Wacław Węcławiak „Kmicic”

Archiwum Historii Mówionej
Jestem Wacław Węcławiak, urodzony z ojca Andrzeja, matki Magdaleny z domu Wiewiórów w Łęgu 10 września 1921 roku. Pochodzę z rodziny chłopskiej, moi rodzice też byli pochodzenia chłopskiego. Dziad mój został skazany za czasów carskich na pięć lat zesłania na Syberię, ponieważ należał do niepodległościowej organizacji, nie tłumaczył mnie jakiej. Nie wydał nikogo i dlatego, zesłali go na Syberię. Dzieciństwo było trudne. Ukończyłem tylko szkołę podstawową. Ojciec zmarł mi w 1938 roku w styczniu. Zostałem przy matce razem z bratem. Trudniliśmy się uprawą produktów rolnych na wsi.

  • Jak pan wspomina wychowanie, swoją rodzinę?

[Ponieważ matka moja była córką zesłańca, cała rodzina była wychowywana w duchu patriotyzmu, a celem była ojczyzna i Polska niepodległa]. Dla mnie wzorem był dziadek, który był zesłany na Syberię.

  • A szkoła?

Owszem, nie miałem trudności w ukończeniu szkoły podstawowej, wówczas powszechnej, ale skończyłem zaledwie szkołę podstawową. Dalej niestety warunki nie pozwalały, jednak to kosztowało, a z pieniążkami na wsi w rodzinie chłopskiej nie było wesoło. [Szkołę średnią – Technikum Samochodowe – z uzyskaniem matury ukończyłem po II wojnie światowej].

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak, miałem dwóch starszych braci i siostrę. Wszyscy starsi ode mnie. W rodzinie panowała atmosfera rzeczywiście rodzinna.

  • Po skończeniu szkoły podstawowej zajmował się pan pracą w gospodarstwie?

Tak, właściwie pomagałem starszemu bratu. Tak było do wybuchu wojny.

  • Jak pan pamięta początek wojny?

Wszyscy mówili, a szczególnie już po zadeklarowaniu przez Anglię i Francję wzajemnej pomocy, że to się bardzo szybko skończy. Mimo, że byłem młodym chłopcem, uważałem, że to chyba nieprawda, że wojna pociągnie się. Miałem skończone osiemnaście lat. Początkowo nie wszędzie na wsi myślało się o oporze, ale jednak chciałem walczyć z okupantem. Początki mojego powiązania bez przysięgi były w roku 1941, jeszcze wówczas było ZWZ. W 1942 w kwietniu złożyłem przysięgę i zostałem przydzielony do II plutonu 1. kompanii w V rejonie AK „Obroża”. Bodajże na początku roku 1943 dowódca plutonu skierował mnie na kurs podoficerski. Dlaczego podoficerski a nie podchorążówkę? Brak wykształcenia, mimo wszystko trzeba było mieć przynajmniej średnie wykształcenie. Szkołę podoficerską skończyłem jako kapral w końcu roku 1943, w grudniu. Instruktorem, który prowadził był dowódca plutonu 1700, pseudonim „Żbik”. Mogę powiedzieć nazwisko, on już nie żyje, Henryk Dyszczyk, były [zawodowym podoficerem] bodajże z 74. Pułku Piechoty w Zambrowie. Dlaczego tak operuję? Bo byłem ciekawy, wszystko mnie ciekawiło, jako młodego człowieka. A dlaczego przybrałem pseudonim „Kmicic”? Oczytałem się. Wielokrotnie [czytałem] „Potop” [Sienkiewicza] i to dla mnie było... Jako elew szkoły podoficerskiej, zresztą wszyscy elewi szkoły podoficerskiej czy podchorążówek obowiązkowo musieli być członkami oddziału specjalnego czyli inaczej „Kedyw”. Pierwsze akcje – mieli odbierać zrzuty na terenie tak zwanej Sahary. To są wydmy między Kawęczynkiem, Baniochą a Łubną w pobliżu Góry Kalwarii. To było jesienią w 1942 roku. Naturalnie, niestety, z różnych przyczyn zrzuty nie odbywały się – a to samolot nie doleciał, a to został strącony. Nic nie było wiadomo. Owszem zgłaszano przy pomocy radia, że wyleciał, ale nie doleciał, zrzutu nie było. Byliśmy rzeczywiście załamani, jak się nie odbyły. W międzyczasie [zrzuty] były na terenie V rejonu... Zresztą ludzie są różni, było dużo bandziorstwa. Zwalczaliśmy bandytyzm. Niestety, później na nasz teren, gdzie działał V rejon „Obroża”, władze niemieckie, okupant nasłał lejtnanta Bujnisa − nieprzeciętna bestia. W bardzo krótkim okresie aresztował, zamordował ponad [dwadzieścia dziewięć osób]. Rzeczywiście nawet trafiał na członków Armii Krajowej. Do Armii Krajowej zostałem zaprzysiężony przez dowódcę plutonu 1702, pseudonim „Jastrząb” w kwietniu 1942 roku i chyba już powiedziałem, że dowódca plutonu skierował mnie na szkołę podoficerską.

  • Wróćmy do akcji, o której zaczął pan mówić?

Z lejtnantem Bujnisem. Naturalnie, przed tym komendantem żandarmerii był Filianowski. Nie bardzo go to interesowało, może nie był tak naciskany. Tak że było mało aresztowań. Natomiast jak Bujnis przyszedł, to w tak krótkim okresie, bo on w styczniu zaczął działać, a bodajże 11 czy 13 marca został wykończony. Na Bujnisa były przeprowadzane w różny sposób zasadzki. Ale bestia była taka, że zmieniał miejsce, że będzie w tym i w tym terenie. Sołtysi mieli naznaczone podwody dla niego, dla żandarmerii, a on zupełnie na innym terenie się znajdował, na terenie V rejonu, ale [w] innej miejscowości. To mu się udawało. W końcu, w marcu 11 lub 13, w dzień, klamka zapadła – jadąc z Jeziornej do Wilanowa został załatwiony przez pluton „Kedywu” dowodzony przez porucznika „Gryfa”.

  • Pana oddział nie brał w tym udziału?

W tym czasie nie, [ponieważ patrole, w których brałem udział, robiły zasadzki w porach nocnych. Nie mieliśmy szczęścia zetknięcia się z ta kanalią]. Tam było kilka plutonów. Porucznik „Gryf” był później dowódcą trzech plutonów czyli kompanii „Kedywu”, ale w miejscowości Powsin koło cmentarza on dowodził plutonem osobiście.

  • Pamięta pan inne ciekawe akcje?

A tak. Były też akcje niszczenia dokumentów w gminach, chodziło o spisy. Ponieważ Niemcy naznaczali kontyngenty, wywózki do robót do Niemiec. Chodziło o to, żeby niszczyć dokumenty. Pobierali kontyngenty zwierząt i to się niszczyło. Pamiętam akcję, w której brałem udział 1 kwietnia 1944 roku w Piasecznie. Tam zginął kierownik Arbeitsamtu, przez przypadek zginął [także] oficer żandarmerii niemieckiej, bo akurat przyjechał i trzeba było go zlikwidować. Osobiście nie wykonywałem tego, byłem tylko na ubezpieczeniu. Nie było za to żadnej represji. Po zlikwidowaniu wsiedli na samochody, wyjechali w innym kierunku po to, żeby zmylić przeciwnika, okupanta. Pamiętam też szczegół. Było to bodajże w niedzielę 16 na 17 kwietnia. Otrzymałem przez łączniczkę zawiadomienie, że mam się na godzinę dwudziestą pierwszą stawić na osławioną „Saharę”, że będzie zrzut. Rzeczywiście doczekaliśmy się. Od strony Góry Kalwarii nadleciał samolot, sygnały z ziemi, on odpowiedział, ale poleciał sobie na Warszawę. Teraz nie wiadomo, co może być. Dlaczego poleciał? Tam go ostrzelali, reflektorami szukali go, ale on sobie zakręcił, zrobił koło, obniżył lot i zaczęły się sypać kontenery. Naturalnie zrobił się krzyk, szum – uciecha, że w końcu doczekaliśmy się zrzutów. Jedno koło, drugie, trzecie i za każdym razem zsypywał kontenery z bronią, amunicją, środkami opatrunkowymi. W końcu poleciał wyżej i naraz: „fu, fu, fu”, spadochron na mnie pada, skoczek. Pamiętam mieliśmy hasła. „Karol” to był skoczek. Musieliśmy dawać odzew, że on dostał się we właściwie ręce. Zebrano wszystkie pojemniki, zasobniki, jak to mówiono, odwieziono, gdzie potrzeba. Miałem to [szczęście], że czterech skoczków odprowadziłem w stronę Konstancina, to jest parę kilometrów i przekazałem, chyba tam były dwie panie i dwóch panów. Panie to tak zwane ciotki.

  • Skąd dokładnie byli spadochroniarze? To byli Polacy?

[Tak. Pamiętam taki szczegół, że skoczek, który znalazł się obok mnie, w momencie wylądowania ucałował ziemię – polska ziemię, za którą bardzo tęsknił. Tak okazał swój patriotyzm]. Oni nadlecieli z Włoch. To wszystko byli oficerowie, tak zwani cichociemni.

  • Często były takie zrzuty, pamięta pan?

Brałem udział tylko raz. Owszem, tak jak wcześniej wspominałem, jesienią, w listopadzie braliśmy udział, bo zgłaszali, że będzie zrzut, ale nie było. Nie wiadomo, czy warunki atmosferyczne czy został zestrzelony. Natomiast wtedy dostaliśmy, jakaż to była uciecha! A co jeszcze ważne, proszę zwrócić na to uwagę, że skoczek, który upadł koło mnie, ucałował ziemię. To był patriotyczny...

  • Jak pan pamięta ostatnie tygodnie przed Powstaniem?

Wiedziało się, że to już jednak nadchodzi ten czas. Zaczęli być ewakuowali „ukraińcy”, to wszystko było uzbrojone. Chodzili pijani po wsiach i były gwałty. A my chodziliśmy na dozbrojenie, bo to tchórze. Jak się puściło serię nad łbem to wiadomo, że rzuci broń i ucieknie. Tak było, w ten sposób zdobywaliśmy [broń i] amunicję. Później, pamiętam ostatnie dni, kiedy już oddziały niemieckie w rozsypce wycofywały się przez Wisłę. To była bodajże ostatnia niedziela. Pamiętam: jechałem po środki opatrunkowe do hrabiny Potulickiej w Oborach. Zastanawiałem się: „Czyżby to było aż tyle potrzeba?”. Niestety. Czas pokazał, że tak. Taki moment – idzie odział Niemców, a ja rozpędzony, może nie zauważyłem i wjechałem w całą kolumnę. „Proszę, proszę”. Nie byłoby tego kilka tygodni wcześniej, jednak oddziały niemieckie były zdemoralizowane. Czy to Powstanie... Ono musiało wybuchnąć, musiało wybuchnąć! Dlatego, że ci przyjaciele z drugiej strony Wisły mówili, że przecież AK nic nie robi! Dla tego samego tylko. Miałem rozmowę z porucznikiem „Jesionem”, on nas uczył minerki, zginął 1 sierpnia w Klarysewie. On mówi tak: „Jeżeli Powstanie nie wybuchnie dziś jeszcze, to za trzy, cztery dni Niemcy opanują sytuację i będzie ciężko”. Miał rację, zginął.
Może teraz opowiem, jak ja i moja drużyna działaliśmy. Mój brat był dowódcą drużyny, po kursie byłem jego zastępcą. Z tym, że ponieważ byłem w „Kedywie”, dowódca plutonu 1700 „Żbik” upodobał mnie sobie i często zatrudniał, wzywał. Z chwilą wybuchu Powstania automatycznie przechodziło się do swojego macierzystego plutonu. Dość dobrze byłem przygotowany, jeżeli chodzi o uzbrojenie: czternaście karabinów mauzer, Sten to jest pistolet maszynowy i zdobyczny „Bergman”, do tego normalna skrzynia amunicji, dwa tysiące sztuk. Jak na pierwsze dni Powstania, to była dość dobra siła ognia. Poza tym drużyna, dwudziestu pięciu, w tym było ponad sześćdziesiąt procent wszystkich, którzy byli w wojsku, znali się na obsłudze broni. Z chwilą kiedy łącznik przyszedł, że Godzina „W” wybiła, każdy żołnierz czyli powstaniec... Co dziwne nie zało żadnego, na stanie dwudziestu pięciu, dwudziestu pięciu zgłosiło się. Tak jak mówiłem czternaście karabinów mauzer, dwa pistolety maszynowe, poza tym krótka broń, tak że drużyna była dość dobrze uzbrojona. To była dość duża siła ognia. Ale co? Kiedy pierwsze dwieście, trzysta metrów ruszyliśmy, już zostaliśmy ostrzelani.

  • Gdzie państwo mieli swój punkt zborny?

Moja drużyna, mój punkt zborny był [we wsi Łęg], ale żołnierze byli [ze wsi Czernidła i Łęg], z dwóch wsi. Kiedy zaczęliśmy maszerować na punkt zborny plutonu, w odległości trzystu metrów już zostaliśmy ostrzelani z wachy mostowej [Ciszyca]. Oni tam dokładnie mieli, przy pomocy lornet, całe skrzyżowania dróg pod obserwacją. Doszliśmy na punkt zborny plutonu, dwie drużyny już odeszły właściwie jedna, bo jedna drużyna była w Jeziornie, a jedna miejscowość Habdzin. Zastałem, nie dowódcę plutonu, tylko osobnika, którego przedtem nie widziałem, wóz konny i łącznika dowódcy plutonu i który rozkazał zdjąć broń na wóz, a bez broni udać się na punkt zborny do Kabat. Gdyby pani była żołnierzem, to by pani wiedziała, co żołnierz myśli, jakie jego morale jest w tej chwili, jeżeli musi oddać broń. Niemniej rozkaz jest rozkaz. Dałem dwóch konwojentów, ujechali z bronią pół kilometra pod fabrykę papieru w Jeziornie. Tam groble – z jednej strony łąki, z drugiej dość głębokie stawy. Pech chciał, że od Habdzina w stronę Jeziornej, w stronę fabryki, jedzie pancerny samochód niemiecki. Jeden pocisk, drugi pocisk, konie się wystraszyły i do stawów. Broń zamiast na punkt zborny batalionu, została zatopiona. Co z nami? Uszliśmy znów trzysta metrów inną drogą, bo trzeba się dostać na punkt zborny batalionu i zostaliśmy ostrzelani z [fabryki papieru z Mirkowa], ponieważ tam stała jednostka wojsk Wehrmachtu. Oni nam dali. Ostrzał był tak silny, że [jak] brat zdjął czapkę z głowy [i] na kiju podniósł do góry i momentalnie strzelili. Nie ma mowy o tym, żeby ruszyć do przodu. Tak skończyło się w tym dniu moje Powstanie. Naturalnie, żołnierze poszli, żaden nie chciał. Bez broni, po co pójdzie? Tym bardziej, że dowódca batalionu czyli kapitan „Grzegorz” bez broni zwalniał, bo po co? Jednak na punkt zborny sam poszedłem, przedarłem się w następnych dniach, to znaczy 3 sierpnia [do lasów chojnowskich].

  • A Pana brat?

Brat nie, stamtąd do lasów chojnowskich.

  • Czy z pana drużyny ktoś jeszcze dotarł do batalionu?

Nie, nie dotarli. Przykro ale nie dotarli. W lesie chojnowskim bezpośrednio w żadnych akcjach nie brałem udziału, poza tym nie miałem broni. Co ze mnie za powstaniec bez broni! Nie mniej był zrzut. Dostałem krótką broń. Podobno mówiono w ten sposób, taka gadka była: „Jak ktoś bierze udział w zrzucie, to dostanie broń”. Dostałem kolta siódemkę, co to kolt siódemka? Karabin – to tak! Naturalnie było kilka akcji w lasach chojnowskich, w których bezpośrednio nie brałem udziału. Wcześniej przed 18 sierpnia był rozkaz generała „Bora” Komorowskiego, żeby oddziały z terenów nie tylko z najbliższych, ale z terenów całej Polski zajętych przez Niemców z odsieczą przybywały do Warszawy. [Nocą z 18 na 19 sierpnia też poszliśmy i gdyby nie uwikłano się w walkę z silnym garnizonem niemieckim w Wilanowie, przedarłby się cały batalion, a tak jedynie kompania „Krawiec” z porucznikiem „Gryfem”]. Z 18 na 19 też przyszliśmy. Gdyby, ale to jest gdyby, był taki rozkaz, gdyby nie doszło do walki z oddziałami niemieckimi w Wilanowie, to by chyba cały batalion przeszedł. To byłoby około trzysta, czterysta osób, bo tam jeszcze były inne zgrupowania: z „Baszty” była kompania. Tymczasem jak się uwikłano w walkę – niemiecki garnizon był dość silny w Wilanowie – niestety tylko część się przedarła. Właśnie przedarł się porucznik „Gryf” ze swoją kompanią. Wśród tej kompanii – tam była większa grupa – ale w każdym bądź razie spośród było dwóch moich serdecznych kolegów: „Samson” Bolesław Wiewióra, osiemnaście lat, zginął bodajże [15 sierpnia 1944 roku] na Podchorążych oraz wielki mój przyjaciel, kolega, kapral Stanisław Sekuła, pseudonim „Śmiały”. Razem i z „Samsonem” ze „Śmiałym” byliśmy na kursie podoficerskim. „Śmiały” zginął na Piaseczyńskiej 25 sierpnia.
  • Do tego czasu, do próby przedarcia się do Warszawy, czy miał pan kontakt z rodziną?

Nie, dopiero później dowódca batalionu, kapitan „Grzegorz” [zwalniał], demobilizował jak to się mówi. Z chwilą upadku Powstania żołnierze przeszli na konspirację z powrotem.

  • Od 18 sierpnia podejmowali państwo próbę przedarcia się do Warszawy?

Tak jest, [ale tylko sporadycznie].

  • Gdy to się nie udało, co z panem dalej się działo?

W lasach kabackich przebywaliśmy. Tak tydzień... Dowódca batalionu sukcesywnie zwalniał.

  • Mieli państwo wtedy czas wolny? Czym państwo się zajmowali?

Nie było czym się zajmować, tak to było.

  • Czy uczestniczyli państwo w życiu religijnym, odbywały się nabożeństwa?

Tak w lasach chojnowskich były msze święte. W lasach chojnowskich walki były na drodze, na trakcie między Górą Kalwarią a Piasecznem oraz Piskórce. A tu nawet się nie działało w lasach kabackich, żeby się nie dekonspirować.

  • Ukrywali się państwo do końca Powstania?

Tak, część już wcześniej dowódca zwalniał.

  • A pan kiedy wrócił do domu?

Wróciłem też pod koniec września, ale naturalnie w domu nikogo nie było, bo wszyscy byli wysiedleni. To wszystko.

  • Kiedy spotkał się pan z rodziną?

Pod koniec września, miałem szczęście.

  • Został pan wcielony z powrotem do konspiracji?

Tak, pamiętam już później epizod – przewoziłem drukarenkę rozebraną na części w bańkach od mleka. Naturalnie zatrzymuje mnie żandarmeria, popatrzył – mleko, odkrył, rzeczywiście mleko jest.

  • Czy był pan w późniejszych latach represjonowany?

A nie, może dlatego, że jak zostałem zmobilizowany do wojska i po przesłuchaniu, bo nie było żołnierza, który nie byłby przesłuchiwany przez informacje – dlaczego byliście w AK a nie w Armii Ludowej? Mówię: „Nie słyszałem o czymś takim jak Armia Ludowa. W tym czasie na naszym terenie było AK, zresztą czy to istotne? Byłem młodym człowiekiem, a każdy młody człowiek, każdy Polak, myślał o tym, żeby w jakiś sposób szkodzić okupantowi. Chyba źle nie czynił obywatel, który to robił?” „Czy się wam ludowe wojsko podoba?”. „Nie podoba mi się. Rozumiem, że kraj biedny, ale niech pan przyjdzie, zobaczy pan w naszych koszarach, szczególnie w nocy, gdzie pluskwy, wszy, głód. Na dwudziestu pięciu młodych mężczyzn rzuci się bochenek chleba, tysiąc osiemset gram na cały dzień. To jest siedem deko, przypada siedemdziesiąt gramów”.

  • Na zakończenie, czy chciałby pan powiedzieć o Powstaniu coś, co nie zostało powiedziane?

Mówiłem już, chyba nie. Czy Powstanie miało sens? Tak! Mimo, że było poniesione tyle ofiar. Powstanie musiało wybuchnąć. Może laik jestem, ale gdyby kilka dni wcześniej wybuchło, to znaczy gdzieś 25 [lipca 1944 roku], kiedy Niemcy byli w panicznym odwrocie i broń byłaby zdobyczna... Poza tym nasi „przyjaciele” ze wschodu latali samolotami, zrzucali ulotki: „Polacy, godzina zemsty wybiła, chwytajcie za broń!”. Później i samolotów z gwiazdami nie było widać i nie udzielono pomocy. Mało tego: mordowali Niemcy Polaków, wybijali w czasie Powstania, a ci nie udzielili pomocy. Dalej znów, jak tylko mogli – akowiec, to go zamknęli, siedział. Jesteśmy narodem między dwoma takimi narodami, dla których Polska nie powinna istnieć.


Warszawa, 14 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Wacław Węcławiak Pseudonim: „Kmicic” Stopień: kapral Formacja: Obwód VII "Obroża" Dzielnica: Las Kabacki, Lasy Chojnowskie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter