”. Oddał pierwszy strzał, naturalnie strzał poszedł w powietrze, jak to się mówi. I mówi: „Ładujemy drugim strzałem i drugim pociskiem”. A ja znów mówię: „Panie kapitanie, nie strzelamy, dlatego że musimy się schować, bo Niemcy już nas wykryli”. Bo to była broń taka, że robiła wybuch, zdradzała miejsce stanowiska ogniowego. A on tego nie wziął pod uwagę i powiedział: „Ładuj!”. Załadowałem, oddał strzał, ale Niemcy, już jak oddał strzał, to też oddali z działa i jemu oberwało pół nogi, właściwie nogę oberwał ten pocisk. Ja natomiast nie byłem nawet trącony ani jednym odłamkiem, a byłem przy nim. Wtedy już ta broń, PIAT, została też zniszczona. Wezwałem tylko pomoc, żeby kapitana „Zdana” zanieść na dół do lekarza, ratować go. Niestety zmarł.
To była jedna akcja z tym kapitanem, a druga akcja była wtedy, co ten czołg atakował pasaż Simonsa i arsenał od ulicy Świętojerskiej. Rzucił jakby tą głowiczkę – nie wiem, czy państwo wiedzą, normalnie czołg i na górze taka głowica, a w tej głowicy przeważnie jest albo karabin maszynowy, albo działko do strzelania – on tak był zrobiony, że miał wieżyczkę i coś wystawało, tak jakby karabin maszynowy z niego. Jak czołg został zawalony przeze mnie, to ten kapitan do mnie powiedział: „Idziemy tam zobaczyć, może się uda zdemontować ten karabin maszynowy”. Przez barykadę przeszliśmy pod wieczór. Już się uspokoiło trochę, Niemcy już nie strzelali. Ten czołg nie zrobił nic takiego groźnego, żeby ktoś zginął, nie, to wszystko było w porządku. A my, jak przeszliśmy przez barykadę na drugą stronę, do tej wieżyczki i do tego karabinu maszynowego, okazało się, że to było zwykłe drewno, zwykły kij zrobiony na lufę karabinu maszynowego i zobaczyliśmy pęk drutów, i to wszystko prowadziło do wewnątrz, do wieżyczki. Ona spadła, bo przedtem był oddany strzał. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że przed barykadą było działko czterdziestka piątka niemiecka, które tam było ustawione w obronie ulicy Długiej, tylko amunicja była nie przeciwpancerna, tylko normalnie burząca. I oddali strzał i wtedy myśmy myśleli, że ten strzał zrzucił wieżyczkę na bok, a to było celowe zadanie Niemców: zrzucić wieżyczkę, zakręcić z powrotem i pojechać do Świętojerskiej, wycofać się, a później uruchomić tą wieżyczkę za pomocą lontu, za pomocą elektryczności i wtedy by cała okolica gdzieś o średnicy pięćset metrów wyleciała w powietrze i ten cały nasz pasaż Simonsa. Skąd to wiem? Dlatego, że później okazało się, że to jest coś podejrzanego. Wycofaliśmy się z kapitanem „Zdanem” z powrotem do pasażu. Tam byli jeńcy niemieccy. Wśród nich znalazł się saper. On poszedł tam jeszcze raz do tego magazynku i kazał nam się wycofać, mówi: „Tu jest materiał wybuchowy, w tej wieżyczce, tu jest lont i tu jest kilogramowy ładunek materiału wybuchowego”. Jeżeli by to Niemcy uruchomili, to w okolicy pięćset metrów wszystko byłoby zgruchotane, rozbite i ludzie tak samo. Później w nocy to rozebrał. Okazało się, że jak tą wieżyczkę przenieśli na tyły naszego pasażu Simonsa, to w niej był materiał wybuchowy poukładany płasko na pięciu skrzynkach. Później był materiał wybuchowy – jeden kilogram trotylu. Trotyl to jest bardzo silny materiał wybuchowy. Spłonka i przewody, które ciągnęły się, powiedzmy, za tym czołgiem, który miał to podpalić i wycofać się. To druga akcja moja. Przedtem pałac Mostowskich jeszcze, trzecia.
Normalnie to były trzy zasadnicze rzeczy. Nie wszyscy mieli szczęście czy coś. Mnie na przykład też nie wzięli na zdobycie Dworca Gdańskiego. To było 18 sierpnia bodajże – atak na Dworzec Gdański celem zdobycia Dworca Gdańskiego i zlikwidowania działa, które było ulokowane na pociągu, na lawecie pociągu i z tego działa wojsko niemieckie ostrzeliwało pasaż Simonsa i Stare Miasto. To były wielkie działa i wielkie pociski, naprawdę. Nie chcę przesadzić, ale jeżeli powiem, że pocisk miał osiemdziesiąt milimetrów średnicy, to tak to wyglądało, że nie było przed tymi pociskami nic, co by się dało obronić, co by nie rozsypało się, nie rozleciałoby się na drobne odłamki. Ale nie każde strzały, bo może nie jedno działo takie było na tych pociągach, na pewno było więcej tych dział, tylko ostrzeliwali często. I były też mniejsze działa i w związku z tym pociski były mniejsze i te, które były wyrzucane z tych dział, armat w kierunku pasażu Simonsa odbijały się od muru jak piłeczki. Ten mur był tak silny, tego naszego pasażu Simonsa, że to nie do rozbicia. Dlaczego o tym mówię? Bo nasz pasaż do 31 sierpnia w całości się utrzymał. Nie było okien, bo okna były powystrzeliwane, powybijane, natomiast cały dach, cały mur, fundamenty, wszystko stało. Dopiero po nieudanym ataku całego północnego odcinka Armii Krajowej na Śródmieście. To miało miejsce z 30 na 31 sierpnia. Chcieliśmy wierzchem przebić się na Śródmieście i połączyć się razem – Śródmieście ze Starówką. Wtedy by można było już wycofać się ze Starego Miasta, bo już na Starym Mieście nie było żadnego ratunku, żeby dalej być. Tak Niemcy podchodzili blisko, że ludność cywilna to w ogóle siedziała cały czas w schronach, w piwnicach i ginęli w piwnicach. Natomiast żołnierze nie mieli już ratunku, żeby walczyć. Nie było jak walczyć. Nie było broni, w ogóle to trzeba było się wycofać. W związku z tym ten atak ratował jeszcze całe miasto, żeby przejść na Śródmieście, bo na Śródmieściu jeszcze był jako taki spokój do 31 sierpnia. Dopiero jak padła Starówka, dopiero na Śródmieściu zaczęło się znów robić groźnie.

  • Jakie były nastroje wśród Powstańców?

Pamiętam te nastroje. Nastroje, mimo że były takie niepowodzenia, ale nastroje jeszcze były w dalszym ciągu takie, że coś się zmieni, że się zmieni coś w wojskowości. Przecież były między nami takie rozmowy, że angielskie samoloty lecą z daleka, z Włoch, żeby rzucić nam pomoc na terenie Warszawy. A wiemy też z radia, że próbowano, żeby angielskie samoloty, za zgodą rosyjskich władców, [mogły] lądować na terenie polskim zajętym już przez Rosjan, gdzieś na lotniskach, żeby przelot z tych lotnisk do Warszawy trwał pół godziny, piętnaście minut – zrzucić bomby i wrócić czy zrzucić broń i amunicją do walczących, czy nie. One leciały z Włoch. Po drodze niemiecka broń przeciwlotnicza już strącała te samoloty. Niestety, jeszcze myśliwce niemieckie też atakowały. Tak że większość tych samolotów to nie zawsze wracała do Włoch.
Liczyliśmy w dalszym ciągu na to, że przyjdzie jakaś pomoc. A już w ostatnim dniu, jak Starówka padła, to już nie było żadnej nadziei. Powiśle padło, jeszcze się broniło miejscami, Starówka padła. Wszędzie masa trupów, grobów naprędce wykopanych i bez żadnych trumien, tylko tak do dołu się wkładało. Naturalnie ksiądz zawsze przy pochówku.
  • Jak pan pamięta życie religijne?

W pasażu Simonsa była jedna sala – w środku budynku, to był okrągły budynek – w części środkowej, gdzie odprawiano msze codziennie, a raz w tygodniu to już była uroczysta msza. Tam był kapelan, niejeden zresztą, który odprawiał. Bardzo dużo właśnie żołnierzy chodziło spowiadać się i przystępowało do komunii. Właściwie to wszyscy, nie było wyjątku, żeby był jakiś niedowiarek, nie.

  • Czy wie pan, jakie były nastroje wśród cywilów?

Prawdę mówiąc, to cywilów się nie widziało, bo siedzieli przeważnie w piwnicach. Zawsze starali się nocą wyjść, zdobyć trochę wody, jakiegoś jedzenia, a w dzień to siedzieli w piwnicach.
Miałem ciotkę na Krzywym Kole, rodzoną siostrę mojej mamy i tam od czasu do czasu dostałem zezwolenie, przepustkę, jak to się mówi (bo nie wolno było bez przepustki wyjść, mimo że to była wojna), żeby pójść do ciotki. Tam myślałem, że ciotka ma jakiś zapas jedzenia czy coś. Okazało się, że nic nie ma. Wszystko, co było w piwnicy, to zostało w piwnicy, cały dorobek życiowy i żywność, [bo] spadła bomba. Tak że też nie miała co [jeść]. Ale jak już wychodziliśmy ze Starówki, już nie szliśmy do Śródmieścia, tylko kończyła się nasza walka powstańcza, to dla mnie, dla szwagra i dla jego brata zrobiła po dwa placki z mąki. Usmażyła na takiej płycie podpalanej węglem czy drzewem, nie wiem. Po dwa placki dostaliśmy, a już trzeci dzień nic nie jedliśmy, nie było nic do jedzenia na Starym Mieście.

  • A co się działo z pana bratem?

Mój brat, proszę państwa, 31 sierpnia, jak był nalot na nasz pasaż Simonsa... Jeszcze wrócę, [powiem] inaczej. Nie udało się uderzenie wierzchem na Śródmieście wojskowych całej północnej części Starówki, właściwie całej Starówki, wróciliśmy na miejsce stałego pobytu, to okazało się, że każdy jest tak zmęczony i już bez jedzenia się położył. Mój brat się pierwszy położył, starszy był ode mnie o sześć lat. A ja jeszcze chodziłem, szukałem, żeby się napić kroplę wody, tak mi się pić chciało. O jedzeniu już nie marzyłem, tylko żeby się napić. Wróciłem i też zaczynam się przymierzać, żeby się położyć – moje miejsce było w głąb piwnicy, bo piwnice podziemne były bardzo głęboko, prawda, trzy piętra jeszcze w głąb szły – obok brata. Miałem worek jakiś położony i na tym worku się spało. Przyszła jeszcze sanitariuszka do mnie. Nie znałem jej, ale ona mnie. Mówi do mnie: „»Żak«, puść mnie na to miejsce. Taka zmęczona [jestem], tak się napracowałam przy tych rannych, chorych”. – „To połóż się”. I położyła się w głąb, za moim bratem. A moje miejsce w takim razie zrobiło się z prawej strony brata, do wyjścia do środka budynku, tam, gdzie msza się odprawiała, w tamtym kierunku. I naraz bombardowanie. Brat ginie natychmiast, a ten impet uderzenia bomby był tak silny, że mnie wyrzucił. Nie wiem, jak się to stało. Spadłem jakieś trzy, cztery metry od tego miejsca, gdzie leżał brat, gdzie ja koło niego leżałem z prawej strony. Naturalnie ta sanitariuszka zginęła i w głąb wszyscy – dwadzieścia pięć osób, żołnierzy naszego plutonu, wszyscy zginęli. A z tej strony, gdzie ja leżałem, ja się pierwszy uratowałem, jeszcze dwóch kolegów. Nasz sierżant, który nas uczył w czasie okupacji minerki, zginął. To znaczy, był ciężko ranny, ale zginął później, zmarł, Niemcy go rozstrzelali na ulicy Długiej w szpitalu pod [numerem] szesnastym. Tam zakończył swoje życie, czyli Niemcy wykończyli go po prostu. To on się uratował i ja się uratowałem.
Wtedy, proszę pani, wyszedłem z tego pasażu jak już opadł pył, szum ustąpił. Naraz przybiegło wojsko z „Parasola” z pałacu Krasińskich, z placu Krasińskiego, żeby obsadzić te miejsca, bo każdy się spodziewał, że Niemcy mogą uderzyć na ten teren, bo uderzenie tej bomby, rozbicie całego naszego batalionu to będzie łatwy kąsek dla Niemców, żeby zająć całą Starówkę, bo pasaż Simonsa był blokadą dla Niemców, nie mogli nas tutaj pokonać w żadnym wypadku. Wyszedłem cały, byłem dotąd [do ramion] przysypany, ręce, wszystko, ale nie byłem nawet ranny. Poobijany, ale ranny nie byłem.

  • Miał pan szczęście.

Nie wiem, to już nie pierwszy raz się zdarzyło. Dostałem później pięciu jeńców niemieckich, żeby odgrzebywać, pięć łopat, żeby dostawać się tam do mojego brata, żeby odkopać, bo tam nie tylko brat leżał, mówiłem, jeszcze poza bratem leżało zabitych dwudziestu pięciu naszych żołnierzy. Tam było żelazo, beton, pręty stalowe, zbrojeniowe trzydzieści pięć milimetrów średnicy, były ceowniki, teowniki, stały takie potężne, łopatą nic nie można było zrobić. To by było trzeba ciąć palnikami i wywozić siłownikami, podnosić to do góry podnośnikami czy coś takiego, ale nie ręką. I ja dostałem się tylko do kawałka marynarki brata i nic więcej, i kazano mi się już wycofać. Wycofałem się. Spotkałem szwagra brata, który był w tej szkole, co mówiłem, jak się szło w kierunku pałacu Krasińskich, którą też Niemcy zbombardowali sztukasami za pół godziny po naszym bombardowaniu pasażu Simonsa. I szukaliśmy mojego szwagra i znaleźliśmy się we trzech i szwagier najstarszy z nas wszystkich, zadecydował, że póki jeszcze można, to tu będziemy, ale jak nie będzie można dalej już iść, to na Śródmieście nie da rady, bo tak, szwagier w piersi miał odłamek, jak przebijał się na Dworzec Gdański, to był raniony odłamkiem i z tym odłamkiem wyszedł z Powstania i z tym odłamkiem umarł, nie był operowany. Powiedział, że już na Śródmieście nie pozwoli nam się ruszyć, nie pójdziemy, tylko się przebierzemy w ciuchy cywilne i pójdziemy z ludnością cywilną. I tak było.
Pierwszego września wyszliśmy ze Starówki w kierunku Wytwórni Papierów Wartościowych na Powiślu, na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tam się odbywały tragedie, bo nas odbierali tam „mongoli” i „ukraińcy”: gwałty, zabijanie, mordowanie. Straszne rzeczy się działy. Kobiety młode przebierały się za starsze, jakoś tak się przebierały, żeby być nierozpoznanym, że jest młodą, bo inaczej to momentalnie gwałt i potem śmierć. Dobijali już później, nie to, że puszczali. Tam poszliśmy, to skierowali nas do takiego białego domu, gdzie też nic absolutnie nie było do jedzenia, to już czwarty dzień bez jedzenia.
Trzeciego września Niemcy uformowali pierwsze wędrówki do Dworca Zachodniego, ale jeszcze wcześniej do kościoła Świętego Wojciecha na Woli i tam była selekcja. Mężczyźni młodzi, chłopcy byli rozstrzeliwani, kobiety robiły krąg wokół kościoła i mogły wychodzić. Szwagier mówił dobrze po niemiecku i zapytał się Niemca: „Gdzie my tam idziemy?”. A on mówi: „Tam nie idźcie, bo jak tam pójdziecie, to już stamtąd nie wrócicie”. Jak jeden rząd tłumu przez bramę kościelną prawą stroną wchodził ze Starówki, znów z drugiej strony wychodziły tłumy, i myśmy się włączyli w tłumy, co wychodziły. Szwagier nas uratował.

  • To znaczy, że nie poszliście z żołnierzami?

Już byliśmy cywilami wtedy. Moja działalność na Starym Mieście się zakończyła w dniu 1 września i szwagra, mojego szwagra brata i tak dalej.

  • Nie poszliście do żadnej selekcji?

Nie poszliśmy do selekcji, bo zawróciliśmy się do tych, co wychodzili z kościoła, już byli po selekcji. Z nimi doszliśmy do Dworca Zachodniego, a na Dworcu Zachodnim nas wsadzali do pociągów elektrycznych. Umówiliśmy się ze szwagrem moim i z jego bratem, że będziemy skakać z pociągu elektrycznego w biegu, że wyskoczymy i tam gdzie mieszkaliśmy na osiedlu Jelonki, że tam się gdzieś spotkamy po drodze. Szwagier wyskoczył we Włochach. Okazało się, że jemu jednemu się udało wyskoczyć. Wpadł do restauracji po drugiej stronie torów – nie wiem, czy znacie w ogóle miejscowość Włochy pod Warszawą – a nam się nie udało skoczyć. Wyskoczyliśmy, ale wszędzie był ten parkan, takie druty były, że nie można było tych drutów pokonać. Niemcy, nie wiem, transportowali nas, coś takiego, staruszkowie – to już nie młodzi ludzie, tylko staruszkowie – i kazali nam wsiąść z powrotem do pociągu. Po cywilnemu byliśmy. Dojechaliśmy do następnej stacji, do Piastowa i w Piastowie w pełnym biegu on i ja wyskoczyliśmy. Tam już na dworcu, na przystanku właściwie, byli Polacy, którzy rzucali ludziom, żeby coś dać im do zjedzenia.
Stamtąd już wróciliśmy nocą do swojego miejsca zamieszkania. Moi rodzice byli. Pierwsze spotkanie z matką. Matka mówi: „A gdzie Józik?”, czyli mój starszy brat. Mówię: „Przeszedł na Śródmieście dalej walczyć”. – „A dlaczego tyś nie poszedł, dlaczego Michał nie poszedł” – czy mój szwagier, Heniek, jego brat rodzony. Mówię: „Bo tak Michał – najstarszy z nas –zadecydował. A Józik miał zadanie do wykonania”. A on już leżał tam nieżywy. Ale podobno się wygadałem w nocy, jak już spałem. Przyśniło mi się całe to wydarzenie, że zacząłem krzyczeć: „Co jest?! Co się dzieje?!”. Rodzice byli podobno przy mnie i to wszystko widzieli wtedy, jak ja w nocy śpiąc, krzyczałem. Wiedzieli od razu, z miejsca, że mój brat zginął. A później koleje następne, to z Pruszkowa do obozu w Berlinie.

  • Proszę powiedzieć, jak pan tam trafił?

Wróciliśmy do domu, a tam zaraz w domu czekali na nas „mongoli” i wysiedlali wszystkich.

  • Całą rodzinę?

Całą rodzinę wysiedlili. Wszystkich wysiedlali i kierowali do Pruszkowa. Mogłem uciekać, byłem jeszcze młody, ale szwagier mnie wytłumaczył: „Patrz, co się dzieje w oddziałach w Powstaniu. Ani broni, ani możliwości dalszej walki. Jak pójdziesz do lasu – mówi – to zginiesz. Nie da rady”. Bo ja nie miałem żadnych powiązań jeszcze wtedy, to nie miałem gdzie. Wyjść? To Niemcy strzelali do jednostek pojedynczych, zabijali z miejsca, nie czekali, nie pytali się, kto idzie, nawet na wolnym polu gdzieś, na drodze nawet wolnej, pustej. Znaleźliśmy się w Berlinie. To znaczy, tam do fabryki skierowali nas, do pracy. Ciężko było, bardzo ciężko.

  • Był pan z całą rodziną?

Nie. Rodziców moich zatrzymali. Jako starszych zostawili w Generalnej Guberni. Siostra najstarsza, która wyszła za mąż właśnie w 1940 roku za tego mojego szwagra Michała, miała dziecko małe i [pojechała] z tym dzieckiem; mówi, że idzie z mężem i pojechali razem do Berlina z nami. W Berlinie myśleliśmy, że uda nam się do tej fabryki, bo tam Dering, co był tutaj –wspomniałem na początku – na Okopowej miał fabrykę, to miał też zakłady w Berlinie, ale tam szwagier poszedł z nimi porozmawiać, czy by oni nas nie zatrudnili, jako że pracowaliśmy u Deringa: „Nie zatrudnimy” – i nie zatrudnili nikogo. Tak że musieliśmy normalnie pracować jak wszyscy, w obozach pracy.

  • Co pan robił?

Wygłupiłem się, pokazałem swoje świadectwo czeladnicze, które miałem ze sobą przypadkowo, że jestem tokarzem, i dali mnie do fabryki [niezrozumiałe] pod Berlinem, gdzie były naprawiane pociągi elektryczne, niemieckie naturalnie. Tabor cały naprawiany był. I mnie [wzięli] do obróbki kół. Wielkie koła takie, były podnośniki, żeby to zamocować na uchwyt i później toczyć. To była bardzo ciężka praca.
Później udało mi się, nie wiem, jak to się stało zupełnie (teraz nie powiem, jak się stało), przeniesiono mnie. Widocznie za słaby byłem. Byłem bardzo mizerny, szczupły, więc może im [niezrozumiałe], bo uważali, że może nie daję sobie rady z takimi nożami, takimi kołami wielkimi, które trzeba utoczyć. Przesłali mnie na naprawę silników elektrycznych. To już była lżejsza praca, bo trzeba było naprawiać spalony silnik, robić na nowo. To już była produkcja, ale też ciężka, bo dwanaście godzin bez jedzenia. Dosłownie dostawaliśmy po przyjściu do obozu, po dwunastu godzinach pracy, talerz zupy brukwiowej, ale nie była ani kawałka kartofla, ani kawałka brukwi, czyli taka woda. I dostawaliśmy ćwierć kilograma chleba, troszkę margaryny i marmolady. To [było] jedzenie na cały dzień. Więc jak ktoś mógł, to się wszędzie starano, żeby gdzieś zdobyć trochę kartofli. Ja miałem takie miejsce, gdzie mogłem zdobyć te kartofle. Gotowało się w pudełkach blaszanych te kartofle w nocy w obozie. Tą puszkę, co obrałem tych kartofli, okrasiłem margaryną trochę, co dostałem i co dostawaliśmy tą ćwiartkę chleba, to było właściwie jedzenie na cały dzień.

  • Gdzie pan zdobywał kartofle?

Proszę pani, człowiek był młody, był ryzykant. To nie był obóz pracy, gdzie myśmy mieszkali, bo mieszkaliśmy w rozbitej szkole na Birkenstrasse w Berlinie i obok tam były tory kolejowe i stały tam pociągi towarowe z marchwią, z kartoflami. Trzeba było się pod murem przedrzeć i w kieszenie trochę tych kartofli sobie wziąć, ile się da, i gdzieś schować, żeby inni nie wzięli. Tak się człowiek ratował, jak mógł. Właśnie stąd te moje zupki sobie robiłem: woda była, trochę margaryny, żeby pokrasić. Tak się przeżyło.

  • Skąd wziął się pomysł na pseudonim?

„Żak” – nie wiem, skąd się to wzięło. Po prostu żaczek, żak. Brat miał na przykład pseudonim „Stach”. Mój szwagier Czapiga miał na nazwisko, przyjął pseudonim „Czapla”. Na przykład Heniek, jego brat rodzony, mój kolega serdeczny, pseudonim wziął „Grom”.

  • Pytam, bo czasami pseudonimy mają jakieś znaczenia szczególne.

Powiązania? „Żaka” zawsze łączyłem z tym, że od dziecka zawsze śpiewałem, zawsze grałem. Na fortepianie grałem bardzo dobrze, bo brat grał, to i ja też grałem. Żonę poznałem też przy fortepianie, przy pianinie na nocnej zmianie u Deringa, żeśmy pracowali razem. Przyszła taka blondyneczka piegowata, stanęła koło mnie: „Czy może pan coś dla mnie zagrać?”. Spojrzałem się, ładna dziewczyna – to był 1943 rok – i zagrałem. Do dzisiaj ona pamięta tę melodię i to tango, i słowa, i ja pamiętam. Pobraliśmy się, ale dopiero po pięciu latach od Powstania.
  • Wróćmy do Berlina.

W Berlinie było coraz trudniej żyć, dlatego że żywności nie było, jedzenia też nie było, już nie gotowano, trzeba było samemu sobie organizować. A następnie zbliżał się koniec Berlina. Byłem w północnej części Berlina – Gesundbrunnen, gdzie już Rosjanie atakowali i pokonywali metr po metrze, powiedzmy, tą dzielnicę i można było się już przedrzeć. Postanowiłem pojedynczo, bez niczego, tylko tak jak stałem, z dokumentami, jakie miałem, kenkartę tylko miałem, bo kenkarta obowiązywała tak jak dowód osobisty. Przedarłem się przez tory, przeczołgałem się. Jak już pokonałem tory, stronę niemiecką, to już od Niemców byłem wolny. A po drugiej stronie byli Rosjanie i mnie przepuścili ci z pierwszej linii wojskowych rosyjskich. A następni zaczęli mnie pytać, co ja tu robię, czy nie jestem jakiś szpion na przykład, szpicel czy coś w tym rodzaju. Mówię, że nie, uciekłem z Berlina, pokazałem ten budynek, jeszcze z daleka było widać, w którym – w tej szkole – mieliśmy obóz. I w jedno miejsce, przez plac przechodziłem i posypały się kulki, nie wiem skąd, ale jak spojrzałem do tyłu, [okazało się, że] rosyjskie kulki. Strzelali, ale na oślep, to nie było celne, żeby mnie zabić – postraszyć po prostu. Zaraz poszedłem jeszcze dalej, tam gdzie już nie było żadnych walk.
Złapali mnie Rosjanie i do roboty. Zabrali mi kenkartę. A najpierw nie – tak mnie przyjęto bardzo dobrze, dali mnie jeść, ale to nie nadawało się do jedzenia – miód był z jakąś kaszą, która nie dała się jeść. Wie pani, to jest nie do jedzenia, bo nie do jedzenia, a jeszcze na dodatek mieli tej wódki, i to w karnistrach po benzynie. Smród był niesamowity. Oni to chlali, za przeproszeniem, przepraszam za wyrażenie, a ja nie mogłem nawet tego powąchać ani tego zjeść. Ale tam mnie jakoś jeszcze puścili. Za chwilę złapali mnie, do roboty wzięli. Z tej roboty uciekłem i już później dostałem się do jakiegoś samochodu, który odjeżdżał. Nawet ruscy [to byli], przywieźli amunicję czy broń i wycofywali się na tyły. Zabrałem się z nimi, ale to już byli inni, to byli żołnierze, którzy byli w pomocniczej służbie.
Dojechałem do nowej polskiej granicy. Już nie pamiętam tej miejscowości, i tam już był pociąg, gdzie można było się zabrać do Poznania. Dojechałem do Poznania 1 maja, a wyszedłem z Berlina 26 kwietnia, jeszcze wojna trwała normalnie, jeszcze walki długo trwały, a ja już byłem 1 maja w Warszawie. Do domu trafiłem, wiedziałem, że już mama nie żyje, siostra gruźlicę ma – wiedziałem o tym – wróciła z Niemiec z obozu, gdzie indziej była w naszym obozie. Siostry drugiej mały synek zmarł w szpitalu, podmienili prawdopodobnie, bo on specjalnie nie był chory, ale że był chory, to niemiecki lekarz kazał oddać do szpitala. A jak już poszedł do szpitala, to już [nie wrócił]. Dostali tylko trumienkę, ale nie był do rozpoznania, czy to był ten Renuś, czy nie był ten Renuś. Tak mówił szwagier i siostra, co go widzieli, jak był chowany. Tak że 1 maja już byłem w domu.
Wróciłem do domu. Ojciec chory na astmę. Że brat nie żyje, to już dawno wiedział o tym, bo jeszcze później poszedł z kolegami, którzy gdzieś się znaleźli, do pasażu Simonsa, żeby odkopywać. Nie było szans żadnych odkopywać. Ojciec znalazł sprzączkę z paska skórzanego mojego brata, bo pasek spalił się. natomiast papierośnicę srebrną, co ojciec mu dał, to ta papierośnica była pokręcona, powyginana z powodu temperatury. I co jeszcze? Miałem dla mamy puszkę sardynek, bo mama była ciężko chora na wątrobę. Mówię: „To może się uda dla mamy to przechować”. Cały czas pilnowałem puszkę tych sardynek i ona też była spalona. Została ramka z tej puszki. Ojciec to odgrzebał, bo wiedział o tym, że ta puszka tam jest, bo ja to powiedziałem ojcu. Pochowaliśmy brata tam, gdzie leży mama, na cmentarzu Wolskim, po prostu bez ciała, tylko te rzeczy: sprzączka, papierośnica srebrna. Te dwie rzeczy zostały pochowane. Nie został pochowany w żadnej mogile, nawet na Powązkach. Nie chciałem, już miałem dosyć tego wszystkiego. Później żałowałem. Może dlatego że wszyscy moi koledzy, którzy zginęli, to jednak leżą na Powązkach. Nawet jako nieznani, można mu postawić grób NN, a nie zrobiłem tego. Tak zaocznie pochowałem brata w grobie rodziców i tam prawdopodobnie my będziemy pochowani z żoną, tak już zaplanowałem.

  • Czy był pan później prześladowany za udział w Powstaniu?

Oj, tak. Dlatego, że jak wróciłem, to zaraz się ujawniłem, dlatego że się bałem, że jak się nie ujawnię, to może być gorzej. Od razu mnie mogą znów do innego obozu złapać. To się ujawniłem i spokój miałem do czasu, jak – powiedzmy – był pobór do wojska. W 1948 roku, jak to się mówi, dostałem powołanie na komisję wojskową i wzięli mnie do wojska. Ja wszędzie w życiorysach pisałem, że byłem w Armii Krajowej, Batalion „Chrobry I”, Zgrupowanie „Sosna”. I tak, jedni oficerowie byli dla mnie bardzo przyjemni, a drudzy, niestety [mniej]. Byłem wzywany na tak zwane rozmowy specjalnych wojskowych z tymi właśnie, którzy byli podejrzani, tak jak ja. Wypytywali mnie codziennie o to samo, czy kłamię, czy nie kłamię, czy się mylę, czy się nie mylę, o szwagrze, o bracie, o kolegach, którzy byli tam. To wszystko mnie wypytywali dokładnie, precyzyjnie, codziennie. Aż w końcu dali mnie spokój i dwa lata odsłużyłem. Wróciłem do Warszawy, zacząłem pracować i też w dalszym ciągu pisałem, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, nigdy tego nie taiłem. Później, jak już kończyłem pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Precyzyjnego, to mnie kadrowiec powiedział: „Przejrzyj swoje dokumenty”. Mówię: „Jak to? Widziałem te dokumenty”. „Ale tą ostatnią kartkę przerzuć”. I tam jest taka opinia o mnie, że dobry pracownik, porządny pracownik, uczciwy pracownik, ale było najgorsze u niego to, że należał i był żołnierzem Armii Krajowej. Taka notka i to ostatnia kartka w takiej teczce akt osobistych. Nie było możliwości awansu, chociaż skończyłem i studia inżynierskie później, prawda, politechnikę, ale byłem zawsze tym wrednym, tym, co nie pasował do tej organizacji.

  • Czy chciałby pan jeszcze dodać coś na koniec na temat Powstania?

Szedłem do Powstania, jak zresztą wszyscy, z nadzieją, otuchą, że wywalczymy dla nas wolność. Nie przewidywaliśmy absolutnie takiej sprawy, że Rosjanie nie pomogą, że Rosjanie raczej będą nas jeszcze... Nie pomogą po prostu. Tego nie przewidywaliśmy. Liczyliśmy się z takim założeniem, że polska armia, która powstaje w Warszawie, AK, będzie samodzielnie walczyła o wyzwolenie do zakończenia wojny, jako oddzielna armia, a nie jako podległa i zależna od Rosji. Z taką nadzieją i tak nam wpajano to, że będzie to armia, która będzie niezależna. Już były przypadki, bo przecież, proszę pani, ta gazetka, bibuła, jak to się nazywało, pisemka, wiadomości podziemne, to mieliśmy o Wilnie, o Kresach Wschodnich, co się dzieje z Polakami, jak Rosjanie postępowali, co robili i tak dalej, ale człowiek zawsze wierzył, a może się zmienią, a może inaczej postąpią. Przecież nas, akowców, było, no jak bym nie powiedział, nie padła żadna cyfra, ale milion na pewno było w Generalnej Guberni jeszcze. Na pewno było milion wojskowych. Może nie było miliona, może osiemset tysięcy, ale było nas bardzo dużo. Było bardzo dużo oddziałów uzbrojonych, szczególnie w lasach. Bo w mieście to uzbrojenie było, ale tak: jak Powstanie wybuchało, to w jednym miejscu była amunicja, to tam gdzie była amunicja, akurat się Niemcy znaleźli, tam nie było podejścia, żeby tę amunicję wziąć. A znów w drugim miejscu, to nie było czym [walczyć], po prostu wziąć do ręki żadnej broni, bo po prostu nie było broni. Cała w tym rzecz, że myśmy nie przewidywali, że tak się to wszystko zakończy nieszczęśliwie dla nas, dla Polski, dla Warszawy szczególnie.
Co roku spotykamy się w naszym batalionie. To resztki, kilkanaście osób zostało w Batalionie „Chrobry I”, reszta zginęła, a reszta pomarła po prostu. Mamy te pogrzeby częste, o których nas zawiadamia prezes naszego batalionu, tam resztę powiadamia i jesteśmy obecni na mszy żałobnej i w ogóle pogrzebie tych, którzy jeszcze przeżyli. Tak że to będzie koniec naszej działalności. Owszem, są jeszcze młodzi ludzie, którzy są z rodzin walczących jeszcze w czasie okupacji i w Powstaniu Warszawskim. Rodzina, która się poświęca, żeby być jeszcze w dalszym ciągu, jakby przedłużać naszą bytność, tego naszego Batalionu „Chrobry I”. Oni nie są żołnierzami, nie byli nigdy, ale są rodzinami tych żołnierzy, którzy zginęli, którzy nie żyją. I tak ciągną jeszcze, żeby pamięć o tym batalionie nie zaginęła.




Warszawa, 21 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Ryszard Stankiewicz Pseudonim: „Żak” Stopień: strzelec, miner, saper Formacja: Batalion „Chrobry I”, pluton specjalny porucznika „Grzywy” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter