Stanisław Heřman „Olszewski”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Heřman. Tu mała uwaga, nazwisko jest pisane z „ř” ze znaczkiem czeskim, bo pochodzę z rodziny czeskiej. Pseudonim „Olszewski”, urodzony 19 maja 1921 roku w Warszawie, warszawiak z dziada pradziada, można powiedzieć. Przed wojną skończyłem gimnazjum imienia Władysława Giżyckiego, a moja kariera w czasie wojny rozpoczęła się tym, że byłem ochotnikiem w sztabie XXXV Dywizji Piechoty Legionowej, którą napotkałem po ucieczce z Warszawy na apel Umiastowskiego, na wschodzie Polski, i stąd transportem wojskowym pojechałem do Lwowa, gdzie po 17 września „mieliśmy przyjemność” być internowani przez naszych przyjaciół ze wschodu. Na szczęście to był pierwszy okres i oni zatrzymywali tylko oficerów. Podoficerów, żołnierzy, podchorążych – wszystkich wypuszczali. No i myśmy wyszli i wróciliśmy do Warszawy. Tu się zaczyna już moja odyseja konspiracyjna.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Skończyłem gimnazjum Władysława Giżyckiego, o czym wspomniałem. W 1938 roku byłem na pierwszym roku Szkoły Głównej Handlowej. Miałem do wyboru pójście do wojska czy rozpoczęcie studiów. Doszedłem do wniosku, że jednak najpierw skończę studia, a później pójdę do wojska. To właściwie wszystko.

  • Jak zapamiętał Pan wybuch wojny?

Musiałbym się troszkę cofnąć. Mianowicie pod koniec sierpnia byłem u swojego kolegi i przyjaciela na Nowogródczyźnie, w Kościeniewie. Oni mieli tam taki mały mająteczek. 26 sierpnia dostałem telegram od matki: „Ojciec zmobilizowany. Wracaj natychmiast.” Udało mi się jakoś przed 1 września wrócić. Pierwsze wspomnienie z wojny jest nieprzyjemne. Rodzice mieli samochód. Samochód stał przed domem. 3 września jakiś spłoszony major zobaczył ten samochód, czym prędzej powiedział: „Ja go rekwiruję”. Poprosiłem o kwit. Naturalnie nie dostałem, no i Skoda przepadła gdzieś, nie wiadomo gdzie. Potem na apel Umiastowskiego wyszedłem z Warszawy i jak mówiłem dołączyłem, a właściwie przyjęli mnie jako ochotnika do sztabu ze względu na moją znajomość języków obcych: rosyjskiego i niemieckiego.

  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji i Powstania?

Po powrocie ze Lwowa pod koniec listopada, na początku grudnia 1939 roku poprzez swoich kolegów z SGH trafiłem do organizacji Tajna Armia Polska Włodarkiewicza. Byłem tam zastępcą dowódcy plutonu, który działał na Mokotowie. Głównie prace organizacyjne, w każdym razie w ciągu roku stworzone zostały na terenie Mokotowa cztery plutony o łącznej liczbie żołnierzy około stu trzydziestu, stu czterdziestu. Akcja ta została przerwana, bowiem jesienią 1940 roku nastąpiła bardzo duża wsypa w Tajnej Armii Polskiej i szereg moich kolegów zostało aresztowanych. W związku z tym dostałem polecenie wyjechania z Warszawy. Dzięki znajomym mojego ojca zostałem zatrudniony w majątku Drwalew na terenie powiatu grójeckiego, bardzo blisko dawnego polskiego lotniska polowego, obecnie zajętego przez Niemcy Słomczyn-Koncin. W związku z tym moi przełożeni z TAP-u dali mi polecenia prowadzenia tam pracy wywiadowczej. Miałem ułatwioną sytuację o tyle, że w majątku tym pracowałem jako praktykant rolny i pod swoją opieką miałem udój krów, a jednocześnie dostarczanie mleka na to lotnisko. Nawiązałem tam kontakt z niemieckimi podoficerami gospodarczymi i od nich uzyskiwałem szereg informacji, które przekazywałem do Warszawy. To trwało mniej więcej rok. Po tym roku lotnisko zostało zlikwidowane w związku z rozwojem ofensywy niemieckiej w Związku Radzieckim, a więc już lotnisko polowe było niepotrzebne, trzeba było przesuwać lotniska dalej na wschód. No i ja się już dowiedziałem, że w Warszawie jest spokój. Wróciłem i wtedy nastąpił, o ile chodzi o moją służbę konspiracyjną, okres mniej więcej dwóch miesięcy całkowitej ciszy. Nie miałem kontaktów, bo TAP-owskie kontakty były urwane. I znów przez znajomego kolegę nawiązałem kontakt z organizacją, która jak się nazywała, do dzisiaj nie wiem. Wiem, że to była organizacja dywersyjna. Mieliśmy pseudonim „Pokrzywa”. Mieliśmy zadania i wywiadowcze, i dywersyjne. W tej „Pokrzywie” byłem niecały rok. Potem znów spotykam następnego kolegę, Bolka Janulisa, który mówi: „Słuchaj, przecież to wstyd, ty nie jesteś podchorążym, u nas w Dywizjonie jest szkoła podchorążych. Chodź, wezmę cię”. Dobrze. W ten sposób trafiłem do swojego oddziału o kryptonimie „Mazury”, później „Jeleń”. To były kryptonimy 7. Pułku Ułanów Lubelskich, o którym później powiem, kiedy i jak były odtwarzane. Tam skończyłem szkołę podchorążych i kursy pionierów. Przez te kilka miesięcy pracy dywersyjnej zapoznano mnie z materiałami wybuchowymi.W międzyczasie przykrywką dla mnie, poprzez znajomych rodziców, była praca w Banku Handlowym w Warszawie, gdzie jako z pracownika nie mieli bardzo dużego pożytku, bowiem często nie byłem, często się spóźniałem – miałem inne obowiązki.Powiedziałem tylko o szkoleniu, co było nieprawdą, dlatego że w „Jeleniu” od 1941 roku do wybuchu Powstania robiliśmy szereg akcji dywersyjnych z rozkazu, a tu trzeba wyraźnie powiedzieć, że też akcji nielegalnych dla zdobywania broni. Teraz mogę powiedzieć z ręką na sercu, że gdyby nie te nasze nielegalne akcje zdobywania broni, to byśmy nie mieli prawie żadnego uzbrojenia dnia 1 sierpnia.

  • Jak powstał oddział, w którym pan walczył?

To bardzo ciekawy oddział pod wieloma względami. Po pierwsze, był to, jak mówiłem, odtworzony 7. Pułk Ułanów Lubelskich imienia generała Kazimierza Sosnkowskiego, który przed wojną stacjonował w Mińsku Mazowieckim. Między innymi 7. Pułk Ułanów dawał eskortę Piłsudskiemu podczas walk w 1926 roku. Już we wrześniu 1939 roku grupa oficerów i podoficerów tego pułku zaraz po powrocie z wojny zaczęła prace organizacyjne na terenie Mińska Mazowieckiego. Pod koniec 1939 roku Pułk „Mazury” – tak się nazywał w konspiracji – liczył około stu żołnierzy. Potem nastąpił wielki skok, do 30 czerwca 1944 roku cały pułk został odtworzony i liczył łącznie 880 osób. Były dwa dywizjony, jeden Dywizjon Warszawski, o którym później powiem, drugi dywizjon dowodzony przez „Luśnię” Szaniawskiego na terenach powiatu Radzymina, Wyszkowa, i cztery szwadrony wydzielone samodzielnie. Ja byłem w tym dywizjonie warszawskim, który liczył 255 osób – taki był stan na dwa dni przed Powstaniem. To był dywizjon, który miał być traktowany jako dywizjon kadrowy. Przy tym dywizjonie były: szkoła podchorążych, szkoły pionierów, sanitarne, kierowców, przeciwpancerne, łączności etc. Podchorążówkę, to znaczy według ówczesnej terminologii Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty ZWZ-AK, bo tak się formalnie nazywała ta szkoła w strukturze Armii Krajowej, ukończyło u nas 91 żołnierzy. Był to dywizjon złożony z dwóch szwadronów, w szwadronach tych był podział na plutony. Przy dowódcy był pluton dowodzenia z numerem 1107, w pierwszym szwadronie były kolejno: 1108, 1109, 1110, a w drugim szwadronie: 1111, 1112, 1119. Na okres Powstania szwadrony dostały tego rodzaju opaski [Stanisław Heřman pokazuje opaskę]. To nie jest naturalnie oryginalna opaska – na sześćdziesięciolecie wybuchu Powstania zostały zrobione duplikaty, bowiem zachowały się matryce, z których można było zrobić te opaski.Co mogę więcej powiedzieć? Mówiłem, czym myśmy się zajmowali. Trudno mi mówić o tym, jakie były osiągnięcia kolegów naszych na terenach poza warszawskich, bo w nich nie uczestniczyłem, otrzymywałem tylko przekazy informacyjne. Dokonali tam szereg wypraw dywersyjnych, ale nawet dokładnie nie wiem jakich, było tam kilka egzekucji, na terenie tych powiatów zabito w sumie trzynastu czy czternastu gestapowców, żandarmów, folksdojczów czy banszuców. Taka była działalność, a przede wszystkim była to działalność szkoleniowa, tak jak powiedziałem, te kursy wszystkie. Stan dywizjonu naszego w dniu 1 sierpnia był, jak powiedziałem 255 osób. Teraz zerknąłem w ściągaczkę. Muszę powiedzieć, że na pierwszą koncentrację był naprawdę wynik zadziwiający, bowiem z tych 255 zgłosiło się 234 żołnierzy. Przed pierwszą koncentracją mieliśmy otrzymać broń. Zgłosiliśmy się tam, gdzie ta broń miała być przechowywana. Okazuje się, że tej broni nie było. Prawdopodobnie została ona w ramach akcji prowadzonej przez komendę główną Armii Krajowej wiosną 1944 przesłana na tereny wschodnie.Zadaniem naszego dywizjonu na wybuch Powstania był atak na siedzibę tzw. „Nowego Kuriera Warszawskiego”, gdzie później po wojnie mieściła się siedziba „Życia Warszawy”, przy zbiegu ulic Polnej, Marszałkowskiej i Placu Unii, oraz atak na siedzibę gestapo przy alei Szucha, [Strasse der Polizei według ówczesnej nomenklatury]. Razem z nami miał atakować od strony alei Ujazdowskich drugi oddział, który, poza oddaniem kilku strzałów z granatnika, właściwie ataku bezpośredniego nie przeprowadził. Jak wspomniałem, na nasze zebrania koncentracyjne zgłosiło się stosunkowo dużo, bo 234 żołnierzy na 255. W przypadku naszego oddziału było wielkie zdyscyplinowanie. To, że została odwołana koncentracja, przełożona koncentracja, nie wpłynęło na zmniejszenie stanu. Tych 234 żołnierzy zarówno na pierwsze miejsce koncentracji, jak i na drugie miejsce koncentracji, dotarło w pełnym porządku. Mówiąc o tym, sądzę, że nie mogła być jakaś niespodziewana akcja ze strony niezdyscyplinowanych, niesubordynowanych oddziałów Armii Krajowej... Ja przynajmniej na przykładzie „Jelenia” muszę powiedzieć, że uważam taką opinię za niesłuszną. Z tych 234 żołnierzy, którzy byli rozdzieleni na kilka grup, pierwsza grupa – o ile chodzi o atak na „Nowy Kurier Warszawski” – to był pluton 1108 w liczbie trzydziestu paru żołnierzy – ułanów (myśmy byli przecież pułkiem kawaleryjskim), atakował siedzibę „Nowego Kuriera Warszawskiego”. Naturalnie nie zdobyła, straty nie były nawet tak duże... Jedna była bardzo dotkliwa, tam dostała postrzał śmiertelny Krystyna Krahelska, „Danuta”, która potem zmarła. Natomiast plutony, które atakowały siedzibę gestapo od strony Bagateli, atakowały dwoma kierunkami. Pierwszy przez aleję Szucha, która była zagrodzona zasiekami, drugi od strony ulicy Bagateli przez garaże, a potem odkrytym terenem w kierunku na gmach, gdzie obecnie jest siedziba prezydium Rady Ministrów, która stoi frontem do Bagateli. Brały w tym udział plutony 1109, 1111, 1119. Nie mamy plutonu 1112 i tu mały wtręt. Na dwa tygodnie przed Powstaniem, pluton 1112 pod dowództwem porucznika Kamlera, który był właścicielem dużej firmy stolarskiej, został przeznaczony dla ochrony Komendy Głównej AK, która właśnie swoją siedzibę miała w jego fabryce, w fabryce Kamlera na Dzielnej. A więc myśmy byli już w zmniejszonym składzie. O ile chodzi o uzbrojenie, to tak jak wspomniałem, to co miało być dla nas przeznaczane, okazało się pustką. Minimalne dostaliśmy dozbrojenie i tylko dzięki naszym niesubordynowanym akcjom przed Powstaniem mieliśmy pewne uzbrojenie - trochę peemów. Ja byłem w tej grupie, która była związana z atakiem na siedzibę gestapo. Tam mieliśmy aż, podkreślam, aż sześć peemów, kilka karabinów, kilkanaście pistoletów, granaty i butelki. Rezultat był łatwy do przewidzenia... Atak się nie udał. Były jeszcze pewne trudności. Mianowicie gońcy z poleceniem zameldowania się na ulicę Flory, jako miejsca startu do ataku, w jednym przypadku nie doszli i pluton 1110 został na terenie Mokotowa, gdzie był skoncentrowany. Mój pluton 1107 przybył z opóźnieniem mniej więcej pół godziny i atakowaliśmy najpierw Plac Unii.Tu przechodzę do najgorszej chyba historii... Ogólna suma tych, którzy atakowali te dwa obiekty to było 170 żołnierzy. Poległo sześćdziesięciu – czterdzieści cztery procent stanu wyjściowego i czterdziestu sześciu było rannych, to jest około trzydzieści procent stanu wyjściowego. Jednocześnie to była tragedia dla „Jelenia”... Oddział nasz przestał istnieć jako zwarty oddział. Został podzielony, bo wycofywanie się szło różnymi drogami. Część poszła z porucznikiem „Nowiną” do lasów, najpierw kabackich, później chojnowskich, a potem przeszli do Kampinosu i tam brali udział w różnych działaniach, zakończonych tragicznie w starciu z Niemcami pod Budami Zosinymi, gdzie pociąg pancerny całą grupę kampinoską wycofującą się właściwie rozpylił w drobny mak. Druga grupa, z tego ataku na siedzibę gestapo, pod dowództwem dowódcy dywizjonu rotmistrza „Jeżyckiego”, wycofała się na Mokotów i tam szczęśliwie połączyła się z plutonem 1110, który tam został. Byłem ranny od razu pierwszego dnia. Byłem w szpitalu - zakładzie higieny na Chocimskiej. Tam były dwie nasze sanitariuszki i na trzeci dzień, jak widzieliśmy, że jesteśmy otoczeni, zdecydowaliśmy się w trójkę na ucieczkę. Uciekliśmy na Mokotów, bo wiedziałem, że tam mam swój dom rodzinny - tam mieszkali rodzice. Dołączyłem w ten sposób do oddziału z powrotem. Ten oddział brał udział potem w działaniach „Baszty”, najpierw na górnym Mokotowie, między innymi w ataku na szkołę na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta obsadzoną przez SS – ponosząc dość duże straty. Ja po raz drugi dostałem. Zresztą od tego momentu koledzy powiedzieli, że koło mnie nie chcą stać, bo „tam, gdzie Staszek jest, to ściągają od razu odłamki”. Potem „Jeleń” brał udział w walkach na Sadybie. Przy odwecie z Sadyby, mimo że ten nasz „Jeleń” tam odtworzony był zasilony ochotnikami z innych formacji, z innych grup i tymi, którzy przyszli z Czerniakowa, ostatecznie został rozbity. Siedmiu niedobitków dołączyło do Dywizjonu Szwoleżerów, który stacjonował na ulicy Belgijskiej. Podczas odwrotu, dowódca nasz rotmistrz „Jeżycki”, będąc ciężko ranny w brzuch, odwracając uwagę żołnierzy, popełnił samobójstwo.O ile chodzi o pluton ochrony Komendy Głównej 1112, najpierw był na Woli w fabryce Kamlera, tam prowadził walkę obronną. Później przeszedł z Komendą Główną na Starówkę i na Starówce właściwie wytrwał prawie do końca, byli ewakuowani jako przedostatni. 13 sierpnia tragicznie zginął dowódca tego plutonu przy Placu Bankowym. Potem pluton przeszedł do Śródmieścia. W Śródmieściu pod już sam koniec Powstania, po ewakuacji oddziałów mokotowskich, dołączyła siódemka „jeleniaków” z Mokotowa oraz pozostali żołnierze z plutonu 1108. Odtworzony wtedy został znów, naturalnie mikroskopijny, bo czterdziesto paroosobowy tylko oddział „Jeleń”. Ja już po 13 sierpnia nie brałem udziału w Powstaniu w naszym zgrupowaniu, bowiem byłem dość ciężko ranny. Pierwsza rana była bardzo dziwna. Mianowicie, stałem na rogu Flory i Bagateli i poszła jedna, czy dwie serie z karabinu maszynowego z placu Unii. Kolega stojący koło mnie dostał kilka kulek w brzuch - zmarł w nocy. Ja dostałem przestrzał przez oba pośladki. 13 sierpnia przy szkole na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej zostałem obsypany odłamkami granatu, który wybuchł mi pod nogami. Miałem do wyboru albo paść, ale w ręku miałem gamona, angielski, silny granat, więc go wyrzuciłem, a przy okazji dostałem. To mnie wyłączyło na ładnych parę tygodni, a do dzisiaj jeszcze są skutki: noga, którą powłóczę, palec krzywy, który lekarze chcieli mi koniecznie uciąć, jak przywieźli mnie do szpitala na Goszczyńskiego. Dopiero już nie w naszym oddziale, 18 czy 17 września (już dokładnie nie pamiętam, w każdym razie na kilka dni przed kapitulacją Mokotowa), dołączyłem do jednego z oddziałów, który był na Kolonii Lotniczej przy Idzikowskiego. Tam po raz trzeci znów zostałem ranny, a więc mieli rację koledzy, że uciekali ode mnie. Ostrzeliwanie było z granatnika i odłamki doszły. Wyszedłem z ludnością cywilną. I tak się skończyła moja epopeja.Natomiast chciałbym dwie rzeczy na zakończenie podkreślić, o ile chodzi o nasz oddział. Po pierwsze, mówiłem, jakie były straty dywizjonu podczas ataku pierwszego dnia. Chciałem teraz tylko powiedzieć, że nasz dywizjon łącznie w czasie Powstania, jak mówiłem, liczył w sumie dwieście trzydzieści cztery [osoby], dołączyło około sześćdziesięciu pięciu ochotników, czy przydzielonych nam. Łącznie to wychodziło około trzystu dziesięciu, trzystu piętnastu. Poległo stu czterdziestu pięciu, to jest czterdzieści siedem procent, rannych stu dwudziestu, czyli około czterdziestu procent. Druga, krótka uwaga, taka może dość interesująca socjologicznie. Był to oddział, po pierwsze – oddział rodzin. W naszym oddziale brały udział 34 rodziny, znaczy 103 żołnierzy. To były rodziny dwu-, a czasem trzyosobowe. Bracia, siostry, mało tego: ojcowie, synowie. Druga sprawa, dość interesująca, to jest ta siła przyciągająca polskości, że o ile chodzi o pięćdziesięciu żołnierzy, a to jest prawie dwadzieścia procent naszego dywizjonu, to byli to żołnierze pochodzący z rodzin spolszczonych, rodzin mieszczan warszawskich. Wymienię tylko kilka nazwisk: Landsbergowie, Gebethnerowie, Millerowie; również Francuz Bontemps, Rosjanin Smirnow, Litwin Janulis, no i ja, Heřman, Czech. To taka ciekawostka, i chciałem o tym powiedzieć na zakończenie moich informacji o oddziale.

  • Jakie były warunki podczas Powstania?

O ile chodzi o zaopatrzenie... trzeba rozdzielić, o ile chodzi o mnie osobiście – trzy etapy. Pierwszy etap w szpital PCK–Zakład Higieny, te kilka dni po zranieniu, bardzo dobra opieka lekarska, jak na warunki wojenne, nie tylko powstańcze, stosunkowo dobre jedzenie. Okres drugi, od tego czwartego czy piątego do trzynastego dnia powstania, do mojego drugiego zranienia. Jak już byłem w oddziale na Mokotowie mieliśmy bardzo dobre zakwaterowanie. Wtedy byliśmy zakwaterowani na rogu Tynieckiej i Odyńca, [było tam] bardzo dobre wyżywienie. Była tam dobrze zorganizowana cała służba cywilna, już właściwie od pierwszego dnia Powstania. Potem Szpital Elżbietanek na Goszczyńskiego, opieka bardzo dobra, ale krótko to trwało, dlatego że został zbombardowany i ewakuowany. Potem razem z rodziną już tułałem się do połowy września, zanim przeszedłem do następnego oddziału, po różnych piwnicach w bardzo trudnych warunkach żywieniowych. Mokotów miał jedną przewagę nad innymi. Myśmy mieli dużo zieleniny, kartofli. Brakowało nam może mięsa, owało nam może tłuszczy, owało nam innych rzeczy, ale myśmy mieli dużo warzyw. Ogródki działkowe, które tam były, i ogrody przydomowe dawały tę wielką przewagę nam, szczególnie nad takimi dzielnicami, jak Starówka czy Śródmieście.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?

Ani jednego żołnierza niemieckiego wziętego do niewoli nie widziałem - powiedzmy w ten sposób. O ile chodzi o reakcję żołnierzy niemieckich w czasie walki, to pamiętam tylko z pierwszego dnia. Była panika. Jak podchodziliśmy spóźnieni od dołu, do ulicy Klonowej [i] do ulicy Flory, to po drodze spotkaliśmy trzech oficerów lotnictwa, którzy w popłochu uciekali, którym udało nam się zabrać pistolety. Na rogu Flory i Bagateli został wysadzony samochód z Niemcami, kilku zginęło tam, trzech uciekało w popłochu. Tak że moje wrażenie z tego pierwszego dnia, kiedy miałem ten bezpośredni kontakt z Niemcami jest, że to było dla nich wielkim zaskoczeniem i w wielkim popłochu reagowali na każdy wystrzał, na każdy odgłos jakiejś walki. Potem trudno mi powiedzieć, bo atak na szkołę zakończył się fiaskiem. Nie widzieliśmy żadnego Niemca. Jak powiedziałem, żadnego Niemca w niewoli nie widziałem.

  • Czy zetknął się Pan z przypadkami zbrodni wojennych na Niemcach, bądź Polakach w czasie Powstania?

O ile chodzi o osobiste zetknięcie się, nie. Natomiast miałem informacje o okrucieństwach Niemców, szczególnie w pierwszej połowie sierpnia na mieszkańcach górnego Mokotowa, poczynając od Rakowieckiej, kończąc gdzieś na Madalińskiego, to jest na tym obszarze, gdzie oni byli przez cały czas Powstania. Informacje te dochodziły do nas pośrednio poprzez tych, którzy uciekali z tamtych terenów. A więc to były masowe rozstrzeliwania przede wszystkim, nawet tam gwałtów nie było. Tam Niemcy niszczyli Polaków po prostu jako żywy materiał, który może w razie czego znów zaatakować. Także tego rodzaju informacje mam tylko znów pośrednie, i to tylko z tego określonego obszaru, to znaczy od Alei Niepodległości do Puławskiej i od Rakowieckiej mniej więcej do Madalińskiego. Tam było dużo, dużo zbrodni... No, nie mówiąc już o sławnej zbrodni na Rakowieckiej w kościele jezuitów, a właściwie w klasztorze jezuitów.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

Byłem w tym szczęśliwym, mianowicie początku Powstania, gdzie ludność cywilna, nie to że odnosiła się przychylnie, ale po prostu hołubiła nas. Myśmy byli ukochanymi dziećmi, dla nas było wszystko. Ojciec mój, który na Mokotowie, ze względu na to, że był lekarzem weterynarii, pełnił tam funkcję lekarza sanitarnego, jak wracał ze służby, to opowiadał: „Słuchajcie, przecież to jest niesamowite, jaka jest ofiarność tych ludzi, oni wszystko dają”. Natomiast, jak byliśmy już na kolonii lotniczej, w połowie września, ludność cywilna, nie to, że z niechęcią, ale jak gdyby z pewnym dystansem, dystansowała się wyraźnie od żołnierzy. Sądzę, że to po prostu zmęczenie psychiczne tych ludzi. Ale, jak mówię, zresztą to się potwierdza, jak czytam wspomnienia z innych dzielnic wszędzie [tak było], że pierwszy okres był okresem euforii i „wszystko dla was”, a potem w miarę postępowania zniszczeń, w miarę przedłużania się tej walki, następowało zniechęcenie, zniecierpliwienie i w związku z tym, co najmniej odseparowywanie się od żołnierzy.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?

Życie codzienne było bardzo proste. O ile chodzi o te kilka dni w szpitalu na początku, no to jako ranny leżałem, potem tych kilka dni od piątego do trzynastego dnia powstania to były ćwiczenia i walki. Między innymi dostaliśmy wtedy nową broń, dostaliśmy i pistolety maszynowe, i co ważniejsze: piaty, a więc zapoznanie się z tym. Właściwie nic więcej. Potem znów szpital, a potem razem z ludnością cywilną koczowanie po piwnicach.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?

To jest krótki okres, o którym mogę powiedzieć. W tym okresie to był okres euforii, naprawdę euforii wielkiej. Potem, po wojnie, jak rozmawiałem z kolegami, powiedzieli, że o ile chodzi o nasze oddziały to były dwa momenty jakiegoś załamania. Pierwszy to było wycofanie się z Sadyby. Tam walczyło w ramach naszego dywizjonu około czterdziestu. Straty poniesione, samobójcza śmierć dowódcy i siódemka, która później dołączyła w bardzo złym psychicznie nastroju do oddziału szwoleżerów. Z tym że ten nastrój... to jest jakieś dziwne może, poprawił się w momencie ewakuacji do Śródmieścia. gdzie ta siódemka spotkała się z resztą „Jeleniaków”, która właśnie z plutonu 1112 i 1108, który się wycofał do Śródmieścia, nareszcie pod koniec Powstania znów znalazła się razem. Także ten nastrój, to chyba trzeba powiedzieć, że on ewoluował. Także nie było jakieś stałej, tylko stale zmienne układy psychiczne.

  • Czy podczas Powstania czytał Pan podziemną prasę, słuchał radia?

Radia nie słuchałem, nie miałem okazji, natomiast prasę podziemną bardzo często.

  • Jakie to były tytuły?

O..., nie pamiętam. To trzeba by było kolegów z Baszty zapytać, ale już nie pamiętam, naprawdę, przykro mi. O ile prasa konspiracyjna [na przykład] „Biuletyn Informacyjny” to się wbił przez te parę lat w głowę, także do końca życia nie zapomnę. Ale to były różne gazetki, które były tam wydawane. Zresztą na terenie Mokotowa myśmy mieli przede wszystkim Armię Krajową, mieliśmy tam trochę palowców, ale mieliśmy tam też i trochę ludzi związanych z PPS-em. Więc sądzę, że każda z tych małych grupek też musiała próbować wydawać swoją prasę, ale to są moje domniemania tylko.

  • Czy dyskutowali Państwo na temat zamieszczonych artykułów?

Nie. Natomiast dyskusje były już nawet w połowie sierpnia nad tym, jakie są szanse tego Powstania. Widzieliśmy, że my tu na Mokotowie żyjemy dobrze jeszcze, że udało się na Mokotowie „Baszcie” zdobyć większość ważnych obiektów poza samą dzielnicą policyjną od Madalińskiego, poprzez Rakowiecką, gdzie był Staufer-Kaserne, koszary artylerii. Albo na przykład zdobycie szkoły na Woronicza, co było dużym osiągnięciem. Ale widać było jednocześnie pożary całej Warszawy, były informacje, które przychodziły droga radiową, a później drogą szeptaną, o prześladowaniach, o morderstwach, o gwałtach. To wszystko zaczęło właściwie narastać dopiero w drugiej połowie sierpnia, na początku września. Pierwszy okres, może właśnie ze względu na to, że były to idylliczne w porównaniu do, powiedzmy, Starówki warunki. Nie było żadnych nastrojów pesymistycznych, ale zastanawialiśmy się nad sensem Powstania, że, na miłość boską, z czym my się porwaliśmy na tego „smoka”.

  • Jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?

Nie wiem, czy to jest do powtórzenia. Mianowicie, ja bym powiedział, że to jest jednocześnie najlepsze i najgorsze. Jak wspomniałem, pierwszego dnia zostałem postrzelony w oba pośladki. I wycofywaliśmy się razem z tą grupą, która później poszła do Kampinosu. Mój dowódca „Bolek” mówi do mnie: „Słuchaj, z taką raną ja ciebie do lasu nie wezmę”. No i zostawili mnie w tym szpitalu, w Państwowym Zakładzie Higieny na Chocimskiej. Przedtem już byłem opatrzony naturalnie przez nasze sanitariuszki, ale czuję, że to mi wszystko przesiąka, bo to jednak miękka część ciała, dość ukrwiona. Więc idę tam. Patrzę, siedzi jakaś siostrzyczka, młoda, ładna dziewuszka zresztą. Jak gdyby taka rejestracja, mówię: „Siostro, bardzo proszę, ja muszę iść do lekarza, muszę mieć zmieniony opatrunek”. Popatrzyła tak na mnie [i mówi] „Czego pan tu głowę zawraca? Nasi lekarze mają tylu rannych, a tutaj przychodzi zdrowy facet i...”, [odpowiadam:] „Siostro, ja naprawdę muszę, mój opatrunek przecieka”. Znów zaczęła jazgotać, jak to dziewczyny kochają. To ja już się zdenerwowałem, proszę sobie wyobrazić, rok 1944, gdy w stosunku do dziewczyn chłopak był inny niż teraz i używanie różnych słów niecenzuralnych było nieprzyjęte. Zdenerwowałem się „Siostro, w dupę jestem ranny i mnie krwawi!”. Na to ona odpowiedziała: „Nie dość, że mnie napastuje, to jeszcze takie słowa”, ale puściła do lekarza. Położyli mnie na brzuchu, tam coś grzebią bez znieczulenia, ja tam sobie posykuję, a nagle patrzę, że ta mała klęka przede mną, ja leżę twarzą na dół na tym stole, bierze moją twarz w ręce... całuje, i mówi: „Ja pana bardzo przepraszam, ale pan tak dziarsko przyszedł”. Dlatego mówię, że to chyba jest najgorsze i najlepsze z moich wspomnień z czasów tych... ten kontrast, prawda... Potem najgorsze dla mnie to było przejście, jak już Niemcy zdobyli Kolonię Lotniczą, przejście z ludnością cywilną na Służewiec, na Wyścigi, a ja byłem dwa dni wcześniej ranny znów odłamkami. Wszystko to bolało, jak jasna cholera, a to jednak te trzy kilometry trzeba było przejść. Miałem tam jakiś kostur...Muszę powiedzieć, że z jednej strony był to piękny gest, ale potem się okazał nadgorliwością jakiegoś niemieckiego pielęgniarza, który zobaczył, że jestem tak ranny, to mnie to opatrzył, ale rąbnął mnie zastrzyk tężca. Potem pozwolono mnie wywieźć z tego obozu, trafiłem do szpitala w Konstancinie. Tylko jak przyjechałem, jak mi to wszystko obejrzeli, dali mi drugi zastrzyk tężca, a po pierwszych zranieniach miałem też zastrzyk tężca. Rezultat - szok potężcowy. Noga na wyciągu, ręka na temblaku, bo też połamana, a jednocześnie plecy pełne, nie tyle wrzodów, ile wypełnionych surowiczą treścią, które pękają, które się lepią. No i mniej więcej dwa tygodnie takiej przyjemności w szpitalu. Ale... to nieważne.

  • Co działo się z Panem od zakończenia powstania do maja 1945 roku?

Byłem w tym szpitalu w Konstancinie... tam się znalazłem, chyba to był sam początek października, trudno mi powiedzieć teraz, pierwszy, drugi, trzeci... gdzieś, w każdym razie w tym czasie. Byłem do połowy listopada. Potem rodzice, którzy byli niedaleko w Chylicach, przewieźli mnie do majątku znajomych w grójeckiem, do Grobic, koło Chynowa. Tam doczekałem do przyjścia Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Zresztą było to bardzo śmieszne, bo pierwszym z Polaków z tej armii, któregośmy spotkali na drugi dzień, był mój kolega z gimnazjum. A potem... to był majątek, parcelacja. Ożeniłem się. Razem z żoną siedzieliśmy w jakimś innym, mniejszym majątku, który nie był parcelowany i tak do maja, dopóki mi nie zasklepiły się wszystkie te moje dziury. W maju razem z ojcem przyjechaliśmy do Warszawy. Szukając mieszkania i szukając pracy i znów przypadek... nie pamiętam, czy to było w maju, czy w czerwcu, czy w lipcu... w każdym razie pamiętam jedno, że to było akurat otwarcie pierwszego kina w Warszawie, „Polonii” na Marszałkowskiej. Przechodzę przez Marszałkowską i spotykam właśnie mojego kolegę z gimnazjum, a później dowódcę, Bolka Janulisa, który mówi: „Co ty robisz?”. Ja mówię: „Szukam pracy, mieszkania, jeszcze muszę jakoś poszukać, ale przede wszystkim pracy”, [odpowiada:] „Słuchaj, ja pracuję w Biurze Odbudowy Stolicy”, ja mówię: „Bardzo piękne”, [on dodaje:] „I tam potrzebują ekonomistów”. Ja już miałem rok zaczęty, a poza tym w czasie okupacji też studiowałem w tzw. szkole Lipińskiego. [Janulis mówi:] „Idź”. Poszedłem. Jak wpadłem w urbanistykę, tak później przeszedłem przez tak zwane planowanie regionalne do gospodarki przestrzennej i z pracy zawodowej do pracy naukowej: Politechnika, potem Instytut Geografii Akademii Nauk, no i pod koniec życia dochrapałem się profesora. A propos jeszcze tego mieszkania, jeszcze chciałbym tutaj powiedzieć, że szukając tego mieszkania w okresie maj, czerwiec, lipiec 1945 roku łapało się każdy adres i dostałem jakąś informację, że w administracji na Wiejskiej jest możliwość uzyskania jakiegoś mieszkania. Naturalnie poleciałem tam. Okazało się, że to był „kocioł” założony przez UB. W kotle tym zatrzymali nas, przesiedziałem tam do trzeciej rano, było tam chyba trzydzieści osób. Później zawieźli nas na sławnego Cyryla i Metodego, którym jak państwo wiecie była piękna nazwa: „Oj, Cyryl, jak ten Cyryl, ale te metody”. Do jakiejś celi mnie wpakowali. Na pryczy ktoś posunął się trochę [powiedział]: „No to kładź się tutaj koło mnie”. Położyłem się. Rano się budzę, a to mój kolega z SGH, a później kolega z Tajnej Armii Polskiej, Janek Dangel, którego aresztowano i który przeszedł przez obozy niemieckie, leżał koło mnie, bo jego też przypadkowo złapano w jakimś „kotle”. No i potem dalsza historia była taka, że trzy miesiące siedziałem przesłuchiwany: „Co pan robił podczas okupacji?” No, łgałem. Ojciec był wtedy w niewoli, on dopiero wrócił w 1943 roku z Litwy, musiałem dbać o rodzinę, nic nie robiłem. No i chyba po sześciu takich seansach z tym majorem, który mnie badał, uwierzył mi i zwolnił. Już było mieszkanie możliwe, bo żona jakoś wykombinowała coś. Wróciłem – wszystko grało. Przychodzi wrzesień, akcja ujawniania podziemia przez „Radosława”. No to idę na komisję ujawniania. Na komisji ujawniania byli przedstawiciele Armii Krajowej, przedstawiciele władz, a między innymi wśród nich, jeden z przedstawicieli Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Patrzę, tym przedstawicielem jest ten sam major, który mnie tam badał, przed którym ja łgałem. Trzeba powiedzieć, że bardzo porządny, uczciwy człowiek, bo ani słowem nie wspomniał... Wypisano mi tę przepustkę, do dzisiaj mam to zaświadczenie, że się ujawniłem. Wychodzę, ten major mówi: „Niech pan poczeka na mnie chwileczkę na korytarzu, chciałem pana o coś zapytać”. [pomyślałem] „to teraz dopiero się zacznie”. Wyszedłem. On poszedł za mną, mówi: „ależ z pana sukinsyn, panie, pan tak łgał, że naprawdę panu uwierzyłem”. Tak jak mówiłem, najpierw praca zawodowa, Biuro Odbudowy Stolicy, Główny Urząd Planowania Przestrzennego, Politechnika Warszawska, Instytut Geografii Akademii Nauk. Od 1956 roku zajmowaliśmy się, na początku w trójkę, Bolek Janulis, Andrzej Bontempsi ja, sprawami historii naszego oddziału, odtworzeniem tej historii. Rezultat tego naszego działania – niewielka rzecz. Trzeba powiedzieć, że tu nam bardzo pomógł, po latach, po okresie pierwszej „Solidarności” ten pewien moment, mimo stanu wojennego, a potem już po stanie wojennym, złagodzenie układu, stosunku do akowców, trochę popuszczenia. Szczególnie wielkie zasługi miał tutaj jeden z prezesów byłego ZBOWID-u, prezes okręgu warszawskiego, który w przeciwieństwie do innych okręgów, między innymi kieleckiego, który tępił akowców, nas bardzo hołubił, ten tak zwany zespół środowisk ruchu oporu.To właściwie już odpowiedziałem częściowo. Zacząłem pracować w Biurze Odbudowy Stolicy. Tam była taka pracownia DGS – demograficzno – gospodarczo – społeczna. Opracowywaliśmy koncepcje przemian demograficznych i społecznych dla przyszłej Warszawy jako punkt wyjścia dla planów urbanistycznych i architektonicznych. Potem [pracowałem] na Politechnice w tak zwanym Studium Planowania Przestrzennego, gdzie mówiliśmy o planach przebudowy układu przestrzennego Polski i jakie zmiany powinny być wprowadzone. Bardzo piękne, utopijne plany, ale zwracające uwagę na to, na co dzisiaj znów zaczęli zwracać uwagę, a co w pewnym okresie PRL-u i na początku III Rzeczypospolitej zostało zaniedbane, [mianowicie] na problemy ekologiczne, na problemy wykorzystania wolnych powierzchni. Potem zrobiłem doktorat, przeszedłem do Instytutu Geografii Polskiej Akademii Nauk. Tam pracowałem właśnie w tym zakresie, zresztą [mieliśmy] duże kontakty zagraniczne. Po 1968, czy 1969 roku dostałem możliwość wyjazdu za granicę. Naturalnie na początku było to NRD czy Rosja gdzieśmy nawiązali kontakty z kolegami. Potem już i zachód, RFN. Ostatnio po tym wszystkim, właśnie w Instytucie Geografii, a przy Prezydium Akademii Nauk powstał tak zwany Komitet Przestrzennego Zagospodarowania Kraju, który miał służyć jako zespół doradców, zresztą istnieje do dzisiaj, o ile chodzi o politykę przestrzenną, i tam przez dwadzieścia lat byłem sekretarzem. No i kiedyś trzeba było skończyć pracę. W tym dziewięćdziesiątym..., bo jako profesor miałem możność trochę później, ale to chyba było w 1993 roku, przeszedłem na emeryturę. Wtedy oddałem się w pełni już pracy związanej z odtwarzaniem historii Powstania. Interesuję się historią Armii Krajowej, jestem w Związku Powstańców Warszawskich. Trzeba było czymś okres emerytalny zająć. Jak zacząłem mówić, gdzieś już w latach osiemdziesiątych, był ten moment zelżenia dla tych spraw akowskich na niektórych terenach, szczególnie właśnie dzięki prezesowi byłego ZBOWID-u okręgu warszawskiego, który miał dla nas jakieś sympatie. Tam stworzył się zespół środowisk ruchu oporu. Było to nam bardzo potrzebne, dlatego bo żeśmy pracowali nad sprawami historii, nad sprawami grobów naszych kolegów, ale ciągle nie mieliśmy żadnej podstawy, że się tak wyrażę, formalno-prawnej, ciągle to była robota nielegalna, poczynając od roku 1956, co nam bardzo utrudniało [prace] w wielu przypadkach. A tutaj, dzięki temu, udało się wydać szereg książek, udało się zrobić dużo naprawdę porządku, o ile chodzi o cmentarz nasz powstańczy. Myśmy wtedy wybudowali kwaterę symboliczną naszych kolegów, bo większość kolegów, którzy zginęli - śladu po nich nie ma. No i wydaliśmy taką książkę o „Jeleniu”, która właściwie nie jest historią. To jest króciutki rys historyczny, później wspomnienia, ale najważniejsze, że udało nam się odtworzyć dla dywizjonu warszawskiego pełną listę. Właściwie mogę powiedzieć, że pełną, bo to jest dziewięćdziesiąt cztery czy dziewięćdziesiąt pięć procent stanu żołnierzy z Powstania Warszawskiego naszego dywizjonu, z podaniem wszystkich tych danych, które były możliwe [wraz] z podaniem, gdzie poległ. Zresztą to było podstawą dla zrobienia później tej tablicy pamiątkowej.
Warszawa, 5 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Stanisław Heřman Pseudonim: „Olszewski” Stopień: plutonowy, podchorąży Formacja: Dywizjon I Pułku AK „Jeleń” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Mokotów, Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter