Stefan Jabłoński „Boruta”, „Artur”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Artur Jabłoński, pseudonim najpierw „Artur”, później „Boruta”, w Powstaniu „Boruta”. Urodziłem się 23 września 1923 roku w Warszawie. Byłem w Zgrupowaniu „Baszta”, Batalion „Karpaty”, kompania „K1”.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądało pana życie przed wojną?

Ja jestem urodzony i wychowany w Warszawie na Mokotowie, przy ulicy Starościńskiej, tam mieszkał jeszcze mój dziadek, moi rodzice. Miałem starszego brata i młodszą siostrę. Przed wojną chodziliśmy wszyscy do Szkoły Powszechnej na Narbutta 14, bardzo blisko, wszyscy tamtą szkołę kończyliśmy. Wszyscy byliśmy u pierwszej komunii, u bierzmowania, w kościele Świętego Michała na Mokotowie przy ulicy Puławskiej. Także tam, rodzice moi ślub brali w 1920 roku, tak, że ja jestem jak najbardziej związany z Mokotowem. Byłem przed wojną harcerzem najpierw w 11. drużynie imienia Tadeusza Kościuszki, a później w 111. Lotniczej Drużynie Harcerskiej imienia Kapitana Pilota Stefana Bastyra też na terenie tej szkoły na ulicy Narbutta. Drużyna miała trzy plutony, jeden na Narbutta, jeden na Piusa XI w bursie i jeden na Wierzbnie - tam było gimnazjum. Ostatnio przed wojną byłem zastępowym w stopniu wywiadowcy. Przed 1 września pełniliśmy już na terenie Warszawy służbę, na kilka dni przed wybuchem wojny. Między innymi kopaliśmy rowy na Narbutta przy Kazimierzowskiej, miałem dyżury w dyrekcji wodociągów i kanalizacji na Placu Starynkiewicza. Tam miałem dyżur 1 września, w czasie pierwszego nalotu niemieckiego na Okęcie. Ponieważ mój ojciec pracował na Okęciu w Wytwórni Płatowców, to byłem bardzo zainteresowany czy czasem on nie został poszkodowany w tym nalocie. Dlatego jak na Plac Starynkiewicza do Szpitala Dzieciątka Jezus przywieziono pierwszych rannych, to ja tam pobiegłem, pomagałem transportować tych rannych i z ulgą stwierdziłem, że wśród nich nie ma ojca. Szczęśliwie nic mu się wtedy nie stało. Ale to już były pierwsze dni tej służby. […]6 września wstąpiłem po służbie do domu i przypadkowo od sąsiada, który był instruktorem harcerskim – stał przed bramą, rozmawiał z moim ojcem, który był komendantem bloku wtedy, bo takie były tworzone Obywatelskie Komitety – [dowiedziałem się], że pułkownik Umiastowski zarządził ewakuację mężczyzn zdolnych do noszenia broni na wschód. Był apel żeby harcerze starsi zgłaszali się na Saską Kępę. Przy ulicy Saskiej była stanica harcerska, na działce był, o ile pamiętam, drewniany budynek, tam była ta stanica. Tam wieczorem 6 września dotarłem i rejestrowali przy dwóch stolikach ochotników do wojska. Mnie przy pierwszym stoliku nie zarejestrowali, bo nie miałem jeszcze szesnastu lat (23 września miałem kończyć), więc się odwróciłem na pięcie, poszedłem do sąsiedniego stolika. Tam się nie dopatrzyli i zarejestrowali mnie. Udało mi się jeszcze przemycić piętnastolatka, kolegę z mojego zastępu, z którym tam się znalazłem, bo jego w obu miejscach nie chcieli, więc on był ze mną przez cały wrzesień, jak to się mówi „na waleta”. On nie był rejestrowany, ale był przy mnie. Pamiętam, że wtedy kazano nam przenocować pod gołym niebem, myśmy się zamelinowali w willi jakiejś, przespaliśmy tę noc i 7 września rano cała kolumna harcerzy wywędrowała na wschód. Tak że myśmy szli w zasadzie początkowo dniami, a później przeważnie nocą. Doszliśmy aż do Włodawy nad Bugiem, przez cały czas pieszo. Po drodze Niemcy nas nękali, strzelali do nas z karabinów maszynowych z samolotów, polowania na nas urządzali sobie, tak że myśmy nie szli głównymi trasami, tylko staraliśmy się iść jakimiś bocznymi drogami. Udało nam się jakoś szczęśliwie. Przed samą Włodawą jak byliśmy w jednym [lasku], bo tam były w niewielkiej odległości małe lasy, małe enklawy leśne i tam myśmy zapadli na brzegu jednego takiego lasku i nie wiem dlaczego jak się rozłożyliśmy, to kazano nam stamtąd się wynosić czym prędzej. Przeszliśmy do sąsiedniego lasku i bardzo dobrze, bo za kilka minut, ten lasek, gdzie myśmy byli, został bombami obrzucony. Tak, że myśmy z niewielkiej odległości jeszcze oglądali jak te bomby tam lecą, bo to było widać. Doszliśmy wieczorem do Włodawy, tam garnizon był, ale już wojsko wymaszerowało, wycofywało się do Chełma Lubelskiego szosą Włodawa – Chełm Lubelski.

  • Dużo było takich ochotników?

Trudno mi powiedzieć, ale… bo ja wiem, czy było poniżej setki, czy powyżej setki, trudno mi się zorientować. Pamiętam tylko, że w tej grupie był (pracowałem z nim później po wojnie) magister Tadeusz Kwiek, z rodziny królewskiej Cyganów. Był Marian Bukowski, on był naszym hufcowym, wychowawcą w Domu Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży i on na motorowerze z żoną jechał w tej grupie. Natomiast myśmy cały czas na piechotę, ani stu metrów nie jechaliśmy, mniej więcej robiliśmy po kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Na tych etapach były różne przygody, ale jakoś szczęśliwie udało się nam dotrzeć. Natomiast jak doszliśmy do Włodawy, wycofywała się artyleria szosą do Chełma, tabory też szosą, natomiast piechota i my rowami wzdłuż szosy szliśmy. Noc była taka ciemna, że trzymaliśmy się poprzednika za plecak i tak szliśmy, na gwizdek zapadaliśmy [w sen], człowiek momentalnie opierał się na plecaku i zasypiał. No to myśmy maszerowali w dzień i potem jeszcze musieliśmy w nocy maszerować. W ten sposób jakoś po dwóch dniach dotarliśmy do Chełma Lubelskiego, tam o ile pamiętam, to był chyba opuszczony już przez urzędników Urząd Skarbowy i tam myśmy kwaterowali. Mieliśmy zajęcia na terenie koszar opuszczonych przez wojsko już, tak, że wtedy w tych koszarach dozbroiłem się. [Zdobyłem] duży karabin Berlieta z I wojny światowej, długi bagnet, ładownice tutaj, dozbroiłem się, bo tam było, to wszystko tak na pastwę losu zostawione przez wojsko, które wymaszerowało i naszym obowiązkiem było pilnowanie porządku, a to już było około 17 września. Siedemnastego Związek Radziecki wkroczył, wojska sowieckie wkroczyły tutaj na ten teren, myśmy mieli zadanie przygotować miasto do obrony. Kłopot polegał na tym, że dużo Żydów mieszkających w Chełmie migało się od roboty, musieliśmy do pewnego stopnia ich napędzać, żeby nam pomogli budować barykady i tak dalej. Ale to nie trwało długo, dlatego że okazało się około siedemnastego, że miasto postanowiło oddać się bez walki, bo była beznadziejna sytuacja. Pamiętam ostatni apel, staliśmy w czworoboku na podwórku, chyba to był ten Urząd Skarbowy, nad nami latały Dorniry niemieckie na bardzo dużej wysokości, one prowadziły rozpoznanie, ale nie bombardowali tego. Był ostatni apel i był taki rozkaz, że Hufiec Mokotów, do którego należałem, wraca w rozproszeniu do Warszawy, a inne hufce, w których byli koledzy, idą dalej w stronę Rumunii. Tam po drodze nie wiem, co się z nimi dalej stało, część na pewno przedostała się do Rumunii i dalej na zachód później. Natomiast część musiała zginąć, bo Niemcy ciągle nas atakowali. Z nas zorganizowano siedmioosobowy zastęp, w tym zastępie było czterech kolegów starszych z jakiegoś liceum, jednego z nich znałem z przedwojennej wycieczki do Kazimierza nad Wisłą. Tamci byli starsi od nas, z rocznika chyba 1920, 1921. Ze mną był jeszcze kolega Mieczysław Szawarski z 1920 roku, mieszkający na terenie Politechniki Warszawskiej, bo jego ojciec tam pracował na terenie Politechniki. „Na trzeciego” w tej siódemce był jeszcze piętnastolatek „Bimbuś” jak go nazywaliśmy. W tym składzie myśmy wyruszyli w stronę Warszawy, staraliśmy się ominąć oddziały niemieckie, po drodze pozbyliśmy się broni, bo była sytuacja już nie tego…

  • Pamięta pan jak pozbyliście się broni?

Po prostu gdzieś ją schowaliśmy. Natomiast jak doszliśmy już do… to było chyba koło Dęblina, już w stronę Warszawy, to stacja kolejowa była po nalotach niemieckich rozbita i tam znaleźliśmy różne drobne części samolotowe, jakieś busole… to pamiętam, że w lasku, w piachu zakopywaliśmy te znalezione rzeczy, tak żeby się Niemcom nie dostały. Wróciliśmy do Warszawy 3 października. Na szczęście nasz dom ocalał. Zaraz potem mój starszy kolega z terenu Politechniki wciągnął mnie do konspiracji. Ponieważ miałem zaledwie szesnaście lat, to jeszcze wtedy, później to było inaczej, ale wtedy jeszcze takich młodych nie przyjmowali, więc dopiero jak miałem szesnaście i pół, w kwietniu 1940 roku, to zostałem zaprzysiężony. Od kwietnia 1940 roku byłem w konspiracji jako żołnierz szeregowiec, a mój kolega okazał się, on był nie pamiętam w której drużynie harcerskiej i przy jakim gimnazjum, czy liceum, on był, jak się potem okazało, sierżantem podchorążym. Nie brał udziału w Powstaniu, bo przed Powstaniem został aresztowany, on już nie żyje od szeregu lat. On właśnie był słynnym „Mikado”, w książkach o nim nawet piszą. „Mikado i jego żołnierze” jest taka książka. Miałem do niego pretensję, mówię: „Mietek, dlaczego ty mnie wyciągnąłeś do sanitarki, po początkowym okresie?” On mówi: „Musiałem, tak mi kazali.” Bo jak on był dowódcą jakiejś jednostki, to kazali mu wyznaczyć kogoś do sanitariatu, więc on mnie do swojej grupy wyznaczył. Ponieważ potrzebny był ten sanitariat, to ja się znalazłem w grupie, w której szefem był powojenny profesor medycyny doktor Jan Raszek. Tam jeszcze był powojenny major Leopold Pazłowski „Poldek”, student medycyny, Andrzej Szmid „Czarny” z ulicy Twardej i on był w tej grupie, pamiętam [był jeszcze] „Baron” z Żoliborza, z ulicy Hozjusza, chyba koło kościoła Stanisława. Tak że ja byłem jedynym nie lekarzem i nie adeptem lekarstwa w tej grupie sanitarnej.

  • Co pan robił w konspiracji? Co pan robił w tej grupie sanitarnej?

Moim obowiązkiem było zbieranie materiałów sanitarnych dla naszej kompanii, tak, że zbierałem. Pamiętam, że ponieważ ten szef pracował w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, to woziłem z tego szpitala różne materiały opatrunkowe, sanitarne, tramwajem na Mokotów. Tam melinowałem je między innymi w łóżku mojego ciężko chorego ojca. Później, na kilka dni przed Powstaniem dostałem przydział do kompanii „K1”. To była taka sytuacja, że w zasadzie ta sprawa jest nie wyjaśniona, bo mnie nie zależało na tym żeby tą sprawę wyjaśniać, jako p.o. oficera sanitarnego kompanii dostałem przydział. Ale w dokumentacji popowstaniowej wszędzie figuruję jako strzelec sanitariusz, w konkretnej kompanii, w konkretnym plutonie, to jest kompania „K1” Batalionu „Karpaty”, Pluton 2., drużyna 4. Dowódcą naszego plutonu był Jacek Cydzik „Ran”. On żyje jeszcze, ma osiemdziesiąt sześć lat, architekt, on miał coś wspólnego z budową pomnika [Armii Krajowej] w Warszawie przed Sejmem, projektowali takie rzeczy różne. Tak że myśmy tam razem byli.

  • Jeszcze w konspiracji, pamięta pan…

W konspiracji, to… ja po tym postrzale mam taką dziwną pamięć. Początkowo się niepokoiłem tym, że pewne rzeczy mało ważne niejednokrotnie doskonale pamiętam, a innych rzeczy ważnych, istotnych dla mnie osobiście, zupełnie nie pamiętam. Jak mi ktoś ze znajomych, czy z rodziny przypominał jakieś [zdarzenia], to zupełnie nie pamiętam, tak jakby ktoś na jakimś arkuszu ołówkiem zrobił jakieś wzory, popisał, a potem wziął gumkę „myszkę” i „swawolny Dyzio” powycierał tu i tam, z mojej mapy pamięci, pewne rzeczy. Ale przestałem się tym martwić jak mnie przekonywano, że nie tylko ludzie, którzy mieli jakieś uszkodzenia głowy, ale i normalni ludzie też mają zaniki pamięci. W czasie konspiracji, jeszcze prowadziłem między innymi, dorywczo dość, szkolenia sanitariuszek na Placu Inwalidów w szkole, między Czarnieckiego, a Słowackiego chyba jest jeszcze ten budynek. To była szkoła kiedyś, tam zajęcia prowadziłem. Na Krasińskiego w stronę Wisły, między Placem Wilsona a Wisłą blok duży był, kiedyś prowadziłem zajęcia. Jak Niemcy nalot zrobili, to myśmy wyskakiwali z parterowego okna, wysokiego, gdzieś z tyłu budynku umykaliśmy. Były takie różne drobne [historie]. Ale niewiele, przyznam się, że niewiele z tego okresu pamiętam. Natomiast była taka sytuacja, miałem punkt [zborny], mieliśmy przed Powstaniem, bo na kilka dni przed Powstaniem już byliśmy skoszarowani. Miałem kilku kolegów na swoim punkcie, na Filtrowej i kolejno wypuszczałem ich do domu żeby umyli się, zjedli coś, jeden wracał, drugi szedł i tak dalej. Plan alarmowy był taki, że dostałem dyspozycje, że mam przewieźć materiały sanitarne na Służew Zagościniec, ponieważ nasz batalion będzie atakował Wyścigi Konne na Służewcu. Ja tam byłem, to była chyba willa dyrektora gimnazjum z Wierzbna, zapomniałem w tej chwili jego nazwiska. Pamiętam w kuchni tej willi, w podłodze, jak to bywają na wsi przeważnie, piwniczka była, tam te materiały też lokowałem i miałem [je zabrać] w czasie jak będzie plan alarmowy już. Miałem tam dojechać z kolegami i miałem tych kolegów dostać od mojego kolegi lekarza, on dostał przydział jako lekarz mojej kompanii, a ja jako podoficer sanitarny, on mieszkał na [ulicy] Twardej. Jego młodszy brat, jak się okazało później, też był w „Baszcie”. (Ten kolega Szmidt, lekarz, zginął pod Wolicą 19 września jak wracali z Lasów Kabackich na Mokotów, on tam zginął wtedy, a jego brat zmarł szereg lat temu). Ponieważ on miał mnie zawiadomić dokładnie co do terminu, kiedy [zaczynamy] i ja się nie doczekałem na zawiadomienie. Już popołudniu 1 sierpnia pojechałem do niego na ulicę Twardą, w mieszkaniu zastałem jego matkę i tego młodszego brata i on zostawił wiadomość, że już poszedł. Nie wiem dlaczego ze mną się nie skomunikował, co mu przeszkodziło, że on się dopiero pokazał w Kabatach, poza Warszawą, a jak wracał z kompanią, to wtedy zginął. Nie wiem, to jest jedna z takich kilku spraw, dotyczących mnie bezpośrednio, których nie wyjaśniłem, nie jestem w stanie [wyjaśnić]. Nie zajmowałem się tym specjalnie zresztą, ale to jest niewyjaśniona sprawa. W tej sytuacji, ponieważ nie dostałem tej informacji, to jak wróciłem na punkt zborny, wziąłem dwóch kolegów z mojego patrolu, pojechaliśmy do mnie na [ulicę] Starościńską, na Mokotów. Tam zjedliśmy obiad u mnie w domu, wyszykowaliśmy się, wyprowadziłem rower z piwnicy. Załadowałem jeszcze te materiały, które miałem, na rower i wyjeżdżałem z bramy, to było punkt piąta, nie wiedziałem o której Powstanie, tylko wiedziałem, że coś się święci i żeby jak najszybciej jechać. Okazało się, że już się Powstanie zaczęło. Ulica Starościńska teraz jest przebita do Rakowieckiej, ale przedtem to była ślepa uliczka od Rejtana w stronę Rakowieckiej, ale tam się kończyła przy naszym domu. Dzięki temu mieliśmy bardzo dobry teren do zabaw jako dzieci, tam mieliśmy nawet (i do dzisiaj może jest jeszcze) drzewo owocowe, grusza, należąca do mnie kiedyś. Myśmy tam mieli swoje drzewa owocowe, bo tam sąsiednie działki były, dobrze nam było. Ale sytuacja była taka, że nie mogłem już wyjechać, bo tylko mogłem przez ulicę Rejtana, gdybym chciał już po tych pierwszych strzałach się wydostać, to musiałbym tamtędy. Zostawiłem rower i w sąsiednim domu, Starościńska 1, to było na pierwszym, czy drugim piętrze w oficynie, tam był, niestety też do dzisiaj nie wyjaśniłem, to chyba był z sąsiedniego batalionu, punkt Batalionu „B” chyba. Tam się zameldowałem temu dowódcy z kolegami, miałem nosze, przyzwoite nosze i oddałem je pod opiekę dozorcy tego domu, że on odpowiada za nosze i [już] mieliśmy pierwszych rannych. To była pierwsza godzina, pierwsze minuty Powstania, pierwsze strzały. Sytuacja była taka, że mieliśmy kilku lżej rannych najpierw i w pewnym momencie była wiadomość, że na ulicy Rejtana leży jakiś chłopak, nie daje znaku życia. Ja się poczuwałem do obowiązku jako dowódca patrolu, zostawiłem tych dwóch kolegów za rogiem z noszami i sam poszedłem żeby go ściągnąć. On leżał na jezdni, w odległości kilku metrów od bunkra niemieckiego, bo Niemcy, którzy stali w tej dużej szkole na ulicy Narbutta róg Sandomierskiej…, [okolica], którą ja doskonale znałem, bo tam tyle lat myśmy się ciągle bawili na boisku. Oni skorzystali z pustego placu wysuniętego w stronę ulicy Rejtana i tam przy wysokim murze kamienicy wybudowali sobie bunkier. Ale w tym momencie, w tym bunkrze nie było żadnego Niemca. Natomiast jak ulica Rejtana od Puławskiej dochodzi do Sandomierskiej, a potem od Sandomierskiej do Starościńskiej, (oś ulicy jest [dzisiaj] przesunięta o kilka metrów) i tutaj była szkoła rzemieślnicza na Sandomierskiej, jest jeszcze zresztą tam jakaś szkoła [teraz]. Niemcy byli na Narbutta, w skrzydle od ulicy Sandomierskiej też byli Niemcy i na Narbutta w stronę Wiśniowej, tam były takie nowoczesne domy, w których mieszkali oficerowie niemieccy i też stamtąd był ostrzał. Był ostrzał z tamtej strony, stąd i stąd. Mnie ostrzegali żeby nie chodzić, bo ten [ranny] nie rusza się, nie wiadomo czy on żyje, chyba nie żyje. Ale ja uważałem za stosowne pójść żeby go ściągnąć. Źle wyliczyłem może, bo nie było żadnego rozeznania sytuacji, może ja powinienem jakoś inaczej tam do niego dochodzić, ale uważałem za najbardziej odpowiednie to, żeby się posuwać przy murze. On leżał tutaj na jezdni, tu był ten bunkier w odległości kilkunastu metrów zaledwie. Odwróciłem się tyłem do okna żeby już iść do niego i w tym momencie… wysokie parterowe okno... Tam musiał się jakiś Niemiec przyczaić, że ja mu się podstawiłem. Strzelił mi w tył głowy z odległości pół metra, czy metra, nie więcej, bo jak ja stałem przy murze, to on się nie mógł gdzieś daleko wychylić, więc z tej odległości niewielkiej strzelił mi w tył głowy. Co w tym jest szczęśliwego dla mnie? Gdybym dostał z przodu, to by mi rozwaliło czaszkę, bo jak wchodzi pocisk przez miękkie rzeczy, a wychodzi przez kości, to rozwala kości. Natomiast on wszedł tutaj za uchem, tu jest chrząstka i kości i wyszedł dokładnie przez gałkę oczną, dosłownie mi wystrzelił oko. Ale tak się szczęśliwie złożyło, powiedzieli mi potem lekarze w szpitalach, przeszedłem szereg operacji różnych, że taki numer trafia się raz na milion, żeby pocisk przeszedł przez głowę i żeby człowiek przeżył. Ale proszę sobie wyobrazić, że ja nawet przytomności nie straciłem, tylko równowagę straciłem. Tak, że ci koledzy tam za rogiem czekali, niepokoili się co się ze mną dzieje, wypatrywali... A ja, trudno mi powiedzieć jak długo, ale bawiłem się, jak to określam, w „ciuciubabkę” ze śmiercią, dlatego że byłem przytomny, miałem opatrunki przy sobie, to sobie starałem się [pomóc]. Krew buchała tutaj, [chciałem] zatamować ten upływ krwi i tak sporo krwi straciłem, której potem mi nikt nie dał. Starałem się, kombinowałem, byłem przytomny. [Wiedziałem], że jeżeli jestem tutaj, wystarczy jakieś dwadzieścia, dwadzieścia kilka metrów przeczołgać się, za rogiem stoją koledzy. Na rogu Starościńskiej i Rejtana taka półsuterena była, tam była wytwórnia czcionek drukarskich, teraz to jest tam chyba jakaś sala wykładowa, bo tam w pomieszczeniach obok jest jakaś wyższa uczelnia prywatna. Kombinowałem tak, że iść nie dam rady, bo nie mam równowagi, zdawałem sobie sprawę z tego, byłem przytomny. Mówię sobie, że jak się przeczołgam te dwadzieścia, dwadzieścia kilka metrów…, bo od chodnika do wysokości mniej więcej pierwszego piętra ta hala była, pół piwnica, myślę sobie: „Po tych kratach będę się podciągał i przeczołgam się, abym tylko za róg uciekł.” Jak się ruszyłem, to znowu strzelali do mnie, na szczęście drugi raz nie dostałem. Nie mam pewności, bo przez pewien czas tu miałem, za lewym uchem, może mnie drasnęło, bo jakiś taki znak był, łysinkę taką miałem. Kilka takich prób, jak strzelali, to ja udawałem trupa, leżałem, nie ruszałem się, bo byłem przytomny. Jak oni przestali strzelać, to znowu próbowałem tam uciec jakoś, to znowu strzelali. Tak że kilka takich prób i później już zrezygnowałem i stopniowo zapadłem w taką… straciłem przytomność po prostu. Po pewnym czasie zapadłem w sen, ocknąłem się na moment wieczorem, jak już się ściemniło, to był sierpień, to od godziny piątej długo było jeszcze widno, musiałem tam tych kilka godzin przeleżeć jednak. Bali się do mnie podejść, wiem z relacji sanitariuszek, które były tam, że tam był taki ostrzał, że nikt tam nie odważył się, dopiero czekali jak się ściemni. Wtedy ocknąłem się na moment, jak mnie przenosili do bramy, przez ulicę do bramy i później na Starościńską do naszego domu gdzie się urodziłem i wychowałem, moja mama z siostrą mnie zabrały. Tam byłem przez kilka dni i później [zajął się mną] patrol sanitarny, był podobno jakiś medyk, on podobno był medykiem w konspiracyjnej szkole Zaorskiego chyba, taki odważny, znał niemiecki, on zorganizował patrol i ściągał ludzi. Po kilku dniach, może to było 3 sierpnia, zabrali mnie na [ulicę] Chocimską 5. Tam jest teraz Instytut Hematologii, przed wojną była Fabryka Słodyczy Fruzińskiego chyba, a w czasie okupacji był szpital zakaźny, dla zakaźnie chorych był szpital Chocimska 5. Tam mnie zanieśli, podobno, tak mi opowiadano, że Niemcy chcieli mnie po drodze wykończyć, ale ten [medyk] umiał mnie ochronić o tyle, że znał dobrze niemiecki i musiał jakoś dobrze się z tymi Niemcami dogadać żeby dali spokój.

  • Ten szpital na Chocimskiej należał do Niemców?

Nie, to był miejski szpital zakaźny.

  • Ale w czasie Powstania?

W czasie Powstania to też był w dalszym ciągu właśnie szpital zakaźny i tam był zorganizowany… ja wiem, trudno powiedzieć… szpital powstańczy, coś w tym rodzaju.

  • To gdzie byli ci Niemcy co…

Ponieważ Niemcy się jak zwykle bali chorób zakaźnych, to oni na teren szpitala nie wchodzili. Jak mieli jakieś sprawy do dyrektora czy, do lekarzy, to pamiętam, porozumiewali się na dole w portierni, oni się strasznie bali zakaźnych chorób. Tak że…

  • Jak pana przenosili, to pan mówił o Niemcach, że Niemcy utrudniali to przejście.

Ten teren był przez Niemców zajęty od razu. Koledzy, od których potem dowiedziałem się, że właśnie ze Starościńskiej grupa przebiegła, wyruszyła Rejtana, Sandomierską chyba, atakowali komisariat żandarmerii na Willowej przy Puławskiej. Tam potem leżał [w szpitalu] na Chocimskiej ze mną jeden kolega, nogę stracił, właśnie on należał do tych, którzy tam gdzieś na rogu Puławskiej i Narbutta [walczyli], stracił nogę w tym pierwszym ataku, a ja to był jeszcze ciąg dalszy tego ataku. Tak że tak mnie się szczęśliwie udało, że podobno byłem trzy tygodnie nieprzytomny. Jak tam mnie zanieśli do [szpitala], to potem koleżanka, ona już nie żyje, szesnastolatka, córka kobiety oficera, ona z ranną matką dotarła do szpitala na Chocimską i została przy szpitalu. Miała około szesnastu lat i ją podobno przydzielili żeby się mną opiekowała jak byłem nieprzytomny, to z jej relacji dowiedziałem się, że byłem przez całe trzy tygodnie nieprzytomny jak zapadłem w ten sen. Potem jak troszkę przytomności nabrałem, to pamiętam powiedzenie kolegów: „Stefan nie śpij, bo cię okradną.” Oni się bali, że tak zapadam, tracę przytomność, że już się kończę. Zresztą podobno tam był kapelan w szpitalu, nawet dwóch księży było, był ksiądz i kandydat na księdza i podobno dostałem ostatnie namaszczenie, odstawili mnie w kącik do wykończenia, bo nie liczyli na to, że coś ze mnie będzie. A jak się ocknąłem, to zrobiłem kawał, że od razu jak wstałem tylko, to chodziłem, zacząłem pomagać, nosić kotły z zupą, pamiętam, że rozdzielałem kawałki mydła wśród chorych, takie rzeczy. Pamiętam, że z jednym z młodych lekarzy wchodziłem na dach budynku rozkładać flagę Czerwonego Krzyża, żeby Niemcy nie bombardowali, ale oni podobno bombardowali tam gdzie były flagi właśnie. Sytuacja była taka, że 12 września, to był chyba drugi dzień ewakuacji, Niemcy, lotnicy niemieccy podstawili szpitalowi ciągniki, przyczepy i ewakuowali szpital na Okęcie.

  • Ten na Chocimskiej?

Ten z Chocimskiej szpital ewakuowali na Okęcie lotnicy niemieccy i pamiętam, że drugiego dnia ewakuacji dostałem polecenie, siedziałem na kupie… zresztą pomagałem nosić graty, co było o tyle niebezpieczne, że mnie przy tej ranie nie wolno było niczego dźwigać, ale wtedy kto by się tam przejmował. Pamiętam, że na kupie gratów szpitalnych, łóżek, nie łóżek różnych, siedziałem na górze z flagą Czerwonego Krzyża, przejechaliśmy do Puławskiej, Rakowiecką, tam koło ogródków działkowych, Grójecką, na Okęcie. Tam była szkoła na terenie Fortu, czy przy Forcie budynek szkolny zajęty przez lotników niemieckich, może to nie byli lotnicy, może artyleria przeciwlotnicza, w każdym razie szarych mundurów. Pamiętam, że jeszcze ten budynek był zaminowany, jak żeśmy tam przyjechali, to pomagaliśmy niemieckim żołnierzom wytachać z piwnicy bombę, oni przygotowali [szkołę] do wysadzenia, ale później zdecydowali chyba, że ten szpital tam ulokują.

  • Jak pan zapamiętał tych Niemców? Ci Niemcy jak się zachowywali?

W stosunku do nas przyzwoicie, tylko teren był ogrodzony, był posterunek przy bramie, w zasadzie nas nie wypuszczali, ale myśmy sobie przez dziurę w siatkach przechodzili kilkakrotnie na ulicę. Pielęgniarki, te młode dziewczyny, które pracowały w szpitalu, mieszkały w sąsiednich domkach, tam na Okęciu w Alei Krakowskiej, nieduże piętrowe, parterowe domki były i one tam kwaterowały, więc myśmy tam wychodzili, urywaliśmy się tam. Na Okęciu byłem do połowy października.

  • Ile było personelu medycznego, pielęgniarek ile było?

Trudno mi powiedzieć, w każdym razie kilka koleżanek tam było. Pamiętam tylko taki śmieszny… Może najpierw powiem żebym nie zapomniał. Tam zetknąłem się z jedną młodą dziewczyną, [nazywała się] Danuta Kwiecińska, to pamiętam doskonale, która miała wtedy chyba piętnaście lat, straciła obie ręce w Powstaniu. Ja ją tak podziwiałem, dlatego że ona była wygimnastykowana, bo ona się uczyła tańczyć chyba, że potrafiła sobie nogą drzwi otworzyć. Podobno, tak jak wiem z jej opowiadań, ona już dawno nie żyje, to ona straciła jedną rękę i szła ulicą Świętokrzyską, czy Marszałkowską i przypadkowo drugą rękę straciła też, tak że nie obie jednocześnie tylko najpierw jedną, a później drugą rękę. Natomiast ja…

  • Pan ją poznał na Okęciu?

Tam w szpitalu.

  • Na Chocimskiej jej nie było?

Nie, nie pamiętam żeby była. Pamiętam dzień 23 września, moje dwudzieste pierwsze urodziny, o tyle zapamiętałem, że założyłem się z siostrą oddziałową, że po tylu tygodniach pobytu w szpitalu, ważę netto co najmniej siedemdziesiąt pięć kilo. Byłem taki chłopak sobie… papierosów nie paliłem, wódki nie piłem, z dziewczynami się nie zadawałem, miałem krzepę. Teraz jestem staruszek osiemdziesięciotrzyletni, zresztą pół roku teraz w szpitalu przeleżałem, kilka operacji było, to jestem teraz do niczego, ale jeszcze trzy lata temu na osiemdziesięciolecie, to uważałem, że mogę góry przenosić. Tak, że założyłem się z siostrą oddziałową i wygrałem obiad, to było wtedy dużo.

  • Co było na ten obiad?

Tego to już nie pamiętam, ale sam fakt. Pamiętam, że zostałem ojcem chrzestnym jakiejś dziewczynki, bo matka, która urodziła tam właśnie w szpitalu dziecko, zażyczyła sobie żeby jakiś powstaniec był ojcem chrzestnym i mnie wytypowali […]Ojcem dziecka był Stefan, ja ojciec chrzestny Stefan i matka chrzestna siostra oddziałowa Stefania. Tylko tyle wiem, ale jak to dziecko się nazywa, to było z sąsiedniej ulicy Rejtana, ta pani była, ale jak ona się nazywała to nie wiem. Tak że swojej chrześniaczki nigdy nie widziałem więcej i nie poznałem. Niemcy organizowali na zachód od Warszawy obronę, spędzali ludzi z okolic do kopania rowów, rosyjskie samoloty nadlatywały, rzucały bomby i rannych ludzi z tych nalotów sowieckich przywozili tam na Okęcie do szpitala, dlatego nas wyrzucili ze szpitala. Między innymi doktor, chirurg Cholewicki, który mnie operował, zażartował sobie głupio, że trzeba płacić za szpital. Odpowiedziałem od razu: „Panie doktorze, my za szpital nie będziemy płacić, bo my się na koszt państwa leczymy.” Tym niemniej w połowie października dostałem przez znajomą panią, której mąż leżał obok mnie, znałem go sprzed wojny, jego dzieci znałem… ona była wywieziona do Grodziska po Powstaniu i przyjechała do męża tutaj, rozmawialiśmy troszkę. Jak się dowiedziałem, że ona jest z Grodziska, a w Grodzisku mieszkała matka mego ojca i trzej bracia mego ojca, mieszkali w Grodzisku Mazowieckim i przez tą panią stryjek przysłał mi kilkaset złotych i zaproszenie żebym przyjechał do nich do Grodziska. Tak że skorzystałem z tego, że wyrzucają mnie ze szpitala, przeszedłem polami do przystanku WKD, nie dojeżdżało już wtedy WKD do Warszawy, tylko z Grodziska do stacji Reguły, o ile pamiętam i tam poszedłem przez pola, wsiadłem w pociąg, pojechałem do Grodziska, do stryjów.

  • To był październik?

To była połowa października i do Wigilii Bożego Narodzenia byłem tam u babci i u stryjów. Z tym że miałem jeszcze taką przygodę, ponieważ jeden stryj i babcia mieszkali przed Grodziskiem, to był przystanek Piaskowa, w domku należącym do mojej ciotki, a dwaj stryjowie mieszkali w śródmieściu, prowadzili sklep, tam taka melina chyba była, bo obaj byli w konspiracji. Ja tam kursowałem między… kiedyś pamiętam, Niemcy urządzili nalot na tą kolejkę koło kościoła, na rynku w Grodzisku, zatrzymali kolejkę, wszystkich wywalili, zaprowadzili do szkoły na ulicę Kościuszki, czy Kilińskiego, teren starej szkoły i tam szczuli psami, takie różne szykany urządzali i łapali ludzi na roboty do Niemiec. Miałem o tyle szczęście, że miałem przy sobie zaświadczenie ze szpitala, głowę miałem obandażowaną i orzekli, że ja się nie nadaję na wyjazd do Niemiec. Tak że to mi się udało, upiekło mi się.Byłem tam w Grodzisku u rodziny do Bożego Narodzenia. W Wigilię Bożego Narodzenia pojechałem do szpitala do Krakowa. Jeszcze jak byłem w Grodzisku, to kilkakrotnie chodziłem na piechotę przez pola do Milanówka, tam była część Szpitala Ujazdowskiego. Tam leżała moja koleżanka, tam leżał mój kuzyn, ta koleżanka od nas z „Baszty”, natomiast mój kuzyn, to młody chłopak był, on miał osiemnaście lat, z „Kilińskiego”, z Batalionu „Kiliński”, on żyje jeszcze, jego starszy brat już nie żyje, ale on jeszcze żyje. Tak że tam jeszcze kilka razy chodziłem do Milanówka. Później załatwiłem sobie… ksiądz ten, który był przy szpitalu, jeździł w jakichś sprawach kościelnych do Krakowa kilkakrotnie, prosiłem go żeby załatwił mi jakieś miejsce w szpitalu na oddziale ocznym. Tak rzeczywiście się stało, jak zajechałem tam w Wigilię, to dostałem się na oddział oczny, nawet łóżka nie było dla mnie, to pierwszą noc, czy kilka nocy przespałem na drewnianych nosiłkach, na których trupy składano w trupiarni, potem dopiero dostałem łóżko. Jeszcze jak leżałem na tym oddziale, to miałem operację oczu.

  • Która to była operacja?

To już chyba była druga, bo pierwsza to jeszcze w Warszawie na Chocimskiej była zrobiona, tam była druga, ale nie ostatnia zresztą, bo potem miałem jeszcze [kilka]. Parę lat temu miałem ostatnią operację i tę protezę [mi założono], a trzydzieści pięć lat nosiłem protezę jak mi profesor Malanowski i późniejszy profesor Altenberger, jak mi robili operację i pierwszą protezę u Dzieciątka Jezus mi wstawiali. Nawet jak się dostałem tam do szpitala na Kopernika 26, to był budynek jezuitów, wydawnictwo jezuitów tam jest, a w tym budynku był zainstalowany szpital, tam się dostałem. Nawet tak się złożyło, taka sytuacja była, że kiedyś asystowałem jako sanitariusz przy jakiejś ocznej operacji, bo mnie interesowało jak to jest, sytuacja oczna jak wygląda, to mi pozwolili tam patrzeć jak robią. Wtedy zobaczyłem, że jak operują, [jak] operacyjnie usuwają gałkę oczną, to wysuwają jakby na sznurku. Dla mnie to była nowość, bo przecież nie byłem lekarzem.

  • Ale to już po wojnie było?

Tak, to był początek 1945 roku, sam początek, bo 18 stycznia 1945 roku został wyzwolony przez Armię Czerwoną Kraków i wtedy, ponieważ ten budynek obok torów kolejowych przy stacji Kraków Główny był, tak że jak się kończyło podwórze na nasypie przechodziły tory kolejowe i tędy ruscy szli. Akurat już taki bałagan się zrobił w Krakowie, jak już następowali ruscy, Niemcy uciekali… że znajomi (z konspiracji pewnie), którzy się nami trochę, tymi leżącymi w szpitalu akowcami, opiekowali… Pamiętam rodzinę góralską kilkuosobową, z którą mieliśmy kontakty, zapraszali nas do siebie w czasie świąt Bożego Narodzenia, tych pierwszych. Tam było dwóch, czy trzech braci i trzy siostry, górale spod Żywca, którzy w Krakowie byli, tam Rzesza [Niemiecka] była, to oni do Krakowa się przenieśli. Pamiętam, że oni nas odwiedzili i rozmawialiśmy na korytarzu, taki już był niepokój i w pewnym momencie zauważyłem, że już tam przebiegają ruscy po torach kolejowych. Podszedłem do frontowego okna, okno było od strony torów, drzwi wyjściowe i stałem przy szybie, wyglądałem i na moment oni mnie odwołali, odwróciłem się i w tym momencie… na rogu kilkadziesiąt metrów [dalej] był wiadukt nad ulicą, wiadukt kolejowy, tam wybuch był i ten wiadukt został uszkodzony. Posypały się szyby z kilku pięter i tu miałem jeszcze drobne skaleczenia, ale gdybym tak moment dłużej został z nosem przy szybie, to by mi twarz zmasakrowało, bo szyby wyleciały. Dzięki temu, że się odwróciłem, to jakoś mi się udało. Tak że takie były jeszcze dodatkowe… Ale 18 stycznia wyzwolono Kraków, a w dziewięć dni później Oświęcim i to był Szpital Ujazdowski.

  • W Krakowie?

W Krakowie, tam w tym budynku [przy torach], to był jeden z oddziałów Szpitala Ujazdowskiego. Pamiętam, że dowódcą tego szpitala był… w tym momencie zawodzi mnie pamięć, pułkownik doktor Stefan… przypomnę sobie. On po wojnie zmarł w wieku stu czterech lat jako generał. Po wyzwoleniu Oświęcimia był apel personelu sanitarnego żeby zorganizować ekipę Czerwonego Krzyża i jechać do wyzwolonego Oświęcimia zająć się tymi więźniami. Ja jako sanitariusz zameldowałem się u komendanta i on się zgodził na to, ponieważ byłem chorym chodzącym już, zgodził się żebym był uczestnikiem tej ekipy. Tam było kilku lekarzy, kilka pielęgniarek pojechało i ja jedyny sanitariusz w ekipie Polskiego Czerwonego Krzyża. Zawieźli nas wojskowymi samochodami odkrytymi do samego obozu, to było 6 lutego, już byłem w Oświęcimiu. Pamiętam wtedy roztopy były, akurat nie było mrozów tego dnia… tam, [na miejscu] wody nie było, światła nie było, trudne warunki, niewielu ludzi tam było. Tam był taki zamiar żeby tą skromną ekipę podzielić, ponieważ było kilka podobozów, Oświęcim właściwy, potem Brzezinka, Monowice, jeszcze inne, że się rozdzielimy. Miałem przydział do Monowic, że mam jechać do Monowic, zająć się tymi, którzy tam jeszcze zostali, bo Niemcy zarządzili ewakuację i wypędzili [większość więźniów]… ten marsz śmierci aż gdzieś nad ocean, gdzieś aż nad morze zawędrowali w tym słynnym marszu śmierci. Ale była jeszcze grupa ludzi, Żydów węgierskich najwięcej zostało, oni się najlepiej jeszcze fizycznie trzymali, bo Żydzi węgierscy najpóźniej się dostali do Oświęcimia, to oni byli bardziej zorganizowani. Pamiętam, że zanim mnie wysłano do Monowic, to zmieniła się koncepcja, że nie ma co rozpraszać tych drobnych [grup], bo w pojedynkę to co tam może jeden czy dwóch ludzi zrobić, że tutaj ściągnąć raczej [pozostałych więźniów] i nimi się zająć. Tak rzeczywiście się stało. […]

  • Jak do Monowic pan przyjechał…

Zrezygnowano z tego, dostałem przydział do bloku dziewiątego w Oświęcimiu właściwym. Tam są piętrowe, murowane, z czerwonej cegły bloki i dostałem przydział do dziewiątego bloku, dziesiąty blok obok objęła ekipa młodzieży Polskiego Czerwonego Krzyża z miasta Oświęcim, po drugiej stronie Soły, a obok blok śmierci jedenasty. Tak że ja kilkadziesiąt metrów od bloku śmierci pracowałem. Miałem pod swoją opieką stu kilkudziesięciu chorych, to był piętrowy blok, warunki były straszne. Przez pierwsze dni nie było światła, nie było wody. Pamiętam, wodę nosiłem z przerębla w zbiorniku przeciwpożarowym, który był za blokami od strony Soły, żeby zaopatrzyć w wodę do mycia kilkudziesięciu przynajmniej chorych codziennie. Panowała biegunka. Warunki były bardzo trudne. Chodziłem z kubełkiem po wodę do tego zbiornika, po metalowej drabince schodziłem kilka metrów, dwa, trzy metry do poziomu lodu, tam był wyrąbany przerębel, nabierałem kubeł wody, po drabince wnosiłem na górę, do bloku, do mycia, do sprzątania. Tak że robota była na okrągło bardzo trudna, ale ja byłem jedynym mężczyzną tam.

  • To byli Polacy, czy różne narodowości?

Różne narodowości, tylko sytuacja jaka się po wojnie wytworzyła, nie sprzyjała kontynuacji jakiejś znajomości. Ale pamiętam, że miałem, no trudno powiedzieć, że przyjaciółkę, francuska Żydóweczka, młodziutka Żydóweczka i ją uczyłem, porozumiewaliśmy się po niemiecku. To były dorywcze kontakty zresztą, bo nie miałem czasu na jakieś bliższe. Starałem się ją uczyć po polsku, a ona mnie po francusku, ale porozumiewaliśmy się po niemiecku. Miałem przyjaciela, nazywał się Henryk… Menko, nazwisko Menko, Holender, nawet książkę od niego dostałem z dedykacją, Herman Menko. Miałem znajomych profesorów z Jugosławii, ale niestety kilku tam zmarło już po wyzwoleniu. Prowadziłem w izbie przyjęć, tam była izba opatrunkowa, izba przyjęć, tam też miałem zajęcia i wtedy pierwszy raz zetknąłem się z witaminami. Pamiętam takie duże, zielone, okrągłe pudło z groszkiem, to była witamina C chyba. Moim zadaniem było rozdzielanie między byłych więźniów tej witaminy między innymi. Poza tym jak przyjechała ekipa radziecka, dokumentalistów radzieckich, którzy dokumentowali, zdjęcia robili, to ja też przy tym asystowałem i oni sobie życzyli żeby przyprowadzić im jakiegoś muzułmanina, to znaczy jakiegoś Żyda francuskiego, węgierskiego, jugosłowiańskiego i oni fotografowali, dokumentowali. Przy tym musiałem asystować, tak że to była tego rodzaju praca.

  • Wtedy pan wiedział na jaką skalę, co tam się działo? Wtedy jak pan tam pracował?

Ci ludzie byli tak wygłodniali, że początkowo, nie pamiętam czy od pierwszego dnia były, ale w każdym razie zaraz później było tak, że w zależności od rodzaju choroby były diety, tak zwane koszty, koszt jeden, koszt dwa i tak dalej, w zależności od rodzaju choroby. Ale niezależnie od tego, że oni dostali posiłek, zjedli, to byli tacy wygłodzeni, że siadali w salach, w sali były trzypiętrowe łóżka, ja po jakimś czasie skasowałem trzecie piętro, pozżynałem trzecie piętra, bo oni nie mieli siły żeby tam włazić, tak że zlikwidowałem, w ogóle to była ciężka, niewdzięczna praca. W każdym razie pamiętam, że pomocą nam był hydraulik, komunista niemiecki, który siedział tam w Oświęcimiu i on światło nam przywrócił, bo tam trzeba było coś zrobić żeby światło było. Po pewnym czasie i woda została uruchomiona, ale pierwsze dni były [ciężkie]. Pracowałem tam pięć tygodni, do pierwszego dnia wiosny. Pamiętam 21 marca, znowu wojskowym samochodem nas odwieźli z powrotem do Krakowa i wróciłem na salę chorych, znowu do stanu chorych.

  • Tam przyjechała nowa ekipa takich sanitariuszy? Jak pan wyjechał z Oświęcimia, to tam byli jeszcze chorzy?

Może tam ktoś jeszcze był, w każdym razie nasza misja, ekipy Polskiego Czerwonego Krzyża, tej kilkunastoosobowej ekipy, się skończyła. Orzeczono, że co mieliśmy zrobić, to zrobiliśmy i wracamy, dlatego że tam w miarę oswabadzania kolejnych terenów Polski, wysyłano grupy chorych do różnych szpitali. Tak że nie wiem ilu jeszcze ewentualnie po naszym wyjeździe zostało, bo ja byłem małym pionkiem, może lekarze [wiedzieli]. Mieszkałem z dwoma lekarzami w jednym pokoju, pamiętam nazwisko [jednego], doktor Kazimierz Gorajski. To był młody lekarz, mieszkał w Krakowie, miał żonę i małe dziecko wtedy, a tak się złożyło, że on jako ginekolog przyjmował moją córkę po wojnie, w 1954 roku, na Placu Starynkiewicza w szpitalu był przy porodzie mojej córki, z nim się znaliśmy. Tak że myśmy tam kilka tygodni ciężkiej, niewdzięcznej pracy [przebyli], ale muszę przyznać, że tam była grupa kilku wyzwolonych Rosjanek i po wyzwoleniu one twierdziły, że są żonami radzieckich oficerów. Może to prawda, może nie prawda, w każdym razie one tam zaczęły gospodarować i nawet o tyle były przyzwoite, ja do nich nic nie miałem, dostałem od nich jakąś koszulę, że było jakoś tak możliwie. A na dziewiątym bloku komendantką, bo ja tam byłem sanitariuszem, ale komendantką była sierżant radziecka, żołnierka z sanitariatu pewnie, bo teren Oświęcimia zajęły dwa radzieckie szpitale polowe. Pamiętam był jeden komendant major Hitarow, a drugim major Miełaj, Żyd i między nimi były ciągle utarczki, prawdopodobnie o łupy, bo tam było cholernie [dużo] bogactwa przecież jednak. Tak że oni starali się między sobą, walczyli między sobą prawdopodobnie o wpływy, o jakieś łupy. Pamiętam…, tylko nie miałem czasu, musiałem mieć czas na to, żeby codziennie rano, jak mi się nie udało odwieść od jedzenia niepotrzebnych rzeczy tych biednych ludzi, oni siadali sobie między posiłkami przy żelaznym piecu, były żelazne piece wysokie, taki kształt miały, siadali naokoło, tam grzali się i chleb jaki dostawali, to sobie robili… i jak się najadł na taki wygłodzony żołądek chleba rozmiękczonego może w wodzie, może w zupie i przypieczonego, to następnego dnia rano jak przyszedłem po nocy na dyżur, to miałem kilka trupów do wyniesienia i blok jedenasty obłożyłem trupami. Potem urządzono pogrzeb poza murami, ale blok jedenasty własnymi rękami obłożyłem zmarłymi.

  • Dużo osób umarło?

Dużo. Pamiętam wyprawę, kiedyś wysłano mnie z młodym lekarzem, dostaliśmy podwodę konną, do Brzezinki, to kilka kilometrów od obozu właściwego, bo tam podobno jacyś jeszcze byli chorzy. Zajechaliśmy i tam żadnego chorego nie znaleźliśmy, natomiast pamiętam, że w jednym baraku zastaliśmy zmarłą Żydówkę młodą. Leżała na takiej wysokości na łóżku, bardzo spuchnięta, nie wiem jak długo ona tam leżała, ale ten trup był spuchnięty. Obeszliśmy obóz, szukaliśmy i z powrotem wróciliśmy, nie znaleźliśmy nikogo wtedy tam. Zawsze jak się tak opowiada, przypominam sobie pewne rzeczy, nie pamiętam co jadłem wczoraj na obiad, ale te rzeczy sprzed kilkudziesięciu jednak lat niektóre [pamiętam], innych zupełnie nie pamiętam. Można powiedzieć, że przez kilka lat konspiracji były różne [zdarzenia], ale nie pamiętam, a niektóre doskonale.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z całego tego okresu?

Najgorsze wspomnienie? Ja mam optymistyczne usposobienie, może dzięki temu się jeszcze jako tako trzymam. Ale najgorsze? Nie zastanawiałem się nad tym i nie utkwiło mi tak w pamięci. Nie wiem co.

  • A najlepsze?

Dla mnie może najgorsze to było, może zastrzegam, to że nie udało mi się [tego rannego], po którego szedłem, zastać przy życiu i ściągnąć go.

  • Pan kiedyś żałował tego, że poszedł po niego?

Nie.

  • Nigdy?

Zresztą uważałem za swój obowiązek, mówili mi: „Nie chodź, on pewnie już nie żyje, nie rusza się.” Mimo tego uważałem, że to jest mój obowiązek i przecież nie posłałem kolegów z patrolu, tylko jako dowódca patrolu sam poszedłem. Nawet źle bym się czuł, gdybym na przykład powiedział koledze: „Idź ty” i on by dostał tak jak ja, to bym do końca życia miał [wyrzuty sumienia], mimo że to jest rzecz normalna, że dowódca wydaje rozkazy. Ale mnie się wydawało, że dowódca patrolu sanitarnego, to on idzie najpierw. Trudno mówić o jakichś najgorszych, najlepszych [wspomnieniach], jakoś wszystko się dobrze skończyło, żyję jeszcze, nie wiem jak długo. […]

  • Na koniec proszę mi powiedzieć czym dla pana było Powstanie?

Dla mnie było wyczekiwanym momentem, że możemy się wreszcie jakoś odwdzięczyć naszym opiekunom. Zresztą tak to chyba wszyscy moi koledzy, moi rówieśnicy, wszyscy na ogół byli w konspirację zaangażowani. Kilku kolegów zginęło bezpośrednio [w Powstaniu], niektórzy już po wojnie zmarli, nie żyją. Nie wiem jak ja długo pociągnę, nie zamierzam za wcześnie, bo chciałbym jeszcze kilka spraw dokończyć, bo wspomniałem, że od 1973 roku, po odchowaniu dzieci, zaangażowałem się znowu, bez przerwy… To już ile? Ponad trzydzieści lat jestem ciągle w Zarządzie Śródmieścia. Prowadziłem Komisję Historyczną w Zarządzie Śródmieścia, a potem w Zarządzie Okręgu Warszawskiego i organizowałem sześć wojewódzkich konkursów na wspomnienia inwalidów wojennych. Udało mi się namówić do spisania wspomnień kilkaset osób. Z kolegami organizowaliśmy te konkursy, powoływaliśmy komisje konkursowe z nagrodami, tak że plon tych konkursów w postaci ponad dwustu prac przekazałem do Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy na Krzywe Koło 7. Rok czy dwa lata temu kopię tego wypożyczyłem z archiwum, zrobiłem kserokopie i dwadzieścia siedem, czy dwadzieścia osiem prac, wspomnień inwalidów wojennych dotyczących Powstania Warszawskiego, bo tam wśród tych dwustu prac były wspomnienia inwalidów z różnych armii, z różnych środowisk, z różnych terenów, ale wyselekcjonowałem te prace dotyczące Powstania Warszawskiego i te kopie przekazałem tutaj do muzeum, one są tutaj do ewentualnego wykorzystania. To uważam za swoje jakieś tam osiągnięcie, bo przyczyniłem się do tego, że utrwala się w jakiś sposób wspomnienia tych kolegów. Ja osobiście to nigdy żadnych wspomnień nie pisałem. Moja córka mnie namawia żebym spisał jakieś wspomnienia, może dojdzie do tego, może zdążę, może nie zdążę, w każdym razie sam jeszcze nie pisałem. Natomiast tylu ludzi namówiłem i to uważam za swój sukces. Zostałem, w moim osobistym przekonaniu, aż nadto chyba uhonorowany, bo mam Krzyż Walecznych, za to dostałem Krzyż Walecznych, po wojnie zresztą już, bo od razu nie byłem, nie trafiłem, nie doszedłem tam gdzie powinienem być i byłem od swojej jednostki, od samego początku, z daleka. Tak, że od razu pierwszy dzień szpital i już się potem nie kontaktowaliśmy, dopiero po wojnie w środowisku naszym, gdzie jestem od tylu lat i na Koszykowej w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, tam przez dziewięć lat byłem w komisji rewizyjnej naszego basztowskiego środowiska, wycofałem się ze względu na słuch kilka lat temu. To może być dziwne, jak ktoś słyszy ode mnie takie słowa, że może miałem to szczęście, że dostałem w łeb od razu. Nie wiadomo jakby się mogło dalej potoczyć.
Warszawa, 27 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski
Stefan Jabłoński Pseudonim: „Boruta”, „Artur” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter