Stanisław Adolf Werner „Stasiak”
Nazywam się Stanisław Adolf Werner, urodziłem się 1 lutego 1914 roku w Brwinowie. W czasie Powstania Warszawskiego los sprawił, że byłem na Żoliborzu u „Żywiciela”. [Pseudonim] „Stasiak”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Mieszkał pan w Brwinowie?
Przez dłuższy czas nie mieszkałem w Brwinowie, lecz w Warszawie przy ulicy Chłodnej 5. Dopiero w roku 1932-1933 ojciec z macochą postanowili przenieść się z Warszawy do Brwinowa i od tego czasu mieszkam w Brwinowie.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był fizykiem, autorem programów szkolnych z fizyki, autorem podręczników z fizyki i stałym nauczycielem w gimnazjum imienia pani Tymińskiej.
Miałem trójkę. Było nas czworo. Najstarsza Helena (doktor geografii), drugi był Witold (magister rolnictwa), trzeci byłem ja, czwarta była Maria (bibliotekarka, ostatnio Biblioteki Miejskiej na Koszykowej).
- Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę, kiedy mieszkał pan na Chłodnej?
Mieszkałem na Chłodnej, tylko wakacje spędzałem częściowo w Brwinowie. Chodziłem do gimnazjum Batorego. Jak zdawałem do Batorego to jeszcze było koło Miodowej, w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest wjazd do tunelu, a potem szkoła przeniosła się na ulicę Myśliwiecką. Całą szkołę średnią uzyskałem w gimnazjum Batorego na Myśliwieckiej.
- Jak wyglądała Warszawa? Jak pan wspomina to miasto? To było przecież dopiero parę lat po uzyskaniu niepodległości. Była bieda? Było widać, że to miasto na prowincji?
Warszawa była największym miastem, jakie znałem, nie miałem wtedy pojęcia o większych miastach. Zawsze Warszawa była mi bliska, a Wola najbliższa. Do dziś dnia dobrze pamiętam pogrzeb Żeromskiego z honorowym oddziałem wojska – szli koło naszego domu, balkonu. Oglądałem ten pogrzeb i to utkwiło mi w pamięci.
- Spotkał się pan może z Józefem Piłsudskim?
Pamiętam pierwszy przyjazd Piłsudskiego. Byliśmy z ojcem na Krakowskim Przedmieściu, koło Karowej, od strony Nowego Światu, gdzie miał przejeżdżać i rzeczywiście w powozie jechał Piłsudski. Najbardziej w pamięci utkwiło mi to, że ojciec, który wziął mnie na ręce, żebym lepiej widział, popłakał się. To był jeden jedyny raz, kiedy go w tym stanie widziałem.
- Jak pan myśli? Dlaczego tata się wtedy popłakał?
Z radości. Ojciec żył w niewoli. To były pierwsze lata wolności i pierwszy raz na oczy widział naczelnika państwa – Piłsudskiego. Mój ojciec był narodowcem, czuł się związany z partią narodową, ale to, że pierwszy raz w życiu widział naczelnika państwa na żywo to było dla niego głębokie przeżycie.
- Jak wtedy młodzież odbierała Józefa Piłsudskiego? Jakim on był człowiekiem?
Mój ojciec był z przekonania narodowcem i pewnym sensie przeciwnikiem politycznym, ale dla osoby Piłsudskiego miał wielkie uznanie.
- Pamięta pan pogrzeb marszałka?
Nie pamiętam.
- Później, w 1932 roku przeprowadził się pan z rodziną do Brwinowa?
Chyba w 1933 roku cała nasza rodzina z Chłodnej w Warszawie przeprowadziła się do Brwinowa i odtąd mieszkaliśmy tutaj w Brwinowie.
- Jaką miejscowością był Brwinów przed wojną?
Okolice mojego domu to był już zaczątek dzielnicy willowej. Dwa domy do dzisiaj istniejące – dom Kowalewskich na rogu Leśnej i dom Bogdana Mielnika.
- Jak toczyło się pana życie po skończeniu liceum Batorego?
Po skończeniu liceum Batorego zacząłem studia na Politechnice Warszawskiej. Odbywałem konieczne praktyki. Większość odbywałem w rodzinnej fabryce Norblin, bracia Buch i T. Werner na Żelaznej w Warszawie. Trudno było dostać się do przemysłu na praktykę, a w rodzinnym przedsiębiorstwie nie było trudności.
- Jakie były powiązania rodzinne z tą fabryką?
Ojciec był głównym akcjonariuszem spółki akcyjnej Norblin, bracia Buch i T. Werner, która powstała pod koniec XIX wieku i tak przetrwała aż do upaństwowienia w czasach wojny.
- Co pan robił na praktykach w tej fabryce?
Najlepiej pamiętam praktykę w odlewni, gdzie odlewano bloki, które później przenoszono do prasy i z tej prasy wychodziły pręty i rury. Pierwsza część praktyki była w odlewni, druga była w tej tłoczni, gdzie stała ta prasa, a później z wytłoczni z tej prasy wyrabiano jedyny gotowy produkt – to były naboje karabinowe – gilzy i łuski z kulką, a poza tym same półfabrykaty – blachy, rury, pręty, druty, linki – to wszystko z miedzi, mosiądzu, głównie z mosiądzu – to był produkt zakładów Norblina.
- Dużo osób pracowało wtedy w tej fabryce?
Dokładnej cyfry nie pamiętam, ale na pewno około setki osób było.
Niektóre osoby pracowały na jedną zmianę, niektóre na więcej zmian. To było różnie.
- Mówi się o takiej biedzie robotników w okresie międzywojennym. Czy faktycznie robotnicy byli tacy biedni?
Mam takie zdjęcie – jakieś zebranie załogi, jakie to nie wiem, ale zebranie załogi na placu, w najszerszym miejscu, między budynkami fabrycznymi, ale w jakim celu ono było, to nie doszło do mnie
- Może jacyś komuniści zaczęli działać przed wojną i jakieś wiece zaczęli robić w fabryce?
Możliwe, że tak. Komunistyczna grupa działała na Żelaznej na terenie fabryki.
- Komuniści buntowali tych robotników?
Ta fabryka zaczęła od tego, że robiła przedmioty codziennego użytku, rozmaite metalowe naczynia ozdobne i tak dalej. Później się zaczęła produkcja nabojów karabinowych, czyli łusek i kulek, które potem szły do napełniania.
- Kiedy pan ostatni raz był na terenie fabryki Norblina?
W zeszłym roku tam byłem.
- Zmieniło się bardzo według pana?
Zmieniło się. Oczywiście. Tam nie ma dzisiaj produkcji metalowej. Tam są garaże, muzeum starych samochodów, odlewnia i tłocznia istnieje, ale nie pracują.
- Fabryka już potem nie została zwrócona do właścicieli?
Nie. Pozostała państwową fabryką.
- Pamięta pan, jakie panowały stosunki między Polakami a Żydami przed wojną? Czy na uczelni było tak zwane getto ławkowe, na Politechnice?
Dosyć blisko byłem z młodzieżą narodową, która na Żydów krzywo patrzyła. Wśród Żydów było dużo komunistów. Pamiętam, że garść kolegów komunistów brała udział w wojnie w Hiszpanii. Ze strony władz nie było segregacji żadnej. Narodowcy próbowali odseparować Polaków od Żydów. Czasem to się udawało, czasem nie. Różnie to bywało.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Pamiętam 1 września z ojcem i z macochą jechaliśmy do Warszawy. Kończyłem pracę dyplomową i wybierałem się do Politechniki. Razem szliśmy pieszo do Podkowy, a kolejką EKD do Warszawy. Jak przyjechaliśmy, zatrzymaliśmy się blisko Marszałkowskiej, na ulicy Nowogrodzkiej i tam wysiedliśmy. Jak wysiadaliśmy, to się odezwał alarm lotniczy i później słyszeliśmy wybuchy w okolicy Okęcia. Wykańczałem moją pracę dyplomową nie całkiem legalnie. Politechnika się nie otworzyła 1 września, ale adiunkt, który prowadził mnie, ciągnął to, co można było. Tam wykończyłem moja pracę dyplomową i później dokumentacja była u pań sekretarek i po wojnie natychmiast uzyskałem dyplom do ręki, a tak go miałem tylko w kieszeni.
- W czasie kiedy była obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku, pan był w Brwinowie?
W Brwinowie, tak.Wcześniej, na rozkaz pułkownika Umiastowskiego wyszliśmy z harcerską młodzieżą na wschód. Część dotarła do Bugu i do Włodawy i zorientowali się, że nie ma tam czego szukać i zaczęli wracać. My się też zorientowaliśmy i też wracaliśmy i doszliśmy do Warszawy zajętej już przez Niemców.
- Kiedy zaczęła się okupacja, to pan zaczął działać jakoś w konspiracji, w podziemiu?
Zostałem zaprzysiężony, przyjęty do Armii Krajowej i dostałem przydział do oddziału, którego celem było opanowanie i wykorzystanie lotniska na Polu Mokotowskim.
- Który to był rok, jak pan został zaprzysiężony?
To był rok 1940 albo 1941.
- Ktoś pana tam wprowadził, jakiś kolega, znajomy?
Składałem przysięgę na ręce mojego kolegi ze szkoły i przyjaciela.
Nazywał się Jerzy Zieliński.
- Oprócz pana jeszcze ktoś składał przysięgę?
Nie, tylko ja.
- Jak zaczęła się pana działalność w konspiracji? Czy przechodził pan jakieś szkolenia?
Nic, zupełnie nic.
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji?
W czasie okupacji byłem ogrodnikiem w Brwinowie, we własnym ogrodzie. Hodowałem jarzyny, które się bardzo przydawały.
Ojciec był nauczycielem prywatnej w szkole średniej pani Tymińskiej i wykładowcą fizyki na Wydziale Inżynierii Politechniki Warszawskiej.
W czasie okupacji w szkole Tymińskiej działało podziemie, a Politechnika była nieczynna.
- Czy oprócz pana jeszcze ktoś działał w konspiracji? Ktoś jeszcze był w Armii Krajowej?
Tutaj w ogóle było takie centrum przekazywania sobie tak zwanej bibuły, czyli rozdzielano gazetki. Cała młodzież tutaj była w to włączona. Roznosiło się gazetki, biuletyny informacyjne. Poza tym macocha była zaprzysiężoną sanitariuszką Armii Krajowej i najmłodsza siostra też, bo najstarsza wyszła za mąż i już tu nie mieszkała. Brat też tutaj już nie mieszkał. Mieszkała Marysia, harcerka, ona była hufcową, tutaj było podziemne harcerstwo, ona była dużo młodsza, ja już byłem podharcmistrzem.
- Jaki Marysia miała pseudonim?
„Sowa”.
- A jak miała na imię macocha?
Jadwiga Wernerowa.
- Jak przyszedł moment Powstania Warszawskiego, dostał pan rozkaz na godzinę 17.00 na zbiórkę?
Nie dostałem nic.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Pan był w kolumnie samochodowej?
Zaprzysiągł mnie mój przyjaciel Jerzy Zieliński, ale to skończyło się na wiadomości, że mam przydział do obsługi technicznej lotniska. Nic z tego nie wyszło oczywiście, a że byłem 1 sierpnia w Warszawie przypadkiem, to się włączyłem. Wtedy moja narzeczona mieszkała na Żoliborzu, no i przygarnęli mnie na Żoliborzu. Wujek mojej przyszłej żony był komendantem placu na Żoliborzu i dzięki temu u władz powstańczych miałem zaufanie. Zostałem przydzielony do kolumny samochodowej, a w kolumnie samochodowej dano mi jako zajęcie znak zrzutowy w postaci świateł czy ognisk. Póki był prąd, to było światło elektryczne; jak się prąd skończył, to były ogniska.
- Gdzie pan rozpalał te ogniska? Gdzie były te zrzuty?
To było na Żoliborzu – jak by to określić – najpierw było na placu przed kościołem świętego Stanisława, później przenieśliśmy się na plac Tucholski i tam były rozstawione światła zrzutowe. Między innymi był zrzucony łącznik Armii Radzieckiej, który był zrzucony na spadochronie, z aparatem radiowym dającym mu łączność z baterią przeciwlotniczą, która została na praskim brzegu Wisły, i on radiotelefonicznie mógł kierować ogniem z praskiego brzegu.
Tak.
- On był jeden, czy jeszcze ktoś był?
Nie – on był jeden – tylko miał stację radiową i dzięki tej stacji mógł kierować ogniem baterii na praskim brzegu.
- To już była druga połowa września, jak on został zrzucony?
Tak.
Od Armii Czerwonej.
- To te kukuruźniki latały?
Kukuruźniki latały, tak. Pamiętam, że broń zrzucano na spadochronach, amunicję w skrzynkach i pamiętam, że taka skrzynka się zapaliła od uderzenia. Jak zgasła, to sprawdziłem i stwierdziłem, że ta amunicja była polska, pochodziła z mojej rodzinnej fabryki na Żelaznej.
Rosjanie zrzucili tego łącznika. Nasza żandarmeria wzięła go pod opiekę. Były różne inne zrzuty z amunicją, z bronią, w szczególności przeciwpancerną – najcenniejszą.
- Kto zrzucił broń przeciwpancerną?
Rosjanie. Był jeden taki ogromny nalot. Większość spadła na tereny opanowane przez Niemców. To było bardzo bolesne, że tak się wyrażę.
- Miał pan kontakt z narzeczoną w czasie Powstania Warszawskiego?
Tak. Czasem nocowałem w domu mojej przyszłej teściowej. Jak kończyłem zajęcia, to się zjawiałem w nocy u mojej przyszłej żony i tam mnie przyjmowano.
- Te kukuruźniki latały w dzień czy w nocy?
W nocy.
- Chcieli państwo wziąć ślub w czasie Powstania Warszawskiego?
Próbowaliśmy, ale jakoś nic z tego nie wyszło.
Byliśmy wtedy oboje ewangelikami. Nie było ewangelickiego kościoła na Żoliborzu. To była właśnie główna przyczyna, że się wtedy nie pobraliśmy, tylko dopiero po powstaniu.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców warszawskich. Jakie to były kontakty z ludnością cywilną?
Kontakt miałem właściwie minimalny. Kto mógł, to nie wychodził na ulicę.
- Jaki był pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Co dla pana było złe w Powstaniu?
Moja przyszła teściowa chodziła po wodę do studni, została ranna w nogę. Ostatniej nocy przed kapitulacją przyszedł do nas komendant placu na Żoliborzu, który był wujem mojej przyszłej żony, no i powiedział, że: „Jutro kapitulujemy, idziemy do niewoli, a wy macie zdjąć opaski, opatrzyć ranną, no i zająć się nią po prostu, żeby ją przetransportować do Brwinowa”. Tak się stało.
- Czy wychodził pan z ludnością cywilną?
Tak. Taczkami wiozłem moją przyszłą teściową ranną w nogę, do Brwinowa. Zatrzymaliśmy się koło miasteczka Powązki. Tam w miasteczku Powązki były samochody ciężarowe niemieckie przygotowane do przewożenia ludności do Warszawy. Tam się ludzie zbierali koło kościoła świętego Stanisława na Woli. Jak tam dojechaliśmy, to się zorientowaliśmy, że tam się straszne rzeczy dzieją w tym kościele, ale że na ulicy Towarowej kolejarze polscy zorganizowali stałą komunikację między Warszawą a Pruszkowem i każdego, kto się zgłaszał, ładowali do wagonów towarowych i dowozili do tego tymczasowego obozu w Pruszkowie. I tak żeśmy zrobili z ranną Józieńką – moją przyszłą teściową – zostaliśmy dowiezieni koleją do Pruszkowa. Żona poszła pieszo i zdążyła zawiadomić rodzinę w Brwinowie, że my jesteśmy w Pruszkowie. No i bardzo prędko, po pół dnia pobytu przyszło zwolnienie z obozu. Wcześniej było organizowane spotkanie komendanta z ludźmi rannymi, którzy mieli dostać przepustki, ponieważ ludzie ranni nie byli interesem dla Niemców, którzy wozili do pracy do niemieckich miast i po prostu dostaliśmy zwolnienie. Wzięliśmy moją przyszłą teściową z moim przyszłym teściem ranną na nosze. Z tymi noszami wyszliśmy, pokazując zwolnienie. Z Pruszkowa doszliśmy do stacji EKD. Dojechaliśmy do Podkowy [Leśnej], a z Podkowy znów nieśliśmy ją do Brwinowa. Tutaj było miejsce w szpitalu, no zostałem już w domu.
- Tutaj w Brwinowie i w okolicy było dużo Warszawiaków?
Ruch był ogromny i każde wolne miejsce było zajęte. Ojciec, o ile się orientuję, nawiązał kontakt z Iwaszkiewiczem, jak już był taki nadmiar ludzi, że już więcej nie można było przyjmować, to odsyłało się Iwaszkiewicza, do „Stawiska”.
- Wszyscy tutaj pomagali Warszawiakom?
Przyjmowało się ludzi, gdzie było można.
- Tutaj w Brwinowie doczekał pan końca wojny?
Tak.
- Pamięta pan ten moment, jak weszli tutaj Rosjanie?
Pamiętam. Samoloty leciały nisko, czołgi przyszły szosą. Był jeden jedyny strzał armatni, jedną szybę straciliśmy przy tej okazji. Brwinów prawie bez walki był przejęty, ale pamiętam i czołgi radzieckie, i samoloty radzieckie, które nisko szły gotowe do zrzucania bomb i wypatrywały.
- Czy był pan po wojnie represjonowany za przynależność do Armii Krajowej?
Nie byłem, natomiast wyraźnie mi powiedziano, że oficerowie AK nie będą mogli wyjechać za granicę, ani nie będą awansowani. W końcu byliśmy raz w Tunezji, ale to już pod koniec tego.
- Nazwisko Werner to nazwisko niemieckie. Jakie jest pochodzenie pana rodziny? W którym wieku pana przodkowie przybyli do Polski?
Ja jestem piątym pokoleniem od osoby z Bawarii, która osiadła w Polsce, w Warszawie i okolicy.
- Czy w czasie okupacji pana rodzina miała ze strony Niemców jakieś naciski, żeby podpisać jakąś listę, żeby nie być Polakami tylko Niemcami?
Folksdojcz w imieniu gminy przyszedł tutaj i ojcu proponował podpisanie listy folksdojcza, no i bardzo szybko ze schodów schodził. Ojciec przez spory czas żył w oczekiwaniu skutków tego odważnego postawienia sprawy, ale się obyło bez skutków.
- Czy inni Polacy, kiedy pan się przedstawiał nazwiskiem Werner, nie odbierali tego jako podstępu, że nosi pan takie niemieckie nazwisko?
Nie, nie natknąłem się na nic takiego.
- Czy po wojnie pan i pana rodzina chcieliście odzyskać fabrykę Norblina? Czy były próby odzyskania tej fabryki?
Były próby. Zreaktywowano spółkę. Nawet dwie spółki były konkurujące ze sobą – jedna miała podstawy rodzinne, druga nie miała.
- Pan w czasie Powstania Warszawskiego skomponował dla żony jakiś utwór?
Tak. Wcześniej, przed Powstaniem.
- Co to było? Jakaś piosenka?
To był marsz pod tytułem „Kotwica”. Słowa były: „Czy to na płocie, gdzieś na krańcach miasta, czy na asfalcie, wielkich ulicach, wszędzie niszczony, wszędzie znów wyrasta, symbol Polski podziemnej – kotwica”. Takie były słowa.
- Podarował pan to swojej narzeczonej, przyszłej żonie?
Tak.
- Jak ona to przyjęła? Spodobało jej się to? Jakie było pana odczucie?
Nie pamiętam tych moich odczuć.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Stasiak”?
Mnie nazywali Stasiek w domu i żeby to nie było całkiem jak w domu, to jedną literkę zmieniłem i przyjąłem jako pseudonim „Stasiak”.
- W czasie Powstania Warszawskiego miał pan trzydzieści lat?
Tak.
- Czy jak by pan miał znowu trzydzieści lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście, że bym poszedł.
Brwinów, 29 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama