Stanisław Wołczaski „Kazimierz”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej młodzieńczej przygodzie z 1944 roku. Miał pan czternaście lat. Co mama powiedziała?


[To było] za zgodą mamy. Ojciec był też zaangażowany w podziemiu, dlatego w Warszawie zmienialiśmy co pół roku mieszkanie.

2 sierpnia trafiłem na Szpitalną 12, za namową kolegi, który tam już był, żeby zostać kolporterem prasy powstańczej. Bodajże 3 sierpnia dostałem zaświadczenie z pieczątką Komendy Głównej Sił Zbrojnych w Kraju, w Sztabie VI, w Wydziale Propagandy o poruszaniu się po stolicy. Podpisał porucznik „Godziemba”. Dostałem opaskę (orzełek, WP), furażerkę i dużą torbę. Miałem roznosić prasę po dzielnicy Śródmieście Północ. Mój rejon był między Alejami Jerozolimskimi, Królewską, Nowym Światem i Marszałkowską. Z tym, że jeżeli nie przyszli kolporterzy zza Marszałkowskiej, to wtenczas myśmy tam donosili prasę. Chodziliśmy zawsze we dwójkę. Roznosiliśmy trzy tytuły, to jest „Biuletyn Informacyjny”, „Rzeczpospolitą”, którą nazywaliśmy Rzepą; trzeci to był „Robotnik”, to było wydawnictwo PPS, „WRN” – Wolność, Równość Braterstwo. Największy nakład był oczywiście „Biuletynu Informacyjnego”, dwadzieścia czy dwadzieścia kilka tysięcy dziennie, nieco mniej było „Rzeczpospolitej” i dużo mniejszy nakład był „Robotnika”. Chodziliśmy parami. W południe nas wzywano.

  • Na Szpitalną?


Na Szpitalną 12 i tam na pierwszym piętrze następował rozdział prasy. Wiedzieliśmy, że obok, za ścianą, jest drukarnia Wojskowych Zakładów Graficznych. Ona się nazywała przedtem Tajne Wojskowe Zakłady Graficzne, w czasie Powstania już nazywała się normalnie: Wojskowe Zakłady Graficzne. Widzieliśmy bardzo silny oddział osłonowy tej drukarni. Oprócz roznoszenia prasy dostawaliśmy duże plansze do rozlepiania. Nie pamiętam teraz, czym [je] przyczepialiśmy. [Treść] była taka: „Każdy pocisk – jeden Niemiec”, „Nie stój w bramie, kiedy ryczy »krowa«”, „Oddaj mleko dla dzieci”. A najbardziej nas może nie zirytował, ale nie mogliśmy zrozumieć plakatu: „Witaj bez podania ręki”. To wydał doktor „Bakcyl”, żeby nie przenosić zarazków chyba, dopiero później się dowiedzieliśmy. [Jak] prasę roznosiliśmy? Pierwsze dni normalnie, biegaliśmy pod murami, przez podwórka, pod barykadami i wszędzie ludzie czekali. Z tym, że prasy było nie tak dużo, mogliśmy dawać po jednym, dwa egzemplarze w jednej bramie. Oczywiście z czasem, zwiększeniem bombardowania, ataków, ostrzału, zaczęliśmy biegać po wykopach, po piwnicach, po przebitych różnych ścianach, coraz niżej.

  • Odbiorcami byli i cywile i jednostki powstańcze?


Nie, początkowo odbiorcami byli tylko cywile. Ostrzegano nas przed wyjściem ze Szpitalnej: „Możesz iść tylko do Czackiego”, czy: „Możesz iść tylko do placu Dąbrowskiego, bo dalej może być ostrzał”. Zresztą pierwsze dziesięć dni było bardzo trudne wyjście ze Szpitalnej 12, bo gdzieś siedzieli gołębiarze, ci co strzelali. Mniej więcej po dziesięciu, jedenastu dniach zostali widocznie zlikwidowani, już śmiało mogliśmy z bramy wychodzić. W pierwszych dniach Powstania, chyba 5, 6 sierpnia, generał Chruściel wydał rozkaz, żeby prasę uważać za drugi front. Dla nas było to bardzo ważne. Coraz bardziej było wiadomości, więc ludność stała przy klatkach schodowych, w bramach, łapała nas, żeby dać im chociaż po jednym egzemplarzu. W tym czasie, kiedy wydano zarządzenie, zostaliśmy powiadomieni, że mamy docierać do placówek. Nie wiem, czy wszyscy, my we dwójkę z kolegą, który już nie żyje, nazywał się Gustaw Koliński, umarł w przytułku u bonifratrów na Bonifraterskiej, był sparaliżowany. Pierwsze takie moje dojście było do bardzo wysuniętej placówki w „Cafe Klubie”. Musiałem przekroczyć Chmielną i ulicę Widok, koło „Bachusa” przejście było do „Cafe Klubu”. Później musieliśmy docierać do ulicy Królewskiej, tam były chyba dwa czy trzy budynki w naszych rękach. Tam powstańcy łapali naszą prasę, bo przecież radia czy innych wiadomości nie było. Z ciekawszych rzeczy, to były takie wypadki – [to] mogło być 12, 13 sierpnia – że nie przyszli kolporterzy zza Marszałkowskiej. To było moje pierwsze, wielkie przeżycie: przebiegnięcie przez Marszałkowską, gdzieś na wysokości Świętokrzyskiej albo ulicy Siennej. Nie było żadnych barykad, a obstrzał był i od strony ogrodu Saskiego i od hotelu „Polonia” z Alej Jerozolimskich. Przeczekałem, wyleciałem. Mniej więcej na środku albo dwie trzecie jak już przeleciałem, zaczęła [się] seria z karabinu maszynowego. Wiedziałem, że musi puścić serię. Odczekałem, w pierwszej chwili zamarłem, za chwilę głowa zaczęła pracować: szybko zerwij się i szybko biegnij. I tak mi się udało przelecieć. Kiedy już rozniosłem prasę po ulicy Chmielnej, Złotej – pod obstrzałem była w tym czasie Zielna, bo jeszcze z PAST-y był ostrzał Niemców – jakoś wróciłem szczęśliwie. Do 5 czy 6 września mieszkałem w kinie „Helgoland”, w poczekalni. Na pierwszym piętrze była żandarmeria, na dole było kino. Dostałem jako nagrodę dwa razy przepustkę, wejście do kina na dziesięcio- czy piętnastominutowe seanse.


  • Były jednak seanse filmowe?


Były. To było w pierwszych dwóch, trzech tygodniach, kiedy elektrownia jeszcze się broniła i był prąd. Gazu od razu nie było i wody w zasadzie też, w ciągu dwóch, trzech dni z rur zleciała. Po wodę chodziliśmy w tym czasie najczęściej na Złotą róg Zielnej, tam był olbrzymi lej i woda tam ściekała. Z czasem coraz więcej było napisów: „Schyl głowę” albo stali informatorzy: „Przebiegaj, nie przebiegaj, schyl się”. W piwnicach postawione były karbidówki, bądź stali informatorzy, którzy mówili: „Skręć w prawo, skręć w lewo. Gdzie idziesz?”. W zasadzie nigdy nie byłem legitymowany, mimo że legitymację miałem, miałem przepustkę, [stwierdzającą], że jestem kolporterem i prosi się o umożliwienie [mi] poruszania się po powstańczej Warszawie. Nie było napisane: dzielnica Śródmieście Północ, tylko poruszanie się po powstańczej Warszawie. Przeżyciem wielkim dla mnie był 2 i 3 albo 1 i 2 września. Na Wareckiej do południa [mieliśmy] wyciągać żołnierzy, jak wychodzili ze Starego Miasta, z kanału. [To] znaczy ja nie miałem siły wyciągać, ale [czekałem] z wodą, do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, skąd [ją] miałem. Myśmy im podawali wodę do picia czy załóżmy do umycia twarzy. Cały sierpień do południa, kiedy nie mieliśmy co robić, najczęściej chodziliśmy do odgruzowywania, wyciągania zasypanych czy jakichś osób nieszczęśliwych. To wszystko trwało do 3 albo 4 września. Kiedy byłem w budynku na Szpitalnej 12, w ten budynek i w sąsiedni uderzyły trzy bomby. Co się stało, nie wiem. Wiem, że potem się ocknąłem, po iluś godzinach, czyli byłem wyciągnięty. Mówili, że po prostu wyrzuciło mnie na klatkę schodową, schody się nie położyły i w ten sposób ocalałem.

  • Nie był pan ranny?


Nie, [to] znaczy pobity byłem lekko, posiniaczony po prostu. Straciłem przytomność czy dusiłem się, nie wiem. Wiem, że moment jakiś był, huk i nic nie pamiętam. Potem znalazłem się gdzieś pod murem, ktoś mnie wyciągnął. Dostaliśmy rozkaz przejścia do Śródmieścia Południowego. Nie miałem trudności, problemu, bo trzeba było mieć przepustkę, żeby przebiec przez Aleje Jerozolimskie. One w tym czasie się nazywały Alejami Sikorskiego, tak mi się zdaje.

  • Tam było jedno przejście, prawda?

 

To było jedyne przejście. Z tym, że połowa od Śródmieścia Północ to był wykop do połowy jezdni, a potem trzeba było iść przez barykadę. Ponieważ pod Alejami szedł tunel Średnicowy, nie można było wykopać przejścia przez całe Aleje, tylko była barykada. Oczywiście ta barykada była bez przerwy niszczona. Strzelano z BGK i z czołgów, i od strony „Polonii”, od Dworca Głównego.

  • Ale czołgając się można się było jakoś przedostać? Był i rów i barykada?


Do połowy jezdni był wykop normalny, a od połowy jezdni nie można było zrobić wykopu, bo był tunel kolei średnicowej. Była zrobiona barykada z worków, tylko że cały czas była pod obstrzałem i worki były niszczone. Kiedy [był] moment zaprzestania ostrzału, przebiegało się przez Aleje Jerozolimskie.

Tam nie odnalazłem mojego BIP-u, dopiero później się dowiedziałem, że prasa została uruchomiona – „Biuletyn Informacyjny” i „Rzeczpospolita” – na Koszykowej. Ja trafiłem natomiast, nie mogę sobie uzmysłowić, czy na Zielną, czy na Żurawią, czy na Nowogrodzką. Tam była Komenda Placu i dostałem przydział noszenia wody do szpitala i do jednostek. Jedną studnię obsługiwałem na ulicy Skorupki, to jest między Hożą a Marszałkowską. Skorupki wtenczas się nazywała chyba [dzisiejsza ulica] Sadowa. Tam w rogu była studnia głębinowa. Tam było drugie moje przeżycie. Stoję w kolejce, przede mną może 100–200 osób w bramach. Z bramy do bramy przesuwamy się bliżej z wiadrami. Z tym, że ponieważ wiek, ja wtenczas podawałem, [że mam] 15 lat, to kiedy dochodziłem do studni, przychodziły osoby starsze, brały wiadra. Stoję, może piąta brama od studni i mówię: „Boże, żebym był już przy tej studni!”. W tym czasie trzy granatniki: trupy, rozerwani ci, co pompowali, cała kolejka się rozleciała, nie było w tym dniu wody. To drugie takie moje przeżycie.

  • Zmienił pan wtedy miejsce postoju. Przebywał pan już na stałe, od tego momentu, na Nowogrodzkiej?


Pełniłem funkcję na Nowogrodzkiej, a mieszkałem w tym czasie na Marszałkowskiej róg Hożej. Mnie się zdaje, że to jest [numer] 74, obok kina.

Na Hożej zbombardowano Niemców. Tam był olbrzymi obóz niemiecki. Jak tam wpadłem, to jeszcze trupy stały, zaczęły się przewracać. [To było] kino „Hollywood” na Hożej przy Marszałkowskiej. Było tam trzymanych mniej więcej dwustu jeńców niemieckich. Mieli chyba „N” napisane na plecach. Byli używani do rozbrajania niewypałów, do poprawiania barykad, [a także] do noszenia wody. Traf, że mniej więcej koło 20 września niemieckie sztukasy zbombardowały ten obóz. Byłem jednym z pierwszych, którzy tam wlecieli, jeszcze trupy zdaje mi się, że stały, dopiero zaczęły się przewracać. Duża część Niemców ocalała, natomiast prawie cała służba akowców czy żandarmów zginęła. Próbowaliśmy ich odgrzebywać, ale nie udało się.

Były też takie momenty jak, nie pamiętam dokładnie, chyba około 20 września, wybuch olbrzymi. Byliśmy przyzwyczajeni do obstrzału, do czołgów, do bombardowania, [ale to był] olbrzymi huk. Każdy dom miał na strychu wybite cegły z widokiem na Pragę. Szybko lecę na czwarte piętro, patrzymy, a [to] wysadzono most Poniatowskiego.

  • To był 13 września.


13 września. Potem jeszcze drugi chyba poleciał, Średnicowy i następnego dnia Kierbedzia. Już się ucieszyliśmy. Potem olbrzymie przeżycie było, jak przyleciały sto cztery latające fortece.

  • Liberatory?


Tak, Liberatory [przyleciały] nad Warszawę. Ciemno się aż zrobiło. Wysokość cztery czy sześć kilometrów, leciały bardzo wysoko. Czterysta czy sześćset spadochronów. Dwadzieścia się dostało w ręce powstańców. Wszystko z wysokości, był silny wiatr.



  • Miał pan mnóstwo roboty, bardzo odpowiedzialnej, ciężkiej, z wieloma zagrożeniami życia. Natomiast jak wyglądała codzienność? Co pan jadł, gdzie pan spał?


Cały sierpień spałem w poczekalni kina „Helgoland” na ulicy Złotej. Obecnie nie wiem, jak się nazywa to kino, wiem że jest czynne. A jedliśmy – nie mogę sobie przypomnieć, czy to była ulica Mazowiecka – „U aktorek”. Tam było PŻ (Pomoc Żołnierzowi). Z tym, że tylko jeden posiłek dostawaliśmy, ale za to już wtenczas miałem dowolną ilość cukru. Też nie pamiętam, skąd był cukier w kostkach. Zaczęto już nosić z browaru z Walicowa jęczmień. Ten jęczmień szczególnie upamiętnił mi się, kiedy mieszkałem na Marszałkowskiej róg Hożej. Tam w młynku od kawy mieliło się jęczmień. Oczywiście plewy się wypluwało, dlatego nazywała się zupka-plujka.


  • Miał pan jakieś kontakty ze swoim dowództwem?


Nie. Do końca, do 5 września, tylko z porucznikiem „Godziembą”. Zresztą [to] przyjaciel [Władysława] Bartoszewskiego, kiedy mówiłem, że byłem [z nim], to Bartoszewski mówi: „Razem siedzieliśmy w jednej celi”. „Godziemba”, jego prawdziwego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. [Kazimierz Gorzkowski]. Naszym wyższym szefem izby propagandy był [Tadeusz] Żenczykowski, ale nie widziałem się z nim, a na legitymacji podpisał się porucznik „Godziemba”.

  • Był pan tam do ostatniego dnia Powstania?


Tak, byłem do ostatniego dnia Powstania. Kiedy byłem na Marszałkowskiej róg Hożej, zostałem powiadomiony, że mój ojciec, z którym nie widziałem się w czasie całego Powstania, został ranny i leży obok szpitala. Nie pamiętam, czy to jest Śliska, czy Pańska, tam był szpital żydowski. Ten szpital był zbombardowany. Ponieważ miałem przepustkę upoważniającą [do przejścia], bez żadnego problemu dostałem się do ojca. Okazało się, że cała lewa strona [była] rozszarpana. W tym szpitalu była robiona operacja przy karbidówce bez znieczulenia. Ojciec był przytomny. Kiedy 3 października była kapitulacja i powiedziałem ojcu, nie wierzył w to. Mówił, że to jest niemożliwe. Tyle trupów, tyle poświęcenia. 4 października umarł. Teraz problem: Niemcy szybko wkroczyli, zaczęli ewakuować szpitale, a trupy kazali zabierać. Śliska, Pańska, Grzybowska – to jedne hałdy gruzów. Nigdzie [nie można było] ojca pochować. Ale mój kolega, który ze mną przyszedł tam, Paweł Michel (żyjący jeszcze, w Gdyni mieszka) powiedział: „Słuchaj, zobacz, tam wiszą drzwi wysoko. Zdejmiemy te drzwi i ojca przykryjemy drzwiami i cegłą”. I tak zrobiliśmy. Dobrze sobie upamiętniłem gdzie, w którym miejscu. Po wojnie był BOS, Biuro Odbudowy Stolicy. Zgłosiłem, bo były ogłoszenia w 1945 roku, że jeśli ktoś wie, gdzie są trupy czy zasypani, żeby im zgłaszać. Powiadomiłem, że w tym a tym miejscu leży mój ojciec. Obok tam też pełno krzyży było. Była ekshumacja i jest pochowany w XXI kwaterze na Powązkach, na cmentarzu wojskowym.

  • W jakim był zgrupowaniu?


Strasznie tajnym. Podejrzewam, ponieważ był inwalidą, z I wojny miał szrapnele, że był w kwatermistrzostwie w Obwodzie Wola. Był na pewno w Armii Krajowej, tylko nie wiem, czy w łączności, czy w kwatermistrzostwie.

  • Czy ktoś z rodziny ocalał?


Tak, matka i siostra. Spotkaliśmy się w Pruszkowie.

  • Jak pan wychodził? Z ludnością cywilną czy z żołnierzami?

 

Z cywilami. Już nie byłem w BIP-ie, ale w Komendzie Placu. Na Żurawiej to było albo na Nowogrodzkiej. Dostałem powiadomienie, że mój ojciec umiera w szpitalu i dostałem zgodę, [chociaż] nie na piśmie, że mogę tam pójść. I nie wychodziłem już z Komendą Placu, tylko zostałem u ojca i potem z ludnością cywilną wychodziłem z Warszawy. Wychodziłem Koszykową, koło Politechniki, do placu Narutowicza.

  • Szliście zwartą kolumną?


Tak, zwartą kolumną.

  • Oczywiście otoczeni?


Co sto metrów, co pięćdziesiąt stali niemieccy żołnierze.


  • Doszliście do Pruszkowa?

 

Nie, doszliśmy do Dworca Zachodniego, tam były wagony austriackie, każdy przedział miał swoje drzwi, z jednej i z drugiej strony. Nie wiem, po ile osób nas załadowali. Bardzo szybko dojechaliśmy do Pruszkowa. Tam weszliśmy do hal. Nie mogłem tam być, bo odór straszny był, nie wiem czy to od ran… Potem się dowiedziałem, że w tych kanałach ludzie się załatwiali, Niemcy chlorowali. Dwie albo trzy doby spałem na podwórku, między halami. Większość ludzi była w szóstej hali. Dostawałem codziennie, nie pamiętam – dwa czy jeden posiłek, zupę z brukwi. Z tym, że trzeba było mieć jakieś naczynie, jadło się w puszkach, nie puszkach. Była bardzo silna pomoc RGO i PCK. Były siostry z PCK, byli lekarze polscy.

Nie byłem ranny i zostałem skierowany do wywózki do Generalnej Guberni. Trafiłem na wagon o czterech osiach, węglarkę bez dachu i załadowali chyba ze dwieście osób do niego. Do tej pory nie mogę sobie uzmysłowić, jak myśmy się załatwiali, bo półtorej doby nas wieźli. Mijaliśmy Kielce i tam strażnicy albo austriaccy, albo Ślązacy otwierali: „Uciekać, uciekać!”. No to uciekłem. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że przed Powstaniem umówiliśmy się, [że] jeśli coś się stanie, to mamy adres spotkania w Kielcach. I w Kielcach dopiero – i matka, i siostra, ojca pochowaliśmy, ciotki, mamy siostry – wszyscy się spotkaliśmy. Tam oczywiście RGO [dawało] posiłki. Spałem w jakimś magazynie meblowym, bo ci państwo mieli pokoik tylko, punkt, w którym mieliśmy się spotkać. Najważniejsze pierwszego dnia było odwszenie. Człowiek ruszał się cały, spodnie, wszystko. Żelazko i mycie, i odwszenie. To było makabryczne.

  • Cała Warszawa była w gruzach, a wszy przetrwały.


Straszne.

  • Jak długo pan był w Kielcach?


Między 19 a 20 stycznia wkroczyli Sowieci. Jeszcze nie mówiłem, że przed Powstaniem ukończyłem jedną klasę gimnazjalną. Podstawówkę ukończyłem na Bielanach, u marianów, a potem chodziłem na komplety do gimnazjum do salezjanów na Powiślu. Niemcy nas tam wykryli i salezjanie zakwaterowali nas za Piasecznem – Gołków albo Głosków, nie mogę sobie przypomnieć. Tam wynajęli dwie wille i tam ukończyłem pierwszą gimnazjalną. W Kielcach poszedłem do drugiej gimnazjalnej. Matka została przeniesiona – [miała] pracę służbową – do Wałcza na Pomorzu, tam skończyłem małą maturę.

  • Miał pan jeszcze rodzeństwo?


Urodził się brat po Powstaniu, już po śmierci ojca, o piętnaście lat młodszy ode mnie. W 1950 roku maturę zdałem we Wrocławiu.

  • Jak się pan tu znalazł?


Mama została przeniesiona. Ojciec w 1928 roku został przeniesiony z Warszawy do zakładania monopolów spirytusowych na Polesiu. Mama była rodowitą warszawianką, dziadkowie warszawiacy, ojciec był z Wileńszczyzny. W latach dwudziestych przenoszono [urzędników] na Kresy polskie, żeby tam obejmować różne urzędy i ojciec tak trafił do Brześcia, do zakładania monopolu.

  • Miało to ten skutek, że i mama potem tą drogą poszła?


Tak, potem mama dostała pracę w monopolu w Wałczu, potem przenieśli ja do Wrocławia. Tu była szefową sprzedaży. Potem umierając, biła się w piersi, że całe życie alkoholizm szerzyła.

  • Był pan dzieckiem, które bardzo szybko musiało dorosnąć i spełnił się pan jako mężczyzna, można powiedzieć, bo walczył pan roznosząc prasę, tak jak dorośli mężczyźni, pana starsi koledzy. Widzę, że zostawiło to ślad w pana sercu, że ciągle to dla pana ważne. Proszę powiedzieć, jak dalece te dwa miesiące wpłynęły na pana życie?


Wpłynęły w ten sposób, że musiałem stanąć na nogi, że wszystkie wakacje pracowałem, że miałem rentę półsierocą, która wynosiła do ukończenia studiów 103 złote zaledwie. Potem studiowałem w Warszawie, uczyłem się [tak] dobrze, że miałem stypendium naukowe czy przodowników pracy. Wstyd to teraz mówić, ale byłem przodownikiem nauki, nie pracy. Wtenczas jak studiowałem, 1950-1953, stypendium normalne [wynosiło] 300 złotych, połówka 190, a ja miałem 500. Za akademik płaciłem dwanaście złotych.

  • Gdzie pan kończył studia?


W Warszawie, SGPiS. Pokoje były ośmioosobowe. Jak zdawałem na studia, spałem w basenie na placu Narutowicza. Pierwszy rok zresztą też mieszkałem na placu Narutowicza, tam był pokój ośmioosobowy. Za całodzienne wyżywienie w tamtym czasie płaciłem w stołówkach akademickich dziewięćdziesiąt dziewięć złotych, ale do jednego stolika stało dziesięciu, więc trzeba było zupę czy drugie bez gryzienia przełykać.

  • Względy rodzinne spowodowały, że pan wrócił do Wrocławia?


Tak.

  • Nie myśleliście nigdy o powrocie do Warszawy?


Nie, mama w żadnym wypadku nie chciała tego.

  • To były zbyt bolesne wspomnienia?


Zbyt bolesne wspomnienia. Mimo że tam dziadek, babcia i dwie ciotki są pochowane. Mamy prawie na wszystkich cmentarzach rodzinę, bo i na Powązkach, na wojskowym i na Bródnie najwięcej.

  • Mam nadzieję, że nie spotkał się pan z żadnymi represjami w związku ze swą przynależnością?


Nie przyznawałem się.

  • Był pan zbyt młody, żeby pana podejrzewano?


Tak. Ujawniłem ojca i mam oryginalne zgłoszenie – zresztą jest w Muzeum Powstania Warszawskiego. U pułkownika „Radosława” zgłosiłem ujawnienie ojca.

  • „Radosław” poprosił swoich żołnierzy, żeby się ujawnili.


Tak, żeby się ujawnili. Podałem i mam oryginalne zgłoszenie u „Radosława”. Ujawnienie mego ojca jest w muzeum Powstania, zresztą moja przepustka jest tam i jest chyba jeszcze jakiś dokument z ojcem. Oryginały, sobie zrobiłem kopie.

  • A kiedy będą w muzeum dokumenty dotyczące pana?


Niedawno zawiozłem figurkę. Mieszkaliśmy przed Powstaniem na Grzybowskiej 24. Przed Powstaniem, po zamknięciu bramy przez dozorcę (Grzybowska 24 miała trzy podwórka) wszyscy mieszkańcy zbierali się przy kapliczce, to było w pierwszym [podwórku] i tam modlono się, śpiewano. Kiedy po wojnie trafiłem do Warszawy na Grzybowską, patrzę: leży figurka. Schowałem, była we Wrocławiu prawie sześćdziesiąt lat. Cztery lata temu zawiozłem do muzeum z dokładnym opisaniem, gdzie stała, [że jest] z Grzybowskiej 24.

  • Tych wspomnień zostało bardzo wiele i widzę, że ciągle to jest ważne. Tego się nie zapomni, nie wymaże z pamięci. Przeciwnie, trzeba o tym pamiętać i mówić młodemu pokoleniu. Dziękuję panu bardzo.



Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Stanisław Wołczaski Pseudonim: „Kazimierz” Stopień: kolporter prasy Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter