Stanisław Michnowski „Marian”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Michnowski, urodziłem się w miejscowości Młodzawy, należącym do Skarżyska-Kamiennej. Rodzice moi wychowywali mnie patriotycznie.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, kiedy się pan urodził.


10 listopada 1918 roku.

  • Gdzie pan był w czasie Powstania Warszawskiego?


Walczyłem ugrupowaniu „Obroża”

  • W rejonie?


W rejonie Lasów Sękocińskich.

  • Kim byli pana rodzice, jak liczna była rodzina, czym się zajmowali?


Tak, tak, dobrze. Więc ojciec mój Wawrzyniec, rolnik małorolny, zajmował się taką działką rolniczą i był giserem w odlewni żelaza Witwicki w Skarżysku, bliziutko leżącym. Dziadek mój i jego trzej bracia walczyli w Powstaniu Warszawskim.

  • Przepraszam, w powstaniu styczniowym?


Tak, mówię o styczniowym. Pradziadek Michał Michnowski był dyrektorem wielkiego pieca i huty w Bzinie. Miał sześciu synów, z których czterech walczyło w powstaniu. Mój dziadek, imieniem Józef przeżył, tak samo jak i jego bracia, przeżył powstanie, mimo że to było nie takie łatwe.

  • Jeszcze raz podkreślmy, że chodzi o powstanie styczniowe.


Tak jest, szczególnie 1863 roku.

  • Jak liczna była pana rodzina, w sensie rodzeństwa?


Tak, ja pochodzę z drugiego małżeństwa mojego ojca Wawrzyńca. Ze starszego rodzeństwa mam Wojciech, Czesław i Gienia, umarła. Wojciech został w czasie okupacji niemieckiej rozstrzelany przez Niemców. A rodzeństwo z tej samej mamy to moja siostra Anna i młodszy brat Wacław. No, nie będę się zatrzymywał, bo ciekawe są również te życiorysy Wojciecha, jak i Anny, ale przejdę do szkoły powszechnej w Bzinie, potem gimnazjum imienia Augusta Witkowskiego w Skarżysku, po ukończeniu którego na podstawie egzaminu konkursowego dostałem się na Politechnikę Warszawską, na Wydział Elektryczny. Wojna zaskoczyła mnie na wakacjach po drugim roku studiów, gdzie miałem już prawie pół dyplomu. Zaskoczyła mnie, bo byłem wtedy w Skarżysku u rodziców na wakacjach.

  • Jak pan wspomina ten dzień 1 września 1939 roku?


No, ja wspominam ten dzień, potem ucieczkę, bo mieszkaliśmy w bliskim sąsiedztwie fabryki amunicji, to ojciec wywiózł konnym wozem całą rodzinę do pobliskiego Redzika, tam w Parszowie, na skraju Puszczy Świętokrzyskiej, no i tam żeśmy przeżywali te pierwsze dni wojny. W czasie mszy świętej było bombardowanie. Mój tata był dzielnym człowiekiem, bo wyskoczył na dach sąsiedniego budynku, cegielni pokrytej papą i zrzucał takie małe bomby zapalające. I ocalił tę cegielnię. No, okupacja była straszna.

  • Jeszcze może zatrzymamy się chwilę we wrześniu 1939 roku. Pan nie pozostał tam bezczynny na wsi, tylko…


Nie, nie, totalnie. Front niemiecki się zbliżał szybko, po trzech prawie dniach wojska niemieckie stały już blisko Skarżyska. Ja zdecydowałem się jechać do wojska na front. Pożegnałem się z rodzicami. Mama kochała mnie bardzo. Jak powiedziałem, że idę do wojska, zbladła, opuściła ręce i powiedziałac cicho:. „Idź, Stasiu”. A ojciec tylko krótko przytulił mnie do siebie i jazda rowerem w drogę. Widziałem to okrucieństwo Wehrmachtu. Mogę tylko wspomnieć trochę? Bo na ten temat to jeszcze lewica nakręciła film pod tytułem „Wehrmacht”. Opowiem, jak mnie spotkali. No, bombardowania niewinnych ludzi przeżyłem w Lublinie. Przy krawężniku deski, cegły latały nad głową, bili niewinnych ludzi jeszcze z broni pokładowej karabinem maszynowym. Nie chciano mnie nigdzie przyjąć, bo było wiadomo, że to już [koniec]. Wtedy nie rozumiałem, wściekły byłem i jechałem coraz dalej. W Puławach nie, w Lublinie nie, we Włodzimierzu nie. Jadąc dalej, kiedyś nad ranem odpoczywaliśmy na skraju lasu, nad taką rozległą łąką, na której się pasły krowy.

  • Pan z kolegami podążał tą drogą do wojska?


Tak, z bratem przyrodnim, Czesławem i sąsiadami tam uciekałem, jak to się mówi, na wschód.

  • Bo takie było zarządzenie, żeby młodzi ludzie…


Tak, przez radio, tak, aby ludzie zdolni do noszenia broni jechali na wschód. No i pojechałem. No i dostałem się dopiero w Łucku do takiego zgrupowania formowanego przez pułkownika Stefana Kuleszę, do takiej grupy wojskowej. Byłem na przeszkoleniu, ale ono króciutko trwało, bo w nocy rozkaz wracać szybko do Łucka. No i wróciliśmy, a tu ponure, posępne ulice, Armia Czerwona wchodziła. Byłem chyba ostatnim żołnierzem polskim, który wyjeżdżał z Łucka. No i chcieliśmy się do Hrubieszowa potem całym tym oddziałem przedostać na Węgry, takim pasem wolnym od armii sowieckiej i niemieckiej, które utrzymywały się w pewnym oddaleniu. To był taki pas neutralny. No i to nasze zgrupowanie szybkim marszem, forsownym, zawsze na południe.

  • A ten oddział, przepraszam jeszcze, był już umundurowany i z bronią?


Tak. Było już chłodno, było zimno, a my mieliśmy tylko drelichy, to zostały ubrania cywilne, a na nie nałożyliśmy wojskowe drelichy. No, dostaliśmy broń, uzbrojenie, karabin, amunicję, granaty, opaskę i tak dalej, tornistry. I żeśmy szybko maszerowali na południe. Niestety, pod Kamionką Strumiłową jakieś większe zgrupowanie nie dało się ominąć, trzeba było podjąć walkę. I tam raz w życiu, w czasie wojny przeżyłem zwycięstwo Polski. Bitwa tam była duża. Oj, pamiętam to pole bitwy, jak strasznie wyglądało. Trupy, strasznie, nasze haki, konie z powyłażonymi żebrami, porozbijane wozy pancerne, czołgi. No, straszna była walka. No i Niemcy zostali pobici. A myśmy poszybowali w stronę lasów pod Rawą Ruską i tam dwa dni żeśmy trochę starali się jakoś wytrzymać, ale otoczyły nas większe zgrupowania niemieckie. Tam już historycy wiedzą, jak wielkie siły były, ale tak wielkie, że nasze dowództwo nie miało szans. Podpisali rozejm i myśmy… Pamiętam, nasz dowódca, pułkownik Lew Halicki podszedł do nas i mówi: „Chłopcy, my musimy iść w pęta, znaczy w niewolę, ale wy jak macie ubrania cywilne, jedźcie do swoich stron rodzinnych, tam się przydacie”. I myśmy posłuchali, no ale musiałem oddać broń, bo było rozporządzenie za posiadanie broni, od razu, bez wyroku śmierci. A ja byłem taki szalony, nie oddałem pistoletu małego, „belgijki” i miałem na prawym pośladku. I potem nasz dowódca… Żołnierze, tak szło się w tę niewolę bez pasów, pochylone głowy i mijaliśmy rowerami naszych dowódców. Znali nas, bośmy byli w ich straży, po imieniu na nas mówili. Więc ja teraz się wstydzę tego, ale ja wtedy tak przeżywałem to strasznie, że nie mogłem wytrzymać i plunąłem tym kochanym ludziom pod nogi. I wstyd. Drugi raz plunąłem, wstyd. I trzeci ras plunąłem, wstyd. Zauważyłem, że ci panowie spuścili tylko głowy. Teraz bym tego nie zrobił, bo oni ocalili życie też siostrze, tysiącom ludzi. A tak to co by to było. Ale ja z tą bronią pojechałem dalej. Chciałem się odbić od tej kolumny. Wchodzę na takie wzgórze, a tu hełm niemiecki: Halt! Sind Sie Soldaten? A byłem z oba kolegami, Zbyszkiem Kuźmiczem, Kazikiem Starkowskim ze Lwowa. Któryś z tych moich kolegów powiedział nein, pewnym głosem, bo oni nie mieli. Haben Sie Waffen? Też pewnym głosem: Nein. No to podszedł ten szwab i zaczyna mnie tutaj oklepywać. I całego, tu, tu, brzuch, tu pas biodrowy, lewą nogę, a ja jakoś tak banderą machałem, że na prawym pośladku miałem tę broń, tam nie pacnął. I potem, jak on odszedł, to moi koledzy pytali: „Stasiu, coś się tak głupio uśmiechał do tego szwaba?”. Ja im pokazałem, to, oj, wyrwali mi i utopili w studni. I ja, i oni by nie żyli. Taki szczególik. No, dostałem się do rodzinnych stron w Skarżysku i tu zapisałem się od razu do konspiracji, „Wilki”, spontanicznej konspiracji, która niesłusznie się dzisiaj „Orłem Białym”… Bo ona nie miała nic wspólnego z Kielcami i Krakowem, tylko rozporządzenia i zwierzchnictwo szło z Warszawy, należało bezpośrednio do naczelnego wodza Francji wówczas, Cichockiego. Więc byłem z tej organizacji, w której Niemcy roztrzaskali dwoma uderzeniami setki ludzi. Raz trzysta osób, potem też. Mój brat Wojciech zginął, mój wojskowy szef, ojciec Teodor Filip, gwardian klasztoru franciszkańskiego, wspaniały człowiek.

  • W Skarżysku-Kamiennej?


W Skarżysku-Kamiennej. Wszyscy zostali rozstrzelani. No, mnie się udało przeżyć, ale potem zapisałem się do…

  • Jeszcze proszę powiedzieć, jakie zadania miał pan w zakresie obowiązków tej organizacji?


To właśnie mówię. Byłem w tej organizacji. No, mieliśmy różne zadania. Śledzenie wojsk, akcje takie, jak to się nazywa… wykolejanie pociągów.

  • Sabotażowe?


Sabotaż, tak, zapomniałem tego słowa, sabotaż. I takie spowalnianie wszystkiego. Trwała ta organizacja parę miesięcy.

  • Pan już był zaprzysiężony w tej organizacji?


Ja byłem, zaprzysiągł mnie ojciec Teodor Filip, który wysłał mnie do Warszawy z myślą, bo on bezpośrednio podlegał głównemu dowódcy, kapitanowi Ludwikowi Milke, który był wybrany z takich różnych dowódców, takich samorzutnie powstałych oddzialików, na zebraniu, tam na Podjazdowej – zebrali i uchwalili zjednoczeni i wybrali na tego dowódcę Ludwika Milke. I on był dowódcą tej pierwszej organizacji, do której należałem, od razu pod bezpośrednim zwierzchnictwem ojca Teodora Filipa. I [wspomnę] tylko o jednym swoim, no, historycznym nawet działaniu, bo nie tylko byłem świadkiem, ale i uczestnikiem tego zdarzenia. Ojciec Teodor Filip, znając mnie, powierzył mi taką misję. No, dlatego wybrał mnie, bo Milke mnie znał, ja jego nie, bo tam do moich rodziców przychodził, do mojej mamy po mleko, więc znał moją rodzinę. Wojciech, mój starszy brat przyrodni, był jego bezpośrednim podkomendnym. No i on na pewno powierzył ojcu Teodorowi, a on mnie, misję pojechania do Warszawy i sprawdzenie, kim jest taki emisariusz, kapitan Zbigniew Przeździecki, pseudonim Gryf, który się powoływał na to, że jest wysłannikiem z centrali w Warszawie. Tam były jakieś wątpliwości.

  • On miał objąć dowództwo w rejonie oddziału?


I on miał przyjąć od kapitana Milke dowództwo, no i Milke chciał się upewnić, więc mnie z taką poważną misją wysłał. Jeszcze kogoś, ale innym się nie udało. Mnie się udało dotrzeć do tej organizacji. Pamiętam, miałem hasła i zgłosiłem się do adwokata Losmana, który miał kancelarię na Żulińskiego 7 (nie istnieje ta ulica).

  • W Warszawie?


Tak. No i ja miałem taką laurkę od ojca Teodora Filipa na piśmie, bo tam pisać po kimś to można było, ale wszystkie tajne rzeczy to ustnie przekazałem. To już ten pan Losman wiedział, z kim mówi. Potwierdził, że ten Zbigniew Przeździecki jest autentyczny, jakiś z ich ramienia wysłany, no i naopowiadał mi różnych rzeczy. Między innymi – on musiał mieć już dość wysokie funkcje wtedy – zaproponował mi, żebym objął dowództwo dla wojsk z oddziałami młodzieży akademickiej, konspiracyjnej w Warszawie. No to dla mnie taka bardzo… Młody chłopak, no, ambitna [sprawa], ale mnie jakoś Duch Święty natchnął i się nie zgodziłem. Tak pomyślałem krótko: „Tam już jestem, znam tamten teren, a tu to ja szybko się spalę, bo nie znam”. No i obowiązek, że tam na miejscu powinno się być. Odmówiłem, on się zdziwił. Zastępcę oddałem też, bo jakoś nie doszło i zostałem w Skarżysku. No i w Skarżysku krótko powiem, że pierwsze uderzenia niemieckie, 360 osób poległo na borze. Przez dwa tygodnie Gestapo penetrowało dom po domu w Skarżysku, otoczone przez wojsko naokoło. Nie mógł tam nikt ani wejść, ani wyjść. Ja przeżyłem tę grozę, bo franciszkanów aresztowano wszystkich, burmistrza, kolegów, no i potem powięzili, a potem rozstrzelali tam na borze. Wielka mogiła do dzisiaj jest.

  • To było wszystko jeszcze w 1940 roku?


Tak, tak, na początku, w lutym. A potem drugie uderzenie było w czerwcu, w którym został aresztowany mój przyrodni brat Wojciech. No i zginął. Ja jakoś cudem boskim ocalałem. Nie chcę opowiadać jak, bo to zaraz przedłużałbym, ale to cud po prostu boski. No i ta egzekucja zostawiła po sobie 760 osób w jednym miejscu w jednym czasie rozstrzelanych w lasku. To ludobójstwo – kilkaset osób jednego dnia o jednej godzinie. To jest akt ludobójczy przecież. Jakoś się ukrywałem, przeżyłem to. Potem się zapisałem do PN-u, do Polski Niepodległej i zostałem delegowany do Szkoły Podchorążych AK, którą ukończyłem w Skarżysku ze stopniem starszy strzelec podchorąży. Ja przeżyłem wtedy bardzo, bo ja już przeżyłem te aresztowania poprzednio, to ja już miałem trochę doświadczenia, a tymczasem w tej szkole, dowodził nią Kazimierz Kurowski, pseudonim Piotr, to widziałem, że na każdym kroku nieostrożność, bo osobistość taka, to ojej, ja byłem pewny, że to padnie. Ale wytrzymałem do końca w tej szkole i skończyłem ten kurs. Po skończeniu tej podchorążówki dostałem jedno zadanie bojowe. Nie chcę przedłużać, bo ciekawe, a potem drugie, funkcję w Kedywie, w ochronie sztabu okręgu. Więc tam kilka miesięcy pracowałem. Tam była ciężka służba, odpowiedzialna i tam rzeczywiście się dokładałem, bo zwerbowałem chyba dwudziestu ludzi. No to byłem aktywny.

  • Czy pana zadaniem była właśnie organizacja?


Tak, ochrona sztabu, dlatego się nazywało Kedyw. No i którejś nocy aresztowania takie, że ja się tam znalazłem rano w mieście i szedłem do skrzynki, gdzie miałem składać meldunki, odbierać rozkazy, ale spotkał mnie pan sędzia Piotr Bernas, ojciec mojego kolegi Stefana. Mówi: „Stasiu, to ty tu? Tadka wzięli, Zbyszka wzięli, a ty jeszcze tu?”. No, ja się tak zatrwożyłem, patrzę, a tam kilkanaście metrów dalej ktoś pompuje rower. Pompuje, pompuje, dwie, trzy minuty, pięć minut pompuje. Podejrzane, prawda? Patrzę, tam dalej, w takim kapelusiku tyrolskim ktoś stale chodzi w jedną i drugą stronę, i patrzy na mnie. No to obserwowany był dom, do którego szedłem. Jak ja się zorientowałem, że tam na mnie kocioł czeka, nie dałem się tam wpakować w ten kocioł. Udało mi się uciec. Uciekłem do Warszawy.

  • To już był 1942 czy później? […] Podchorążówka była w 1942 roku na jesieni.


Tak, tak, tak, w drugim, trzecim nie, ja się pomyliłem. Więc zdołałem uciec do Warszawy, no i tu taki szczególik, nie miałem gdzie się zatrzymać. Pojechałem do niezaprzyjaźnionego, zwykłego kolegi ze studiów, Janka Sikorskiego, do Otwocka. I tak bez kenkarty, bo goniony byłem przecież przez Gestapo, i tam przyjął mnie, dał mi wikt i opierunek. Widzi pani, jak to dawniej byli ludzie? No, oddani.

  • Zanim przejdziemy do okresu warszawskiego, chciałabym jeszcze chwilę się zatrzymać w czasie, kiedy był pan w Skarżysku-Kamiennej, bo mówił pan o tych masowych aresztowaniach, mówił pan o tych zmianach przynależności organizacyjnej. Proszę jeszcze powiedzieć o specyfice tego terenu, ponieważ tam była przedwojenna fabryka amunicji. W czasie okupacji Niemcy przejęli i produkowali broń na potrzeby frontu, a znaczna część tej działalności konspiracyjnej związana była właśnie z produkcją amunicji. Proszę o tym opowiedzieć.


To była taka akcja “Żółw”, żeby powoli robić, i sabotaże, gdzie się dało. Jakieś części maszyn wyrzucano gdzieś, tak utrudniano tę produkcję.

  • Czy amunicja była wynoszona i przekazywana na potrzeby oddziałów partyzanckich?


Tak, była. Później to masowo do Warszawy, nawet ja przewoziłem.

  • I też z racji na specyfikę tego terenu, czyli właśnie tę broń, teren był naszpikowany konfidentami, agentami, stąd te masowe represje, aresztowania i egzekucje.


Tak, tak, tak, tak jest, tak jest, tak jest. Oj tak, było nasilenie tych wywiadowców niemieckich i policji niemieckiej. Tak że tam było bardzo niebezpiecznie. I udało mi się uciec do Warszawy, no i tu się zatrzymałem u tego Jasia Sikorskiego, no i potem u kuzynów na Pańskiej. I w ostatnich dniach lipca pojechałem odwiedzić tego kolegę, Stefana Bernasa, u którego zaprzysięgałem w Skarżysku i który wcześniej się zorientował, że może być aresztowany, i [wyjechał] do swojej cioci, która mieszkała tam w Ursusie. Ja tam do niego się udałem i tam mnie zastało Powstanie. [Byłem tam] parę dni przed Powstaniem.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o czasie przed Powstaniem. Jakie wtedy były pana zadania organizacyjne i jakie były działania przygotowujące do Powstania? Pan już w tym okresie miał pseudonim Marian, prawda? To jeszcze był z okresu Polski Niepodległej w Skarżysku?


Tak, tak, jeszcze wcześniej. Jeszcze wcześniej, przy tym wielkim, spontanicznym ruchu, w którym byłem pod dowództwem ojca Teodora Filipa. Nie zmieniałem pseudonimu, cały czas mam „Marian”, do tej pory „Marian”.

  • Tylko później jeszcze ponownie składał pan przysięgę, wstępując do Polski Niepodległej?


Tak, tak. Zbiła mnie pani trochę z tropu.

  • Wracamy do Warszawy, przepraszam.


Tak. W Warszawie byłem u tego Stefka, mieszkałem u jego cioci, u pani Marii Witczyńskiej. To jest piękna postać. No i tak żeśmy produkowali te zapalające, takie krótkie, obronne granaty, które huku robiły, a mało pożytku, ni to ciężkie, takie filipinki tak zwane. No i mieliśmy zadanie ze Stefanem rozbrajania Niemców, żeby zdobyć broń. No, udało nam się ze Stefkiem we dwóch zdobyć jeden pistolet i jeden karabin. No, to był sukces. Powstanie wybuchło…

  • A jak wyglądała ta akcja zdobycia broni?


No, mogę opowiedzieć, ale bym przedłużył. Nie chcę tak przedłużać, mogę to opowiedzieć. Więc po wybuchu Powstania, chyba dzień czy dwa po tym, oddział, coś dziewiętnaście osób, pod dowództwem ojca narzeczonej Stefana, pana Mariana Krawczyka, kapitana Mariana Krawczyka, sformułowany świtem szedł w stronę Lasów Sękocińskich. Jaka była radość, pamiętam. Słońce wschodzi, mgła opada, rosa. Tak żeśmy się cieszyli, że nareszcie będzie można tym szkopom przecież dołożyć. No i żeśmy dotarli do tych Lasów Sękocińskich. I tam po dwóch dniach walki czy trzech, po dwóch chyba, nie chcę opowiadać szczególików, przyszedł rozkaz rozproszenia się, bo z frontu wschodniego – jacy to byli Sowieci – całą dywizję pancerną Niemcy przewrócili, żeby okrążyć to nasze zgrupowanie w Lasach Sękocińskich. A tam było kilkaset, dwieście, trzysta. No, przeciwko dywizji nie mieliśmy żadnych szans. Padł rozkaz, żeby się rozproszyć i wyrwać się z tego pierścienia. I to było też bardzo trudne zadanie. I tu może opowiem, jak na to czas pozwoli. Trochę to warto, jakiego wspaniałego mieliśmy tego dowódcę. Myśmy się zbliżali wieczorem do lasu, a w takim zagajniku, w takich krzewach, krzakach „padnij!”, no i wysłał kapitan Milke szperaczy dwóch. Przeczołgali się tam na brzeg, przed wejściem do lasu. Niedługo, dwie minuty i wraca ten Stefan i syn tego kapitana Krawczyka, pseudonim Janos i: „Cii, czołgi” tak nam do ucha. I nagle nad głową głos: Hans, haben Sie Feuer? Tak tu nad głową zabrzmiał ten głos. Ja chyba przeżyłem wtedy najtrudniejszą chwilę w czasie wojny. Nie byłem bardzo, ale lekko nadziębiony, chciało mi się kaszlnąć. No to wtedy koniec, nad nami przecież karabiny maszynowe. Zgryzałem wargi, już myślałem, że nie wytrzymam, ale spojrzałem na tę Halinkę, narzeczoną syna tego Janusza, no, nie mogłem. Do krwi wargę. Jakoś dotrzymaliśmy do zmroku i potem po cichu, po cichu żeśmy się chcieli do lasu przedrzeć, i nagle pod czyimś butem pękł sęk. Taki huk naraz się wydał, jak działo. I wtedy psychicznie nie wytrzymał, runęliśmy biegiem w las. Tak się złożyło, że byłem na końcu, oglądam się, takie czerwone żmije, bo tą świetlną amunicją strzelali, tuż za plecami. I zastanawiałem się, czy paść, czy… Ale to koniec, bo już nie wyjdę. I biegłem dalej. Jakoś wyrwaliśmy się. No i wyrwaliśmy się, doszliśmy do szosy E7, to znaczy dzisiaj tej trasy… W Lasach Sękocińskich jest taka trasa E7, pod Raszynem. „Padnij” i do rowu w tyralierze. Tam szosa oświetlona cały czas, co chwila raca, jedna za drugą. I to tak, jedna gasła, druga się zapalała. Tak że było jakieś parę sekund tylko, kiedy był taki zmierzch, kiedy pierwsza gasła, a druga się zapaliła. I jak my byliśmy w tyralierze, to mieliśmy rozkaz, tylko na komendę się ruszyć. I słuchamy: „Podnieść się!”. Ja pomyślałem: „Co za bzdura, tu przecież widno, a ten każe nam się podnosić”. No trudno, rozkaz. I skok. I wtedy kiedy było parę sekund tego zmierzchu takiego, to żeśmy runęli przez ulicę i w drugi rów. No, znowu rozświetlone, ale jakoś oni tu podsłyszeli, nie zauważyli. Odczekaliśmy i żeśmy przeszli z bronią w ręku do Ursusa. Jaka, widzi pani, roztropność tego dowódcy? Ona nas uratowała, to był doświadczony już, mimo że oficer rezerwy.

  • Jaką miał pan broń?


Miałem chyba wtedy parabellum czy walthera, nie pamiętam.

  • Czy był pan umundurowany, czy miał cywilne ubranie?


W cywilach, tak, mieliśmy.

  • Jakie były nastroje w oddziale, który szedł z nadzieją dojścia do Warszawy, wsparcia walczących Powstańców i nie udało się?


Szliśmy z bronią w ręku do Ursusa i wściekłość nas ogarniała, że czekamy i nie możemy się doczekać na rozkaz pójścia na odsiecz walczącej Warszawy. Tu huki, łuny, a tu nic, siedzieć w domu, psia kość.

  • Jak liczny był oddział w tym zgrupowaniu w Lasach Sękocińskich?


To znaczy z Ursusa to było chyba dziewiętnaście osób. Dwa karabiny, parę granatów obronnych, to rzeczywiście broń, a reszta to broń zaczepna: filipinki. To, cośmy sami produkowali. Dużo huku, mało szkód, bo to blacha tylko.

  • A czy docierały z Warszawy wiadomości o tym, co tam się dzieje?


No, nie bardzo, ale to potem powiem, nie chcę przeciągać. Jak potrzeba, to powiem. Już stary jestem, jak mi się przerwie, to ja tracę wątek. No, jak z Warszawy, to ja potem opowiem, jak żeśmy…

  • Dobrze, czyli wróćmy w takim razie do zdarzeń, które były po nieudanej próbie przejścia do Warszawy i wycofaniu do Otwocka.


Nie to, że nieudany, tylko nieotrzymania rozkazu. Żeśmy się bardzo, bardzo denerwowali, ale była chyba słuszna ta decyzja, bo nie doszlibyśmy tam, by nas wysiekli po drodze. No i tak.

  • No i wrócił pan do Otwocka, do domu?


Zaraz, zaraz, zaraz, jeszcze nie. Od razu chcę parę słów powiedzieć. No i nie udało się nam do Warszawy dostać i mieszkałem u tej cioci Stefana. I tam łapanki właśnie takich ludzi jak my, młodych. To od razu albo w łeb, albo do Oświęcimia. I parę razy nam się udało z tej łapanki jakoś wyrwać, no to nawet fantastyczne mogłyby być opisy filmowe, jak ja tam szedłem, się wyrwałem. Nie będę tego przedłużał, chociaż to jest ciekawe literacko. Więc udało mi się raz czy dwa, czy trzy wyrwać z tych łapanek, a w końcu mnie jednak złapali. Skuli mnie i stałem na rogu ulicy, a jakiś podoficer, feldfebel, jeszcze coś miał do załatwienia i kilkanaście metrów dalej stał i wyskoczyła z domu ciocia mojego kolegi, dla mnie obca osoba przecież. I ja nie słyszałem, ale widziałem, bo ona coś rozmawiała, dała coś w rękę tamtemu. Tamten wziął, schował i podszedł do mnie, rozkuł kluczykiem, otworzył te kajdany i taki gest. Ja prysnąłem. I co się okazało? Ciocia dała – biedna wdowa – to jest ważny szczegół, biedna wdowa, która końca z końcem nie mogła powiązać, miała nie tylko pamiątkę, ale drogocenną rzecz, złoty zegarek męża. Ona dała szkopowi ten złoty zegarek, no i mnie uratowała. To zatrzymałem się, może niepotrzebnie, na takim szczególiku. Potem powiem, że właśnie udałem się do Otwocka i tam u tego Jasia Sikorskiego dostałem wyrobione papiery w czasie okupacji. Bez kenkarty nie można było się poruszać. Mało tego, że nie miałem kenkarty, ale byłem poszukiwany przez Gestapo. Mnie ten Janek starał się o bardzo autentyczną kenkartę na nazwisko Kazimierza Zawadzkiego, który żył tam a tam, w takim i w takim czasie. Ja musiałem się na pamięć nauczyć, kto był, tego Kazimierza Zawadzkiego rodziców, dużo szczegółów, bo Niemcy sprawdzali. No i byłem Kazimierzem Zawadzkim.

  • Ale czy tą nową tożsamość otrzymał pan jeszcze przed Powstaniem w Warszawie, latem 1944 roku?


Tak, tak, przed Powstaniem zostałem i dlatego mogłem pojechać na Pańską, u swoich kuzynów się zatrzymać i pracowałem w firmie przewozowej, no i pojechałem tam odwiedzić Stefana, tego Bernasa, i tam mnie Powstanie zastało, w Ursusie. Tak się zaczęło to moje Powstanie. No i zacząłem mówić o tym zdobywaniu broni, o produkcji tych granatów zaczepnych, filipinek, no i o wymarszu w las. I potem o wycofaniu się to już opowiedziałem. I o tym wykupieniu przez mamę. To szczegóły bardzo istotne. To widzi pani, jacy to ludzie dawniej byli? Jeszcze nie byłem siostrzeńcem, tylko kolegą siostrzeńca, to warto o tym powiedzieć.

  • Czy pan pamięta nazwisko tej pani?


Maria Wilczyńska.

  • Tak, to już pan wspomniał.


Wspaniały człowiek, prawda. Ona dawała wikt i opierunek mi i Stefkowi, no i mało tego, taką drogocenną pamiątką mnie wykupiła.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił, już po rozwiązaniu, można powiedzieć, oddziału, po powrocie do tego mieszkania?


Tak, ja potem mieszkałem u tej cioci, te łapanki przetrzymywaliśmy, ale w końcu mnie złapali i wywieźli. Skoszarowali w piwnicach dzisiejszego Pałacu Prezydenckiego, wtedy w podziemiach, do kopania rowów przeciwczołgowych. To tam szli i nie wszyscy wracali, więc ja symulowałem tyfus, chorobę. I pamiętam, szliśmy do lekarza, to ja papierosa, papierosa, papierosa, papierosa, przysiady, papierosa, papierosa, przysiady. No, jak przyszedłem do tego lekarza, to łuna na twarzy, serce biło, a ten tylko drań spojrzał, nie chciał się mnie dotykać, bo się bał tyfusu, na wszelki słuczaj, przepraszam za rusycyzm, Zwei Tage im Bett, dwa dni w łóżku. No i ja położyłem się w tym łóżku, i też jakieś cudowne to było tutaj rozwiązanie. No, Zwei Tage im Bett, a potem do rowu, a po rowie w łeb, no wiadomo. Tak ludzi rozstrzeliwali. Więc ja leżę w tym łóżku, ale znałem trochę angielski i niemiecki. Tamci inni koledzy to wracali z tej pracy, nie wszyscy wracali, a ja leżałem w łóżku. I ten feldfebel, który nas tutaj tak pilnował, już tak poznał mnie, że inaczej się zachowywałem jak inni, bo nie kląłem, nie gadałem, tylko czytałem spokojnie książki, i polskie, i angielskie, więc on się zainteresował i którejś nocy podszedł do mnie trochę tak podchmielony, ale lekko, bo tam gdzieś znaleźli butelkę, paczkę jakieś skrzynki koniaku, i tak przyszedł do mnie, i tak usiadł, a widział, bo mnie już obserwował, więc wiedział, z kim ma do czynienia, i zaczął tak mówić: Verwünschte Krieg, „Przeklęta wojna”. Ja, ja, ja, Verwünschte Krieg. Rozumiecie państwo, „przeklęta wojna”. No i on mówi: Ich habe Frau. Du hast Frau?, „Ja mam żonę, ty masz?”. Ich habe Kinder. Du hast Kinder? Verwünschte Krieg. Ja też powtórzyłem. I co się okazuje? On mi zaproponował, że rano o świcie żebym się stawił na samochód ciężarowy. Pozwolił mi uciec. Inaczej bym się nie wydostał. A ja przeżyłem. Przepraszam, bo to będzie wyglądało na chwalenie się, ale to był fakt. Odmówiłem. Warum? A ja powiedziałem, że mam przyjaciela, z którym razem mogę tylko uciec. On się tylko chwilę zastanowił: Gut, zwei. Ale to była dla mnie taka wewnętrzna walka, decyzja, prawda? Bo jak się słowo powiedziało, to się ceniło to słowo honoru. Ten fakt świadczy, co znaczy honor w czasie wojny. Temu panu piekarz z tego… Pod Ursusem jest taka miejscowość, no i się z nim umówiłem uciekać razem. I odmówiłem temu Niemcowi. On się tak zastanowił, ja zaryzykowałem, że nie mogę sam. Myślał, myślał: Gut, zwei. I zostałem wywieziony i uratowany od śmierci.

  • A kolega?


No, ze mną.

  • A który to był kolega?


Piekarz, piekarz…

  • A nazwisko?


Miejscowość… Nie pamiętam. Piekarz, miejscowość pod Ursusem jakaś, jaka jest pomiędzy Ursusem a Warszawą. No, piekarz.

  • Ale chodzi mi o nazwisko tego kolegi.


Nie pamiętam, nie pamiętam, nawet imienia już nie pamiętam.

  • Ale piekarz to była nazwa miejscowości?


Nie, piekarz to był jego zawód, tylko tyle.

  • A, przepraszam.


A on tam mieszkał… Jak to się taka miejscowość nazywa pod samym Ursusem… No i nas wywiózł, i myśmy wysiedli, i każdy poszedł w swoją stronę. On do domu, ja do tej cioci. Myśmy sobie uratowali życie. Nie cudowne to było?

  • Czy to było jeszcze w czasie trwania Powstania w Warszawie?


Tak. Nie, tuż po, tuż po, bo rowy kopaliśmy przeciwko Sowietom, przeciwczołgowe. Nas trzymali tam w tych piwnicach po nocy, a w dzień do kopania.

  • Przez Ursus też przejeżdżały czy przychodziły kolumny ludzi wypędzonych z Warszawy, prawda?


Tak, tak, więc ci młodzi ludzie byli chwytani, kopani. Nie wszyscy wracali, bo to pod ogniem, no ale jakoś mnie też Pan Bóg ocalił wtedy.

  • Czy tam też współpracował pan z RGO?


Tak, o, tu jest bardzo ciekawe, powiem. To jest fakt historyczny, to ma wagę historyczną, jestem świadkiem, autentycznym świadkiem. Bzdury plotą ci niektórzy, bzdury. Proszę pani, przez moje ręce przechodziły nie tylko setki, ale prawie tysiące ludzi. Wszyscy prawie płakali, rozpaczali, ten żonę stracił, ten rodziców, ten dzieci. Jeden człowiek siwy cały i opowiadał, że… Miał jakieś czterdzieści lat, młody człowiek, opowiadał swój los. Na Woli mieszkał, wpadli Niemcy z któregoś piętra, łubudu: Raus! Wszyscy na dół, starzy, zdrowi, dzieci, kobiety na podwórze, pod ścianę. Seria karabinów maszynowych ręcznych – rozwalali wszystkich. Jemu się udało przeżyć, tylko był lekko ranny i leżał pod tymi trupami. I przeżył do wieczora, potem po zmroku do śmietnika się jakoś przeczołgał i uciekł, i się stawił na tym punkcie RGO. Siwy, siwiuteńki. I teraz, wszyscy, tam tysiące ludzi to płakali, ale nie narzekali na Powstanie. Nie słyszałem jakiegoś słowa, żeby ktoś na Powstanie psioczył. A co się teraz wygaduje. O, to jest głos historyczny. To, co mówię – autentycznym świadkiem jestem. A mało kto miał możność setki ludzi słuchać, prawda? To były głosy, to się liczy nie za jednego, tylko za setki. To jest coś wspaniałego, prawda? Nie narzekali na Powstanie, a teraz zza biurka, zza fotelu się mówi, że to był idiotyzm i tak dalej. To jest w ogóle nieprawda.

  • Jakiego rodzaju pomoc była udzielana uchodźcom z Warszawy?


No, koce jakieś, trochę do jedzenia. Przecież nie mieli nic ze sobą. Ani spać, ani jeść, ani nic. Trzeba było pomóc i po trochu tam się rozpraszali. No, to warto zapisać, bo setki takich ludzi znam. Przeszło przez moje ręce może więcej nawet. I nikt nie narzekał na Powstanie, nikt.

  • A okoliczna ludność, mieszkańcy Ursusa i okolic chętnie przyjmowali do siebie do domu?


A coś ci powiem. My kiedyś ze Stefanem pojechaliśmy do Piastowa i tam nas godzina policyjna zastała, musieliśmy tam przenocować. I Stefan się zatrzymał u swoich znajomych, u młodego inżyniera, żona lekarka. Jemy kolację, a tam nad Warszawą huki. I ci zamożni ludzie mają swoją willę. Narzekają: „A po co to Powstanie, nie można spokojnie żyć, po co to Powstanie”. To nam, młodym podchorążym serce się krajało. I widzi pani, jak u nas było podzielone społeczeństwo już. Ale ci, co [byli] w Warszawie, to nic nie narzekali, nie. Pamiętam do tej pory, jak to było smutno, jak ta pani powiedziała: „Po co Powstanie?”. To jakby nóż w serce.

  • Bo pan żałował cały czas, że nie mógł pan bezpośrednio walczyć w Warszawie?


Tak, tak. A tu: „Po co to Powstanie?”, dajcie spokój. Byli i są teraz tacy.

  • I co jeszcze, czym pan jeszcze się zajmował poza współpracą z RGO i pomocą uchodźcom?


No, to już jakoś tam wspomagałem ciocię, tam coś w ogródku robić, to, tamto. Tam łapanki przecież różne przeżyłem. O, raz, pamiętam, bu, bu, bu, wchodzi Szwab i ciotka w drzwiach, patrzy przez okno, a tam otoczony dom. I teraz ciotka blada, się pyta, czy [jeszcze ktoś] jest, ciotka, powiedziała, że nie ma. On wchodzi. Tam już taka sytuacja była, jak wejście na korytarzyk, po lewej stronie pokój, po lewej kuchnia, potem dalej pokój i naprzeciw. Tak że jak on wszedł, szukał, wszedł do drugiego pokoju na lewo, a ja byłem w drugim pokoju. On tam wszedł, szukał w szafie, to ja przeszedłem na korytarz, po drugiej stronie korytarzyka w pokoju. On tu przeszedł i jakoś tak przy mnie nie zajrzał tam do tego pokoju, no i ocalałem. Nie mogłem uciekać, bo tam naokoło [stali] z długą bronią, by mnie postrzelili. Jakieś takie [zdarzenia] przeżyłem, to cudowne po prostu. A to szczególiki, to szkoda czasu na to.

  • Jak długo pan tam mieszkał, czyli kiedy pan wrócił do Skarżyska?


No, do Skarżyska wróciłem już po Powstaniu. Tam łapanki były i przyszli Sowieci. Sowieci przyszli, to aresztowali od razu tego.

  • Ale to już pana Sowieci zastali w Skarżysku?


Nie, nie, weszli Sowieci tam do Ursusa i aresztowali od razu naszego „Janosa”, pana Mariana Krawczyka aresztowali. Nas tam zaczęli czesać i kolegów niektórych. No to ja się zdecydowałem jechać do Skarżyska, mimo że byłem tam poszukiwany przez Gestapo, ale nie miałem wyjścia. Przyjechałem do Skarżyska, jakoś się udało tam ukryć.

  • To już był koniec 1944 roku?


Tak, pod koniec, na Wigilię samą. A też taki szczególik powiem. W nocy wracam – przecież byłem bez kenkarty, bo to w Skarżysku mnie poszukiwało Gestapo – szedłem przez las, w nocy księżycowej i pamiętam, wchodzę na taki tor, wysoko, patrzę, w blasku księżyca widzę działo przeciwlotnicze, flaga artylerii. Boże. Gdzie ja wlazłem? I bez dowodów, prawda. I tu: Halt! Hände hoch! Ja wtedy byłem bystry, bo mnie okupacja nauczyła, zauważyłem, że głos jeszcze twardy, ale ten karabin tak lekko drgał, to znaczy że to był jakiś starszy człowiek. Bo dorosłego to on się mocno trzymał. I tutaj, proszę panią, się rozegrała sprawa. Hände hoch! I on czekał na wachę, żeby mnie zabrali i wtedy wiadomo, w łeb i tyle. Jakoś mnie Bóg Święty natchnął, że coś tak powiedziałem: Verfluchte Krieg, a on tak… I wspomniałem, że idę do domu, że tam Wigilia, że choinka, Tannenbaum, o, Tannenbaum. A taki stary był człowiek i też tak spuścił już karabin: Tannenbaum. A ja bezczelnie przeszedłem: „Idę, bo tam czekają pod choinką”. I te sekundy o moim życiu decydowały. Nie strzelił, puścił. Przyszedłem na Wigilię, jaka radość. I tam się ukrywałem w Skarżysku, jakoś przetrzymałem to.

  • Rodzina nie była w komplecie, prawda? Bo brat starszy, przyrodni już zginął w czasie okupacji.


Tak, tak.

  • A pozostałe rodzeństwo?


No, było tam razem.

  • Czyli tylko ten jeden brat zginął, tak?


Tak, Wojciech. A jaka była radość, Boże. Oni wiedzieli, że ja wyrwałem się prosto z łap śmierci.

  • Czyli siostra i młodszy brat byli w domu?


Tak, siedzieli w domu. Siostra była też wspaniałą osobą, była hufcową harcerstwa, prezeską Sodalicji. Wspaniała była. Ale młodszy brat potem do WiN-u się zapisał. Jak ja wróciłem z Powstania, to namawiałem tego brata: „Wacuś, teraz nie warto, bo nas biologicznie zniszczą, wywiozą wszystko gdzieś w głąb Rosji i przestaniemy istnieć jako naród. Trzeba czekać późniejszej okazji, a nie teraz”. Ale Wacek nie posłuchał, poszedł, walczył z bronią. No to widzi pan, to byli ci niezłomni, wyklęci.

  • Ale przeżył?


Przeżył, ale nie mógł nic powiedzieć w domu, bo to przecież śmierć jego i całej rodziny. Nie mógł pisnąć. I syn jego, Rysio, żyje, to on wie, obcemu nie wierzył. Dopiero jak na pogrzeb ojca przyszedł generał Heda, dowódca tam, to uznał, że był w WiN-ie tata jego. Tak nie wolno było pisnąć przecież. Ale to myśmy tak zeszli na boczne tory. Co mam mówić dalej?

  • Tak, bo pan już porzucił wojowanie, można powiedzieć, uznając, że trzeba zająć się kształceniem i…


Przeczekać, tak, bo nie damy rady. Biologicznie wywiozą wszystkich i tyle. Ja byłem przekonany, że trzeba jakoś inaczej, pożytecznie dla Polski być i zdecydowałem się studia wznosić i na tej drodze coś pomagać. No i tak robiłem. Udało mi się przebić i wybić się na świecie. Zostałem członkiem komisji międzynarodowej, a potem wielki zaszczyt mnie spotkał, bo zostałem mianowany Honorowym Członkiem Światowej Komisji Unii Geofizycznej. Wielu profesorów marzy o tym, a ja miałem.

  • Pan skończył Wydział Elektryczny Politechniki Warszawskiej?


I potem przesłuchałem jeszcze fizykę na uniwersytecie i pracowałem w geofizyce i w elektrotechnice jako geofizyk do końca. Jeszcze ostatnio, jakiś tydzień czy dwa temu wysłałem do Anglii artykuł z badań polarnych atmosfery geofizycznej.

  • Bo pan też prowadził badania czy też przyczynił się do rozwoju polskiej stacji polarnej na Spitsbergenie?


Tak, tak, na Spitsbergenie.

  • […] Czy ma pan jakieś przesłanie, jakieś zdanie do młodzieży, do młodego pokolenia, z perspektywy pana doświadczenia i bogatego życia?


Co ja mam mówić. Niech te fakty mówią, wołają. Ludzie krew przelewali, życie ofiarowali, to wielki dar, to tak nie można lekceważyć. To jest wielki dar, jak Pan Bóg daje taką miłość współbraci w ojczyźnie. […]

Warszawa, 5 listopada 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Stanisław Michnowski Pseudonim: „Marian” Stopień: podchorąży Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Lasy Sękocińskie

Zobacz także

Nasz newsletter