Zbigniew Storożyński „Fernando”, „Przerzutka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Storożyński, urodziłem się 11 grudnia 1921 roku w Podhajcach, województwo tarnopolskie. Moje pseudonimy to „Fernando” oraz „Przerzutka”. Należałem do Batalionu „Parasol”. Przy wejściu do Powstania miałem stopień kaprala podchorążego, następnie dostałem nominację na plutonowego podchorążego i w końcu na podporucznika.

  • Jak pan wspomina swoje dzieciństwo?

Wspominam to bardzo słabo, dlatego że wyjechałem stamtąd już w wieku siedmiu lat. Pamiętam tylko raz pobyt we Lwowie, kiedy zostałem pogryziony przez wściekłego psa i z ojcem musiałem pojechać na szczepienia do szpitala do Lwowa. A potem rodzice przenieśli się, ojciec był już na emeryturze (był urzędnikiem skarbowym w Podhajcach) i wrócili z moją mamą do Warszawy.
Zamieszkaliśmy najpierw w Wołominie, potem, po dwóch latach, przenieśliśmy się do Warszawy do mieszkania rodziców mojej mamy. Rodzice mamy otrzymali koncesję na prowadzenie sprzedaży wódki i założyli restaurację w Sochaczewie. I przenieśli się do Sochaczewa, a mieszkanie zostało przy mamie. W tym mieszkaniu mieszkaliśmy wszyscy do 1939 roku. Potem mama wyszła ponownie za mąż za Wacława Tomaszewskiego i wyjechali do Sochaczewa, żeby tam prowadzić w dalszym ciągu restaurację, a ja zostałem już na gospodarstwie do końca wojny. Z tym, że w 1944 roku po wpadce naszego dowódcy 1. kompanii cekaemów Jerzego Szaniawskiego pseudonim „Prawdzic”, byłem poszukiwany przez gestapo i musiałem opuścić ten lokal, do którego z kolei matka wprowadziła mojego brata Wiktora. A żeby nie był za bardzo inwigilowany to, dzięki znajomości rodziców matki (którzy mieszkając w tym domu mieli znajomych Niemców, których z kolei syn prowadził przedsiębiorstwo budowlane w Warszawie), matka wyrobiła mu posadę właśnie w tym przedsiębiorstwie. Dostał Ausweis i był zabezpieczony przed wywózką.

  • Wróćmy jeszcze do Warszawy przedwojennej. Jak pan wspomina tą Warszawę? Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem do Szkoły Konarskiego (to była I Miejska Szkoła Rzemieślnicza), ponieważ doszedłem do wniosku, że muszę mieć jakiś zawód. Poza tym miałem aspiracje zostania inżynierem, [a] żeby zostać dobrym inżynierem, trzeba mieć przygotowanie warsztatowe. Dlatego skończyłem Szkołę Konarskiego – z nagrodą, potem zapisałem się na kursy techniczne Towarzystwa Kursów Technicznych TKT, które ukończyłem w 1941 roku i to było podstawą, jeżeli chodzi o wiadomości techniczne. Następnie zapisałem się do Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Staszica, które ukończyłem w 1944 roku robiąc maturę.

  • Jak pan pamięta tą Warszawę przedwojenną? Mówiło się, że to jest taki Paryż Północy.

Muszę powiedzieć, że nie miałem takiego odczucia jeżeli chodzi o [Warszawę], bo nie interesowało mnie to. Pracowałem, poza tym należałem do harcerstwa. Od 1935 roku byłem w harcerstwie, byłem na pięciu obozach harcerskich i w zasadzie harcerstwo mnie najbardziej pociągało i współpraca z młodzieżą. Po zakończeniu działań wojennych od razu wstąpiłem do „Szarych Szeregów”. Nasz drużynowy, [który] był hufcowym hufca „Grzybów”, nas zorganizował. Byłem drużynowym, miałem pod opieką siedmiu młodych ludzi, z którymi przeprowadzałem ćwiczenia, zadania wywiadowcze, obserwowaliśmy wyloty ulic.
[…] Poza tym już w 1938 roku zacząłem pracować, w wytwórni amunicji numer jeden na forcie Bema, ponieważ moja matka tam pracowała i tam w narzędziowni zacząłem pracę jako pomoc kalkulatora. A ponieważ mieszkałem na Mokotowie, a fort Bema był na Powązkach, więc dojazd [był] długi, tak że potem z pracy od razu do szkoły, na kursy techniczne. Nie miałem czasu na rozrywki, to było wykluczone.

  • Jak pana mama wyszła drugi raz za mąż to rozumiem, że pana tata zmarł przed wybuchem wojny?

Nie, przed wojną się rozszedł z moją mamą i wyjechał do siebie na Kresy, do Kopyczyniec. Zamieszkał w Kopyczyńcach i od tego czasu nie miałem już [z nim] żadnego kontaktu. Tamte tereny zostały zajęte i już więcej się z ojcem nie widziałem i nic nie mogę powiedzieć. A mama wyszła po raz drugi za mąż.

  • Mama była warszawianką?

Tak. Mama była warszawianką.

  • Jakie miała panieńskie nazwisko?

Nagórska, nawet mam dyplom ukończenia pensji przez moją mamę [...].

  • 1939 rok, czy czuło się, że będzie wojna, czy ludzie w to wierzyli?

Tak, czuliśmy, że będzie wojna. Na ostatnim obozie harcerskim, który był w lipcu, [a] skończył się w sierpniu, nawet na wejściu do obozu zrobiliśmy mapę Polski i od strony granicy zachodniej miecz wystający z tej mapy. Czuliśmy, że będzie wojna i to był taki sygnał oporu przeciwko najeźdźcy. Zdawaliśmy sobie [z tego] sprawę. Niestety jeszcze byłem za młody, żeby być powołanym do wojska, więc z całą chorągwią harcerską wyruszyliśmy z Warszawy na wschód. Doszliśmy do Stoczka i nasz drużynowy doszedł do wniosku, że nie ma co dalej iść, bo to [niebezpieczne] i trzeba wracać do Warszawy. Wróciliśmy 13 września, kiedy zamknął się pierścień wojsk niemieckich otaczających Warszawę. I już do końca walk o Warszawę byłem w Warszawie. Ostatecznie przy mamie, dlatego że mama została sama, bo mąż jej poszedł na wojnę, tak że musiałem się nią zaopiekować. No i tak dotrwałem do kapitulacji. Potem mama wyjechała do Sochaczewa.

  • Pamięta pan uczucie, gdy Niemcy weszli do Warszawy?

Pamiętam, uczucie było straszne. Przede wszystkim doprowadzało nas to do tego, że musimy walczyć, żeby jakoś zrzucić z siebie to jarzmo niewoli. Dlatego, że mieszkałem w alei Niepodległości, niedaleko był Stauferkaserne, następnie mieszkał koło mnie Janek Bytnar „Rudy”. Jego siostra Duśka była w naszej kompanii, w 1. kompanii cekaemów, do której wstąpiłem w 1941 roku. Ponieważ mieszkałem sam w tym pozostawionym lokalu, więc u mnie był magazyn broni i on pożyczał ode mnie karabin dla celów szkoleniowych [...].

  • Jak zaczęły się początki konspiracji?

Początki konspiracji to jak mówię, to od razu harcerstwo, napisy na murach, następnie obserwacja samochodów, gazowanie...

  • Tak, ale mi chodzi o takie początki, że ktoś panu zaproponował, czy to razem z kolegami?

Nie, sami żeśmy się zorganizowali, ponieważ nasz drużynowy, Lucjan Merlak, został hufcowym hufca „Grzybów”. On [z] tych wszystkich [ludzi] z 10. Drużyny Warszawskiej, która była przy Szkole Konarskiego, od razu [stworzył] zespół. Doszedł do wniosku, żeby to wszystko jakoś scalić, to zatrudnili się w RGO. Tam część moich kolegów pracowała i w ten sposób mieliśmy łączność ze sobą – zbiórki, spotkania. Ponieważ miałem wolny lokal to się wszystko u mnie odbywało – te wszystkie zbiórki, zebrania, i po przejściu do 1. kompanii cekaemów miałem inklinacje także wojskowe. Harcerstwo przestawało mnie już bawić. Ponieważ miałem kontakt z kolegami, którzy byli w 1. kompanii cekaemów, więc przeszedłem do tej kompanii, [w której] była [też] siostra Bytnara i stąd ta znajomość z nim.
Tam przeszedłem przeszkolenie wojskowe, dostałem najpierw stopień starszego strzelca, potem kaprala, skończyłem Szkołę Podchorążych i w efekcie zostałem dowódcą 2. plutonu w tej kompanii. Ponieważ w międzyczasie z [naszej] kompanii odeszło do „Agatu” kilku moich kolegów – Wojtek Świątkowski, Tadeusz Rulankiewicz, Wojciech Czerwiński i Przemysław Kardaszewicz, [to] potem jak była wpadka naszego dowódcy to ja [również] przeszedłem do „Agatu”. W międzyczasie jeszcze byłem w Kierownictwie Walki Cywilnej, gdzie byłem instruktorem broni.
Dlaczego zrezygnowałem z udziału w 1. kompanii cekaemów? W grudniu 1943 roku dowódca kompanii „Prawdzic” wezwał nas na odprawę i przydzielił nam zadania do Powstania, bo to już się szykowało. Ponieważ musieliśmy przygotować lokale, gdzie będą mogły się zbierać nasze grupy, nasze drużyny i ponieważ byłem dowódcą plutonu to przydzielił mi Stauferkaserne. Jak się dowiedziałem jaką bronią będziemy dysponować do rozbicia oszklonej wejściówki na Stauferkaserne to znaczy pistoletami, granatami i kamieniami, to doszedłem do wniosku, że szkoda ludzi na taką działalność. I znalazłem sobie miejsce najpierw w Kierownictwie Walki Cywilnej, gdzie prowadziłem akcję zniszczenia tartaku pod Górą Kalwarią.

Miejscowy oddział Armii Krajowej zwrócił się do Kierownictwa, żeby przysłali ludzi z bronią. Tak, więc ja, Wiesio Sanecki, pseudonim „Jawor” – też z 1. kompanii cekaemów, następnie „Borejsza”, Józef Kujawski uzbrojeni w pistolety wyruszyliśmy do Gołkowa, bo tam mieliśmy miejsce zbiórki. Okazało się, że tam jest właśnie oddział Armii Krajowej, który nie miał broni, ale miał bombę termitową. I takie było zadanie, że mamy tą bombę termitową umieścić w tartaku, żeby go spalić. W nocy przeszliśmy do tartaku, nie wiem pięć czy sześć kilometrów, ale trzeba było sobie zapewnić jakieś bezpieczeństwo. Przede wszystkim więc zniszczyliśmy linię telefoniczną, która łączyła Górę Kalwarię z Warszawą. Zarzuciliśmy ciężarki umieszczone na sznurze na druty, ściągnęliśmy [i] przecięliśmy te druty, w międzyczasie słup się przewrócił [i] złamał. Po odcięciu linii telefonicznej, weszliśmy do tartaku. Oczywiście [krzyknęliśmy] po niemiecku: Hände hoch!, „Policja”. Była [tam] pani, która nam otworzyła, ale z nią nie było żadnej rozmowy, sami weszliśmy na teren tartaku i umieściliśmy bombę w hali. Okazało się, że bomba była niewypałem i niestety tartak się nie spalił, bo bomba nie wybuchła. I tak rano wróciliśmy kolejką do Warszawy [jak] niepyszni i tak skończyła się ta akcja.

  • Ale mówił pan, że brał pan też [udział] w akcjach małego sabotażu...

To znaczy ja bezpośrednio nie brałem [udziału], [udział] brali członkowie mojej drużyny, bo im dawałem zadania powiedzmy gazowania w kinach, więc rzucali tam środki, które wykurzały...

  • Jakie to były środki?

Tego też nie pamiętam, co to było, bo to był 1940/1941 rok. Potem [jak] już przeszedłem do kompanii cekaemów, to nie miałem żadnego kontaktu z małym sabotażem, bo to było raczej szkolenie wojskowe. Potem jak aresztowali naszego dowódcę to część kolegów poszła do partyzantki, a kilkanaście osób przeszło do „Parasola”. Już w „Parasolu” miałem taką akcję zdobycia samochodu. Dowódca „Rafał” Leopold mówił, że musimy się przygotowywać do Powstania, więc potrzebny jest samochód półciężarowy. Zlecił mi wykonanie akcji, żeby zdobyć samochód, który jest napędzany na benzynę, a nie na gaz. Mieliśmy taki punkt alarmowy u kolegi Bruna Wołosiuka, pseudonim „Miles” na ulicy Świętokrzyskiej, tam żeśmy się zebrali.
Było nas trzech: ja, „Miles” i Zan (ja byłem dowódcą drużyny) i z sekcji moto dostałem jeszcze kierowcę, [który] miał pseudonim „Myśliwiec”. Łączniczki przyniosły nam broń, miałem pistolet maszynowy „szmajsera”, koledzy mieli „parabelki” i teczkę z „filipinkami”. Wyruszyliśmy z ulicy Świętokrzyskiej na plac Napoleona, Jasną, Warecką, chodziliśmy tam z półtorej godziny patrząc na samochody i wreszcie na ulicy Szkolnej zobaczyłem właściwy samochód. Był to samochód przerobiony z Chevroleta osobowego na półciężarowy, z platformą i doszedłem do wniosku, że on będzie nam pasował. Dałem rozkaz Zanowi i „Milesowi”, żeby podeszli do kabiny. Oni podeszli z dwóch stron, wyciągnęli pistolety, sterroryzowali kierowcę, wyciągnęli go z samochodu, dokumenty zabrali i w tym momencie z domu przy ulicy Szkolnej wychodzi facet, który kieruje się do tego samochodu. Doszedłem do wniosku, że to jest właściciel. A ponieważ to był samochód niemiecki, więc podchodzę do niego i mówię mu po niemiecku, że ten samochód za pół godziny będzie miał z powrotem, w tej chwili on jest nam potrzebny. Jakoś zrozumiał, ja wsiadłem na górę, koledzy do środka, pojechaliśmy ulicami Karową, Kredytową do Tamki na ulicę Dobrą, bo mieliśmy adres, gdzie mamy ten samochód zostawić w garażu. Otworzyliśmy garaż, okazuje się, że garaż jest za krótki [i] samochód się nie mieści. Wobec tego, ponieważ to było akurat naprzeciw szpitala, poszedłem do apteki, dzwonię do szefa i mu o tym mówię: „Słuchaj, sytuacja jest taka, że samochód się nie mieści”. „No to wobec tego macie jechać na Pragę, na ulicę Brzeską i zostawić ten samochód w warsztatach”.
Wsiadamy, jedziemy, ponieważ trzeba przejechać przez most i, (a to już jest lipiec, kiedy był duży ruch wojsk niemieckich, którzy wracali z frontu) mówię do moich kolegów, żeby poszli na most i zobaczyli czy droga jest wolna dla nas. A sami zatrzymaliśmy samochód, otworzyli maskę, że niby tam coś grzebiemy. Oni dają nam znak, że możemy jechać. Wobec tego wsiadamy, jedziemy i w tym momencie nadjeżdża tramwaj i widzę, że ci moi dwaj koledzy: „Miles” i Zan wskakują do tego tramwaju. My dojeżdżamy do samej góry mostu i patrzymy, że to jest patrol żandarmerii. No trudno, będzie bitwa. Ale jakoś przejechaliśmy, przepuścili nas, a z nimi tak się umówiliśmy, że na Zielenieckiej my się zatrzymamy, a oni wsiądą. I tak się stało, na Zielenieckiej się zatrzymaliśmy, oni wsiedli, pojechaliśmy na ulicę Brzeską i tam do tego warsztatu, zostawiliśmy papiery (te które zabraliśmy kierowcy) i sami jedziemy z powrotem do domu. Wsiadamy w tramwaj 25, dojeżdżamy do rogu Brackiej, ponieważ na Świętokrzyskiej mieszkał „Miles”. Wróciliśmy, oddaliśmy broń, zabraliśmy swoje dokumenty i cała akcja bez wystrzału się odbyła.

  • Bo na akcję szło się bez dokumentów?

Na akcję [szło się] bez dokumentów. Tak, dokumenty musieliśmy zostawić.

  • Dlaczego nie można było normalnie kupić samochodu? Dlaczego były potrzebne takie akcje, żeby zdobyć samochód?

Bo skąd samochód? Przecież samochodów nie można było kupić, samochody były tylko użytkowane przez Niemców. Nie było tak, że można było kupić samochód...

  • Czyli Polacy nie mogli mieć samochodów?

Nie, nie. Trzeba było po prostu zabrać Niemcom. Zresztą te wszystkie nasze akcje, które się odbywały, czy na Kutscherę, czy Kopopego, to wszystko właśnie na takich zdobycznych samochodach. Ten samochód, który zdobyłem, był potem użyty przez „Gryfa”, czyli Brochwicz-Lewińskiego. On chyba opowiadał o akcji na aptekę Wendego na Krakowskim Przedmieściu... [Samochód] służył im do przewozu leków, które zabrali z tej apteki. On o tym nie mówi, ale robił jeszcze jedną akcję, która się nie udała, też na samochód. Już nie pamiętam, ale na ulicy Moniuszki [chyba] zaobserwowali samochód ciężarowy, ale okazało się, że jak już wsiedli do tego samochodu, to wyszła obsługa z banku, zaczęła się strzelanina i niestety akcja nieudana. Kolega Zaruta został ranny w nogę, ale jakoś szczęśliwie wszedł na piąte piętro domu obok i tam przesiedział. Na drugi dzień, był lekko ranny, wyszedł stamtąd. Całe szczęście, że nikogo nie zabili... Ale o tym „Gryf” nie wspomina, tylko mówi o tej akcji na [aptekę] Wendego, która się udała.
  • Pan coś wspominał, że pan był aresztowany?

Ja... Nie, nie. Nie byłem aresztowany. Udało mi się uniknąć aresztowania. Miałem tylko kłopoty, ale to już na studiach, kiedy studiowałem na wydziale lotniczym. Nasz dziekan doszedł do wniosku, że w zasadzie wszyscy ci, którzy studiują na wydziale lotniczym powinni umieć latać. Dlatego, że łatwiej jest zrozumieć, jeżeli chodzi o silnik lotniczy, o płatowiec, jeżeli ktoś się tym sprzętem posługuje. Skończyłem więc kurs pilotażu szybowcowego, zrobiłem kategorię A i B, i potem w 1948 roku zostałem skierowany, już w ramach organizacji „Służba Polsce”, na kurs pilotażu motorowego do Ligotki Górnej. Tam przyjechaliśmy, było około pięćdziesięciu kandydatów na mechaników i na pilotów, od Wawelberga, było kilka osób i z politechniki było kilku studentów.
Ponieważ mnie tam już znali, że byłem oficerem, więc mówili: „Słuchaj, ty będziesz naszym szefem kursu”. Ponieważ umiałem wydawać komendy, wiedziałem jak to się wszystko robi, więc poranne apele, apele wieczorne, prowadzenie na ćwiczenia, na obiad, na śniadanie ze śpiewem – to wszystko do mnie należało. Ponieważ znałem zwyczaje, jakie były w wojsku, w harcerstwie, że dzień zaczynał się modlitwą, śpiewało się „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”.
Pewnego razu wzywa mnie dowództwo tego kursu i mówi do mnie tak: „Proszę pana, czy pan wie, że w Polsce jest demokracja?”, a ja mówię: „Wiem, oczywiście”. „No to dlaczego pan zmusza ludzi, żeby się modlili?” Mówię: „Proszę panów, ja nikogo nie zmuszam, takie były zwyczaje w wojsku i ja po prostu zgodnie z tym...”. „No tak, ale proszę pana, są ludzie niewierzący przecież i nie muszą się modlić”. „Rzeczywiście tak jest”. Następnego dnia daję komendę do modlitwy i mówię: „Niewierzący wystąp!”. Pięć osób występuje, my w dalszym ciągu się modlimy. Nie trwało to długo, bo w efekcie wyrzucono mnie z tego kursu. Przed samym laszowaniem, to znaczy samodzielnym lotem, kiedy mieliśmy lecieć właśnie z Ligotki do Częstochowy i z powrotem, zostałem wyrzucony, no i tak się skończyło. To była taka represja, bo to był rok 1948, kiedy już zaczęły pewne siły penetrować te wszystkie środowiska. Tak że już potem nie brałem udziału w głosowaniach, bo [jak] przychodziłem, żeby oddać głos to byłem wykreślony z listy głosujących. Większych represji nie odczułem.

  • Dobrze, a wróćmy teraz do lat okupacji. W 1943 roku poznał pan swoją żonę. Mógłby pan powiedzieć w jakich to było okolicznościach?

Tak. Poznałem ją po prostu w pociągu, ponieważ moi rodzice mieszkali w Sochaczewie, mieli tam restaurację, a jej ciotka też miała sklep w Sochaczewie. Spotkaliśmy się w pociągu, jak to młodzi ludzie zaczęliśmy rozmawiać i stąd się zaczęła nasza znajomość. I tak to trwa do dzisiaj.

  • Ale żona też wtedy była w konspiracji? Czy państwo coś o sobie wiedzieli, że na przykład działają w podziemiu...

Nie, nie to znaczy wiedziałem, że ona działa, ona wiedziała, że ja działam, tak więc tutaj nie było żadnych niespodzianek. Tylko każdy działał w swoim zakresie. Ona działała w harcerstwie, a ja byłem już wtedy w 1. kompanii cekaemów, a potem przeszedłem do „Parasola”. Po wpadce dowódcy kompanii zamieszkałem u niej. Ona mieszkała z mamą, tak że udzieliła mi gościny, zanim „Parasol” załatwił nam mieszkania. Bo było szereg osób, które były zdekonspirowane i musiały gdzieś mieszkać, więc „Parasol” wynajmował dom w Józefowie, do którego przyjeżdżaliśmy na nocleg. Nie tylko ja, ale szereg innych kolegów, mieliśmy tam swoje lokum. A w większości to mieszkałem właśnie u przyszłej narzeczonej. Ponieważ ona jeszcze mieszkała z mamą w Falenicy, [gdzie] wynajmowały sobie na okres letni mieszkanie, więc od czasu do czasu zamieszkiwałem także w Falenicy.

  • A to mieszkanie w alejach Niepodległości zostało spalone, jako że była wsypa?

Nie, nie. To znaczy było spalone, ale mieszkał tam brat, ale też [tylko] do Powstania. Potem w ogóle dom został zniszczony.

  • Jaki to był dokładnie adres?

To była aleja Niepodległości 149 mieszkania 19.

  • To tam w sumie przez całą konspirację były zbiórki i był magazyn broni, prawda?

Tak, tak. Najgorsza rzecz była w tym, że raz przyjechał mój wujek, czyli brat mojej mamy i mu pokazałem, gdzie przetrzymuję broń i on powiedział o tym mamie. Mama przyjechała [i] strasznie mnie zrugała. Karabin, no to duża rzecz była, [a] karnisze do firanek były drewniane, więc tam wbiłem gwoździe i ten karabin wieszałem za karniszem. Nie było go widać w szafie. Mama zorientowała się, że tam [go] trzymam, więc kazała mi [go] natychmiast wyrzucić. Wyrzuciłem. Mieszkałem w alei Niepodległości, akurat kolega z naszej kompanii mieszkał na Chocimskiej, [więc] mówię czy mógłby przechować [karabin]. [Na co] on mówi: „Tak, przynieś go”. Ale przynieść karabin to nie było takie proste, więc się robiło w ten sposób, że braliśmy deskę zachlapaną zaprawą murarską, karabin do tej deski, papierem się owijało i pod pachą można było [przenieść], że to niby jakiś element z budowy się niesie. Przeniosłem, trzeba było przejść Rakowiecką póki co obok Stauferkaserne...

  • Pamięta pan Powstanie w getcie warszawskim w 1943?

Tak, pamiętam, ale jakichś szczegółów to nie... Nie mogę na ten temat nic powiedzieć.

  • Czy na przykład nie było wśród pana, kolegów, koleżanek takiego uczucia, że oni teraz tam mają Powstanie, walczą... A dlaczego my nie zaczynamy walczyć? Nie było takich odczuć?

Nie, nie, nie było takich tematów. Po prostu byliśmy zajęci swoimi sprawami i szkoleniowymi i ćwiczeniami. Przecież myśmy organizowali ćwiczenia pod Warszawą. Zorganizowałem taki oddział w Miłosnej, żeby mieć możliwość wykonywania ćwiczeń w polu. Nie mogliśmy mieć broni – cekaemów, karabinów, ale ćwiczenia z czołganiem się, z padaniem, tyralierą i tak dalej. Wszystkie wojskowe [ćwiczenia] robiliśmy bez broni właśnie pod Warszawą. Tak że czas był wypełniony, ponieważ niemalże każda niedziela była poświęcona właśnie [temu]. A to na Czerniakowie mieliśmy tereny, gdzie przeprowadzaliśmy te ćwiczenia, tak jak mówię w Miłosnej, a to w Podkowie Leśnej. Tam zresztą część kolegów i koleżanek wpadła na tego rodzaju ćwiczeniach i dostali się do obozu w Oświęcimiu. Nie było czasu żeby deliberować nad [Powstaniem]. Wiedzieliśmy, że ono jest, ale żeby, czy jakoś pomóc – to tego tematu nie było.

  • Proszę opowiedzieć o przygotowaniu do Powstania Warszawskiego.

Przygotowaniem do Powstania była akcja w lipcu na samochód. Poza tym przygotowanie butelek zapalających, granatów. Dostawaliśmy kostki trotylu, umieszczało się te kostki trotylu w puszkach po konserwach, następnie nakrętki, śruby jako odłamki, które miały razić nieprzyjaciela. Więc tak przygotowywaliśmy się na Powstanie, przygotowując materiał wybuchowy...

  • Kiedy przyszedł do pana pierwszy rozkaz o wybuchu Powstania Warszawskiego?

31 lipca chyba dostałem wiadomość, że muszę być o godzinie drugiej na ulicy Elektoralnej 11, bo o piątej mamy zbiórkę na cmentarzu ewangelickim na rogu Żytniej i Młynarskiej. Już wiedząc o tej [zbiórce]... Tu jeszcze muszę powiedzieć taką historię. Mój brat pracował w firmie niemieckiej, [która] mieściła się na Nowym Świecie. Przed Powstaniem szef likwidował firmę, więc kazał wszystkie dokumenty [i] akta popakować, i wysyłali to do Niemiec. Mój brat [pracował tam] łącznie jeszcze z sąsiadem z tego samego domu, którego zatrudnił pan Sztykiel [właściciel]. Jak opróżniali biurko to brat zobaczył pistolet „Walthera”. Doszedł do wniosku, że ten pistolet się przyda. Wziął pistolet, wyszedł z pracy, zawiózł go do domu. Wrócił i wtedy zaczęła się awantura, bo sekretarka mówi, że tutaj był pistolet, a [teraz] go nie ma, więc jakoś oczarowali, że to on [szef] musiał zabrać wcześniej. [Brat] zadzwonił do mnie, że w domu jest pistolet i żeby go zabrać, bo mogą przyjść do niego robić rewizję czy przypadkiem u niego nie ma. Więc jeszcze musiałem ten pistolet zabrać, schować go w domu, ale w domu to też tak nie bardzo. Wpuściłem go więc na sznurku w przewód wentylacyjny w łazience. Z mieszkania narzeczonej 1 sierpnia, jak już wiedziałem, że muszę się stawić na Elektoralnej, zabrałem hełm (bo miałem hełm, jeździłem na rowerze przeważnie), zabrałem pistolet i pojechałem na Elektoralną. W międzyczasie mój brat przyszedł do domu, ponieważ wiedział, [gdzie] mam schowany ten pistolet, więc wszedł do łazienki i stwierdził, że pistoletu nie ma. Mówi więc do mojej [obecnej] żony: „Złodziej! Ukradł mi pistolet!” I całe szczęście, że ten pistolet wziąłem, bo on [brat] do Powstania nie był przygotowany, a jakby wziął ten pistolet i go Niemcy gdzieś dorwali to by go... A tak to wywieźli go gdzieś pod Warszawę.

  • Bo brat nie należał do konspiracji?

Nie, nie.

  • On był młodszy czy starszy?

Młodszy, on był młodszy o sześć lat. Zresztą był w Sochaczewie, więc tam nie było możliwości żadnych dla niego, a przyszedł tutaj do Warszawy, więc też nowe miejsce, to zanim kontakty jakieś [nawiązał]... Nie nawiązał [ich] w każdym bądź razie. Ale myślał, że z pistoletem będzie mógł brać udział [w Powstaniu]. No i całe szczęście [że stało się inaczej]...

  • A czy dotarł pan na drugą na miejsce zbiórki, tak?

Tak, dotarłem na miejsce zbiórki na Elektoralnej. Tam już była przygotowana broń, granaty, był Brochwicz-Lewiński, [który] był dowódcą całej naszej grupy. Dostałem pistolet maszynowy szmajsera, opaskę i wyruszyliśmy na punkt zbiórki. Szliśmy ulicą Orlą do Leszna i tam dostaliśmy ogień z bunkra przy Żelaznej i Lesznie, bo tam się getto zaczynało. Tak więc tą drogą nie możemy dotrzeć na Żytnią, więc przez gmach sądów przeszliśmy na ulicę Ogrodową. Akurat byłem pierwszy, który stanął w bramie przy ulicy Ogrodowej i patrzę, że jedzie niemiecki samochód ciężarowy i akurat ulicą Ogrodową, tą ulicą, którą my mamy dotrzeć do ulicy Żelaznej. Doszedłem do wniosku, że on nam [to] uniemożliwi. Wyjąłem pistolet, oparłem o mur i ostrzelałem ten samochód w szybę przednią. Widocznie trafiłem kierowcę, bo samochód skręcił i zatrzymał [się] na latarni, rozbił się o latarnię, drzwi się otworzyły i dwaj Niemcy wypadli z tego samochodu.
A wtedy mogliśmy przejść do ulicy Żelaznej. Pierwsza grupa, trzech, przeskoczyła, ale dostali ogień z bunkra na rogu Żelaznej i Chłodnej, tam była żandarmeria. Kolega Jung „Żbik” został ranny w nogę. „Gryf” doszedł do wniosku, że nie przejdziemy, bo nas wybiją, więc dał rozkaz, żeby ci, którzy mieli „filipinki”, [żeby] jeden rzucił w jedną stronę, drugi w drugą stronę po kilogramowej „filipince”. Prawie jednocześnie wyrzucili te [„filipinki”]. To były bardzo mocne środki wybuchowe, więc huk potworny, dym, pył. I my w ten dym. Wszyscy żeśmy przeszli, bo Niemcy zostali zdezorientowani, [nie wiedzieli] się stało. Przeskoczyliśmy, cała nasza grupa, tylko jeden właśnie w tym pierwszym skoku i Jung pseudonim „Żbik” został ranny w nogę i musiał zostać. W ten sposób dotarliśmy do naszego punktu zbornego przy cmentarzu ewangelickim, róg Młynarskiej i Żytniej. To było pierwsze zetknięcie się z Niemcami.
Potem była budowa barykady na ulicy Młynarskiej i tutaj […] jest zdjęcie granatnika przy tej [barykadzie], ale to już dwa dni później. Ten granatnik „Gryf” gdzieś dorwał i zostawił, ponieważ miał uszkodzoną iglicę, nie było granatów, więc właściwie nie był użyteczny, do zdjęcia tylko.

  • Ale dzięki temu, że ktoś właśnie wykonał to zdjęcie to pana narzeczona mogła pana odnaleźć...

Tak jest, tak.

  • A mógłby pan opowiedzieć tą historię?

Tak, oczywiście. Narzeczona zobaczyła to zdjęcie, bo był „Biuletyn Informacyjny” rozlepiany około 15 sierpnia na ulicach Warszawy, gdzie był szereg zdjęć i między innymi było to zdjęcie. Narzeczona jak zobaczyła, to mnie poznała i przede wszystkim chciała się dowiedzieć, gdzie to jest. Chyba już mówiłem, że znała Bogdziewicza, który jej umożliwił przejrzenie dwóch tysięcy negatywów w laboratorium na ulicy Szpitalnej. Znalazła to zdjęcie i prosiła o odbitki, dwie z przodu, dwie z tyłu tego zdjęcia. Na jednej z tych odbitek była fabryka Franaszka, bo tak jej powiedzieli, że to jest fabryka Franaszka, więc doszła do wniosku, że wobec tego muszę być na Woli. Ponieważ do tego punktu, w którym ona przebywała na ulicy Granicznej, przyszedł mąż jej drużynowej, który wracał z Woli i mówił, że Wola wycofuje się na Stare Miasto, więc doszła do wniosku, że wobec tego mogę być na Starym Mieście. Jak potem dowiedziała się, że Stare Miasto jest ewakuowane kanałami i na Nowym Świecie przy Wareckiej jest wyłaz, więc tam stała z tym zdjęciem, ale wtedy mnie nie spotkała. […]
Po wyjściu z kanałów zostaliśmy skierowani do konserwatorium, tam mieliśmy punkt, w którym grupowały się nasze jednostki ze Starego Miasta i tam były magazyny z winem. Ponieważ w czasie tego przejścia do Śródmieścia, na Starym Mieście ostatnio nie było bardzo co jeść, a były magazyny z cukrem, więc miałem pełen chlebak cukru. Jak przechodziłem tymi kanałami, początkowo były [one na tyle] wysokie, że człowiek się mieścił, a potem był kanał 90-centymetrowy, tak że trzeba było się skulić i mnie się ten chlebak w tych ekskrementach zamoczył, łącznie z tym cukrem. Ponieważ tam w konserwatorium jeść nie było co, więc piliśmy wino i [jedliśmy] cukier. Po kilku dniach przeszliśmy do ambasady bułgarskiej w alejach Ujazdowskich i narzeczona dowiedziała się, że będzie szedł „Parasol”, pokazywała to zdjęcie i w ten sposób mnie znalazła.

  • A wróćmy teraz na Wolę, jak tam reagowała ludność cywilna, jak podchodziła do całej sprawy, bo dużo się zgłaszało przecież ochotników...

Dla mnie to byli tacy bohaterowie cisi, bo przede wszystkim pomagali strasznie przy budowaniu barykady – to jest jedna rzecz, poza tym wszystkie czynności to bardzo chętnie wykonywali, zwłaszcza młodzi. Mieliśmy też takiego chłopaka stamtąd, on zresztą zginął, który się do nas przyplątał i cały czas był przy naszym batalionie. Tak że pod tym względem mam jak najlepsze mniemanie o tych ludziach. Nie spotkałem się z jakąkolwiek niechęcią, ponieważ tam jednak bardzo dużo ludzi Niemcy pomordowali, rozstrzeliwali. Jednak ludzie życzliwie nas przyjmowali, nie spotkałem się tutaj na Woli z jakimś odruchem niechęci dla Powstania. Natomiast już potem na Starym Mieście to trudno mi było powiedzieć, ponieważ cały czas byłem w szpitalu...

  • Dobrze, a tutaj jeszcze ta Wola, jak wyglądały walki na Woli?

To wyglądało w ten sposób, że początkowo myśmy panowali, to znaczy na ulicy Wolskiej aż do ulicy Bema. Potem Niemcy zaatakowali nas czołgami, no więc my wycofywaliśmy się. Najdłużej stawiał opór Brochwicz-Lewiński w pałacyku Michla.
Tutaj, już tak jak pamiętam, jak na ulicę Wolską wjechały czołgi to te czołgi obrzucaliśmy butelkami z benzyną i granatami, jakoś to nie wypaliło, bo osobiście nie widziałem zniszczonego przez nas czołgu. Potem zajęliśmy miejsca, stanowiska w domu przy ulicy Wolskiej niedaleko Młynarskiej i tam Niemcy już stali koło obecnego szpitala Wolskiego. Stały czołgi, my byliśmy akurat na trzecim piętrze tego domu przy ulicy Wolskiej, a Niemcy już byli na barykadzie pod nami. Tak że instalowali się na barykadzie. Jak to zobaczyłem, to ostrzeliwałem ich na dole i zobaczyłem jak czołg lufę podnosi. Doszedłem do wniosku, że w nas namierza, więc skrzyknąłem wszystkich żebyśmy stąd uciekali. Ledwo wylecieliśmy na klatkę schodową, a akurat tam trafił pocisk artyleryjski z tego czołgu. Opuściliśmy ten dom, udając się na cmentarz. Na cmentarzu było nasze pierwsze zgrupowanie, bo już Niemcy nas atakowali w domu starców na ulicy Żytniej. Wtedy dowódca, kapitan „Pług”, doszedł do wniosku, że nie możemy wychodzić z tego punktu, dlatego że Niemcy ostrzeliwali cmentarz z granatników.
  • To wracamy na cmentarz jak była tamta koncentracja...

Jak już ustał ogień, „Pług” doszedł do wniosku, że musimy wyjść i zobaczyć, co się dzieje na cmentarzu. Okazuje się, że Niemcy weszli na cmentarz, podjechali czołgami. Czołgi były na Żytniej, czołgi były na Młynarskiej i Niemcy od strony Żytniej weszli na [cmentarz]. Padł rozkaz przeciwnatarcia i zaczęła się walka między grobami – oni do nas, my do nich. Po prostu ich przegoniliśmy, wyparliśmy ich z cmentarza. No, ale nie na długo, bo to się skończyło już przed wieczorem, cmentarz był w naszych rękach.
Idziemy odpocząć i po raz pierwszy dostaliśmy nocleg w pożydowskich barakach w getcie. Mogliśmy się na łóżku położyć, bo [wcześniej] nie było możliwości. Po nocy przespanej, to było 8 sierpnia, idziemy z powrotem na cmentarz, ulicą Mireckiego do ulicy Karolkowej i dostajemy ogień wzdłuż ulicy Karolkowej. Tam była w murze cmentarnym wykuta dziura, żebyśmy mogli przechodzić. Nie możemy przejść. Wtedy „Jeremi”, w międzyczasie został ranny „Pług” i zastąpił go „Jeremi”, mówi: „Słuchaj, idź zobacz co się dzieje, skąd ten ogień i zlikwiduj to wszystko”. Poszedłem więc tyłami domów przy ulicy Karolkowej, podszedłem jak najbliżej domu starców, bo doszedłem do wniosku, że stamtąd idzie ogień. Wszedłem na drugie piętro, domy już były puste, ludzie już [je] opuścili i na drugim piętrze patrzę, w oknach spuszczone są rolety. Wszedłem na parapet, mnie nie było widać, ale był oberluft, patrzę przez oberluft, a tam jakieś trzydzieści metrów ode mnie w oknie domu starców siedzi obsługa karabinu maszynowego, dwóch Niemców, i pruło na nas. Oparłem lufę o poprzeczkę, [o] ten oberluft, przymierzyłem się i wygarnąłem prawie cały magazynek. Zszedłem, przyszedłem do „Jeremiego” i mówię, że to gniazdo cekaemu niemieckiego [zostało] zlikwidowane.

I rzeczywiście wszyscy mogliśmy przejść, już nikt nas nie ostrzeliwał. Ale to nie trwało długo, bo zajęliśmy stanowiska na cmentarzu, obok Mietek Sakowski. Niemcy widocznie się też zorientowali i zaczęli znowu nas ostrzeliwać z granatników. Trzeba trafu, że jeden z granatów rozerwał się koło nas i zostałem ranny ciężko w rękę, nogę i w szyję, a on w głowę. Stąd jak była ta piosenka: „Pałacyk Michla, Żytnia Wola, bronią jej chłopcy od »Parasola«, a najmorowszy przełożony to jest nasz Miecio »w kółko golony«…”, bo jemu wystrzygli włosy, żeby opatrzyć ranę, stąd w tej piosence: „Miecio »w kółko ogolony«”.
Dla mnie już się skończyła wojna, bo zostałem zawieziony przez „Minogę”, czyli Witolda Florczaka, sanitarką do szpitala Jana Bożego. Tam mnie opatrzyli, ale doszli do wniosku, że niestety nie mogą mi usuwać odłamków, dlatego że są za głębokie i nie ma takich możliwości. Więc zostawili mnie tam, [i] leżałem ze dwa czy trzy dni. Potem przyszli koledzy, którzy stwierdzili, że o ten szpital będzie walka, dlatego że on był położony blisko dworca, no a o ten dworzec ciągle były walki, więc przenieśli mnie na ulicę Długą, pod [numer] 14. Tam był nasz punkt sanitarny. Trzeba trafu, że jak tam leżałem, to 13 sierpnia słyszę straszny krzyk. Podchodzę do okna i widzę czołg niemiecki, mnóstwo ludzi, młodzieży [i wszyscy] wiwatują! Myślę sobie – zdobyli czołg i radują się z tego powodu, więc popatrzyłem się [i] położyłem. Potem jak gruchnęło, wybuch, potworny wybuch! Wychodzę, patrzę przez okno, a pod nasze okno uderzyło koło od tego czołgu, więc dobrze, że nie wpadło do środka tylko w mur. Jak zobaczyłem leżące ręce, nogi, głowy, ciała... coś potwornego! To było 13 sierpnia, wybuch czołgu na ulicy Podwale przy Długiej... Potem nas przenieśli z tego punktu do punktu sanitarnego w domu sądu apelacyjnego na placu Krasińskich, tam już leżałem do końca.

  • Sanitariuszkami były dziewczyny z „Parasola”?

Tak, tak. Dziewczyny z „Parasola”. Basia Zdanowicz, Bożena [niezrozumiałe].

  • „Parasol” miał właśnie coś takiego, że wszyscy byli razem, prawda?

Tak, potem właśnie byliśmy wszyscy razem.

  • Nie było tak, że ranni powstańcy z „Parasola” byli rozproszeni, jeden tu, drugi tam, tylko „Parasol” miał zorganizowany dla siebie szpital.

Tak, tak. Tak jak mówię, początkowo właśnie to było na Długiej [i] w różnych [punktach miasta], a potem nas scalono do sądu apelacyjnego i tam leżeliśmy wszyscy.

  • Ale w ogóle cała ewakuacja z Woli na Stare Miasto odbyła się nocą? Wszystkich rannych przewozili właśnie tymi ciężarówkami?

Trudno mi powiedzieć jak to było, bo przecież najpierw część leżała w domu starców. Z tego domu starców też transportowali, nie wiem jak, ale przypuszczam, że sanitarkami, ponieważ Florczak był kierowcą sanitarki i na pewno on woził tych ciężko rannych do szpitali. Bo przecież mnie też najpierw u Jana Bożego umieścili czy na Długiej, tak że do szpitala wozili. A potem nas wszystkich skupili w sądzie apelacyjnym.

  • Jakie warunki panowały w tym szpitalu?

Warunki były możliwe. Były czynne sanitariaty, dostawaliśmy jakieś jedzenie, kaszę, tak że nie było źle. Tylko już pod koniec owało jedzenia i dożywialiśmy się cukrem...

  • A nie czuł pan w sobie jakiegoś smutku, złości, że tam koledzy walczą, a pan tutaj ranny musi leżeć, nie może pan im iść pomóc?

Owszem, to odczuwałem. Właśnie, jak już przeszliśmy na drugą stronę i skierowano mnie do szpitala, to już miałem szpitala dosyć i kolega wystarał się o przepustkę, żebym mógł wrócić z powrotem na linię...

  • Ale jest Stare Miasto, bo później przecież sytuacja była tam prawie tragiczna na Starym Mieście i przyszedł właśnie rozkaz o ewakuacji.

Była tam początkowo sprawa przebicia się na drugą stronę [do Śródmieścia]. Więc podczas tego przebicia zginął właśnie „Rafał” Leopold. Myśmy też się szykowali, wyszliśmy z naszego punktu sanitarnego, gdzieś na ulicy Długiej grupowaliśmy się, że jak będzie otwarte przebicie żeby można było przejść do Śródmieścia. Ale to się wszystko nie udało, tak że musieliśmy wrócić z powrotem na miejsce stałego swojego pobytu. Tak że nie było jakiejś możliwości wyjścia, trzeba było czekać do chwili, kiedy będzie już ewakuacja kanałami.

  • Czy pan mógł chodzić sam o własnych siłach?

Tak, o lasce mogłem chodzić, bo byłem ranny w nogę, więc laską się podpierałem. Tutaj na szyi jakoś mi się zabliźniły rany, na ręku też, więc jeszcze miałem opatrunki. Najgorzej było z tą nogą, że musiałem się podpierać laską, ale jakoś przeszedłem.

  • A nie czuł pan jakiegoś lęku, jak pan schodził do kanału?

Nie, nie. Człowiek czuł, że to jest szansa na wyjście ze Starego Miasta, takim czy innym sposobem, ale można było się ewakuować.

  • A co z tymi, którzy nie mogli chodzić?

No z tymi, co nie mogli chodzić to było bardzo źle. Bo ci, którzy nie mogli rzeczywiście chodzić, a chcieli opuścić [Stare Miasto], to ich na noszach ściągali. I zostawali w tym kanale, właśnie szereg osób zostało. Nie przeciągnęli ich. To było smutne, bo nie każdemu leżącemu się udało przejść na drugą stronę.

  • To znaczy chyba dla wszystkich było smutne, na przykład dla pana też, bo to byli koledzy z konspiracji.

Tak, oczywiście, przecież to byli koledzy. W ogóle żeśmy się dziwili, że podjęli taką decyzję, żeby leżącego [przenosić]. Przecież myśmy też nie wiedzieli, jakie będą te kanały. Początkowo, jak mówię, to był taki wysoki [kanał], że człowiek stał wyprostowany, a potem jak było dziewięćdziesiąt centymetrów [wysokości], to był problem dla samego siebie, a już nie mówiąc o tym, jak kogoś się niosło na noszach. Żeby go przeciągnąć przez taki kanał to były problemy.

  • I wyszedł pan na Wareckiej?

Na Wareckiej, tak.

  • Pewnie poczuł pan ulgę?

No tak, przede wszystkim świeże powietrze, od tego się zaczyna, bo tam był taki zaduch, dosłownie do pół łydki człowiek szedł w ekskrementach, tak to wyglądało. Człowiek zobaczył światło dziennie, bo tam żadnego oświetlenia, palić nic nie było wolno, w bezwzględnej ciszy [się szło], tylko słychać było ten szum kroków po wodzie płynącej.

  • Ale po wyjściu powstańcy z innych zgrupowań jakoś się państwem zajmowali? Jakąś wodę dali do przemycia, jedzenie, czy było to wszystko jakoś zorganizowane?

Tak, tak. Jak żeśmy już przyszli do konserwatorium to tam [dostaliśmy] opiekę lekarską. Od razu na prześwietlenie mnie wzięli do szpitala na Foksal zobaczyć, jak tam wyglądają te moje odłamki. Więc opieka była. Nie można powiedzieć, żeby nie. Tam zdecydowano, że po przejściu do ambasady bułgarskiej, skierowano mnie do szpitala na dalsze leczenie, bo jeszcze według lekarzy nie nadawałem się do [dalszej walki]. A miałem już szpitala dosyć.

  • Bo pan dalej chciał iść?

Tak, tak.

  • Ale co się stało, że pan jednak został w tym Śródmieściu?

Przyszedł kolega Rylski „Brzoza” z przepustką dla mnie do oddziału i wtedy narzeczona stwierdziła, że mam zaczerwienione czoło i mówi: „Zmierz temperaturę”. Mierzymy, jest trzydzieści dziewięć, poszła do lekarzy i mówi: „Proszę panów, ten pacjent ma trzydzieści dziewięć, on nie może iść!”. Oni się [z nią] zgodzili, widocznie się przeziębiłem. Ponieważ w szpitalu szyb nie było, a już były chłodne noce, więc mi dawali środki przeciwko przeziębieniu, ale to nic nie pomagało. Na drugi dzień temperatura czterdzieści stopni. Trzeci dzień – trzydzieści dziewięć, a to byli chirurdzy, więc nie bardzo wiedzieli, co to jest. Wezwali doktora Śpiewankiewicza, to zapamiętałem, przyszedł do mnie, bada mnie i mówi: „ Proszę pana, pan ma tyfus”. Wymacał coś powiększone, nie wiem co, w każdym bądź razie mam tyfus. A jak tyfus to nie wszystko mogę jeść, więc narezczona doszła do wniosku, że musi mnie jakoś wzmocnić. Więc gdzieś tam wykombinowała za jakieś racje żywnościowe zastrzyki z campolonu – to były zastrzyki z wątroby. I mi kilka tych zastrzyków zrobiono, ku memu niezadowoleniu, bo to mnie tak bolało, że po prostu ryczałem, jak mi [je] robiono. Może one też pomogły jakoś mnie wzmocnić i już do końca kapitulacji przesiedziałem w tym szpitalu.
Jak 4 października opuszczałem szpital, to doszedłem do wniosku, że nie mogę wyjść, tylko muszę z powrotem zostać w szpitalu, bo... Akurat w tym szpitalu na rogu Chałubińskiego i Koszykowej spotkałem znajomą pielęgniarkę, która była znajomą mojej mamy i mówię, że chciałbym tutaj zostać, więc ona mówi: „Zaraz pójdę po lekarza”. Przyszedł lekarz: „Co panu jest?”. Mówię, że jestem ranny i mam tyfus. „A nie, proszę pana, natychmiast proszę opuścić szpital!” I wyrzucił mnie! Chyba znowuż się bał, jak mam tyfus to mogę zarazić innych pacjentów. Więc skierowano mnie na wyjazd do Pruszkowa.
Były przygotowywane platformy, bo to przeważnie byli starsi ludzie, więc tam [chciano] żeby mnie ukryć między tymi starymi, bo byłem chłopak młody. Ale akurat spotkałem „Spokojnego” Jurka Chojeckiego, pierwszego męża „Kamy” i jeszcze drugiego kolegę też z „Parasola” i doszliśmy do wniosku, że nie będziemy jechali z tymi starymi, tylko złapiemy jakąś furmankę. Furmankę złapaliśmy i we trójkę się do tej furmanki przykleiliśmy. Powiedzieliśmy temu woźnicy, że damy mu parę złotych, żeby nas nie wiózł do Pruszkowa, tylko potem gdzieś się wyczepił z konwoju. I z tym całym konwojem ruszyliśmy do Pruszkowa. Na dworcu zachodnim żandarmeria nas zatrzymała, no bo też zobaczyli trzech młodych ludzi, więc od razu mówię, że tyfus, więc oni: „Jak tyfus, to jeźdźcie!”. Zaraz za dworcem zachodnim czy za Szczęśliwicami woźnica wyczepił się z konwoju i zawiózł nas do Opacza, bo to był wtedy ostatni przystanek EKD. Jak już byłem na przystanku, pojechałem do Podkowy, bo tam byli znajomi moi i Janki, i tam się zatrzymałem u koleżanki Janki – Zosi Kowalskiej.
Doszedłem do wniosku i ona też, i jej siostra też, że ponieważ nie mam żadnych dokumentów, więc trzeba mi wyrobić jakiś dokument. Pojechaliśmy więc do Grodziska, żeby zrobić zdjęcie [i] wróciliśmy. Następnego dnia [koleżanka] miała odebrać te zdjęcia. Tego dnia przychodzi żandarmeria: „Dowód.” „No nie mam dowodu.” „No to aresztujemy.” Ponieważ ona znała dobrze język niemiecki, a już była w Grodzisku i wzięła te fotografie i mówi, że dla mnie właśnie jest przygotowywany dowód osobisty. Oni się zgodzili, zaprowadzili mnie do sołectwa i tam zrobili mi dowód. Ponieważ to już było po godzinach urzędowych, więc nie było okrągłych pieczątek, tylko sam sołtys [miał] tam pieczątki poprzystawiane, ale on mówi, że nie wie, czy to jest dobry dowód, więc musi [to] stwierdzić u dowódcy. Mówi, że mnie tu zostawia, tylko żebym przypadkiem tutaj nie zginął, [bo] wszyscy zostaną rozstrzelani jakbym uciekł. Poszedł z tym dowodem i przyszedł z wiadomością, że musimy jechać do Grodziska na żandarmerię. Ta pani, która mnie pilotowała, mówi, że jestem przecież chory, mam [chorą] nogę, więc może gdzieś bliżej jest jakiś [posterunek]. On jeszcze raz poszedł do swojego [przełożonego] – to wobec tego [jedziemy] do Nowej Wsi. I żeśmy podjechali na posterunek żandarmerii do Nowej Wsi, tam mi przybili gapę. Napisali, że się zameldowałem i codziennie mam się meldować, już nie u nich, tylko w miejscowym posterunku lotników w Podkowie Wschodniej. Już zrezygnowałem z tego meldunku, poszedłem do Błonia i pojechałem do Sochaczewa do mamy.

  • I tam zastał pana koniec wojny?

I tam mnie zastał koniec wojny, tak.

  • Proszę powiedzieć, czy pamięta pan najlepszy dzień w Powstaniu Warszawskim, może jest jakiś moment, który pan zawsze z radością wspomina?

Najbardziej wspominam, jak zlikwidowałem gniazdo niemieckiego karabinu maszynowego, który nam uniemożliwiał wejście na cmentarz, że jednak udało mi się ich zlikwidować nie ponosząc żadnej konsekwencji.

  • A pana najgorszy dzień?

Najgorszy dzień to jak byłem ranny, jak doszedłem do wniosku, że już nie mogę nic zrobić, tylko muszę [się wycofać]. Sanitariuszki mnie obskoczyły zaraz, [założyły] opatrunki, [wzięto mnie] na nosze. Widzę, że już się nie nadaję do niczego, taki jest stan w tej chwili, eliminujący mnie z wszelkiej działalności i to było najbardziej przykre, że człowiek tak wcześnie zakończył, bo to było 8 sierpnia.

  • Proszę powiedzieć, skąd się wzięły pana pseudonimy: „Fernando” i „Przerzutka”?

„Przerzutka” to jeszcze mój przedwojenny pseudonim. Nosiłem okulary, więc koledzy doszli do wniosku, że jestem okularnik z rowerem na nosie to „Przerzutka”, więc mnie nazywali „Przerzutką”. Byłem znany w Szarych Szeregach i harcerstwie i później także jako „Przerzutka”. A „Fernando” to jest taka książeczka „Byk Fernando”, [...]. „Byk Fernando Tramtadrata najstraszliwsza bestia świata.” I właśnie sobie pomyślałem, że będę za Fernanda. Zresztą zrobiono mi jeszcze karykaturę właśnie z tego byka Fernando – na tle granatnika byk Fernando i na ogonie ma parasol.

  • Ale tą karykaturę zrobiono panu w czasie wojny czy już po wojnie?

Nie, nie to już po wojnie.

  • A tak na zakończenie mam takie pytanie. Gdyby znowu pan miał dwadzieścia trzy lata, to czy podjąłby pan też taką samą decyzję, żeby iść do Powstania Warszawskiego i brać udział w konspiracji?

Tak, tak. To była zawsze jakaś myśl przewodnia, że musimy walczyć o to, żeby być wolnymi i to zawsze przyświecało mi, jeżeli chodzi o jedną i drugą okupację, bo to też jest rodzaj okupacji, że nie jesteśmy wolni. Szlag mnie trafia, jak człowiek teraz czyta i słyszy o tych przekrętach, gdzie te łobuzy wykorzystywały swoją przynależność do partii, że na kanwie tej przynależności takie profity ich spotykają. Teraz człowiek czyta w gazetach, te mieszkania, to wszystko, to przecież na kanwie tego się wszystko zrobiło.

  • A państwo wtedy, działając w konspiracji i idąc do Powstania, państwo tylko wtedy myśleli o wolnej Polsce?

No tak, człowiek myślał, że będzie tak jak przed wojną, to znaczy, że będziemy wolni, będziemy mogli przede wszystkim kształcić się. Bo dla mnie to była zasadnicza sprawa – możliwość kształcenia się, bo miałem zakodowane, że muszę być kimś. A ponieważ miałem predyspozycje do tego... Zresztą w czasie, kiedy już zacząłem pracować, to byłem projektantem szeregu zakładów przemysłowych w kraju i to zakładów przemysłowych z takiej dziedziny, która nie była znana, bo to były zakłady przemysłu prefabrykatów. Wyspecjalizowałem się w tym i moje zakłady były w Górze Kalwarii, w Ostrowie Wielkopolskim, w Siedlcach, w Nowej Hucie, w Krakowie. W wielu miejscowościach w Polsce projektowałem zakłady i właśnie wyspecjalizowałem się, dlatego że nie pozwolono mi pracować w ukochanym lotnictwie. Niestety taka była prawda ówczesnych czasów.



Warszawa, 16 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Zbigniew Storożyński Pseudonim: „Fernando”, „Przerzutka” Stopień: plutonowy podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter