Zofia Szombara-Sochacka

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Szombara-Sochacka, urodziłam się 22 grudnia 1937 roku, czyli w dniu wybuchu Powstania miałam sześć lat i osiem miesięcy.

  • Co pani pamięta z okresu okupacji?


Takie fragmenty, taką atmosferę strachu. Jak na ulicy widziałam Niemców, to pamiętam, na przykład, takie zdarzenie: Dostałam od swojej chrzestnej korale, bardzo piękne korale, jakieś takie wielokolorowe, i wracaliśmy z rodzeństwem i babcią z parku Ujazdowskiego, bo Łazienki były zamknięte, i przy ulicy Bagatela, tam gdzie teraz jest ambasada duńska, wtedy też była tam jakaś państwowa instytucja i stał Niemiec na warcie, wermachtowiec i mnie właśnie przed tą ambasadą te korale się zerwały, rozsypały się po bruku. Strasznie chciałam te korale zebrać i bardzo się bałam tego Niemca. On z takim uśmiechem – ja to odczytałam jako taki uśmiech pobłażania, może trochę cyniczny – stał, tak jak oni wszyscy, na tych rozstawionych nogach i ja nie podeszłam po te korale, niestety, wolałam już je stracić. To to pamiętam i pamiętam łapankę jedną. To było przy ulicy Marszałkowskiej, a mieszkaliśmy przy Puławskiej 1, to było tuż koło domu. Buda podjechała, zaczęli nas na tę budę jakoś wpychać, ja byłam wtedy z babcią i bratem, a dziadek pracował przy tych rogatkach [przy placu Unii Lubelskiej], bo był inspektorem, pracował na tramwajach miejskich i w mundurze był, bo to było w godzinach jego pracy. Zjawił się koło nas. Niemcy mieli jakiś inny stosunek do mundurowych, czy to był kolejarz, czy tramwajarz, czy jakaś inna umundurowana postać. Wiem, że dziadek, zdawało mi się, że rozmawiał z tym Niemcem i nas wyciągnął, mnie, brata i babcię.

  • Państwo już byli pakowani na tę budę?


Tak, tak. I potem przy pierwszej otwartej bramie, to było wczesne popołudnie, weszliśmy na najwyższe piętro tej kamienicy, nie narażając nikogo, nie pukając do żadnych drzwi, gdzieś tam na strych i siedzieliśmy na tych schodach aż do zmierzchu. Wszystko się uciszyło i wtedy wyszliśmy i wróciliśmy do domu. To takie drugie wspomnienie. I co jeszcze z tego okresu przedpowstaniowego… Aha, siostra wspominała już o tym dniu lotnika, i rzeczywiście, zawsze były kwiaty, potem był jakiś niepokój. Bardzo często – nasza brama była pierwsza – bardzo często wpadali ludzie, chowali się. Któregoś roku, była to niedziela, myśmy jedli obiad w pokoju. W pokoju przy jednej ścianie, jedno okno, drugie okno, w środku wąska ściana i tam wisiał portret taty przysłany z obozu internowania z Rumunii, więc z brodą, w kożuszku, zupełnie inaczej wyglądał. I to była taka rotacyjna nagroda: pod tym zdjęciem, pod tym portretem taty w każdą niedzielę kto inny mógł siedzieć – to była taka nagroda, taki zwyczaj, że byliśmy blisko taty. I którejś niedzieli wpadł Niemiec do naszego mieszkania, widocznie [kogoś] gonił (my na parterze mieszkaliśmy) i pamiętam, z bronią w ręku, a na wprost drzwi wejściowych, na przeciwległej ścianie w pokoju wisiał bardzo ładny obraz zimy. Ja nie wiem, może mama mi mówiła, nie pamiętam, czyj to był. Ja do tej pory pamiętam ten obraz, piękny był. I [Niemiec] stanął i chciał kupić obraz, coś nieprawdopodobnego. Mamusia powiedziała, że nie, i on ani tego obrazu nie zdjął, ani nas nie pozabijał. A ja jeszcze, co też pamiętam, ze strachu przed tym Niemcem weszłam pod stół, wtedy miałam cztery lata może. Generalnie przewija się taki strach przed Niemcami.

  • Mimo że dzieci nie były zagrożone, to jednak pani cały czas się bała.


Tak, ale się rozmawiało o tym, pamiętam, jak mama opowiadała o dzieciach z getta, bo one wychodziły przecież na miasto, prawda, o dzieciach Zamojszczyzny. Wiem, że mamusia chodziła… To były takie bardzo nieprawdziwe informacje, mówili, że na tym dworcu będzie jakiś podstawiony [pociąg z dziećmi z Zamojszczyzny]. Bo mamusia, mimo że były bardzo ciężkie warunki u nas, to chciała jakieś dziecko z tego wagonu uratować, ale nigdy nie trafiła na to, że to akurat w Warszawie można było te dzieci brać. Tak że taka atmosfera grozy była, cały czas była.

  • A były jakieś zabawy dziecięce?


Oczywiście. Śmieszną rzeczą jest to, że ja strasznie zazdrościłam rodzeństwu, że chodziło do szkoły, a ja nie, ja miałam iść do szkoły od września, a Powstanie wybuchło w sierpniu. I chciałam w jakiś sposób przelicytować ich, że ja też jestem bardzo ważna i mam bardzo ciekawe życie, i opowiedziałam im, że pracuję w fabryce lalek. Oni przez pół dnia w to wierzyli. Opowiadałam im różne cuda, jak to tam jest, ile tam lalek, i wtedy powiedzieli mi, żebym ja przyniosła chociaż jedną taką lalkę z tej fabryki, i się wydało, że nie pracuję w fabryce lalek. Zabawy, no były takie dziecięce zabawy. W naszej kamienicy mieszkało mało dzieci, dlatego że właściciel nie lubił dzieci. Mam wrażenie, że dlatego pozwolił mamie tam zamieszkać, bo dziadkowie od dwudziestego któregoś roku już mieszkali w tym samym miejscu i może dlatego pozwolił, tak że nas [była] trójka, potem jeszcze jeden Jacuś, Robert, troje dzieci dozorcy i to wszystko. Tak że jak były jakieś urodziny któregoś z nas, to dziadek, mimo że było trudno, ale zawsze przynosił jakieś ciasteczka z [cukierni] Napoleonki, która była obok, mama kakao owsiane robiła i to była taka uroczystość. Koń na biegunach był w domu, prezent dla brata sprzed wojny, ogromny koń (nie wiem, czy to jest możliwe, tak mi się kojarzy, mamusia mówiła, że to prawdziwe małe źrebię było, wypchane), to chyba wszystkie dzieci z podwórka na tym koniu mogły się bawić, się mieściły. Ja się nauczyłam pleść warkocze na jego grzywie. Była godzina policyjna, więc nie można było wychodzić, nie było radia, mama nam czytała książki. Pamiętam książkę „Młody wygnaniec”, książkę o Indianach i ja ciągle swoim dzieciom opowiadałam, że taka była piękna książka, że pamiętam, że mamusia czytała, i proszę sobie wyobrazić, że chyba dwa lata temu moja córka znalazła ją w antykwariacie i mi tę książkę kupiła. Więc ją mam i sobie przeczytałam jeszcze raz od początku do końca. Więc głównie to były zabawy na podwórku. Dozorca nam dał taki mały trawniczek jeden i tam sobie kwiatki jakieś posialiśmy, tak jak się dzieci bawią, głównie w domach, bo to były zabawki jakieś takie domowe, małe podwórko, ale można było trochę sankami pojeździć. Mieszkaliśmy blisko parku Ujazdowskiego, więc chodziło się do parku.

  • To było takie ogólnie przyjęte, że z dziećmi się wychodziło do parku? To nie było niebezpieczne, to nie groziło niczym?


Myślę, że mogło być niebezpiecznie, no ale czy można siedzieć tyle lat w domu? Na pewno były jakieś groźne sytuacje. Mama na przykład, jak była jakaś uroczystość rodzinna, gdzieś tam u jakiejś cioci, jakiś ślub w rodzinie, to brała nas wszystkich zawsze i mówiła: „Trudno, jak nas zaaresztują i rozstrzelają, to wszystkich razem”. Więc to się przewijało, jakaś taka groza się przewijała, no ale dzieci lubią się bawić.

  • A gdzie pani była 1 sierpnia, podczas wybuchu Powstania?


Byłam w naszym mieszkaniu przy Puławskiej 1. To był słoneczny dzień, zaczęły się takie pojedyncze wystrzały, wpadła wtedy jeszcze do nas córka przyjaciół babci, dozorca zamknął bramę.

  • Ale tak jak zwykle, czy to było coś niezwykłego, że on zamknął bramę?


Wcześniej zamknął bramę.

  • Czyli coś już było wiadomo.

 

Coś niezwykłego było. I, no nie wiem, zaczął się taki niepokój wśród dorosłych, znaczy babcia, dziadek i ta pani, ale czy ja miałam jakieś skojarzenia, jakieś myśli, nie wiem, nie umiem tego powiedzieć. Chyba nie, chyba sześcioletnie dziecko nie było aż tak dorosłe, żeby przeczuwać, że to jest jakaś historia, na pewno nie. Tylko potem pamiętam, że… Dziadek był chyba troszeczkę jakoś tak organizacyjnie związany, więc wiele rzeczy, tak jak przypominam sobie, jak mama mówi, że on o wielu rzeczach wiedział, wiele rzeczy przeczuwał – zaczęli z babcią pakować wszystkie cenne przedmioty do walizek i znosili do piwnicy. A już 5 sierpnia rano wpadli Niemcy, w otwartych drzwiach krzyczeli raus i tak szli na kolejne piętra, to chyba trzy piętra były. Jeden z tych Niemców, może Ślązak, taką niezbyt ładną polszczyzną zwrócił się do babci: „Weźcie, matka, dużo jedzenia”. A babcia tego koszyka [z jedzeniem] i tak nie wzięła, bo jak nam powiedzieli raus, to trzeba było szybko wychodzić, bo oni weszli na górę, a wracając, to już trzeba było wychodzić, więc to czasu nie było. Brat wziął tornister, on wtedy chodził do pierwszej klasy, to była jego najważniejsza rzecz, a ja wzięłam lalkę i wzięłam… Też śmiesznie, bo wzięłam całe pudło plater, podobało mi się, bo to takie płaskie pudełko, jak się sztućce pakuje, ono było granatowe, a w środku wyścielone takim aksamitem różowym, mnie się to bardzo podobało, więc wzięłam te dwie rzeczy. I zapędzili nas między ulicą Bagatelą a Klonową, teraz jest tam bank, a przedtem nie wiem, co tam było, apteka, sklepy, nie wiem. I [nie wiem], z których domów, ale dużo było tych osób, ale nie aż tak dużo, żeby cały plac zajęło, raczej zajęliśmy chodnik, bo mam wrażenie, tak warstwami wysiedlali kolejne kamienice. Wtedy zaczęła się selekcja, [oddzielili] wszystkich mężczyzn i chłopców (nie pamiętam, czy mówili od którego roku życia, ale raczej chyba po wzroście, bo taki jakiś młody chłopiec się tam przyplątał) i ich popędzili taką kolumną zwartą na Gestapo, na aleję Szucha, i to był ostatni moment, kiedy widziałam dziadka. Pamiętam tylko, że dziadek wrócił do babci i zostawił takie zawiniątko z lekarstwami (bo mój dziadek chorował bardzo), mówi: „Mnie to już nie będzie potrzebne”. I to jedno, co pamiętam z pożegnania.

  • Wrócił już z tej kolumny?


Czy wrócił, nie wiem. No formowali tę kolumnę i on tak jakoś mógł wrócić do babci, widocznie staliśmy nie pod ścianą, tylko bliżej jezdni, prawda. Potem się dowiadywałam, że podobno oni rozstrzeliwali tych wszystkich ludzi i na stosie u wylotu alei Szucha palili te zwłoki. Potem mama mi powiedziała, że trzysta trumien popiołu wywiezione zostało na cmentarz Wolski i tam chodziliśmy, tam był niby grób dziadka. No więc po tym jak już mężczyzn pognali, to później nas tą samą trasą na dziedziniec Gestapo i ja pamiętam, że tak staliśmy, w oknach od strony podwórka byli Niemcy, chyba nie w każdym oknie, ale wiem, że byli Niemcy, były wilczury (to taki ich ukochany pies) i tam staliśmy do rana następnego dnia. Brat pamięta, że podobno ciepłą wodę dawali matkom z maleńkimi dziećmi. Ja niczego takiego nie pamiętam.

  • Pani miała sześć lat, a brat?


Siedem.

  • Nie dostaliście wody?


Nie.

  • Na stojąco tam przestaliście czy jakoś siedzieliście?


Może na tym betonie siedzieliśmy, nie wiem. Wiem tylko, że panował jakiś taki nastrój grozy nocą, ponieważ było widać pożary, te łuny, te wybuchy, to było takie dramatyczne bardzo. Rano następnego dnia, 6 sierpnia, kazali nam wychodzić. Wychodziliśmy do ulicy Szucha i u wylotu Szucha była taka jak gdyby bramka, rozdzielali młode kobiety (albo [takie, które] wydawały im się zdrowe, młode) na bok i [czy brali je] do obozu, to trudno przewidzieć. Niektórych brali na tak zwane czołgi. Właśnie ta koleżanka, córka koleżanki babci, została wzięta „na czołgi”, przeżyła i stąd wiem, jak to było. Starsi i kobiety z dziećmi postali trochę, nie puścili wolno, tylko kazali iść ulicą Marszałkowską do placu Zbawiciela. I jeszcze jeden taki szczegół (to mi brat mówił, ja tego nie pamiętam), że Niemcy wtedy zabierali biżuterię kobietom, które coś tam miały ciekawego na rękach. Myślę, że szliśmy Litewską, nie umiem tego powiedzieć, do Marszałkowskiej. Wtedy była zawieszona akcja, więc nie było strzelaniny żadnej, natomiast wtedy po raz pierwszy zobaczyłam na ulicy leżące ciała zabitych. I brat tak się wyrywał, bo to go interesowało, tu zabity, tu coś, w każdym razie żeśmy się znacznie oddalili od babci i zgubiliśmy się po prostu. Najpierw się brat zgubił, potem ja się do babci jakoś wróciłam, widziałam ją i poleciła mi, żebym Janusza odnalazła, no więc pobiegłam do przodu, odnalazłam Janusza, wzięliśmy się za ręce i tak staliśmy z boku, a ten pochód już się przerzedzał, już tam pojedyncze osoby szły i nasza sąsiadka z naszej kamienicy, pani Kłosowska, powiedziała: „Chodźcie, dzieci, ze mną, bo wasza babcia już dawno poszła do przodu”. Okazało się, że wcale nie poszła, ale [pani Kłosowska] w ten sposób nas wzięła. I jak dochodziliśmy do placu Zbawiciela, to już zaczęła się akcja, zaczęły się strzelania, drzwi do kościoła już były zamknięte i myśmy się znaleźli w piwnicach Teatru Współczesnego, tam był szpital powstańczy.
Niezwykłość tego miejsca polegała na tym, że były tam wysokie prycze, myśmy dostali miejsce na najwyższej półce pryczy. Codzienności nie pamiętam, bo tego się nie pamięta – my tam byliśmy około dwóch tygodni, dosyć długo – natomiast pamiętam Powstańców. Pamiętam, że śpiewali piosenki powstańcze, dawali nam jakieś cukierki i pamiętam kobietę stojącą nad takim dużym garem z parującą zupą i chochlą rozdzielała tę zupę, ale czy mnie dała, to już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, widocznie z góry widziałam, jak w teatrze, prawda, widziałam to wszystko i nie mam jakichś złych wrażeń z tamtego czasu. Te dwa tygodnie chyba były jakieś takie dla dziecka atrakcyjne, o tyle że to było wszystko takie nowe i ci ludzie byli dla nas tacy serdeczni.

  • A ta sąsiadka była też z wami?


Tak, była.

  • Czyli ktoś znajomy z domu też był.


Tylko ta jedna sąsiadka z kamienicy. Codzienność ulatuje, pamięta się tylko jakieś niezwykłe rzeczy. A w międzyczasie (ja się potem dowiedziałam) babcia szła w ostatnim rzędzie tych kilku osób, ledwie nogami powłócząc, bo po prostu załamała się nerwowo: nagle została sama, wszyscy najbliżsi gdzieś się rozpłynęli. Tak że już zaczynała się akcja, to przy ulicy Mokotowskiej, tylko po drugiej stronie placu [Zbawiciela], tam się znalazła w piwnicy i tam dzięki harcerzom z poczty powstańczej, jak babci już ten stres minął i mogła mówić, bo zapomniała wszystkie możliwe adresy rodziny w Śródmieściu, przypomniała sobie właśnie adres tej cioci, u której spędziliśmy [kolejne tygodnie Powstania]. I ci harcerze młodzi z poczty harcerskiej poszli na Kruczą 17, tam ciocia [Pelagia Lipska i jej mama Helena Lipska] mieszkała i po babcię przyszła, przyprowadziła na Kruczą. A potem zaczęła szukać nas. I właśnie mam w tym „Biuletynie Informacyjnym” informację z 14 sierpnia, że zaginęliśmy (to na pamiątkę mamy). I ciocia nas znalazła.

  • Kto się odezwał? Bo przecież pani i brat nie dostaliście tego zawiadomienia.


Widocznie ta pani Kłosowska, była dorosłą osobą i znała nasze nazwiska, bo inni ludzie nie, więc ona się na pewno odezwała. Potem była taka piękna, wzruszająca scena, że ci Powstańcy zapytali: „Czy wy naprawdę chcecie z tą panią iść? Czy to jest naprawdę wasza ciocia?”, więc to było właśnie takie miłe. I ciocia nas wyprowadziła trochę górą, trochę jakimiś piwnicami i w ten sposób znaleźliśmy się właśnie w drugiej połowie sierpnia już na Kruczej 17 i tam do końca, do kapitulacji, do przerwania działań w Powstaniu byliśmy.

  • Między pierwszym a piątym czy pani pamięta jeszcze w domu jakieś działania, czy pani widziała wtedy Powstańców?


Nie.

  • Nie słyszała pani też żadnych strzałów?


Strzały słyszałam, tak, ale zabronili nam dziadkowie wychodzić, na podwórko może wychodziliśmy trochę, ale to tylko tak, żeby nas mogli widzieć, dalej nie.

  • A takie zabawy w Powstańców wtedy – czy oni wam imponowali, czy oni byli bohaterami?


Oczywiście, że tak. Imponowali nam, byli dla nas bardzo sympatyczni, śpiewali.

  • Ale jeszcze na podwórku bawiliście się…


Bawiliśmy się na Kruczej. Tutaj [przy ulicy Puławskiej 1] przez te pierwsze pięć dni to nie, właściwie cztery dni. Pierwszego po południu wybuchło Powstanie, a piątego rano nas wyrzucili z mieszkania, więc to był za krótki czas. To ja tylko pamiętam scenę w domu, właśnie pakowanie tych różnych obrusów, tego wszystkiego i wynoszenie [do piwnicy]. Jakoś tak na pewno było dramatycznie, babcia uratowała nam przez to, o tym wspomniała siostra, że takie mamusia szyła woreczki z nazwiskiem i imieniem, i tam były nasze takie pamiątkowe rzeczy, więc uratowany mam na przykład medalik od chrztu w ten sposób. I już wtedy widziałam, że dziadkowie szykują się na coś niezwykłego, bo to było wyciągnięcie tej torebki – takie rzeczy pamiętam.

  • I potem pani się znalazła na Kruczej 17. Pani była w mieszkaniu?


W mieszkaniu trochę byliśmy, ale krótko. Raczej do tego mieszkania jak było zawieszenie działań wojennych, to się wchodziło po coś, ale tak to właściwie życie było zorganizowane już w piwnicy.

  • Były łóżka? Czy pani pamięta, gdzie się spało, co się jadło?


Jakieś jedno łóżko pamiętam, ale czy ja na tym siedziałam, że to łóżko pamiętam jako takie… Natomiast pamiętam, że mieszkańcy poznosili dywany i były tak jak gdyby ściany „wytapetowane” tymi dywanami, chyba dla ciepła. Jakieś łóżko pamiętam. Pamiętam natomiast w jednej piwnicy ołtarzyk zrobiony, właśnie tak ustrojony tymi dywanami, tam się modliliśmy zawsze rano i wieczorem, ja się nauczyłam wtedy pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”, „Wszystkie nasze dzienne sprawy” – bardzo rozmodlona była ta piwnica. Natomiast jeśli chodzi o jedzenie, na początku pamiętam dużo słodyczy, bo każdy miał jakieś soki w piwnicy, babcia wyniosła z naszego domu chyba kawałek słoniny, który był już żółty, zjełczały, okropny, i chciała, żebyśmy zjedli, a mój brat powiedział, że woli umrzeć z głodu i tego do ust nie weźmie, a ja to zjadłam Więc to na pewno musiał być głód. Był taki moment, że było zawieszenie broni i pozwolili wyjść kobietom, które chciały wyjść (nasza ciocia wyszła z jakimś takim białym kawałkiem szmaty) na pobliskie działki. Ale gdzie tam mogły być pobliskie działki? Przyniosły liście kapusty, to co znalazły i ugotowana była wtedy jakaś zupa na tych liściach kapusty i to było bardzo dobre, bo było ciepłe i bardzo smaczne [śmiech], na pewno.
Natomiast jeśli chodzi o zabawy, to jak pani na początku wspomniałam, że jak jeszcze weszliśmy na górę, bo nam wolno było wejść na górę w jakimś tam momencie, a ja, ponieważ w maju tuż przed Powstaniem miałam operowany wyrostek robaczkowy, więc miałam bardzo dużo wrażeń i byłam bardzo wyedukowana w tym względzie, więc urządziłam zabawę w operację. Młodszą koleżankę położyliśmy na dwóch krzesłach jakichś powiązanych i ją też przywiązaliśmy do tych krzeseł, mam wrażenie, że bardzo niewprawnie, ona sama mogła potem z tego zejść, no ale ja pamiętam swoje wrażenia, jak mnie przywiązywano. No i zaczęło się to wycie krów tak zwanych, tych pocisków, no to oczywiście uciekliśmy, ale ona też uciekła, albo sama zeszła z tego krzesła, albo ktoś z dorosłych ją tam wziął, tak że nie było nieszczęścia. Bawiliśmy się czasem, wychodząc na podwórko, i bardzo nam imponowali dzieci, chłopcy z poczty powstańczej.

  • Gdzieś chodzili?


Tak, na podwórku. Nie było to codziennie, ale czasem przychodzili, to była jakaś taka atrakcja, coś się mówiło, że o, młodzi chłopcy przyszli – no, dzięki tym chłopcom myśmy się odnaleźli, prawda. I pamiętam, miał na imię Staś, ten kolega nasz podwórkowy z Puławskiej, i powiedział, że on właśnie też jest takim łącznikiem. Bardzo mu tego zazdrościłam i bardzo chciałam robić to samo, i umówił się z nami, że przyjdzie jutro i on nas zaprowadzi, tak że będziemy mogli brać udział w Powstaniu.

  • Pani chciała być Powstańcem?


Bardzo. Bardzo chciałam. Pochwaliliśmy się babci, no i babcia chyba z ulgą odetchnęła, jak następnego dnia ten Staś biedny nie przyszedł na nasze podwórko. Aha, graliśmy w karty w piwnicy. Ja nie wiem, jak ja to robiłam, bo ja do szkoły nie chodziłam, ale przez to, że była ta godzina policyjna, przez to, że ja asystowałam przy starszym rodzeństwie, jak mamusia ich uczyła na przykład rozpoznawać godzinę na zegarze, to ja też się tego nauczyłam. Nie było innego sposobu, prawda. Więc trochę liczyć się nauczyłam. Pamiętam, że umiałam czytać drukowane litery, reklamy różne na wystawach sklepowych, no i jakoś w te karty grałam. Wiem, że to była gra w tysiąca, to pamiętam. Czy wygrywałam, czy przegrywałam, to już nie ma znaczenia, ale udawałam, że liczę, może nawet liczyłam i graliśmy w karty.
I pamiętam jeden groźny moment, jak bomba uderzyła w oficynę i zostaliśmy przysypani, ale to był taki gruz miałki, trochę jakiś przewód kominowy pękł, więc wyglądaliśmy – tak jak mi ciocia opowiadała – trochę śmiesznie. Kilka przytomnych osób gdzieś tam jakąś wodę odnalazło i maseczki z wodą, żeby było czym oddychać.

I chyba bardzo długo, a nawet może i do tej pory jakoś tak we mnie jest, to znaczy ja się boję wysokich domów, żeby się nie zawaliło. Jak siedzę w mieszkaniu, to są takie momenty, że tak patrzę: „Aha, na tej ścianie jest za dużo książek, tu jest to… A jak się zawali?”. I ja wtedy muszę wstać i wyjść. I powiedziałam dzieciom, że może na starość to w Tworkach skończę, jak mnie coś takiego zacznie częściej do głowy przychodzić. To mogą być takie reminiscencje – to mi córka podpowiedziała, że ja się właśnie boję, że się coś zawali, to jest takie coś. Nigdy w życiu bym nie chciała mieszkać wysoko na jakimś tam piętrze, zawsze mówię, że nawet za darmo bym nie wzięła mieszkania na dwunastym piętrze. To chyba stamtąd, chyba z tamtego czasu.

 

  • Ale pani pamięta strach, czy pani pamięta tylko taki lęk przed zawaleniem, czy pani pamięta, jak wtedy was przysypało, czy pani krzyczała, czy pani płakała?


Nie pamiętam, chyba nie płakałam. No, na pewno się bałam, bo to była rzecz inna, niezwykła, ale jakoś tak szybko ci dorośli jakoś tak nas znaleźli i zaczęli pomagać sobie wzajemnie, tak że ta groza nie trwała tak bardzo długo.

  • A jaka atmosfera panowała w piwnicy, wśród ludzi, wśród których pani była? Czy oni się bali, czy oni coś mówili o Powstaniu?


Pamiętam tylko moment, że przybiegł do nas (bo z nami nie był, bo był w Powstaniu, jak to się kiedyś mówiło) brat właśnie tej cioci, u której byliśmy, i mówi tak: „Rosjanie już są nad Wisłą”. To był moment takiej radości, że niedługo się skończy. Ale skończyło się tylko na tym okrzyku. To to pamiętam. Natomiast dorośli… Mam wrażenie, że jakichś nadzwyczajnych, niecodziennych sytuacji nie było, bo ja bym to zapamiętała. Pamiętam tylko jedną panią, która biedna jakaś taka była, widocznie jakaś taka znerwicowana może już w ciągu okresu przebywania w tej piwnicy… Zejście do piwnicy to był jeden ciąg schodów, nie taki łamany, tylko jeden ciąg schodów i ona siedziała na końcu tych schodów, na fotelu, owinięta kocem, jakieś futro miała na sobie i strasznie się denerwowała, jak myśmy tak biegali po tych schodach, na podwórko i z podwórka, i chyba nas karciła bardzo, jakoś tak krzyczała na nas. Ja rozumiem ją teraz, jak sama już mam dużo lat, że ten łomot tych butów, tych drewniaków mógł być naprawdę denerwujący. I to jest taka jedyna osoba, którą pamiętam bardzo wyraźnie, bo ona siedziała codziennie, siedziała cały dzień i zawsze czegoś od nas chciała, zawsze nam zwracała uwagę, więc ją pamiętam, a poza tym inne osoby to mam wrażenie, że prowadziły absolutnie takie zwyczajne życie, jak na tamte warunki, od dnia do dnia.

 

  • Czy pani pamięta jakieś naloty czy jakieś szczególne ataki na ten teren, gdzie pani przebywała?


Naloty pamiętam jeszcze sprzed Powstania, pamiętam, że kiedyś wszystkie szyby wyleciały z okna. A w ciągu [Powstania]… No, pamiętam, pamiętam. Były te straszne odgłosy bomb [i wycie pocisków, tak zwanych krów], była taka straż, która dyżurowała na dachach, prawda, to to pamiętam, że jacyś mężczyźni gdzieś tam chodzili, mówiło się, że się zbliża nalot czy coś. Pamiętam i pamiętam, że się bałam, bo to było bardzo groźne.

  • Czy była woda, czy pani się myła, kąpała?


Nie, nie pamiętam, żebym się myła. Właśnie nawet mówiłam dzieciom, że nie pamiętam, kiedy po wojnie ja po raz pierwszy zęby umyłam, w ogóle nie pamiętam. Ale na pewno nie było szczoteczek do zębów, więc nie miejmy złudzeń. Natomiast czy się myłam, nie pamiętam.

  • A skąd wodę się brało, też pani nie pamięta.


Chyba jakieś wiaderka, jakieś noszenie wody pamiętam i to było tylko ograniczone do picia, do mycia na pewno nie.

  • Czy oprócz tych młodych pocztowców przewijali się jacyś Powstańcy?


Nie pamiętam. Wtedy [oprócz] tego wujka, który wpadł i nam oznajmił taką radosną nowinę, że Rosjanie są nad Wisłą, to już potem nie pamiętam. Być może byli, tylko że może ja się tym nie interesowałam, nie umiem powiedzieć.

  • Do kiedy pani była na Kruczej?


Do samego końca. Tutaj się z bratem zawsze sprzeczamy, bo ja uważam, że wyszliśmy 5 października, a jemu się wydaje, że czwartego. A człowiek wtedy był taki…

  • Kalendarza nie było też pewnie.


To nie o to chodzi, tylko trzeba było po Powstaniu spytać, jeszcze żyły te ciocie. Przynajmniej mnie się zdawało, że ja to będę pamiętała, bo to była taka bardzo ważna data, więc na pewno będę pamiętała, a po drugie, jakoś tak nie pomyślało się, że ci ludzie odejdą, a ja zapomnę, prawda, no i niestety. Natomiast jak byliśmy dwa lata temu zwiedzić Dulag 121, to tam jest napisane, że ostatnie przegnanie ze Śródmieścia to miało miejsce 7 października chyba. I dlatego ten piąty mi się mieści w tym wszystkim jakoś, może to był piąty.

  • Jak to się odbywało?

 

Wyszliśmy z tych piwnic, bo jakiś Niemiec musiał to zaordynować, ale ja twarzy Niemca wtedy na tym podwórku czy w tej kamienicy nie pamiętam. Pamiętam, że jeszcze ciocia weszła na górę i wzięła oczywiście zegar, taki oprawny w marmur, potem podobno go zostawiła, no i wyszliśmy. Formował się jakiś pochód do ulicy Kruczej, bo Krucza 17 to była tuż z brzegu, do Alej Jerozolimskich i Alejami Jerozolimskimi na Dworzec Zachodni. Ile czasu szliśmy? No chyba prawie cały dzień, bo wyszliśmy jakoś koło południa.

  • Co pani ze sobą miała? Czy ciągle miała pani tę lalkę, z którą pani przyszła?


Miałam i ta lalka mi zginęła dopiero na Dworcu Zachodnim. I miałam pudełko z tymi łyżkami, tylko że babcia już potem wyjęta te łyżki i dała bratu do tornistra, do jego zeszytów i ołówków, a to pudełko zostało. Niemcy eskortowali nas po obu stronach oczywiście.

  • Jak oni się zachowywali?


Średnio, to znaczy nie było to tak, że cały czas stwarzali poczucie jakiejś strasznej grozy, natomiast byli, patrzyli, tam czasem tym karabinem machali i Januszowi te łyżki zaczęły grzechotać w tornistrze, więc kazał otworzyć. W czasie okupacji to ludzie, nie ucząc się niemieckiego, podstawowe rzeczy znali, bo to był język na co dzień. No więc babcia otworzyła ten tornister, on zobaczył, że łyżki, i pozwolił dalej te łyżki brać. Ciocia spytała jakoś Niemca, czy może odejść na bok, i w bramie – to jeszcze wzięła brata jako eskortę, lepiej się czuła w otoczeniu dziecka widocznie – przy jakiejś bramie postawili ten zegar i to cykanie zegara długo było słychać, bo to było tak pusto, to był bardzo piękny zegar i tak cykał, cykał, cykał. Widziałam, że ludzie nieśli różne śmieszne rzeczy, to nie tylko na filmach było pokazane. Stopniowo też te bagaże jakoś rzucali, bo nie mieli siły. Przeszliśmy wieczorem na Dworzec Zachodni i tak przez całą noc siedzieliśmy, mam wrażenie, że na ziemi, no bo na czym. No i wtedy mi ta moja ukochana lalka zginęła. Następnego dnia rano Niemcy kazali nam wsiadać do wagonów pociągów osobowych, tylko to nie były wagony pulmanowskie, tylko tak się wchodziło prosto z peronu do przedziału, nie było tych korytarzy i tym wagonami pojechaliśmy do Pruszkowa. Ja pamiętam, że przy wejściu do tych przedziałów stali Niemcy, brat powiedział mi, że dostał kanapkę od jednego z tych żołnierzy, ja tego nie widziałam, nie pamiętam, nie wiem. Jak on dostał, to chyba mi kawałek dał, ale ja tego nie pamiętam.


Zajechaliśmy do Pruszkowa i byliśmy tam w tej hali, to była hala remontowa taboru kolejowego. Ja z tego pobytu nic nie pamiętam, no prawie nic. Brat mi opowiadał, że siedzieliśmy jakoś na podłodze i że następnego dnia rano ciocia się wystarała – jak się wystarała, od kogo? może wzięła jakieś węzełki ze sobą, trochę mąki czy coś – że rozpalili taką jakąś maszynkę taką kocherową, nie wiem. Co jest tylko śmieszne w tym wszystkim, że rozpaliły panie ogień i paliły książeczkami PKO, bo to było niepotrzebne, prawda, wojna. I ciocia jakieś kładzione kluski gotowała, brat pamięta, więc widocznie ja też dostałam te kluski, ale nic z tego nie pamiętam. I potem, takie mam wrażenie, że wczesnym popołudniem, zagnali nas tam na rampy, gdzie stały już wagony towarowe, odkryte.

  • To już było zimno, w październiku, tak?


Tak, tak.

  • Czy pani miała jakieś ubranie odpowiednie?


To znaczy tam na tej Kruczej to cioci sąsiadka miała córkę w wieku siostry, więc jakoś chyba stamtąd dostałam jakieś ubranie, ale ja nie pamiętam, jakie to było ubranie. No coś tam miałam na sobie na pewno. I tymi wagonami odkrytymi nas powieźli. W jednym wagonie znalazła się babcia z nami i te dwie ciocie, [czyli] ciocia, [która nas odnalazła, i jej mama] przyprowadziła (wtedy mi się wydawała bardzo wiekowa, ale była młodsza niż ja w tej chwili), no i ta pani Kłosowska, to myśmy byli w jednym wagonie. I było nas bardzo, bardzo dużo, było ciasno, na stojąco, i był nastrój grozy, ludzie się denerwowali.

  • Nie wiedzieliście, gdzie jedziecie?

 

Nie, oczywiście, że nie. Potem w nocy jakiś mężczyzna zaczął takim zdenerwowanym tonem mówić: „Tak, tak, wiozą nas do Oświęcimia” i tak w kółko powtarzał i ten nastrój się udzielał. Wszyscy byli strasznie zdenerwowani, niektórzy chcieli uciekać, ja nie wiem, czy z naszego wagonu, czy z innych, ale potem usłyszałam strzały, więc prawdopodobnie wyskakiwali i zostali na miejscu zabici. Brat też mi przypomniał, ja tego nie pamiętałam, że jak przejeżdżaliśmy przez Kraków, to ludzie rzucali do tych wagonów jedzenie. I tak dojechaliśmy aż do Tarnowa. W Tarnowie pociąg się zatrzymał i chyba, nie wiem, otworzyli nam drzwi, więc może to było takie równoznaczne, że można na moment wyjść. Pamiętam tylko taką sylwetkę Niemca stojącego tyłem do nas, do tego naszego wagonu, w odległości kilku kroków. A potem zjawili się ludzie na tym peronie i też mi brat przypominał, że ktoś przyniósł cały koszyk ogórków kiszonych. Ale pamiętam zakonnice i pamiętam księdza, bo był w sutannie (brat mi przypomniał, że on się nazywał Indyk, ksiądz Indyk), i pamiętam, że te zakonnice jakoś tak do nas się zwróciły: „Szybko, szybko” i nam kazały ominąć budynek dworca i takim przejściem za dworcem, „szybko, szybko”, kilkanaście, kilkadziesiąt, nie wiem, ile osób, z tymi zakonnicami uciekło i na tak zwaną platformę weszliśmy. To taki wysoki [wóz, pojazd], na wysokich, gumowych kołach, ciągnięty przez konie. Znaleźliśmy się na tej platformie, konie ruszyły i wieźli nas w kierunku Mościc, teraz jest to chyba dzielnica Tarnowa, przedtem to była miejscowość obok. Wychodzili ludzie już w tych Mościcach, wychodzili przed dom i nas zapraszali takim gestem „chodźcie do nas, chodźcie do nas” i stopniowo ludzie wysiadali, ci, co byli bliżej tego wyjścia, a nasza gromadka (może ktoś jeszcze, ale ja pamiętam tylko tę panią Kłosowską, ciocię, babcię i nas) dojechaliśmy do samego końca, to znaczy do domu piekarza na końcu tej miejscowości.
No i tam nas ten piekarz przyjął bardzo serdecznie, mogliśmy się umyć, dał nam jakąś kolację chyba i to był, pamiętam do dzisiaj, żurek z kartoflami, potem nam dał takie worki po mące, słomę i żeśmy sobie zrobili królewskie posłania. I tam u tego piekarza byliśmy dosyć długo. Była tam pani, to też mi brat przypomniał nazwisko, pani Kózkowa, która pomagała u piekarza, a potem trochę pomagała przy nas. Przyszła następnego dnia rano i spytała się, czy my na śniadanie chcemy żurek, czy kawę mleczną i chleb, więc to była niezwykłość. Nie pamiętam, co myśmy wybrali, ale na pewno było to pyszne. Tam byliśmy kilka dni. Pamiętam, że nie wolno nam było specjalnie wychodzić [z domu], ale jednego słonecznego dnia wyszliśmy, ja przynajmniej pamiętam, że ja wyszłam do ogrodu, bo był ogród (mnie się wydawało, że duży, może to był zupełnie mały ogródek, prawda). Tak było ładnie, tak zielono, tak kolorowo, tylko ktoś nas przestrzegł, żeby niczego z ziemi nie podnosić – to chyba już wtedy były te zabawki-miny, żeby broń Boże niczego nie podnieść. Parokrotnie widziałam i potem jeszcze ciocia mnie upewniła w czymś takim, że do tego piekarza przyjeżdżało dwóch Niemców na motorze z koszem, tak jak oni jeździli w czasie wojny. Wtedy piekarz swoje dwie nastoletnie córki do naszego pokoju przyprowadzał, zastawiał drzwi z zewnątrz szafą, kazali nam siedzieć bardzo cicho i ci Niemcy, trudno powiedzieć, po jakim czasie, wyjeżdżali. Dorośli mówili, co ja podsłuchałam, że oni przyjeżdżają po pieniądze, po prostu i zwyczajnie po pieniądze, kolację zjedli i pojechali sobie dalej. Natomiast jak zbliżał się front, to żona piekarza wystarała się dla nas o przepustkę do Starachowic, bo tam stryj nasz mieszkał, a oni powiedzieli, że uciekną z Niemcami, ponieważ według nomenklatury sowieckiej to są burżujami i też ich czeka śmierć. W związku z tym coś mi się też zdawało, jak ciocia opowiadała, przewija się coś takiego z Austrią. Czy ten człowiek był Polakiem urodzonym w Austrii, czy był spolszczonym Austriakiem, ale coś właśnie ta Austria – chcieli uciekać i najprawdopodobniej uciekli. Mamusia po wojnie pisała, ja pamiętam ten kalendarzyk, nie mogę go odnaleźć, pamiętam, jak wyglądał, ale jeszcze w Warszawie go miałam i tam było napisane nazwisko tego piekarza i adres, ale chyba adres Mościc, bo przecież innego mamusia nie znała. Wiem, że do niego pisała, bo chciała podziękować za uratowanie nas, i bez żadnej odpowiedzi.

  • Czy to już był styczeń, po Nowym Roku, czy jeszcze przed?


To jeszcze było przed Nowym Rokiem, bo jak mama z siostrą dotarły 3 listopada do Starachowic, to ja już tam z babcią i bratem byłam. Ale o ile wcześniej byłam? Może o pół miesiąca, trudno mi powiedzieć. Więc dostaliśmy tę przepustkę i jakimś pociągiem jechaliśmy. Pamiętam tylko, że cioci ukradli jakiś taki bagaż mały, ktoś chciał bardzo pomagać, coś jej ukradł. Dojechaliśmy do Starachowic i dalej to już było tak, jak siostra mówiła, że stryj [Zygmunt Szombara] nam wynajął jakieś takie mieszkanie… Ona mówiła o sklepie naprzeciwko, a ja pamiętam szkołę po przeciwnej stronie ulicy, szkołę z dużym boiskiem, bo tam stacjonowali niemieccy żołnierze i to było takie dziwne dla mnie, bo oni codziennie rano wychodzili, rozbierali się do pasa i przy jakiejś studni się myli, a to już było zimno przecież, to już był listopad, grudzień. No i w tych Starachowicach na pewno było ciężko, prawdopodobnie [chodziliśmy] do RGO po jakąś tam zapomogę taką, zupową.

 

  • Czy pani pamięta święta?


Nie, nie pamiętam. Nie pamiętam, bo ze Starachowic wyjechaliśmy, widziałam mamusi notatkę, 25 marca, czyli święta Bożego Narodzenia…

  • Ale święta Bożego Narodzenia w czterdziestym czwartym?


Tak, ale nie pamiętam. Pamiętam tylko taką kozę lub kozła na tym podwórku, którego się strasznie bałam, bo to było dla mnie przeżycie bardzo takie nowe i przejmujące.

  • A rosyjskie wojska pani pamięta?


Rosjan to już pamiętam dużo [później], jak wracali spod Berlina. Natomiast z tych Starachowic to potem właśnie znów trzeba było jakąś przepustkę mieć, bo to jeszcze był koniec [wojny], nie było jeszcze [pokoju], więc jeszcze władze wojskowe były i jakąś przepustkę dostaliśmy na wyjazd do Warszawy i jakąś ciężarówką [wracaliśmy] do Warszawy (to chyba ten stryj musiał nam jakoś pomóc, bo niby skąd, nie mieliśmy środków). Przyjechaliśmy do Warszawy, tam u cioci się zatrzymaliśmy, a mama zaczęła szukać jakichś możliwości [pracy i mieszkania], bo jeszcze nie odnalazł się tata. Potem przy którejś bytności w Warszawie, bo to było sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, znalazła na gruzach naszego domu, tam jak to się papierki [zostawiało], tatusia adres i to była taka radość, bo już mamusia mogła napisać. Tata był zgrupowany gdzieś we Włodzimierzu. Potem mówił mi zawsze, że do końca życia się modlił za jakiegoś porucznika, który powiedział: „Nie idźcie tam na wschód, bo tam bolszewicy was wszystkich zabiją”. [To było po 17 września 1939 roku]. I oni uciekali tą starą trasą przez Zaleszczyki, był w obozie internowania w Rumunii, potem z Rumunii, opowiadał nam, że w przebraniu kobiecym (był bardzo przystojny, więc jakoś mu się udało) z lekarzem, który przyjeżdżał okresowo badać tych internowanych, uciekł.

  • To był rumuński lekarz, tak? Czy niekoniecznie?


Nie wiem, ale uciekł do Francji (rumuński chyba, nie wiem). Tam się znów zgłosił do wojska polskiego. Długo tam nie mógł być, bo przecież Francja się szybciutko poddała, i wtedy (to opisał w swoim pamiętniku, mamy ten pamiętnik) dotarł do Anglii. Opowiadał tę dramatyczną podróż okrętem, niektóre okręty były zniszczone, prawda. Ale im udało się dojechać i już do końca wojny (chyba w czterdziestym drugim roku do Anglii trafił, nie jestem pewna) był w RAF-ie, ale w służbie naziemnej, nauczył się alfabetu Morse’a, był radiotelegrafistą, bo on nic wspólnego nie miał ze sztuką wojskową.

  • A ta kartka, która była na gruzach domu, to ojciec już był w Polsce czy jeszcze w Anglii?


Nie, nie, w Anglii był wtedy, [poszukiwał nas przez PCK].

  • Czyli ktoś tę kartkę zostawił.


Tak, ludzie przychodzili pod stare adresy i w tych gruzach szukali czegoś, albo dobytku swojego, albo znajomych, albo wiadomości od znajomych, i właśnie mama ten adres tam znalazła i napisała i tak zaczęła się korespondencja. Ale tatuś wrócił pierwszym możliwym transportem, czyli w sierpniu czterdziestego szóstego roku wrócił do Polski. Nawet go tam namawiali, on służył razem z synami generała Sosnkowskiego, generał jechał do Kanady, no więc to miała [być] taka świetlana przyszłość, farma, prawda. Może nawet by i tata pojechał, tylko problem tkwił w tym, że jako rodzinę uznawali żonę i dzieci, natomiast mama była jedynaczką, babcia została sama, bo dziadek został stracony na Gestapo, i babcia już nie była rodziną, a nie można jej było zostawić [w Polsce]. W związku z czym tata przyjechał do nas tak zwanym pierwszym transportem.

  • Czy żałował?


Nie, nigdy nie żałował. Owszem, opowiadał dużo o tym, ale nigdy nie żałował. Opowiadał o tym, jak właśnie w takim przejściowym, parodniowym obozie w Gdyni byli. No, to nic dziwnego, bo oni szukali esesmanów i innych, to było normalne. Ale nie, nie żałował, od razu podjął pracę, zatrzymując się u tej naszej kochanej cioci, to była taka instancja, do której można się było zawsze zwrócić. Myśmy zostali tam na wsi, a tata pracował, przyjeżdżał na niedzielę i potem jak do WSM-u się zapisał i dostał takie skromne mieszkanie na Rakowcu, to było w czterdziestym ósmym roku, w październiku, a siostra, ponieważ ona szła do liceum już, wtedy to się nazywało gimnazjum stopnia licealnego, to przyjechała od 1 września i mieszkała u cioci oczywiście.

A pani pyta o Rosjan. Więc jak byliśmy na tej wsi, to Rosjanie wracali spod Berlina – już był koniec wojny – i to była prawie taka sama groza jak w czasie, kiedy z Niemcami.

  • Pani też czuła się przestraszona?


Okropnie, dlatego że oni jechali na przykład, tak jak na wsi są domy, chałupy takie stoją przy głównej drodze, jechali główną drogą, to były tak: jakieś ciężarówki, samochody pancerne, czołgów nie było żadnych. Na tych ciężarówkach to wieźli wszystko. Pamiętam, jak ludzie mówili, bo ja nie umiałabym tego jakoś ocenić, że to były całe fragmenty jakichś fabryk, przęsła mostów, no niestworzone rzeczy. A najgorsze było to, że oni siedzieli na szczycie tego dobytku, przeważnie chyba byli pijani i strzelali na wiwat, do góry, na boki, gdzie [popadło].

  • Państwo uciekali.


Pamiętam, że leżeliśmy na podłodze plackiem, żeby nas nic nie trafiło, jak byśmy stali w oknie, chociaż ciekawość była duża, prawda. Zachowywali się skandalicznie.

Jak mama dostała pracę, to myśmy oczywiście nie… Ta szkoła to była w trzech chałupach rozłożona, bo to była filia szkoły sąsiedniej wsi i było tak na początku, że tam gdzie myśmy zamieszkali przez pewien czas, to w ciągu dnia były ławki w tym pokoju, a na noc się te ławki zsuwało, a my na podłodze spaliśmy. I to było nasze pierwsze mieszkanie we wsi Budziska. Potem jakoś w tych papierach mamusi jest napisane, jak ona się zwraca do kuratora w Węgrowie i kurator przydzielił taką chałupę jakąś. Też się mówiło, że po wygnanych Żydach. Czy to była prawda, nie wiem, bo ja nie pamiętam niczego takiego, co by mi się w tej chałupie dwuizbowej wydawało jakieś dziwne, no ale w każdym razie tak było. Jak mieszkaliśmy w tej sali szkolnej, to się zaczęła ta ewakuacja żołnierzy rosyjskich. To nie była jednorazowa, więc pierwsza taka grupa przejeżdżała i sołtys miał obowiązek rozlokować tę ich starszyznę (żołnierzy nie) w różnych chałupach u tych [ludzi]. No ale się ulitował, że przede wszystkim nie ma gdzie, po drugie nauczycielka, małe dzieci, więc u nas oni mieli tylko jeść, jakąś ucztę, kolację mieli zrobić. Przyszły Rosjanki – to było śmieszne, do dziś pamiętam – odświętnie ubrane w nocne koszule i na takich brytfankach, w których się piecze ciasta, smażyły kotlety, no a potem przywlekli ogromne ilości samogonu i zaczęła się uczta.

  • A państwo gdzie byliście?


A my byliśmy też w tej jednej izbie. Babcia i mama zostały zaproszone na tę ucztę, ale nieszczęście polegało na tym, że również do wznoszenia toastu były zaproszone. No jak można pić szklankami ten bimber? Mama na jakichś ławkach siedziała czy na łóżku jakimś i myśmy tak za mamą przycupnęli, z tyłu za nami było wiadro i one nam tak sekretnie podawały te szklanki, myśmy do tego wiadra wylewały. Bo był taki moment groźny, jak mama coś oponowała, „To tak? Za rodinu, za Stalina, nie?”, no i trzeba było pić. Potem w nocy jeszcze przychodzili po ten bimber na dokładkę i wtedy z nami w nocy był taki najstarszy, młody chłopiec, gimnazjalista, harcerz i on był jako taka osłona dla nas i wydawał w nocy tę wódkę. Potem jak szła druga jakaś grupa tych Rosjan (po kilku tygodniach, trudno mi to ocenić), to już mieszkaliśmy w innej chacie. Babcia akurat wałkowała jakieś kluski, a [Rosjanin] wszedł, zdjął czapę okropną, rzucił na te kluski, był też mocno podpity, i chciał kupić – Janusza chciał kupić. Tym razem nie mnie, ale ja też pod stół weszłam ze strachu. Babcia rosyjski lepiej znała, bo babcia moja urodziła się w 1888 roku, czyli jej szkolne lata to był język rosyjski, więc coś tam usiłowała z nim rozmawiać, ale szczęście polega na tym, że ktoś zawsze kogoś wywoła, więc jakiś kolega go wywołał, poszedł sobie i transakcja nie doszła do skutku.

  • Ale po co mu był potrzebny chłopczyk mały?


A bo ja wiem? Może też miał dzieci, może tęsknił za dzieckiem, może to był jego żart, tylko tak wyrażony, że wszystkich przeraził?

  • Może zabili mu dziecko.


No, to tego nie wiedziałam. To coś takiego mogło być, tak, tak.

  • A w Warszawie gdzie pani poszła do szkoły?


Ja poszłam do szkoły przy Różanej, bo tata dostał to mieszkanie wuesemowskie na pierwszym budowlanym osiedlu na Rakowcu, ja chodziłam do szkoły podstawowej na Różaną i wtedy się chodziło z tego Rakowca pieszo, ulicą Racławicką, przy tych fortach do Różanej, potem była taka komunikacja, „erka” jeździła, to był samochód ciężarowy. No i potem w pięćdziesiątym pierwszym roku to już następne szczęście spotkało rodziców, bo [dostali] mieszkanie już takie normalniejsze, większe, przy ulicy Szustra (obecnie Dąbrowskiego) i tam już pieszo do szkoły miałam bardzo blisko.

  • Czy to, że ojciec służył na Zachodzie, pani również zaszkodziło, pani siostrze?


Siostrze tak, mnie nie. To są właściwie trzy lata różnicy w szkole, bo jak zaczęła się szkoła na tej wsi, to Barbara wszystko już umiała i była taka mądra, więc przeskoczyła w jednym roku dwie klasy, wiekowo dwa lata i trochę, a szkolnie trzy lata. I jak ja porównuję jej lektury z języka polskiego, tak jak na przykład „Nr 16 produkuje” Wilczka i siostra mi opowiada, jedna uczennica podniosła dwa palce i pyta: „A autor, pani profesor?”. Autorem był Wilczek, więc to „produkuje Wilczka”, to to było takie śmieszne [momenty]. Więc ja już nie miałam niczego takiego. Na studia dostałam się bez problemu żadnego. Wiem tylko, że tatuś zerwał wszystkie korespondencyjne kontakty z kolegami, którzy zostali na Zachodzie, i było mu z tym źle, tak jak w tych swoich pamiętnikach pisze, czasem rozmawiał. Bo tego się bał, bał się również zademonstrować jakoś swoją inność, więc jak kazali chodzić na pierwszomajowe pochody, to chodził, a ponieważ był wysoki, to mu zawsze jakiś patyk z jakąś twarzą dawali i potem przychodził do domu, bardzo się z tego cieszył, bo prosił kogoś obok, czy może potrzymać, bo musi właśnie na stronę odejść. Bo te pochody to jak się rano zaczęły, to o zmierzchu się kończyły, no i tacie zawsze udało się uciec. Ja na pochodzie pierwszomajowym byłam na kawałku raz w klasie maturalnej, bo wtedy sprawdzili listę pod szkołą, ja chodziłam na Klonową 16 do Żmichowskiej, a już przy Litewskiej byłam po pochodzie, tylko na tej liście byłam [podpisana].

  • Czy pani też brała udział w odbudowywaniu, odgruzowywaniu Warszawy?


Ja w odgruzowywaniu nie, jakoś właśnie te trzy lata to tak dużo robią [w porównaniu z siostrą]. Natomiast pamiętam, jak sprowadziliśmy się na to osiedle nowe, to ono było jeszcze takie niewykończone. Chodziło się przez takie kładki drewniane nad jakimiś rowami czy fundamentami. Wiem tylko, że soboty zawsze były [tak zwane pracujące], natomiast w soboty wieczorem, po pracy, wszyscy sąsiedzi przychodzili i wtedy nawet brat i tata mój, i kopali trawniki, sadzili jakieś krzewy i to było takie naturalne, że wszyscy wszystko robią, żeby to otoczenie było takie ładne. Natomiast nie pamiętam… Ominął mnie tak samo przymusowy jakiś wakacyjny wyjazd, to się nazywało „hufce pracy”, więc to mnie ominęło, wtedy się upomniałam o ten 22 grudnia [data urodzenia], że to nie ten rocznik, i wtedy nie byłam. Tak że nie, to tylko takie około domu rzeczy.

  • Jaki był stosunek po wojnie do AK? Pani w dzieciństwie chciała być Powstańcem.


A to dla mnie największa świętość i 1 sierpnia to jest największe święto.

  • Teraz, a przedtem? Czy jakoś to obchodzono, czy pani pamięta coś takiego właśnie z czasów wczesnopowojennych?


Na początku tak, ale potem były lata, że nie wolno było wyjść na cmentarz wojskowy.

  • Czy w pani otoczeniu ludzie chodzili na Powązki, tam już były kwatery powstańcze?


Tak, tak, no i mówiło się o Powstaniu, i wspominało się, bo w każdej rodzinie ktoś zginął.

  • Ale oficjalnie ten przekaz był inny niż w rodzinie. Jak pani to przyjmowała?


Mnie to nie przeszkadzało, że były dwie moralności. To było takie normalne i wiedziałam, że właśnie słucha się BBC i „Wolnej Europy”, że wtedy się [zasłania i zamyka okna]. Mój tata miał na imię Kazimierz, Stalin 3 marca zmarł, a 4 marca były tatusia imieniny, więc to nie były nigdy takie straszliwie huczne uroczystości, ale zawsze rodzina najbliższa przychodziła, więc były zasłonięte wszystkie zasłony, żeby sąsiedzi nie widzieli, że nam jest wesoło.

  • W pięćdziesiątym trzecim, jak Stalin umarł, tak?


Tak, tak, żeby to nie wyglądało tak, że my się cieszymy, że Stalin umarł. Co jeszcze pamiętam, to pokolenie moich rodziców było takie jakieś inne, jakoś się umiało bawić inaczej, mnie to bardzo imponowało. Na przykład imieniny mojej mamy i imieniny taty to były takie dwa dni w roku, kiedy rodzina i najbliżsi przyjaciele przychodzili i pamiętam, że wtedy „Pierwszą brygadę” śpiewali wujkowie na przykład. Jakoś tak było.

  • Czyli pani miała tę ciągłość kulturową.


Miałam i swoje dzieci też tak nauczyłam, że one wiedziały, że było inaczej. No, to już nie było takie odważne z mojej strony, bo to były lata ich szkoły podstawowej, córka w [sześćdziesiątym] piątym się urodziła, a syn w siedemdziesiątym. I ponieważ wtedy bardzo się świętowało rocznicę rewolucji październikowej i o tym się mówiło, to ja swoim dzieciom kazałam się ubierać galowo 11 listopada i wiem, że córka mówiła, że ona jedna w klasie wiedziała dlaczego. Może to nie było takie bardzo odważne, ale to było coś. Tak że dzieciom ja zawsze mówiłam, dzieci słuchały z nami „Wolnej Europy”, wszystko wiedziały.

  • Jak pani ocenia decyzję o wybuchu Powstania?


No właśnie tak, jak należy, to znaczy uważam, że to było coś wspaniałego, to nie było tak, że nagle przyszedł generał, powiedział: „Jutro Powstanie, macie…”. To wszystko dojrzewało latami i wszyscy mieszkańcy Polski, ale Warszawy szczególnie, bo mówimy o Powstaniu Warszawskim, to już mieli tak dość tego, tak że już wszystko jedno co – no zginął, to zginął, ale już dłużej tego znieść nie można. Te rozstrzeliwania na ulicy, te łapanki, te groźne wiadomości, które docierały z Oświęcimia, prawda, to było wszystko takie straszne, takie złe, takie poniżające, że właściwie wszyscy się rwali do tego, żeby położyć kres wreszcie, i to Powstanie musiało wybuchnąć. Gdyby ktoś powiedział, że nie należy, to by też wybuchło.

Warszawa, 27 listopada 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Zofia Szombara-Sochacka Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter