Nazywam się Stanisław Lewak, mam lat osiemdziesiąt pięć, jestem emerytowanym profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Miejscem mojej młodości i miejscem aktualnej mojej aktywności jest Ochota, a bardziej precyzyjnie dom na skrzyżowaniu ulicy Wawelskiej, Uniwersyteckiej, Mianowskiego i Pługa.
[…] Od drugiego roku życia mieszkam w tym domu z rodzicami i z młodszym bratem. Ojciec mój był historykiem i bibliotekarzem. Pochodził z [Brodów], co teraz nazywa się Ukrainą. Miał wykształcenie na Uniwersytecie Lwowskim, doktorat, a potem habilitację na Jagiellonce, to znaczy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z ciekawszych, powiedzmy, informacji o moim ojcu było to, że był on ostatnim bibliotekarzem biblioteki w Rapperswilu i przeprowadzał w latach dwudziestych zbiory biblioteczne do Warszawy, gdzie spłonęły podczas Powstania. Moja matka była córką profesora chemii farmaceutycznej na Uniwersytecie Warszawskim Stanisława Weila i [wnuczką Zygmunta Fortunata Miłkowskiego], czyli Teodora Tomasza Jeża.
Zygmunt Fortunat Miłkowski, o którym nie muszę mówić w tym miejscu.
Pradziadek [Jeż] umarł w 1915 roku, kiedy mnie jeszcze długo nie było na świecie. Natomiast swojego dziadka Weila znałem dobrze, bardzo blisko żył z moją mamą, a mojego dziadka Lewaka praktycznie nie znałem, to znaczy on zmarł wcześnie. Mam zdjęcie, jak jestem na rękach u dziadka Lewaka.
Wychowywała mnie przede wszystkim mama, ojciec był zajęty. Mama, która spędziła dzieciństwo w Szwajcarii, bo osierociła ją jej matka dosyć wcześnie i zajęły się nią ciotki, mieszkała z dziaduniem, czyli Jeżem, aż do lat dwudziestych. Dokładnie nie powiem, ale w każdym razie do końca pierwszej wojny. Pamiętam, powiedzmy, nasze spacery do ogródka jordanowskiego na Wawelskiej, gdzie na wózeczku jechał mój braciszek, który był młodszy o dwa lata, ja za rękę trzymałem się i po dziś dzień widzę siebie na tej ulicy Wawelskiej. Podczas tych spacerów mama zaprzyjaźniła się z innymi paniami, które wychodziły z dziećmi, i panie się dogadały, że zrobią coś w rodzaju prywatnego przedszkola, i zrobiły. Było dziesięcioro dzieci, które kolejno w różnych mieszkaniach się spotykały. I mieliśmy nauczycielkę, pani Irena, nazwiska nie pamiętam, która prowadziła nas aż do trzeciej klasy szkoły powszechnej, jak to się wtedy nazywało.
To nie była prywatna szkoła, to było stowarzyszenie dziesięciu matek, mniej więcej. Powiedzieliśmy, że dosyć tego i od czwartej klasy pójdziemy do szkoły. Czwarta klasa zaczynała się we wrześniu roku trzydziestego dziewiątego. Mimo to do tej szkoły poszliśmy i edukację, powiedzmy, podstawową zdobyłem w szkole pani [Sadkowskiej].
Prywatna szkoła na ulicy Filtrowej, gdzie doszliśmy do szóstej klasy. Przed wojną był taki obyczaj, że jak ktoś kończył edukację na szkole powszechnej, to jeszcze miał siódmą klasę. Chodziliśmy więc do tej siódmej klasy, ale już mieliśmy program pierwszej i po skończeniu […] pani właścicielka i kierowniczka szkoły, pani Sadkowska, załatwiła nam kontakt z personelem Gimnazjum i Liceum imienia Batorego, które oczywiście było zupełnie tajne. Następną klasę, gimnazjalną, już studiowałem na kompletach Batorego. Dziesięciu chłopców i to się odbywało najczęściej w naszym mieszkaniu. Na pewno wychowanie i w szkole podstawowej, i tej tajnej szkole średniej też ustawiło mnie w jakiejś takiej pozycji, jak wiele osób z mojego środowiska, powiedzmy, patriotycznej, nazwijmy to w ten sposób.
To wyglądało w ten sposób, że trzy razy w tygodniu mieliśmy cztery godziny lekcji.
Trzy razy w tygodniu po cztery godziny przychodzili nauczyciele do nas. Była to ścisła konspiracja, nie znałem nazwisk nauczycieli. Mówiło się „pan od polskiego”, „pan od matematyki”. I nie trzeba nam byłao mówić, traktowaliśmy wtedy naukę – przynajmniej większość z nas, chyba wszyscy – jako patriotyczny czyn. Wszystko, co było niedozwolone, co groziło czymś, to było w imieniu dobra Polski.
A wprost przeciwnie, rodzice brali w tym intensywny udział. Mama u mnie w domu miała co drugi dzień na głowie dziesięciu chłopaków, to nie jest tak łatwo zapanować nad tym.
No tak, ale nauczyciele ryzykowali życiem w ogóle, a my być może wywiezieniem gdzieś, ale ta konspiracja była równoległa do harcerstwa.
Był taki zastęp harcerski, który został utworzony.
Nie, to było równolegle, niektórzy z nas z tej klasy, a inni z jakichś innych, zresztą z dziewczynami, to było koedukacyjne. Nas brało udział w tym siedem, osiem osób może.
Nie, nie, przed wojną do zuchów nie. Ja nie wiem – czterdziesty pierwszy, drugi…
Oczywiście. My byliśmy dobrze wyszkoleni właśnie w tym, gdzie, co, komu można mówić, a najlepiej nikomu nic.
Ja myślę o programie, na przykład. O Piłsudskim wiedzieliśmy wszystko, o wojnie w dwudziestym roku, o 120 latach niewoli, o powstaniach. W rocznicę, na 3 maja i na 11 listopada były w mieście defilady wojskowe i to wojsko się gromadziło na Polu Mokotowskim, rozpoczynali marsz ulicą Raszyńską, pod naszymi oknami. Pamiętam po dziś dzień, w pierwszych szeregach kombatantów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, z powstania styczniowego, powiedzmy, takich kombatantów mniej więcej, jak ja w tej chwili albo i jeszcze starszych.
O tak, mnóstwo. Nie tylko w domu, w szkole też. Tym się żyło, to były chorągiewki czerwono-białe. Manifestacje były z okazji tych świąt. Dla nas to była rzecz normalna. Mogę opowiedzieć jakąś głupotę, jeśli państwo wytrzymają. Już w szkole, już podczas wojny, zanim był jakiś kontakt z harcerstwem, zorganizowaliśmy własną podziemną organizację Związek Czerwonego Koguta, bo miałem pieczątkę z kogutem, i hasaliśmy, pisaliśmy jakieś, jak by to nazwać w tej chwili, karteczki z jakimiś manifestacjami w rodzaju: „Nie damy się”, czy coś w tym stylu. Było to wykorzystywane, na przykład ustawiano nas na skrzyżowaniach, żeby notować numery samochodów, jadących na lotnisko.
Tego nie wiem, bo to była konspiracja. Jeden z kolegów o tym wiedział, podejrzewam, że jego ojciec był w to zagmatwany, bo to był kapitan, wojskowy.
Wiedziałem, że to jest wróg. To było wiadomo w Warszawie, to bardzo wcześnie było wiadomo. A to zabili jakiegoś donosiciela, a tu był napad na bank, to wszystko było wiadomo. Widziałem Żydów spacerujących po mieście, znaczy gnanych po mieście z żółtymi opaskami. Wiedziałem, gdzie jest getto. Włóczyłem się po Warszawie jako chłopak, po całej Warszawie. Przez getto się tramwajem jechało, który się nie zatrzymywał. To było wszystko wiadomo. Były łapanki, ja wiedziałem, co to jest łapanka, widziałem te łapanki, uciekałem przez łapankami. Tutaj na Ochocie też było wyganianie ludzi z parku przez tyralierę w mundurach niemieckich. Człowiek tu w tym mieście, chłopak kilkunastoletni wiedział wszystko, co się dzieje.
To znaczy to środowisko ludzi, u których byliśmy, to byli ludzie zdecydowanie zbuntowani – jeśli coś mogłem zrobić dla Polski (wtedy nie wstydziło się tego słowa), to robiłem. Ale nie wszędzie. Chce pani inny przykład? Jeden z moich kolegów miał jakiś kontakt z jakimś przedsiębiorcą, nie wiem, rzeźnikiem, czy coś w tym stylu. Rzeźnik zaproponował, żebyśmy jego synowi udzielali korepetycji, ale bał się chłopaka wypuścić na ulicę w ogóle. I my tam chodziliśmy, udzielałem korepetycji czy tłumaczyłem mu z łaciny, bo to już było gimnazjum, czy z przyrody. Chłopak był głupi, on się nudził. Korepetycje były płatne, na przykład dostawałem śniadanie, szynkę, której nie widziałem przez całą wojnę. Tak że i takie przygody, i tacy ludzie też byli, którzy chowali się ze wszystkim i nawet tego małego dzieciaka, młodszego ode mnie o rok czy o dwa, chowali. Tak że różnie było, ale mówię o środowisku, w którym ja się obracałem.
Ogródek jordanowski, który był większy, niż jest w tej chwili. Tam dużo czasu spędzałem.
Ale przed wojną? Proszę pani, jak wojna wybuchła, to ja miałem dziewięć lat, to ja naprawdę mogę tylko powiedzieć, gdzie mnie rodzice zaprowadzali – do dziadka, który mieszkał na Chopina. Tak, jak mówię, pamiętam tę defiladę. Pamiętam szkołę, pamiętam panią Irenę, ale [niewiele więcej]. Była Warszawa, chodziłem, ale nie pamiętam, nie powiem, że ja pamiętam Warszawę sprzed wojny, ja pamiętam Warszawę z okupacji.
Legitymację szkolną, nic więcej.
A, jak byłem na kompletach? To była szkoła fotograficzna, zawodowa, bo takie były dozwolone. To załatwiała góra w tej szkole, która była w okolicach Politechniki. Byłem dwa razy w życiu – raz, żeby odebrać legitymację, drugi raz, żeby ją przedłużyć. Fikcyjna, ale miałem legitymację. To znowu załatwiało się patriotycznie.
Och, tak. To znaczy czytać to mocno powiedziane, bo to się pokazywało na chwilkę. Ojciec przynosił jednego wieczoru, czytali z dziadkiem i rano to trzeba było gdzieś posłać dalej. Mój dziadek Weil, ten, który mieszkał na Chopina, jego dom został zniszczony podczas wojny i przez rok mieszkał u nas. On był żonaty po raz drugi i miał syna, Jerzego Weila, bardzo kochanego przez moją mamę, dla której to był przyrodni brat. Dziadek poza tym, że był profesorem na Uniwersytecie, bo farmacja wtedy była na Uniwersytecie, był przedstawicielem firmy Hoffman-La Roche na Polskę, w związku z tym często bywał na przykład w Szwajcarii. Tam miał wypadek w roku trzydziestym z rowerzystą, po którym był sparaliżowany do końca życia na połowie ciała, chodził sobie z laseczką. Bardzo się przyjaźnili z moim ojcem. Pamiętam, że wieczorami, jak on mieszkał u nas, to sobie czytali głośno jakieś bajki, jakieś różne rzeczy, śmiali się, żartowali. Bardzo do siebie pasowali. Może do dziadka później nie będę wracał, bo jednak to się skończyło. Dziadek potem mieszkał na Mokotowie ze swoją rodziną, to znaczy z ciotką, jak się o niej mówiło, i synem. Tam mama moja spędziła też Powstanie, bo poszła i już została, jak się Powstanie skończyło, jak wyganiali wszystkich, to tam była segregacja ludzi, ci do Pruszkowa, a dziadek, który ciężko chodził, to po prostu został zastrzelony. Jurek zresztą, to znaczy jego syn, tego samego dnia zginął. On był w „Zośce” i zginął na Czerniakowie tego samego dnia. Ciotka została bez męża [i syna].
Wiedziałem. To znaczy nie mówiło się o tym, ale ja wiedziałem. Znałem jego kolegów i słyszałem, o czym oni gadają. Te nazwiska „Zośki” coś mówią, bo o Andrzeju „Morro” trudno mówić „znałem”, ale widywałem go w mieszkaniu. Wiedziałem, oczywiście. Nawet wiem, że był taki czas, kiedy musiał wyjechać z Warszawy gdzieś na wakacje, nazwijmy to, bo coś mu groziło po czymś, ale co, to ja nie wiem. Ale wiedziałem, że on jest zaangażowany. Zresztą wielu ludzi było zaangażowanych, wszyscy w coś byli zaangażowani.
A skąd, konspiracja to jest konspiracja. Ja się dowiedziałem dopiero może nie po wojnie, ale już po Powstaniu, że mój ojciec był zaangażowany w dystrybucję pieniędzy dla nauczycieli, które przychodziły jakimiś drogami przez Portugalię z Anglii, że był zaangażowany w tym systemie zupełnie nielegalnym, jakiejś współpracy z rządem.
Nie, mój ojciec został zatrzymany przez Niemców. Przestał być dyrektorem, dyrektorem był Niemiec, historyk, a ojciec był, ojciec dostawał przedwojenną pensję, która podczas wojny niewiele znaczyła, i głodowaliśmy podczas wojny.
Nie, ona nie była zamknięta dla Niemców, dla Niemców nie była. To się nazywało Staatsbibliothek, biblioteka miejska, była niemiecka. Po prostu bez polskiego personelu Niemcy by sobie nie dali rady. Ojciec toczył boje, żeby jak najmniej rzeczy z tej biblioteki wywieźli. Walczył o to, żeby utrzymać, [stan zbiorów, na przykład chowając cenniejsze tomy w tej bibliotece]. Tam było znowu grono konspiracyjne. Parę nazwisk pamiętałem, znałem, bo to byli przyjaciele ojca, ale tam się też działo to, żeby to utrzymać, bo Niemcy chcieli wywozić do Krakowa, robić jakąś bibliotekę zamkniętą. Jakieś tam starożytności chcieli wywozić, to jakoś nie można ich było znaleźć w bibliotece. Ojciec zresztą trzydziesty dziewiąty rok spędził też na terenie biblioteki, bo my w trzydziestym dziewiątym roku byliśmy poza Warszawą.
Tak, mówiło się o tym. Jeździliśmy i ja jeżdżę po dziś dzień na wakacje do Dębek. Nie wiem, czy pani wie, gdzie są Dębki. Dębki są nad morzem, dokładnie na granicy przedwojennej polsko-niemieckiej, oczywiście z polskiej strony. Od trzeciego roku życia tam jeżdżę wtedy, kiedy mogę. W jednym roku nie byliśmy, bo ja byłem po szkarlatynie, i pojechaliśmy gdzieś na Ukrainę, a tak to co roku tam byliśmy.
A, nie, nie, nie, przed wojną. Powiedziałem „podczas wojny”? Przepraszam. Nie, przed wojną. W trzydziestym dziewiątym roku ojciec pojechał do Warszawy wcześniej, bo już musiał tam być, coś się działo. 25 sierpnia chyba, telegram: „Przyjeżdżajcie jak najszybciej”. Pamiętam, że zostaliśmy zmobilizowani w ciągu jednego dnia, wróciliśmy do Warszawy. Już pełnej wojska, bo zaczynała się mobilizacja. Mój dziadek Weil studiował, jak to się w dziewiętnastym wieku studiowało, wszędzie po trochu i miał różnych przyjaciół. Zresztą on doktorat na przykład robił w Szwajcarii, a studiował [w Dorpacie]. Teraz to jest Estonia. Był taki uniwersytet znany tam. I przyjaźnił się z Emilem… No, czekolada, kto robi czekoladę?
Tak, osobiście z Emilem Wedlem. I Wedel zaproponował, żeby na czas wojny, bo już było wiadomo, [dziadek] pojechał ze swoją rodziną do willi w Konstancinie. [Dzięki temu] tam spędziłem trzydziesty dziewiąty rok, [wybuch wojny].
Patrzyliśmy na walki samolotów. 8 września pierwszego Niemca zobaczyłem, bo tam już byli 8 września. Liczyliśmy, to było chyba piętnaście wizyt podczas tego mojego pobytu, niemieckich. Dziadek mówił po niemiecku jak po polsku, bo studiował w Szwajcarii i gdzie indziej.
Przyzwoicie.
No, pamiętam, że: Du bist ein Jude? Dziadek się musiał tłumaczyć, że nie jest Żydem. Ale zachowywali się przyzwoicie, nic złego o tych żołnierzach nie potrafię powiedzieć. Mama oczywiście pracowała w jakimś tam lazarecie, bo tam było mnóstwo rannych, wojska przede wszystkim naszego, ale i Niemców też troszkę tam było. Przyjechaliśmy do Warszawy w końcu września, powiedzmy, na początku października.
Już po kapitulacji.
Moje mieszkanie wyglądało dobrze. To znaczy czy coś się podczas wojny stało?
Nie, więc w naszym domu [nie], tylko naprzeciwko w jednym miejscu jakiś pocisk musiał uderzyć, bo narożnik na górze był zburzony, ale tak to nic nie było uszkodzone. Naprzeciwko, na ulicy Uniwersyteckiej 4 dom był wypalony w trzydziestym dziewiątym roku, przez całą wojnę stał taki okopcony. Wtedy zacząłem poznawać Warszawę z różnych stron, groby na ulicach…
Tak, oczywiście.
Oczywiście, że to jest wróg. Patrzyło się z ciekawością. Początkowo to było nawet zabawne. Chodziliśmy niby śledzić, co oni robią, a oni chodzili po ulicach ze śpiewem. Specjalnie maszerowali, śpiewali: Heili, heilo. W dzielnicy było dużo tych Niemców, bo od początku dom akademicki został zajęty. Nie wiem, co było na początku, ale potem tam była policja podczas Powstania, wiem, że tam było trzystu żandarmów. To samo naprzeciwko, tam gdzie teraz jest Teatr Ochota i Wyższa Szkoła Administracji, to to było też zajęte przez Niemców. Tam było dla odmiany Gestapo. Podczas wojny tam byli nawet jeńcy włoscy, którzy hodowali świnie, bo tam kolega mieszkał naprzeciwko, to sobie podglądaliśmy.
Nie, ale nie miałem [z nimi] żadnej styczności. No, w roku czterdziestym, a może w trzydziestym dziewiątym przyszło gestapo po mojego ojca. O piątej rano stukanie w drzwi, dziesięć minut, żeby [się przygotować]. Mama próbowała się dopytać: „Co z nim robicie, gdzie idzie?”, to był śmiech, ale oficer, który przyszedł, pogłaskał mnie po głowie, co nie bardzo mi się podobało, ale nie bałem się. Dla mnie to nie było groźne, raczej myślałem o ojcu.
Ojciec siedział na Pawiaku kilka tygodni.
Nie wiem i on też nie wiedział.
Nie wiem, na jakim stopniu, był pracownikiem biblioteki, ale to był taki czas, gdy właśnie tak łowili inteligencję. Dlaczego trafili na mojego ojca – nie wiem.
Potem został wypuszczony. Ja też nie wiem, wiem, że mama chodziła po jakichś urzędach, gdzieś szukała.
Wrócił do pracy jak gdyby nigdy nic. Wymizerowany strasznie, pamiętam.
Mnie nie, nam, dzieciom nie. Pamiętam raz, kiedyś wieczorem, bo wieczory to były w domu, godzina policyjna, lampki karbidowe najczęściej, bo z prądem było kiepsko. Pamiętam, że kiedyś do mamy się przytuliłem i mama coś zaczęła mówić o ojcu, ja zacząłem płakać, mama była zdziwiona: „A ja myślałam, że zapomniałeś o ojcu”. Tak sobie przypomniałem w tej chwili, przepraszam. Coś jeszcze z czasów…?
Nie, w szkole pani Sadkowskiej była nauczycielka geografii, pani Hania, druhna Hania potem się do niej mówiło. [Był taki okres], że któryś z kolegów jakiś kontakt [z harcerzami] złapał. Wtedy „Zawiszacy” byli ci najmłodsi i do tych „Zawiszaków” mieliśmy przystąpić. Nawet pojechaliśmy do lasu gdzieś i tu chyba zareagowali nasi rodzice, że nie znają tych ludzi, że nie wiedzą, że co, jak. Jako przeciwdziałanie, pani Hania, nauczycielka, zorganizowała zastęp harcerski. To nie było zupełnie nielegalne [wobec podziemnej organizacji], bo ona była zaangażowana dużo bardziej niż my oczywiście, ale w każdym razie był ten zastęp, który funkcjonował jak normalny zastęp harcerski. Stopnie robiliśmy. Nawet kiedyś, też trudno mi sobie przypomnieć, przyszła z kimś chyba i pistolet przyniosła, pokazywała nam, jak się z tym obchodzi, rozbieraliśmy.
Oczywiście niezależnie od tego, chłopak, który jest luzem puszczony na miasto po wojnie, znajdywał różne rzeczy.
No, granaty, na przykład na Polu Mokotowskim. Broni to już nie znajdywaliśmy, ale wiedzieliśmy, gdzie można kupić, bo to było wiadomo.
Na targowisku na przykład, na Kercelaku. Gdzieś tam były jakieś chody, gdzie można było to.
Pamiętam, pamiętam dobrze. Pamiętam dzień, pamiętam dym, pamiętam mur, zza którego strzelali, bo chodziłem po Warszawie, gdzieś tam w tamte strony jechaliśmy. Pamiętam dobrze. Bezpośrednio z Żydami podczas wojny chyba nie mieliśmy do czynienia, nie miałem do czynienia. To była jednak taka, ta dzielnica, raczej to nie było to.
Oczywiście, wszędzie, wszędzie. Plakaty, rysunki, tak. I Żydów gnanych po mieście widziałem też, ale jakiejś takiej bezpośredniej styczności – nie.
Jak było powstanie, to u mnie się o getcie nie mówiło, ale to było tutaj, prawda? Ani o getcie, ani o problemie żydowskim, tu się o tym nie mówiło, bo tu nie było Żydów. Ale że są, że jest powstanie, potem jak to burzyli po powstaniu te wszystkie [budynki], to ja wiem, widziałem wysadzanie w powietrze tego, co pozostało. Pani widziała fotografie getta po wojnie, to ja widziałem, jak to się robiło.
To znaczy „wiedział”… Wiedzieliśmy, że Powstanie będzie, bo o tym się mówiło przez całą okupację. Wiedzieliśmy, że Rosjanie są tuż-tuż. Widzieliśmy tych Niemców uciekających, bo to przed samym Powstaniem było widoczne: wystraszone tabory, na koniach to wszystko jechało.
Tak, druhna Hanka wyznaczyła nam dokładnie: „Będziecie pełnić funkcje łączników, jak będzie Powstanie. Kto pierwszy zostanie zawiadomiony, to zawiadamia tego, a ten tego” i gdzieś tam mieliśmy się spotkać. Ale zostało powiedziane 25 lipca: „Powstania nie będzie, idźcie do domu”. Mniej więcej tyle było powiedziane. Tak, że dalszy ciąg moich perypetii powstaniowych nie był związany z moim harcerstwem.
Byłem w domu.
Tak, jak piesek chodził za mną. Byłem w domu z moim bratem. Zaprzyjaźniliśmy się z rodziną ze Śląska, która mieszkała w tym domu też.
Tak, tak, tak. Ślązacy, w każdym razie ludzie stamtąd. On inżynier, ona nie wiem, zaangażowana we wszystko co można, harcerka. Trzech chłopaków, jeden rok ode mnie młodszy, jeszcze jeden młodszy i jeden taki zupełny szczeniak, pięcioletni czy coś takiego. I ta pani powiedziała do mnie: „Idź na ulicę Filtrową 60, na pierwszym piętrze, tam ci powiedzą co masz robić”.
1 sierpnia o godzinie dziewiątej rano. Poszliśmy tam i tam były już panie. Widać było, że szykuje się jakiś punkt opatrunkowy, lekarski, panie z bandażami, ze wszystkim. I panie powiedziały: „Masz tutaj – nie wiem – osiem, pięć kopert. Jak najszybciej dostarczysz te koperty pod adres i imię, które jest na tym napisane, do rąk własnych”. –„Czy mogę iść z bratem?” – „Możesz iść z bratem”. To sobie poszliśmy. Większość to było w naszej dzielnicy, najdalszy punkt to był na Żelaznej, w okolicy [Chłodnej], w tamtym kącie. Zeszło, powiedzmy, godzinka, dwie. Chyba więcej, bo podczas tego spaceru usłyszeliśmy syreny, a wiemy, że syreny były o jedenastej. Były takie syreny, wszystkie syreny w mieście zaczęły buczeć. Nie był to alarm przeciwlotniczy, to był przerywany taki [sygnał], a to był ciągły. Potem ustało, nikt nie wiedział, co to było, ale w każdym razie, do tej pory nie wiem, co to było, ale było na pewno. Było to o jedenastej, jeszcze byliśmy na mieście. Wróciliśmy do tych pań i panie powiedziały: „Proszę usiąść tutaj przy oknie”. W tym drugim kącie siedział pan. „Pilnujcie, żeby ten pan nie podchodził do okna. Gdyby coś się działo, to my jesteśmy obok”. Pan był, taki sobie pan, w jakimś ubraniu, które wyraźnie było za duże. Siedzieliśmy, nudziliśmy się, pan bał się, cichutko siedział. To było od ulicy Filtrowej, więc patrzyliśmy na tramwaje, które sobie jeździły. Po jakichś dwóch godzinach przyszły te panie, powiedziały: „W porządku, dziękujemy, możecie iść do domu”. Ja się po wojnie dopiero dowiedziałem, co to był za pan.
To był chyba pierwszy w Powstaniu jeniec niemiecki.
Pilnowaliśmy tego Niemca, tak. Żołnierz, który się zaplątał gdzieś tam. Panie go szybko rozbroiły, przebrały i co miały zrobić? Czekały, aż wybuchnie Powstanie. My sobie wtedy nie zdawaliśmy sprawy z tego, że to jest bardzo blisko już, rozdając te listy, po reakcjach tych panów czy pań, które te listy odbierały, to już wiedziałem, że to wygląda poważnie.
Przyszliśmy do domu, to była godzina może trzecia, czwarta. Pewnie czwarta, bo ojciec przyszedł do domu. Na podwórku już byli jacyś dziwni, młodzi ludzie, których nigdy nie widywałem, ale ich nie tak dużo było. Ojciec nam odgrzał pierogi z wiśniami, pamiętam, które mama zostawiła, i wtedy na podwórku już było dużo ludzi. Już były opaski, bo to dosyć zamknięte podwórze, to wiedzieliśmy, że to już. To sobie zeszliśmy, jak to młodzież, która musi wszystko wiedzieć, i znaleźliśmy się w mieszkaniu [Staszica (pani, która wysłała mnie z listami)].
Na trzecim piętrze, ale nie od Wawelskiej, tylko od tyłu, od Mianowskiego, od wąskiej uliczki. Poszliśmy do tego kolegi, którego mama nas wysłała, bo mieszkał na trzecim piętrze również, ale na rogu Wawelskiej i Uniwersyteckiej, popatrzeć na Powstanie. No i patrzyliśmy, i widzieliśmy.
Punktualnie o piątej ta młodzież ruszyła, ale żadnego, że tak powiem sukcesu nie było, żadnego zaskoczenia nie było. Tam w tych niemieckich [budynkach], to było otoczone, mówiłem przed chwilą, tam gdzie to Gestapo było, ten bunkier był wybudowany na rogu i to było w ogóle ogrodzone. Jak się pokazali panowie z biało-czerwonymi opaskami, to Niemcy zaczęli do nich strzelać, od razu. Tak że tam właściwie nie udało się. Jakichś parę granatów zostało rzuconych, [nasi] też próbowali strzelać, ale nie było siły. Niemcy gdyby wtedy zorganizowali atak, to by wszystkich pewnie powyłapywali bez żadnych problemów, ale też się bali. Pewno bardziej się bali niż nasi. I potem to wszystko się zgromadziło na dziedzińcu u nas.
Flag nie pamiętam. Pamiętam opaski.
Później dostałem opaskę, co prawda nie wojskową, ale dostałem opaskę Wojskowej Służby Kobiet. Pamiętam, pierwsza rzecz, to w kąciku takim, to trudno opowiedzieć… Dom ma formę niezupełnie prostokątną, tylko jest takie wąskie miejsce, gdzie można się zgromadzić i tam pan kapitan „Stach”, dowódca tego wszystkiego, był i mnóstwo różnych ludzi, i tam właściwie zacząłem się orientować kto, co, gdzie i jak.
Był dowódca, wydawał rozkazy, nawet jakieś dziecko na górze zaczęło strzelać z pistoletu jakiegoś takiego [zabawkowego], to żartami: „Idźcie, przynieście mi tą broń”. Wszystko było wesolutko, czekaliśmy na Powstanie, które będzie wszędzie przecież.
„No, wreszcie”. Ojciec pierwszego czy drugiego dnia mówi: „Po pięciu latach wreszcie jesteśmy w wolnej Polsce”. Wszyscy wierzyli, że to potrwa dzień, dwa i przegnamy Niemców albo przyjdą bolszewicy. Troszkę się baliśmy, ale…
Właśnie sobie próbuję uprzytomnić. Na pewno tego samego wieczoru zaczęli organizować. Chyba jeszcze decyzja nie zapadła, że będziemy się bronić, tylko że jutro będziemy kontynuować wojnę, ale w każdym razie już zaczęli być mobilizowani ludzie do pracy. To znaczy jakieś barykady, żeby… To nie było takie proste, bo dom, który ma kilkadziesiąt okien na parterze, prawda, i przynajmniej cztery bramy, dwie duże od Wawelskiej i drugie od Mianowskiego, a poza tym takie furtki. Z administracji w domu nie było nikogo poza dozorcą. Dozorca był i był bardzo aktywny, bardzo sprawny.
A tam chyba zupełnie dobrowolnie się organizowały jakieś takie grupy ludzi, które zaczęły barykadować. Ale to nie było pierwszej nocy, to było przez pierwsze dni. Barykady w bramach to oczywiste – kamienie, jakieś meble stare, natomiast w oknach to była cała sztuka. Wyjmowało się drzwi, wstawiało w okno, brało się drugie drzwi, o dziesięć czy piętnaście centymetrów do tyłu się montowało i między to sypało się piach.
Wszyscy pracownicy, którzy mieli ręce – mieszkańcy. Tak się fajnie ułożyło, że ja się przyjaźniłem ze Zbyszkiem Grabskim, synem tej pani, o której mówiłem, tej druhny, i z Romkiem Czosnowskim – chłopak też rok ode mnie młodszy. I ojcowie też się ze sobą przyjaźnili, więc była taka grupa, powiedzmy, zorganizowana.
Zawsze coś. To się robiło w ten sposób, że była grupa nazwijmy to stolarzy, grupa kopaczy, którzy wykopywali i ogonki. Podaje się jeden kubełek w tę stronę drugim i w tamtą. Ja wszędzie byłem.
Tak, jedną z pierwszych rzeczy to było: „Udostępnić proszę parter i pierwsze piętro”.
Nie. Przynajmniej nie było takich sprzeciwów, o których ja bym wiedział. Były problemy, zamknięty pies, ludzi nie ma, więc tam wiem, że wyłamywali i chyba psa zabili, nie wiem, bo nie było potem słychać tego psa. I tak w przeciągu chyba trzech dni, to było mniej więcej zrobione.
Była twierdza, a na piętrze były, nazwijmy to, placówki gdzie były punkty, w których pilnowali i ewentualnie strzelali, do czego przejdziemy za chwilkę. A nas pan kapitan „Sabała” (to jest pseudonim) zebrał już zabarykadowanych. Nas, to znaczy młodzież, takich, powiedzmy, w moim wieku. Starszego to nikogo nie było, bo starsi to już byli żołnierze, ale w moim wieku albo rok czy dwa młodsi, koło dziesięciu chłopaków nas było, nie więcej chyba. Ustawił nas szeregiem i zmobilizował: „Jesteście łącznikami, na moje rozkazy będziecie robić to, co wam każą, jak będzie trzeba, to będziecie pomagać innym”. I robiliśmy to, co kazał.
Nie, ja się nie czułem żołnierzem. Bardzo mało brałem udziału w walce – raz.
Był to trzeci dzień chyba, czwarty… Trzeci, bo to wcześnie było. Nie wiem po co, poleciałem na stanowisko na pierwszym piętrze, nad ulicą Pługa. Coś tam musiałem zanieść, ale po co tam byłem, to nie wiem. Zresztą ja byłem wszędzie, nie zawsze wiedziałem po co. Wjechał czołg, tam było dwóch chłopców, jak to się mówiło wtedy, z karabinem, z granatami i z butelkami. Jeden z nich się wychylił, strzelili z czołgu i go ranili. Nie wiem jak, ale w każdym razie ranili, a my z tym drugim zaczęliśmy walczyć z czołgiem. Ja rzuciłem butelkę, trafiłem, bo niedaleko, a poza tym chłopak czternastoletni rzucać butelkami potrafi. Nie odpaliło się oczywiście, ale ten chłopak rzucił granat potem i czołg się zapalił, cofnął się i więcej już nie wjeżdżali w boczne uliczki. Oczywiście, zgasili go potem i czołg dalej strzelał, ale w każdym razie tak wyglądało moje wojowanie.
Nie. To znaczy jeden raz się naprawdę bałem, ale to już było, jak wyciągnęli mnie z Powstania, to nie było w czasie [walk].
Wiedziałem, co się dzieje naokoło, przecież widziałem ludzi umierających.
Tak. Tak, ale to mnie nie dotyczyło. Będzie, jak będzie.
Tak. To znaczy początkowo nocowaliśmy w domu, a gdzie miałem, jak nie w domu?
Nie. Pierwsze noce, pierwszy tydzień mieszkaliśmy w domu. Była to mało atakowana część, bo to była wąska ulica, tak że tam już potem nawet czołgi nie wjeżdżały, a nie było mowy o artyleryjskim ostrzale, który od frontu był przecież. Od trzeciego dnia Niemcy zaczęli oblegać, a potem jak już było jednak bombardowanie takie poważniejsze, bo to zapalające [pociski] na górę rzucali, to już jak było gorzej, to w piwnicy. Ostatnie noce spędziliśmy w piwnicy, na jakichś deskach.
Ja pełniłem rolę gońca, od czasu do czasu musiałem przejść, ale żeby przejść z jednej strony domu na drugą, to można było przejść piwnicami. Bardzo tego nie lubiłem właśnie dlatego, że nastrój w piwnicach, zwłaszcza w późniejszych dniach, był niesłychanie ponury. Niezależnie od tego, że było ciasno i trudno się było przepchać, to były płacze, były strachy, były modlitwy. Nie słyszałem, żeby ktoś narzekał na Powstańców i na Powstanie, ale ludzie się bali i ten strach dał się znać.
Ale to było w piwnicach, a na wierzchu „Sabała” zorganizował taki punkt informacyjny, nasłuch radiowy i nawet nazwijmy to, gazetka, takie powiedzmy stronnice wydrukowane. Śmiesznie, bo maszyna do pisania to wtedy była [czymś] nie takim powszechnym i mój braciszek młodszy, który potrafił pisać na maszynie, bo u nas [była] maszyna w domu, pisał te [gazetki], a ja nosiłem to po domu. Zbierali się ludzie i słuchali, jak ja to czytałem.
Tak, tak, bo ja miałem jeden egzemplarz. Jak nas tam było, powiedzmy, czterech czy pięciu, to chodziliśmy po różnych [częściach domu], każdy ze swoim [egzemplarzem], ludzie schodzili się i czytaliśmy.
Nie pamiętam, może było napisane „Biuletyn”, czy „Informacja”, nie, nie. Było podpisane „Zastępca komendanta” chyba czy coś w tym stylu.
Bardzo mało.
Woda była, szczęśliwie przewidująca administracja parę miesięcy przed Powstaniem wybudowała studnię głęboką na podwórku, bo woda z kranu przestała lecieć bardzo szybko, drugiego dnia pewno, prąd też [odcięty].
Gaz nawet nie wiem, bo jak zaczęli bombardować, to dozorca wyłączył gaz w całym domu, więc nie wiem kiedy, ale pewno też [dość wcześnie].
Pewnie tak, ale na to nie zwracałem uwagi. Na pewno jadłem. Pamiętam panie, które gotowały zupę, ale to było przede wszystkim dla Powstańców przewidziane. Coś musiałem jeść przez te prawie dwa tygodnie, ale nie pamiętam, natomiast z wodą nie było kłopotów.
Ojciec był pod wrażeniem, tak, jak mówiłem – wolna Polska wreszcie. Był bardzo aktywny właśnie w tych sprawach pożar, nie pożar, z tymi trzema panami. Pamiętam jakąś rozmowę tych właśnie trzech ojców, gdzie już nie pamiętam, który zaczął, ale w każdym razie: „Czy nasze miejsce jest tutaj, czy nie powinniśmy chwycić za broń?”. No, panowie po pięćdziesiątce, to już mniej więcej takie towarzystwo było. Oczywiście za broń nie chwytali, bo jej nie było po prostu.
On nie mieszkał, on się tam znalazł. Nie wiem dlaczego, on mieszkał chyba przy kościele. Ksiądz Salamucha odprawił mszę w niedzielę, 6 sierpnia.
W największej piwnicy, która była pod bramą wejściową od północy, gdzie zresztą był ten, nazwijmy to, punkt opatrunkowy, tam odprawił mszę w niedzielę. Interesował się rannymi, udzielił mi, nie wiem czego, ale przez długi czas mówiłem, że to było ostatnie namaszczenie i chwaliłem się, że brakuje mi tylko jednego sakramentu do kompletu, żeby zgadywali. Oczywiście brakuje mi kapłaństwa.
To dosyć późno było, 9 [sierpnia]. […] To znaczy było takie popołudnie, słoneczko, przestali strzelać, bo oni robili sobie przerwę, usiedliśmy na schodach z ojcem i z bratem i graliśmy w karty. Przyszedł „Sabała” i mówi, że: „Pożar był rano zgaszony, może ktoś z młodszych panów ze mną pójdzie?”. To ja poszedłem z nim, poszliśmy na górę. Już ludzie tam się zaczęli gromadzić, tak że jak weszliśmy na górę, to jest od Wawelskiej, jeśli pani widziała ten dom z bliska, to jest na prawym krańcu naszego domu, bo tam są dwa właściwie różne [domy]. Tam już było tak, że dachówka była zlikwidowana, to znaczy rozstrzelana i były takie przedziały, bo tam pranie się suszyło zwykle, więc były deski, po prostu stały. To zaczęliśmy odbierać te wiaderka z wodą czy z piaskiem [podawane przez stojących niżej], bo to albo to, albo to szło, i zaczęli rzucać. W pewnym momencie na tych deskach zaczęło trzeszczeć. Ja się nie zorientowałem, bo strzałów nie było słuchać, bo to przy drugiej stronie ulicy, ale on powiedział: „Strzelają”. To co, strzelają, to strzelają, ale potem drugi raz i wtedy już było gorzej, bo ja się wtedy tak poczułem byle jak i okazało się, że mi krew leci stąd, leci stąd [z koszuli i z uda].
Chyba nie. W każdym razie raczej się tak poczułem: o… zorientowałem się, że tu mam mokrą koszulkę i tu ze mnie leci. On też chyba, nie wiem, czy został ranny, ale w każdym razie jak zobaczył mnie, to mówi: „Schodzimy”. Tak wyglądało moje postrzelenie. Postrzelenie było z drugiej strony ulicy, z domu, który właśnie w tej chwili zburzyli. Bo tam takie dwa domy były oficerskie przed wojną, a teraz byli Niemcy i tam były takie małe okienka, łazienka chyba czy coś w tym stylu, i to stamtąd strzelali, co zobaczyłem bardzo łatwo, bo nasze kule, były ślady naokoło tych okienek. Tak że strzelali przez całą ulicę i do góry. Nie wiem, z jakiej broni strzelali, bardzo chciałem się dowiedzieć potem. Widziałem na zdjęciach rentgenowskich.
Tak, bo jeśli to była pepesza, to był inny kaliber, niż jeśli to był niemiecki pistolet.
Nie, zacząłem schodzić po schodach, w tym ogonku, w którym był pan Czosnowski, ojciec Romka. Ja mu powiedziałem: „Czy może mi pan pomóc?”, bo się już zacząłem tak jakoś głupio czuć, to mnie sprowadził na dół, to już mnie w ogóle jeszcze jacyś ludzie na rękach zanieśli do tego punktu opatrunkowego i tam pokiwały głowami dziewczyny nade mną. Powiedziały: „Nic nie możemy zrobić, chyba kość w nodze jest nieuszkodzona – więc zrobili dobry opatrunek – a tutaj to musi być rentgen i za blisko serca ta rana jest”. Zanieśli mnie, ulokowali w jednej z piwnic w tej części od północy, że tak powiem, ale okna były na podwórko, [w piwnicy] już było dwóch Powstańców dosyć gruntownie poranionych, bo właściwie chyba byli nieprzytomni obaj, a przynajmniej jeden. Była pani [z mężem], która pierwszego dnia wyszła sobie na balkon zobaczyć, co się dzieje, i ją postrzelili w brzuch z mężem. Potem ja, jako czwarty.
Jakieś legowiska były, chyba to były łóżka.
Tam był lekarz, ale tam tylko. Opowiadać dalej o swoich tych [przeżyciach]?
Niczego o Powstaniu nie chce więcej pani wiedzieć, jak tam było?
Takie drobne rzeczy, ewentualnie wykreślicie, ale takie, które pamiętam. Na przykład któregoś tam dnia musiałem coś załatwić po drugiej stronie podwórka, wbrew przepisom. Poleciałem na piechotę, w międzyczasie na chodnik, po którym szedłem, spadł pocisk zapalny.
Na podwórzu. Ja przez to przeskoczyłem, poszedłem dalej, ale tak się na mnie rozdarli potem wszyscy, że po dziś dzień to pamiętam. Nie dlatego, że ja przeskoczyłem przez ten [pocisk], bo takich wybryków dosyć sporo było, ale tak mnie objechali, że dziś pamiętam.
Kazali chodzić przez piwnicę – dookoła, a ja poleciałem przez ulicę, koło śmietników. Takie głupoty.
Chce pani inne moje tego typu spostrzeżenie? Z kapitanem „Sabałą” idziemy sobie przez podwórko i jakiś szrapnel spada na podwórze i odłamek uderza w kaburę „Sabały”, którą miał. I reakcja „Sabały”, który wyraźnie był przerażony, wyraźnie był poruszony. Ja się dziwiłem, czego on tak się trzęsie, przecież nawet ranny nie jest, tak sobie myślałem. Takie reakcje, które pamiętam.
Nie, nie, nie, ja o „Sabale” mówię często, ale nie czułem się człowiekiem „Sabały”. Prawda, jak trzeba było, zdarzało się – „Pomóż”, brałem taczkę z ziemią i ciągnąłem do ludzi, którzy ładowali. „Zobacz, co się dzieje na górze”, to leciałem na czwarte piętro. Niekoniecznie, ale on oczywiście na pewno dużo znaczył. On się nazywał, wiem jak, chce pani, to możemy zobaczyć. Adwokat, pisarz.
Nie, jakiejś takiej osobistej [relacji] nie, ja byłem smarkacz. Oni mieli swoich przyjaciół przecież. Niektórych rozróżniałem.
Zazdrościłem. Ja im zazdrościłem, chciałbym być żołnierzem, tak jak oni.
Ja więcej broni widziałem, zanim oni przyszli… Interesowały mnie steny, mieli chyba prawdziwe steny, ale trzy. Jest jedna rzecz, którą też pamiętam, ale taka już ciekawostka zupełnie egzotyczna. Ja to zresztą opisuję w tych swoich wspomnieniach. To już było, powiedzmy, w końcu pierwszego tygodnia, kiedy już mieliśmy ostrzał potężny, bo to nie tylko czołgi, ale przecież ciągnęli armaty z Pola Mokotowskiego i strzelali przeciwlotniczymi pociskami. Ściągnęli… o Jezu, takie „czołgi”, mina, która chodziła – „goliaty”. Tak że od frontu już było bardzo źle, już się wszystko sypało. Wyłamali bramę, nie wiem, czy „goliata” puścili, czy strzelili, nie wiem. W każdym razie wyłamali bramę, w bramę wlazło kilku napastników, zaczęli strzelać, ale bali się wyjść na podwórko. Do nich też za bardzo nie było jak strzelać. I pan porucznik „Rarańcza” wlazł na piętro nad bramą, koledzy go chwycili za nogi, on zwisnął głową na dół i od góry puścił serię do bramy. Patrzyłem, cieszyłem się, zazdrościłem, rzadko się taką gimnastykę na wojnie ogląda.
Dopiero jak leżałem w tym szpitaliku. Ja jednak chyba trzy dni tam leżałem w tej piwnicy, to wtedy…
Nie. To znaczy wiedzieliśmy, że jesteśmy ostatni na Ochocie, że z tej tak zwanej teraz Reduty Kaliskiej opuścili Warszawę, a tak to nic nie wiedzieliśmy. Znaczy było słychać strzelaniny w Warszawie, było widać pożary, ale paliło się wszędzie.
Nie, z podwórka do tej piwnicy?
Kapitulacja wyglądała w ten sposób, że mnie przy tym nie było i znam z opowiadań to, jak wyglądało podejmowanie decyzji, ja byłem w piwnicy. Do piwnicy zresztą tego samego wieczoru przyszedł pan Czosnowski z ręką na temblaku, bo go postrzelili na tym samym dachu. A potem na tym samym dachu postrzelili poważnie pana Grabskiego, ojca kolejnego z tej mojej trójki, który zmarł jeszcze przed kapitulacją, który jeszcze był [pochowany] w grobie. Więc ja sobie tam leżałem. To nie było sympatyczne, to znaczy te chłopaki jęczały, ta pani histeryzowała i pan od tej pani zupełnie był bezradny. Widać było, że on się gubi zupełnie, tak że nastrój w tej piwnicy był podły. Próbowali, pan Czosnowski z moim ojcem, Czosnowski przyszedł z Romkiem, z synem, tak że oni próbowali coś zrobić. „Poczekajmy, wytrzymajmy jeszcze, Rosjanie pewnie przyjdą”, takie gadania, ale to atmosfery nie poprawiało. Byłem troszeczkę w półśnie momentami. To mnie jednak zaczęło bardzo boleć tutaj, przy każdym oddechu… Jakieś mi tam środki dawali, właśnie ksiądz Salamucha przyszedł mnie namaścić. Nie wiem, co zrobił. To było in articulo mortis pewnie, modlitwa, bo nie udzielał mi sakramentu, tak że moje przechwałki późniejsze [były] bez podstaw. Potem przyszedł ostatni dzień, kiedy ta strzelanina była, to znaczy ciągle słyszeliśmy strzelaninę i potrafiłem rozróżnić granat od pocisku. Zaczęło być na tyle groźnie, że po pierwsze, pociski słychać było w piwnicy z oknami od podwórka, po drugie, strzelaninę na podwórku, bo świst kul na podwórku i stuk o ścianę kul. To już wtedy wiedzieliśmy, że to jest koniec. Wszyscy wiedzieli, że to już jest koniec. I potem cicho. U nas było cichutko. Tam jakieś wrzaski były, ale przez długi czas nic, potem kroki – idą, przyszło trzech drabów chyba z oficerem i właściwie nie wiem, czego chcieli. Chcieli wody, potem okazało się, że chcieli złoto, w związku z tym z tej pani ściągnęli jakiś pierścionek, jakiś zegarek.
Nie, to byli Rosjanie. Pierwsze słowa w moim życiu rosyjskie, które słyszałem, to było (niech pani nie słucha) job twoju mat, które usłyszałem, jak pani zaproponowała kompot zamiast wody, bo wody nie mieliśmy. To byli Rosjanie i między sobą rozmawiali po rosyjsku. Ojciec próbował po niemiecku do nich, to nie rozumieli. Takich wizyt było sporo, trzy, cztery. Przy jednej z tych wizyt był Niemiec. Skąd wiedzieliśmy, bo tamci też byli w mundurach niemieckich, ale było widać, że to jest Niemiec … W każdym razie był Niemiec i ojciec, jak się zorientował, że tu jest ktoś, kto mówi po niemiecku, to z moim ojcem zaczęli gadać i ojciec, nie pamiętam, [pytał] czy ma dzieci, takie [pytania]: „Co tu robisz?”. Okazało się, że on jest po prostu czołgistą i że dzieci ma, że nam współczuje. Ojciec go prosił: „Zostań z nami jak najdłużej, bo ta dzicz, nie wiadomo, co tego…” i ten Niemiec siedział z godzinkę i potem już sobie poszedł, przepraszając. Potem już przestali przechodzić, za to był dym. Zaczęło się palić, było widać zresztą przez okno, przez tę szybkę, że się pali. Mój ojciec z tym panem doszli do wniosku: „Podusimy się tutaj, musimy stąd wyjść”.
Nie wiem, my byliśmy w tej piwnicy. Pewnie już nie. Mnie przy tym nie było, ale ludzi wtedy wyganiali z tego, zresztą strzelając, gdzie popadnie.
Wyganiali z domu od rogu ulicy Pługa i Wawelskiej. Tam z białą płachtą wyszedł ksiądz Salamucha i go zaraz zastrzelili. Potem ludzie wychodzili i oni strzelali, nie do każdego, ale jakąś tam selekcję po pijaku robili. Pewnie wtedy zginął pan Czosnowski i Romek, bo nigdy potem nie znaleziono ani jego, ani Romka. Wracając do mnie, panowie powiedzieli: „Wyniesiemy naszych rannych”, najpierw mnie, a potem tę panią. Wyszli na korytarz, tam znaleźli nosze, na noszach zwłoki człowieka w niemieckim mundurze, więc te zwłoki zrzucili, mnie położyli na te nosze, weszliśmy po schodkach do bramy od ulicy Mianowskiego. Brama była rozwalona, nawet jakieś resztki się paliły, a na ulicy dobrze oświetlonej przez płonący nasz dom biegali i krzyczeli po rosyjsku. Ten pan powiedział: „Ja dalej nie idę”, to powiedziałem: „Tata, ja mogę pokuśtykać”. Co prawda byłem na bosaka i tylko w koszulce dotąd, bo prosto z tego. Ojciec wziął, jakieś tam stało wiadro z wodą czy coś, chlusnął na te płonące te i polecieliśmy, przeskoczyliśmy przez ulicę Mianowskiego. Od tej bramy do bramy domu naprzeciwko jest prawie że jedno na drugim, strzelali do nas, ale ojciec nawet się pytał: „Trafili cię?”. Na parterze jakiegoś domu, jakieś drzwi, niewypalone mieszkanie, do łazienki – przycupnęliśmy po omacku, bo ciemno przecież. Tam była bielizna przygotowana do prania, w każdym razie były wory z jakimiś tymi [ubraniami], zaczęliśmy wyszukiwać jakieś rzeczy, żeby mnie ubrać w cokolwiek. Długo to nie trwało, kroki usłyszeliśmy, idą szukać nas. Pani się pytała, czy ja się bałem. To ja się wtedy naprawdę zacząłem bać – tak zupełnie. Trząsłem się, nogą przytrzymałem drzwi, żeby nie weszli. Ojciec musiał na siłę mnie odciągać i zaczął krzyczeć do tych ludzi: „Dziecko mam”, nie wiem, w jakim języku, ale w każdym razie nie rzucili granatu, jak to się zdarzało, tylko weszli. Kazali ojcu wziąć mnie na ręce i wyszliśmy. Wyszliśmy z powrotem na ulicę Mianowskiego. Kazali iść ojcu ze mną kawałek na ulicę Pługa: „Połóż tu chłopaka, a my idziemy szukać bandytów z tobą, zaprowadź nas”. No i ja sobie tę nockę przeleżałem pod ścianą. Mam opowiadać o sobie, czy o ojcu, bo to się ściśle wiąże?
Ojciec poszedł oczywiście z nimi, wziął przy okazji [z piwnicy] mojego brata ze sobą. Obeszli piwnicę dookoła, nikogo nie znaleźli. To znaczy znaleźli jakiegoś faceta, który się z siekierą zaczaił, ale ojciec szedł przodem i powiedział: „Rzuć pan tę siekierę” i wyszli razem na podwórko, które już było pełne trupów. Nie wiem, co się z tym panem stało, tym od siekiery. Nie wiem, kto to był w ogóle, a ojca z moim bratem zaprowadzili do komandira. Komandir urzędował w domu na Mochnackiego 4, na rogu Uniwersyteckiej i Mochnackiego, jest taki dom tam. Ojciec tam spędził noc na przesłuchiwaniu. Komandir, nawet nie wiem, po jakiemu oni gadali, ale komandir chyba po polsku mówił. Podejrzewam, że to był w ogóle dowódca RONA, czyli Kamiński, tak mi pasuje, ale może nie. W każdym razie zaczęło się przesłuchanie, kto tam był, ile było, czy byli Anglicy, czy byli Rosjanie, gdzie poszli. Takie pytania, na które ojciec odpowiadał albo: „Nie wiem”, albo jakieś bzdurne te, bo jak mówił, czy byli Anglicy, ojciec mówił: „Oczywiście”. W każdym razie rozmowa była przy dużym dostępie do alkoholu i komandir pił i kazał ojcu pić, i mojemu bratu, który miał dwanaście lat, na siłę kazali pić. Jak się skończyło przesłuchanie merytoryczne, nazwijmy to, to zadał niedyskretne pytanie mojemu ojcu: A zołoto imiejesz? Mój ojciec przezornie do kieszonki tutaj przed wyjściem z domu włożył trzy zegarki złote. Jakoś nikt go wcześniej o to nie pytał, ale jak go tak zapytali, to wyciągnął taką cebulę dużą, ładną, złotą, którą ja dostałem od stryja na chrzest czy coś w tym stylu, no i dał. No i zyskał sobie przyjaciela. Tamten już wystarczająco dużo wypił, żeby rzucić się ojcu na szyję niemalże. „Rób, co chcesz, jesteś moim przyjacielem, wszystko dla ciebie zrobię”. Ojciec naturalnie powiedział: „Oddaj mi mojego syna, który gdzieś tam leży”. Tak się ojca osobiste przygody skończyły, bo rano zameldował się do niego żołnierz z rikszą, taką rikszą towarową, to znaczy na dwóch kółkach, skrzynia i z tyłu były te gumy puste [w oponach], ale w każdym razie przyjechał ojciec i wziął mnie na tę skrzynię.
O, tak. Ja sobie leżałem i już się nie bałem, już mi było wszystko jedno. Było obozowisko po drugiej stronie ulicy – leżeli, jedli, pewno pili, oglądali rzeczy, które zdobyli. Pamiętam, że przebierał się w jakieś frakowe spodnie któryś z tych żołnierzy, a poza tym chodziła jednak warta dwóch czy trzech uzbrojonych, z bronią, w hełmach.
Już jak ja byłem, to ich nie było. To już albo ich pozabijali, albo to wszystko zostało wyprowadzone. Tylko ta banda była. Pamiętam z tych wizyt dwie – „z tych wizyt”, to znaczy jak się zainteresowali mną. Przyszli i ten jeden z nich z karabinem coś zaczął mówić. No to ja powiedziałem: Ich bin krank, verwundet. Po niemiecku powiedziałem, bo na tyle potrafiłem. Drugi do tego z karabinem przetłumaczył to na rosyjski: „Zostaw go, raniony germaniec” – jako ten germaniec zostałem tam. Nie wiem, czy to wystarczyło, czy nie, bo potem przyszedł jakiś, już nie wartownik, tylko jakiś żołnierz, już bez hełmu, z rozpiętym [mundurem] i zaczął gadać. Młody chłopak, zaczął gadać: „A gdzie twoja mama?”. To potrafiłem powiedzieć, ale on nie zrozumiał. Próbował, próbował. Potem jakąś szmatę przyniósł, że pewno mi zimno, i poszedł sobie, ale był taki jeden, który próbował nawiązać kontakt i niekoniecznie zależało mu na tym, żeby mnie ukatrupić. To była chyba najtrudniejsza noc w moim życiu. Niech pani sobie wyobrazi czternastoletniego chłopaka – sam, ranny, nie wie, co z mamą, nie wie, co z tatą, nie wie, co zrobić, a coś chce zrobić. Bardzo chciałem coś zrobić, tylko zupełnie nie wiedziałem co. Nie było to sympatyczne. No i jak przyjechał ojciec z tą skrzynią, to mnie na tę skrzynię załadowali. Ojciec mówi: „Słuchaj, musimy znaleźć szpital, bo przecież…”. Zaczęliśmy szukać szpitali. Do Instytutu Radowego pojechaliśmy – zamknięte. Dom z daleka widziałem jeszcze płonący, nasz dom. Pamiętałem, że był wojskowy szpital w budynku chemii przedwojennym, jeszcze niewybudowanym do końca, chemii uniwersyteckiej, ale to Niemcy zrobili szpital wojskowy, nawet linię tramwajową wyciągnęli, żeby tak zwaną rąbankę przywozić z dworca, ale też wszystko zamknięte. Pamiętałem, że jakiś ośrodek zdrowia był na ulicy… Wszystko jedno, jak ona się nazywa. W tej chwili jest ulica Banacha, której przedtem nie było i za tą ulicą jest taka uliczka, tam był ośrodek zdrowia. Ale zanim tam dojechaliśmy, bo pojechaliśmy ulicą Pasteura, w połowie drogi mniej więcej napotkaliśmy panią, która ciągnęła materac. Na materacu pięcioletni chyba chłopak z nogami jakąś szmatką obciągniętymi. Do piwnicy rzucili granat i chłopakowi urwało obie stopy. Ona oblała to spirytusem i niosła gdzieś.
Pusto było, już tutaj, te ulice, o których mówię były puściutkie, już nie było [nikogo]. W tym kącie jeszcze naszym, nazwijmy to, kręcili się [żołnierze], ale tam dalej [nie]. My wzięliśmy tę panią i materac, i chłopaka. Jechaliśmy dalej i natrafiliśmy właśnie na jakichś ludzi w mundurach, ale już w okolicach Zieleniaka, w tamtych okolicach. Tamci zagnali nas: „Musicie iść tam”. Tam przed wejściem jakiś taki budynek był, jakaś strażnica czy coś w tym stylu, ojciec zaczął mówić, że chore dzieci, lekarza potrzebują. W międzyczasie zorientowaliśmy się, znaczy ta pani się zorientowała, po pierwsze, że ojciec mówi po ukraińsku, bo po rosyjsku nie mówił, po drugie, że ona ma Ukraińca jako męża i wobec tego ukraińską kenkartę. Mąż gdzieś był, ale było towarzystwo z dwojgiem dzieci. Jeden mówi po ukraińsku, drugie pokazuje ukraiński [dokument] i to nam też uratowało chyba, trudno mówić życie, ale w każdym razie znalazł się felczer – nie lekarz, a felczer – Ukrainiec. Ojciec z nim sobie pogadał po ukraińsku, zmienił opatrunki chłopakowi, co było bardzo trudne, i mnie, co było… Bo to już na plastrach się trzymało. Powiedział: „Szpital, inaczej chłopak umrze”, ale powiedział: „Nie idźcie do tego obozu, tam się straszne rzeczy dzieją”. Od niego się dowiedzieliśmy, co było w Zieleniaku tutaj i jakoś załatwił, że nas puścili: „Idźcie”. No i tak było.
No, ja w Żyrardowie.
Tak. Jechaliśmy Grójecką czy aleją Krakowską, w tamtą stronę. Natrafiliśmy tam na punkt opatrunkowy.
Polski. Pan doktor Trojanowski, nie wiem dlaczego, ale tam zrobił punkt. Też jedna rzecz, którą zresztą opisałem – jego córka, kilkuletnia dziewczynka mieszkała w tym samym domu i on mieszkał w tym samym domu co my. W Powstanie jego nie było w domu, ale było dziecko. On był dosyć znanym lekarzem, nie wiem od czego. Nie wiem, jak to załatwił, ale załatwił półgodzinne zawieszenie broni z Niemcami, że on musi to dziecko wziąć i wziął. To znaczy przez okno podali mu i on z małą pojechał. Potem spotkaliśmy go jeszcze raz właśnie tam. Tam powtórzył dokładnie to samo, co ten felczer na Zieleniaku, chłopak zaczął już majaczyć, to pojechaliśmy dalej na północ drogą, która teraz się chyba nazywa Łabiszyńska czy jakoś. W każdym razie doszliśmy do Ursusa. Ta pani ledwo szła, bo nogi sobie poobcierała, na kocich łbach pchać wózek, jeszcze bez opon. Mój brat też ledwo. Dwa wrażenia korzystne, zanim dojdziemy do ostatniego etapu, nazwijmy to. Po pierwsze, na Okęciu jeszcze chłopaki takie, takie andrusy z przedmieścia, jak się zorientowały, kto na tych wózkach leży, to poleciały, przyniosły całe ręce pomidorów. My nic nie jedliśmy, nikt z nas niczego nie pił od wielu godzin. Pamiętam te pomidory, jak żarliśmy wszyscy, i pamiętam zapach pomidorów i zapach krwi, które mi się kojarzyły, bo chłopak bardzo krwawił. Potem bardzo często pomidory mi pachniały krwią. W ogóle nie bardzo lubię od tego czasu pomidory. Jakoś tak zostało. A druga rzecz, może równie sympatyczna jak to. Dojeżdżając do Ursusa, zaczepił nas jakiś facet. Okazało się, że to jest tramwajarz warszawski. Jak się dowiedział, co i jak, przypiął się do tej rykszy i pomógł pchać, aż dojechaliśmy do dworca kolejowego, tam się zatrzymał pociąg.
Nie, tam już byli ludzie. Już na Okęciu byli, nie było wojny, nie było śladów wojny. Już na Okęciu, po wyjściu z Zieleniaka, tam były pola, więc tam ludzi nie było, ale jak się doszło do Okęcia, to już normalnie. I dalej już normalnie, Powstanie było w Warszawie. Tacy ludzie w dziwnych mundurach byli w tym pociągu. Ten tramwajarz powiedział: „Węgrzy, którzy z frontu wschodniego wracają”. Ojciec podjął błyskawiczną decyzję: „Pani Dowhyluk bierze swojego małego, ja swojego syna, lecimy do pociągu. Pan będzie uprzejmy zająć się moim młodszym synem, niech pan go dostawi do Żyrardowa, do szpitala, do ciotki Krusze – bo mieliśmy kuzynkę w Żyrardowie – ten pojazd zostaje pana własnością”, i tak się stało. Doskoczyliśmy do tego pociągu, który ruszył, w którym byli Węgrzy, którzy się bardzo, ci żołnierze, przejęli. Położyli nas na ławkach, tam okazało się, że jeszcze są Niemcy w tym pociągu, więc były straszne dyskusje przez, nie wiem, godzinę, aż dojechaliśmy. Naubliżali ci Węgrzy oficerom niemieckim, tak że jak wylądowaliśmy w Żyrardowie, to dwóch oficerów niemieckich wzięło tego małego na nosze i zanieśli do szpitala. Tacy gentlemani byli. No, a ojciec jakąś dorożkę złapał, pojechaliśmy do ciotki i na tym się moja wojna skończyła.
To znaczy, czułem się szczęśliwy podczas Powstania, bo wszyscy byli szczęśliwi dookoła. Jakoś tak przemawiało to do mnie, no nie wiem. Mam we wspomnieniach to, że może po raz pierwszy poczułem się pożyteczny na tym świecie, bo miałem coś do roboty, a nie tylko chodzić do szkoły. Może ta atmosfera, przede wszystkim chyba ta atmosfera, ten entuzjazm ludzi wszystkich, nie wiem. I świadomość, że kończy się wojna, ci Niemcy. Nie wiem, trudno mi wytłumaczyć, ale pamiętam to uczucie. Zresztą ono wraca czasami, ja nie mogę zapomnieć tego. Gdyby nie to wrażenie, to pewno by to było jak egzamin u profesora.
Niech mi pani nie każde odpowiadać na to trudne pytanie. Nie, wiem, że było nieuniknione, że Warszawa się rwała do Powstania i to nie tylko te zorganizowane [grupy], ale szewc też chciał Powstania. Natomiast wydaję mi się, że organizacja i decyzja dotycząca momentu Powstania nie były najlepiej wybrane, mówiąc delikatnie. Ma być Powstanie w Warszawie, to nie można broni, która była nagromadzona w Warszawie, dawać do innych partyzantek. Tego typu rzeczy. Nie wiem, nie jestem wojskowym. Widziałem Warszawę zrujnowaną, widziałem Warszawę w trakcie powstawania tych ruin. Widziałem może nie dużo, ale setki ludzi, którzy zginęli – nie wiem, czy potrzebnie, pewnie niepotrzebnie.
Nie, cały dom się spalił.
Warszawa, 26 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek