Stanisław Dymek „Stef”

Archiwum Historii Mówionej



  • Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie.

Dziadek miał w Warszawie fabrykę mebli przy ulicy Żytniej 29A, a magazyn był na Królewskiej 9. Tu też było mieszkanie, w którym się urodziłem. Kiedy dziadek umarł, to stryjek i ojciec przejęli interes. Ojciec jednak spłacił stryja i rządził sam. Zbankrutował w 1929 roku i dom pofabryczny przerobił na mieszkania. Mieszkałem potem na Żytniej 29A, mieszkania 4.

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak, mam cztery siostry – Danutę, Jolantę, Krystynę i Marię.

  • Z czego utrzymywała się pana rodzina?

Przeważnie z komornego, które lokatorzy płacili za mieszkania. Jak fabryka przestała istnieć, to ojciec ponieważ był skrzypkiem, grał w operze warszawskiej jako pierwszy skrzypek. Emil Młynarski był wtedy dyrektorem. Bardzo często byłem w operze, gdzie zawsze się naigrawałem z muzyków. Przebywałem w tym dołku, gdzie orkiestra. Potrafiłem nawet przed występem flecisty zjeść na jego oczach cytrynę. On na sam widok tak się krzywił, że nie mógł grać. Ojciec poszedł na wojnę w 1939 roku i zaczęła się nędza w domu.

  • Do jakiej szkoły pan chodził?

Najpierw do Zamoyskiego, ale mnie wylali, bo komuś dołożyłem. A ten ktoś miał związek z prezydentem Mościckim. Poszedłem do szkoły powszechnej nr 182 na Bema 76. Do dzisiaj stoi ten budynek. Później zdałem do Rejtana, ale mnie nie przyjęli, bo zało miejsc i ojciec mnie umieścił w „Przyszłości”. To było prywatne gimnazjum, gdzie trzeba było rano wstawać i na wpół do ósmej iść na mszę i po łacinie mówić, a ja tego nienawidziłem. Na półrocze dostałem trzynaście dwój. Jedną tylko miałem czwórkę ze sprawowania. Przeniosłem się stamtąd do szkoły imienia Reslerów na Chłodną 33, gdzie do wojny skończyłem czwartą klasę. Dopiero po wojnie zrobiłem maturę.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Kiedy wojna wybuchła, to najpierw zaniosłem ojcu, który był powołany do służby, pistolet. To było na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Podałem mu przez kratki, które są do dzisiaj. Potem ojciec powiedział, żebym zgromadził dużo piasku i postawił na strychu, także bym od wszystkich zabrał balie i żeby inni ludzie nosili piasek na górę. I potem trzeba było kleszczami takimi jak ma kowal złapać bomby zapalające, których było cztery. Bomby poszły do piasku i się ugasiło. I to był początek wojny na dachu.

  • Jak pan pamięta wrzesień 1939? Co się działo w Warszawie?

W Warszawie było strasznie. Bombardowania były okropne. Pierwsze bomby spadły na Kole, a potem to już zaczęło się wszędzie. Ponieważ niedaleko Żytniej był Kercelak - tak zwany plac handlowy, to zaczął się trochę palić. Ale ugasili go. Dopiero Rosjanie go zbombardowali. W 1942 roku, Czesiek Rydel, który mieszkał w naszym domu, przyszedł do mnie, czy będę mu mógł pomóc w zrobieniu odbitek z klisz z Anglii. Pierwsze odbitki robiliśmy u mnie w mieszkaniu. Było chyba z pięć klisz. On to zabierał i gdzieś dostarczał. Tym sposobem dostałem się do Szarych Szeregów. Spotkania były w naszym mieszkaniu, które było na parterze. Pod nami był jeszcze duży lokal - suteryna dość długa, gdzie można było urządzać sobie ciche strzelania. To trwało dość długo. Mam listę i nieżyjących i jeszcze żyjących osób z Szarych Szeregów. Nazywało się to OC 600.

  • Jak wyglądała pana działalność konspiracyjna? Czy były jakieś szkolenia?

Było ich wiele, także takie podstawowe. Ojciec miał dużo broni, ja strzelałem bardzo często wyjeżdżając na letnisko, i dobrze mi to wychodziło. Rozebranie tej zdobytej broni było dość ciężkie, bo, to nie była dubeltówka ani flower.

  • A jak zdobywał pan broń?

Na przykład odcinaliśmy wojskowym od paska. Jak tramwaj „Z” leciał ulicą Okopową, to mi się udawało odpiąć parabellum żandarmowi i wyrzucić w czasie jazdy. Sam musiałem wyskakiwać później przy Kaczej, żeby nas nie złapali. W ten sposób byłem zaangażowany. Mieliśmy bardzo dobrego dzielnicowego. Pamiętam, że był Felek, który przynosił nam później „Biuletyn Informacyjny”.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś akcjach konspiracyjnych?

Byłem tylko na obstawie. Nie uczęszczałem, bo byłem za nerwowy i za szybki. Mogłem po prostu zrobić głupstwo. Naklejaliśmy plakaty, umieszczaliśmy różne napisy, ale to się normalnie robiło w Warszawie.

  • Czy ktoś z pana bliskich, znajomych, rodziny został aresztowany lub był w obozie?

Nie.

  • Jak pan pamięta dzień pierwszego sierpnia?

Byłem na Placu Kazimierza, gdzie mama miała sklepik spożywczy. Miałem zgłosić się do oddziałów, które były na Ochocie. Nie mogłem tam przejść, bo mnie Niemcy ostrzelali przy Towarowej, róg Alei Jerozolimskich. Wróciłem na ulicę Żytnią do domu. Ponieważ w domu starców nieopodal był „Parasol”, zgłosiłem się, przynosząc jakieś skromne narzędzie do strzelania. Zostałem przydzielony do drugiej kompanii. Największe przeżycie miałem na ewangelickim cmentarzu. Najpierw dostałem szoku nerwowego, ponieważ jakiemuś dowódcy, który stał pod drzewem obcięło głowę, a on zaczął do mnie iść. Zaczęli mnie bić po gębie, żebym się opanował. Po wszystkim byłem trochę ranny, bo Niemcy rzucili w naszą stronę granaty. Wycofali mnie na Starówkę po tym zajściu. Byłem tam dwa dni. Na cmentarz szliśmy z kilkoma chłopcami przez Gęsiówkę, przez baraki, stajnie. Coś poczułem pod nogą. Okazało się, że na wozie jest trochę broni i amunicji. Chłopaki zaczęli widłami szukać i żeśmy znaleźli osiem karabinów zwykłych, jeden peem, trochę amunicji i przyszliśmy już na cmentarz ewangelicki. Miałem takie stanowisko za grobem, gdzie była wystrzelona dziura po głowie Chrystusa. Miałem strzelnicę. Było nas trzech: „Żaba”, ja i jeszcze jeden. Byliśmy we troje w straży tylnej, ostatni wycofaliśmy się z cmentarza ewangelickiego.

  • Proszę powiedzieć coś więcej o walkach na cmentarzu. Jak one wyglądały? Czy dużo ludzi tam zginęło?

Ludzi, nie wiem, ile zginęło. Ja zastrzeliłem szesnastu Niemców. Oni atakowali nas od Kaplicy Halpertów, a ja stałem niedaleko. Który się wychylił, to dostawał ode mnie.

  • Chowaliście się panowie za nagrobkami?

Tak. Głowa Chrystusa leżała w nogach, a przez dziurę w której wcześniej była, wszystko widziałem. Wtedy zginął jeden kolega, który był na przedzie prawie przy kaplicy, a ja z „Żabą” żeśmy się wycofali.

  • Na jakie stanowisko został pan wysłany, kiedy „Parasol” przyszedł na Starówkę?

Przydzielono mnie na stanowisko koło domu sądów. To był tak zwany „tramwaj w sądach”. Byłem na gruzach chyba trzy czy cztery dni, ale mi się jeść zachciało. Pojechałem na Stawki, skąd żeśmy przywieźli trochę jedzenia i ubrań. Wysłali nas jeszcze wtedy na pomoc chyba „Miotle” do Pasażu Simonsa. Byłem na czwartym piętrze, ustrzeliłem chyba sanitariuszkę niemiecką. We dwoje nieśli Niemców i zamiast trafić w Niemca to w nią poleciało. Niechcący. Potem przeszliśmy pod Bank Polski, gdzie byłem w podziemiach Banku Polskiego. Tu zostałem ranny. Opatrzyli mnie. Zabrali mi karabin, ale ja miałem jeszcze pistolet – dziewiątkę – ukryty pod mundurem. Po opatrzeniu przyszedłem do kanałów i wyszedłem na ulicy Wareckiej. Wysłano nas do konserwatorium. Ponieważ jednak byłem ranny w nogę, a wszedłem w kanału do błota, bałem się, że dostanę zakażenia i będzie tragedia. Umieścili mnie w szpitalu na ulicy Konopczyńskiego. Nagle zobaczyłem biegających chłopców. Spytałem się, co się dzieje i powiedzieli, że szpital jest oddawany Niemcom. Podarłem prześcieradła na pasy, wyjąłem jakąś deskę, obwiązałem sobie nogę i zjechałem na tyłku po drabinie na ulicę Tamkę. To był cud. Przeszedłem przez Aleje Jerozolimskie wykopem, dostałem się na ulicę Mokotowską 52 do doktora Stanisława Wąsowicza, przyjaciela mojego ojca. Było strasznie, bo on stracił akurat w tym dniu dwóch synów. Jeden - Zbyszek zginął na Mokotowie, drugi na Placu Trzech Krzyży. Doktor Wąsowicz przyjął mnie z płaczem, bo ja leżałem na słomiance już nie miałem siły. Natychmiast pobiegł po pomoc. Na Mokotowskiej, w takim domu, który ma nisze, był doktor chirurg Felek Lot, syn pastora Lota. Oni mi na żywo operowali nogę. Wyjęli dwa odłamki, trzy się ostały. Przy trzecim odłamku jak już czyścił mnie, to zemdlałem. Do końca byłem już u doktora Wąsowicza. Potem przeszedłem do mieszkania ciotki na Wilczej. Ciotka mi dała cywilne ubranie, żebym nie wychodził w mundurze. Uciekłem piechotą. W Ursusie mnie nakarmili mlekiem i chlebem. Jak szedłem jeszcze Aleją Krakowską to wyrwałem cebulę i pomidora. Zjadłem. I to wszystko razem sprawiło, że dwa dni leżałem, bo dostałem rozstroju nerwowego i żołądkowego. Przeszedłem do Magdalenki do wuja - brata mojej matki. Stamtąd, ponieważ tam były bardzo duże napaści Niemców i szukanie po mieszkaniach, piechotą w nocy wyszedłem do Tarczyna. Tu był drugi wuj w gminie i ostemplował mnie kenkartę z datą styczniową. Już miałem dowód i stamtąd poszedłem do wsi Wrzyskiej nad Pilicą. Tam był dziadek, Jan Sztern, artysta opery warszawskiej. Stamtąd już 18 stycznia wróciłem do Warszawy.

  • Proszę powiedzieć jeszcze coś o walkach na Starym Mieście. Jakie były warunki, czy państwo byli atakowani dzień i noc? Czy były bombardowania?

Bombardowania były straszne. Szczególnie sztukasy atakowały. Jeden nawet się uwziął na mój komin.

  • W którym miejscu to było?

Tu gdzie ambasada chińska teraz jest.

  • Jak się pan czuł kiedy bombardowali pana, kiedy pana koledzy znaleźli się pod gruzami?

Strzelałem do samolotów tylko nie wiedziałem, że są bardzo opancerzone od dołu. Koledzy raczej nie ginęli, bo myśmy po prostu tańczyli, żeby w nas nie trafiono. Chyba nas było wtedy sześciu, tańczyliśmy naokoło wielkiego komina. Zginął tylko jeden z naszych przyjaciół. Siedzieliśmy zwyczajnie na schodkach i gdzieś na ulicy Miodowej róg Koziej siedział snajper i trafił w niego. Ja ocalałem, bo byłem z lewej strony. Czyli, jak się celuje, to się celuje na prawo troszkę. Jeszcze widziałem wybuch czołgu.

  • Jak pan to wspomina?

Okropnie. Widziałem jak ciała wisiały na drutach, w oknach, obryzgane było wszystko. Przeważnie dzieciaki doleciały do tego czołgu, powstańców było mało. To byli przeważnie mieszkańcy. Nie wiedziałem żeby był ktoś z bronią.Jak był pan uzbrojony w czasie Powstania?

  • Czy pana oddział w porównaniu z innymi był lepiej uzbrojony?

Tak. Nasz oddział był bardzo dobrze uzbrojony, ponieważ myśmy po prostu starali się, aby być jak najbliżej przy Niemcach, którzy padli. Wtedy się ich rozbrajało. Był taki mały warszawiak, czternastoletni chłopiec, który na moich oczach podczołgał się, wziął ze sobą linkę i wszedł do dołu, gdzie leżeli rozwaleni Niemcy. Wszystko powiązał i myśmy linką wyciągnęli broń do nas.

  • Czy był pan świadkiem zrzutów?

Nie.

  • Jaka była atmosfera w pana oddziale? Z kim pan się przyjaźnił najbardziej?

Najbardziej przyjaźniłem się z „Góralem”. To był nasz dowódca. I z „Jurandem”. Koło mnie był „Karo”, „Kier”, „Trefla” widziałem w szpitalu. Koło obecnej katedry wojskowej na Długiej był szpital i wtedy walnęły tam ryczące „krowy” i chorzy, ranni lecieli na ziemię z łóżkami. Nie wiem, co się stało z tym kolegą „Treflem”.

  • W jakiej sytuacji został pan zraniony pierwszy raz?

Pierwszy raz, to miałem ranę od granatu na cmentarzu ewangelickim.

  • Jaka była atmosfera w pana oddziale między kolegami?

Atmosfera była taka możliwa. Nie było strachu, a to najważniejsze. Pierwsze dwa dni, jakie byłem w czasie walki, to ogarniała mnie po prostu rozpacz i nerwy.

  • Dlaczego?

Nie wiem, chyba po tym, jak widziałem tego człowieka bez głowy. Ale potem, to tak byłem obojętny, że nie zwracałem uwagi. Owszem, przestrzegałem naszych chłopców, żeby się nie wygłupiali, uważali. Szczególnie w momencie, kiedy mieliśmy atakować Dworzec Gdański i pociąg pancerny. Nie wyszliśmy, bo przyszło zarządzenie, że się wycofujemy.

  • Czy pamięta pan jakieś konkretne akcje?

Porucznik Kruk wziął mnie ze sobą raz do pewnego mieszkania, gdzie niejaki Drabina z naszego oddziału z kolegami robił sobie popijawę z dziewczynkami. Kruk chciał zastrzelić ich tam, ale ja podbiłem mu jego pistolet i strzelił w sufit. Potem go spotkałem na ulicy Targowej, miał sklep jubilerski. To był Izraelczyk.

  • Ale spotkał go pan już po wojnie?

Po wojnie.

  • Jak wyglądał stosunek ludności cywilnej do powstańców od początku Powstania do końca?

Ja nie miałem do czynienia z ludnością cywilną. Stale byłem na linii w różnych miejscach. Wiem, że im było wody, jedzenia. Dopiero jak byłem u doktora Wąsowicza to zobaczyłem, jak ludność cywilna żyje. Były takie momenty, że z piwnic wyciągali schowane jedzenie. Byli uradowani, że coś zdobyli. Ja sam byłem tylko raz u Haberbuscha po pszenicę. Ciężko mi było, bo ranną miałem nogę, ale poszedłem, bo żeśmy naprawdę już nie mieli co jeść.

  • Proszę powiedzieć, jakie warunki panowały w szpitalach?

Byłem tylko na Konopczyńskiego. To było strach. Pamiętam, że jak leżałem, to na mnie coś z góry, z drugiej pryczy ciekło. Na szczęście tam byłem bardzo krótko. Uciekłem.

  • Czy zetknął się pan z przypadkami zbrodni popełnionych przez Niemców na ludności cywilnej?

Nie zetknąłem się. Ale poszedłem z Dariuszem Wąsowiczem na wieś do dziadka. On widział jak jego żonę i inne kobiety w piwnicy na Wolskiej numer 5 zgwałcili, podlali benzyną i podpalili. Jego córka była potem chyba parę lat w Pruszkowie, w szpitalu dla obłąkanych.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Jak chodził pan ubrany?

Chodziłem w esesmańskim mundurze, krótkiej kurtce i w spodniach, tak jak wszyscy „parasolarze”.

  • I miał pan oznaczenie - parasolkę?

Tak. Biała na czerwonym tle.

  • Jak się państwo odżywiali?

Były dostarczane czasem kanapki, jakaś zupa. Potem jak się przyszło na odpoczynek, to dostało się coś tam jeść. Tam, gdzie był właz do kanałów, w sądach był obóz niewolników niemieckich. Strasznie płakali, szczególnie Austriacy. Przebywałem tu parę chwil. Łączniczka Lidka przyniosła mi coś do jedzenia. Stamtąd to już naprawdę nie pamiętam, gdzie poszedłem.

  • Czy miał pan jakiś kontakt z jeńcami niemieckimi? Jak oni się zachowywali?

Płakali.

  • Rozmawiał pan z nimi?

Tak.

  • I co mówili?

Mówili, że mają wszystkiego dosyć. Pytania ich były, czy my ich rozstrzelamy.

  • Czy miał pan kontakt ze swoją rodziną, wiedział pan, co się z nią dzieje?

Nie. Absolutnie żadnego kontaktu. Wszystkiego dowiedziałem po wojnie. Nie miałem kontaktu, bo jak wyszedłem to matka wzięła dzieci i też wyszła z domu z ulicy Żytniej. Pamiętam, że jak wychodziłem, to przy kapliczce matka mnie pobłogosławiła i poszedłem. Już więcej się z nimi nie widziałem do siedemdziesiątego któregoś roku. Matka przyjechała do mnie z Kanady.

  • Wszyscy przeżyli?

Tak.

  • Jakie były warunki higieniczne? Można było się umyć?

Owszem. Jak się trafiło gdzieś kubełek, to się złapało trochę wody i myło. Ale przeważnie to się żeśmy smarowali wódką. Ja nie wypiłem ani jednego kieliszka wódki przez całe Powstanie. Jak się trafiła gdzieś czysta wódka, to się po prostu człowiek wysmarował od góry do dołu.

  • Skąd się ta wódka brała?

Ze sklepów. Sam nie byłem nigdy na takim braniu, przeważnie razem chodziliśmy po coś.

  • Ludzie nie pili?

Przy mnie nie pili.

  • Czy pana oddział miał swojego kapelana?

Nie.

  • Czy uczestniczył pan w jakiś formach życia religijnego, na przykład we mszy świętej, spowiedzi?

Przed przystąpieniem do „Parasola” byłem u spowiedzi i u komunii.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania nie miałem okazji. Dopiero jak byłem u doktora Wąsowicza, to poszedłem do kapliczki, która była przy szpitalu na Mokotowskiej. Jeszcze raz się wyspowiadałem, do komunii przystąpiłem.

  • Czy utkwiła panu w pamięci śmierć kolegi czy koleżanki?

Pamiętam śmierć dość bliskiej koleżanki. W podziemiach Banku Polskiego była wyrwa. Mieliśmy ją zawsze przeskakiwać lewą stroną. Jej się noga potknęła na prawo i karabin maszynowy przeciął ją na pół. W momencie wybuchu granatu, który mnie uszkodził, zginął „Jurand” i dowódca „Jeremi”.

  • Jak go pan wspomina?

Bardzo dobrze. Było trochę może różnicy między tymi co dołączyli a stałymi „parasolarzami”, a potem to się wszystko jakoś pomieszało.

  • Jakim człowiekiem był „Jeremi”?

Bardzo odważnym i zdecydowanym. Z nim i z „Góralem” byliśmy w pałacu Mostowskich, skąd żeśmy kurzyli esesmanów. Pomogli nam dwaj Żydzi. Nawet odprowadzali tych esesmanów i pożyczyli ode mnie MP 40 dając mi karabin. Esesmani jednak uciekli im – do nieba.

  • Proszę powiedzieć coś o próbie przebicia z Banku Polskiego, ze Starówki.

Byliśmy w podziemiach. Ja wyszedłem przed bramę na Bielańską. Był wieczór. Zobaczyłem pełno Niemców przy Placu Teatralnym i wróciłem z powrotem. Potem to już był atak z drugiej piwnicy. Stamtąd rzucili granat i już się znalazłem w objęciach opatrunkowych.

  • Czy szybko ten atak się skończył?

Dwa dni była tam nasza grupa.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina drogę kanałami?

Strasznie. Szliśmy za liną. Na Wareckiej było najgorsze wyjście, bo się trzy razy wyślizgnąłem z powrotem. Było ślisko, a wysoko się wychodziło. Człowiek był umazany strasznie, smród niesamowity. Szczególnie jakiś karbol śmierdział. Potem byliśmy w jakiejś restauracji, gdzie nas myli terpentyną czy naftą. To było najgorsze. Trochę strachu było w kanale, bo niektórzy zaczęli gadać, a przecież to było okropne, bo echo szło i Niemcy mogli podsłuchać. Żeśmy ich uciszyli trochę.

  • Jakie pan miał wrażenia po wyjściu z kanałów?

Szczęście. Modlitwa na ustach.

  • Jakie pan miał wrażenia dotyczące wyglądu Śródmieścia?

Tam jeszcze nic nie było zburzone, więc to było jakbym przeszedł do nowej Warszawy. Z wyjątkiem Alej Jerozolimskich, gdzie już był przekop. Pewnego dnia szedłem ulicą Kruczą, gdzie był bazarek, ludzie wymieniali miedzy sobą towary. Było tam około dwieście osób i w to uderzyła „krowa” rycząca, czyli „szafa”. Widok był podobny, ale może lżejszy niż na Kilińskiego.

  • Czego pan i pana koledzy będąc na Starówce najbardziej się obawialiście?

Nie wiem, czy oni się w ogóle bali.

  • A pan?

Byłem tak obojętny, że się nie bałem. Pewnego razu, będąc trzy dni i trzy noce na posterunku, zaczęliśmy spać. Mnie się też trafiło, że przymrużyłem oko. Śniły mi się ogromne pośladki z zębami. Potem był wielki hełm. Szły do mnie, jak gdyby chciały mnie złapać, a ja granat rzuciłem przed siebie. Na rzeczywisty huk granatów się obudziliśmy. Niemcy już byli jakieś dwadzieścia metrów od nas. Już podchodzili. Potem pamiętam, jak Niemcy wymienili opaski. Założyli polskie. Akurat byłem po lewej stronie pałacu Krasińskiego i pierwszy po prostu usłyszałem niemiecki język. Tam wielu ludzi zginęło.

  • Czy pan i pana koledzy z oddziału czytaliście jakąś prasę, słuchaliście radia w czasie Powstania?

Nie.

  • Nie mieliście żadnych gazet?

Nie, ja nie miałem.

  • A czy były jakieś informacje o tym, co się dzieje w innych dzielnicach miasta i o tym, co się dzieje na świecie?

Czasami słuchaliśmy stacji warszawskiej.

Wiedzieliście, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?Myśmy wiedzieli, co i jak, bo przychodzili łącznicy i czasami się wygadali.

  • Czy była omawiana sytuacja polityczna? Czy oczekiwano wejścia Rosjan?

Czekamy was czerwona zarazo.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze wspomnienie z Powstania to chyba kanały. Jeden kanał. To było po prostu tak, jak bym był w grobie.

  • Czy wiedział pan na Starym Mieście, co się dzieje z pana oddziałem na Czerniakowie?

Wiedziałem, że tam atakują kościuszkowcy. Dwóch wróciło stamtąd, nocowali u doktora Wąsowicza i opowiadali, że oni są nie przyzwyczajeni do walki w mieście.

  • Czy ma pan jakieś dobre wspomnienia z Powstania?

Dobre, to jak się żegnałem z „Lotem” w parku między ulicą Mokotowską a Alejami Ujazdowskimi. On tam leżał w ogródku na łóżku. Już był trochę zdrowszy.

  • Jak pan wspomina kapitulację? Jakie panowały nastroje wśród ludzi, jak pan się czuł wtedy?

Trochę było myśli, że nareszcie się skończyło, a trochę było ogromnego żalu. Wyszedłem 7 października.

  • Dlaczego tak późno?

Dlatego, że wyszedłem z cywilami. Tak mi poradziła moja ciotka, która przebrała mnie w cywilne ubranie brata ciotecznego. Wyszedłem Aleją Krakowską.

  • Jak wyglądało jak ludność cywilna wychodziła z miasta? Jaka panowała atmosfera?

Cisza. Czasami dziecko zapłakało. Gorzej było jak się zbliżaliśmy do Ursusa, bo były coraz gorsze wiadomości. Na moje szczęście po prostu wychwycili mnie tam. Pamiętam tylko, że jeszcze poszedłem któregoś dnia do Milanówka i tam chyba „Nitka” była i „Góral”. Wiem, że dostałem 20 dolarów i jak wychodziłem z miasta, to też dostałem 20 dolarów i legitymację którą, zgubiłem.

  • Czy jest pan z czegoś szczególnie dumny?

Chyba z tej piętnastki Niemców, których mi się udało zastrzelić.

  • Co działo się z panem po ucieczce? Gdzie pan się znajdował w czasie, gdy skończyła się wojna?

Gdy wojna się skończyła, to byłem w Tarczynie. Już wracałem z Nowego Miasta nad Pilicą, bo bolszewicy już byli, to w Tarczynie poszedłem do ciotki. U ciotki ze mną był mój brat stryjeczny, który pracował u Pakulskich jako sprzedawca. Był ze Szternów, czyli z matki rodziny. We dwóch żeśmy przyszli do Warszawy. 18 stycznia byłem już w Warszawie.

  • Jak wyglądała Warszawa wtedy?

Było rumowisko, góry, doły. Najgorsze były leżące szkielety już obrobione przez robactwo. I tylko włosy dolne, włosy górne widoczne, a tak to oczodoły. Poszedłem na Bielany, ponieważ tam był dom mojej przyjaciółki i po prostu pilnowałem im go, aż wrócą.

  • Czy był pan wtedy w miejscach, gdzie pan walczył?

Nie.

  • Czy uczestniczył pan po wojnie w ekshumacjach swoich kolegów?

Nie uczestniczyłem, bo byłem na Bielanach. Robiłem lipne papierosy. Zatrudniałem kobiety, które je produkowały, a ja sprzedawałem. Z tego się utrzymywałem, bo przecież rodziny żadnej nie miałem. Wtedy właśnie Urząd Bezpieczeństwa myślał, że to jakaś bibuła jest i zabrali mnie. Wiem, że jak wyszedłem to wyszedłem na generała Zajączka.

  • Kiedy pana aresztowali? W którym roku?

W 1945.

  • Ile pan siedział?

Ze trzy, cztery tygodnie. Puścili mnie, bo w tym momencie taki znajomy porucznik z AL-u powiedział, abym coś podpisał. Podpisałem, bo inaczej chcieli mnie wywieźć. Tak, że potem miałem kłopoty z Ministerstwem Kombatantów. Musiałem zdać pełną relację z tego, co zaszło.

  • A czy był pan jeszcze jakoś represjonowany po wojnie?

Po wojnie to ja byłem represjonowany. Dostałem siedem miesięcy za nic.

  • W którym roku?

W 1965 lub w 1966. Oskarżono mnie o łapówkę w wysokości 700 złotych. Dostałem siedem miesięcy. Byłem wtedy inspektorem w pracy i stwierdziłem, że pani pułkownikowa ma manko.

  • Siedział pan w więzieniu?

Siedziałem siedem miesięcy. Nie w więzieniu, a na Bokserskiej. Potem przerzucili mnie na budowę, najpierw szpitala na Wołoskiej, gdzie byłem szklarzem. Oszkliłem chyba ze 100 okien i potem mnie przerzucili na Białołękę Dworską. Szkliłem baraki i mieszkanie pana dowódcy w jakiejś jego chałupie. Miałem, co jeść.

  • Czy spotkały pana jeszcze jakieś nieprzyjemności?

Miałem jeszcze dużo nieprzyjemności. Wziąłem ślub 11 listopada 1945 roku z pierwszą żoną i wyjechaliśmy do Karpacza. W Orlinku było trochę draki, bo aresztowali parę osób. Osiedliłem się w dawnych Bierutowicach, czyli w Górnym Karpaczu i miałem zakład fotograficzny. Byłem fotografem. Jak podpisałem wcześniej zgodę, bo byłem w SD, chodziłem na tańce, grałem na fortepianie. Był prezes, który mi powiedział, że jak wyjadę, to żebym nie tracił kontaktu z nim. Dostałem list, żebym zapisał się do PPS-u, więc to zrobiłem. Potem miałem zorganizować i zapisać się do ORMO, bo wtedy będą ode mnie uciekali, nikt mi nic nie powie i będę miał czyste sumienie, bo nikogo nie będę mógł zaskarżyć czy dawać opinię. Na nieszczęście byłem jednym PPS-owcem, a wszyscy PPR-owcy. Wybrali mnie komendantem na miasto Karpacz i miałem dużo kłopotów. Chodziliśmy razem z ochroną granic i w pewnym momencie, naszemu prezesowi PPS-u, PPR-owiec zagroził, że go zabije, jeżeli nie da mu się ożenić z córką.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

W 1948 roku wróciłem do Warszawy. Nie mogłem dostać pracy, bo pisałem, że byłem w AK. W końcu jeden z kadrowców powiedział, żebym tego nie pisał. Dostałem się do MHD. Otworzyłem sklep z dywanami na Puławskiej. W 1952 roku przeniosłem się do drugiego sklepu na Pięknej, gdzie miałem sklep na wydzielonym własnym rozrachunku. Dwanaście osób personelu, księgowość własna. I znów mnie wyrzucili, jak czyścili MHD. Nie mogłem dostać pracy, poszedłem do przemysłu terenowego.
Warszawa , 1 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Stanisław Dymek Pseudonim: „Stef” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter