Sylwestra Sielużycka

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Sylwestra Sielużycka.

  • Proszę na początek opowiedzieć coś o swojej rodzinie.


Mieszkaliśmy w Warszawie, rodzicami moimi byli Jan i Maria. Mieszkaliśmy na pograniczu dzielnicy Woli. Ojciec mój był stolarzem, mama była… Było nas w domu dziewięcioro. Byłam najmłodsza z rodzeństwa, w tej chwili już nikt nie żyje. Mama pracowała jako pracownik fizyczny w zakładach Stanisława Majewskiego w Warszawie, to były takie zakłady perfumeryjne. Ojciec pracował na Woli, na Bema osiemnaście lat jako stolarz i 24 marca w czterdziestym roku był wypadek i ojciec zginął. Nawet operacji nie robili, bo jelita były bardzo potrzaskane, dostał taką deską w brzuch, no i w pierwszy dzień Wielkanocy, w czterdziestym roku zmarł w szpitalu na Płockiej. Zostaliśmy sami, już były dwie siostry mężatki, miały swoje dzieci malutkie i brat się ożenił, też miał żonę, mieszkali na Szczęśliwickiej w Warszawie. Tak że jesteśmy rodziną taką z dziada pradziada warszawiacy.

  • Czym zajmowały się pani starsze siostry?


Siostry starsze, no te, które miały małe dzieci, to naturalnie były w domu, to już ich było nawet trzy, a ja, siostra i dwie kolejne, no to były… Właściwie cztery już były mężatki, przepraszam. Ja i ta druga siostra, która była ode mnie dwa lata starsza, byłyśmy w domu i brat jeszcze, który też był ode mnie trzy i pół [roku] starszy, też był w domu. Mama to cały czas pracowała właśnie tam u tego Majewskiego. Jakoś nie wiem, nie likwidowali tego… Nie, to to było zlikwidowane, przepraszam. To właśnie do Lilpopa, tam, gdzie zginął ojciec – chcieli w jakiś sposób nam pomóc i mamę tam przyjęli do pracy. Pracowała w kuchni, pomagała tam, dla pracowników robili takie obiady. Więc tam została u tego Lilpopa, no i właściwie było nam bardzo trudno, bo była nas jeszcze czwórka w domu. Brat jeden, średni, miał wtedy chyba siedemnaście czy osiemnaście lat, już nie pamiętam dokładnie, ale w każdym razie był wywieziony do Niemiec. Pozostałe rodzeństwo było przez całą okupację, jakoś tak udało się, między tymi łapankami, że zostali tu, w Polsce. Pamiętam, że jeden z braci pracował na Karolkowej, tam taki warsztat prywatny był, reperację rowerów prowadzili, jakieś niklowanie niektórych rzeczy i ja codziennie z tej Zagłoby jeździłam „dziewiątką” (Górczewską ta „dziewiątka” jeździła), jeździłam do brata z obiadami. No bo było trudno, nie było chleba, wszystko to było na kartki, takie znikome ilości, że nie starczało nam, więc mama tam zawsze coś przygotowywała.

I pamiętam, na Młynarskiej kiedyś, któregoś dnia, róg Młynarskiej i Wolskiej, zatrzymali tramwaj, była łapanka, to przeżyłam to bardzo i pamiętam, bo później w dalszym ciągu trochę się bałam jeździć do niego. Wszystkim kazali wysiadać z tramwaju, Niemcy się ustawili w bramach, żeby ludzie nie uciekali. Mnie nie zatrzymywali, byłam dzieckiem i niosłam tę zupę, pamiętam, żeby mu tam dowieźć. I tak się przestraszyłam, bo stali tak ci Niemcy w hełmach, z tymi opaskami pod brodą, że przestraszyłam się, zaczepiłam nogą i przewróciłam się niemalże przy nogach tego jednego stojącego żołnierza, esesmana, trudno mi go nazwać. W każdym bądź razie bałam się, żeby mnie nie kopnął, ale nic się takiego nie stało, tylko ta zupa rozlana przy jego nogach została i ja z płaczem podniosłam się, ale nikt mnie nie zatrzymywał. Dotarłam tylko z tym pustym garnkiem tam na tę Karolkową, pamiętam. Miałam wtedy jedenaście, dziesięć lat, bo to było jeszcze przed Powstaniem.

 

  • Jak pani pamięta wybuch wojny w 1939 roku?


W trzydziestym dziewiątym roku to tylko pamiętam, że miałam akurat iść do pierwszej klasy i najstarsza z moich sióstr wybierała się ze mną, że mnie zaprowadzi, bo moja szkoła była na Gostyńskiej i do pierwszej klasy właśnie tam miałam iść. No i w końcu doszłyśmy kawałek i krzyk na… Ludzie podawali sobie z ust do ust, nie było tak, że… przecież radio też nie wszyscy mieli, tylko sporadyczne osoby, u nas też nie było radia. No i że Niemcy napadli na Polskę, że zaczęła się wojna, wobec tego wróciłyśmy do domu. No i to właśnie tak się zaczęło. Mężczyźni już wcześniej, pamiętam… Bo przed naszym domem była cegielnia (nie pamiętam jak, nie Magistracka), olbrzymi komin, ten komin, który zapamiętałam, tam cały czas wypalali cegłę. […] No i mężczyźni wykopali na tym polu taki schron i ten schron pokryli takim… Już był wcześniej chyba, na kilka dni przed wybuchem wojny, bo to już takie były pogłoski, że Niemcy się szykują, że coś będzie. I poukładali jakieś tam deski na to, jakieś łęty takie i zasypali to piaskiem, tak że wejścia tylko były takie. Ponieważ to był grunt podmokły, bo to niedaleko były takie glinianki na Kole, to wiem, że były te ściany takie ociekające wodą. No i te pierwsze naloty, alarmy, które się odbywały, to myśmy uciekali tam do tego schronu.
A poza tym no to taki ten czas – zawsze wieczorem czekanie na wszystkich po kolei, czy wrócą, czy nie wrócą do domu, bo stale były te łapanki na ulicach. Wiem, że jednego z tych szwagrów… mojej siostry mąż został złapany i chyba po miesiącu czy dwóch miesiącach dostała wiadomość. Przysłali jakieś tam rzeczy czy co (już nie pamiętam, co to było), że umarł, w Oświęcimiu zginął. A poza tym no to właściwie tak żyliśmy z dnia na dzień. Przypominam sobie te Żydówki chodzące, małe dzieci. Nie mogę zapomnieć takiej dziewczynki, blondyneczki, która przychodziła bardzo często do naszego domu, na korytarzu śpiewała, i stale mamę prosiłam. Mama mówi: „Nie mam chleba dla niej”, to ja mówię: „To mój kawałek jej oddaj”, bo ona była tak strasznie przeraźliwe chuda, że my jako dzieci to już reagowałyśmy na to, że jest taka [chuda]. I tak ta okupacja to właściwie, nie to, że… Przez nas, przez dzieci może mniej, bo dorośli to przeżywali inaczej, a my jako dzieci, to zawsze jednak przychodziły te momenty, że się tak jakby zapominało, poza tym, że byliśmy zawsze głodni. No i co tam jeszcze dalej można… I [możliwości] ograniczone. Do szkoły się nie chodziło, naszą szkołę na Gostyńskiej zajęli Niemcy bardzo szybko na szpital, więc przenieśli nas na Bema. Na Bema chodziłam do trzeciej klasy i też znowu zamknęli, bo zrobili drugi szpital (to była szkoła podstawowa, duża). I już później siostra, ponieważ rodzeństwo starsze miało książki, cały czas w domu ze mną odrabiała lekcje i zadawała mi lekcje. No i tak dotarliśmy aż do Powstania.
W czasie przed Powstaniem cały czas były rozmowy, dorośli mówili cały czas, że coś się szykuje, że coś będzie, stałe te wiadomości, tu rozstrzelili… Pamiętam, pierwsza egzekucja – taka wiadoma dla wszystkich jako pierwsza – to była na Towarowej, chyba na Towarowej. Nie wiem tylko, czy dziesięć osób wtedy było zabitych… Za jednego Niemca zabili dziesięć osób. Później te rzeczy zaczęły się zmieniać, później było pięćdziesiąt osób, a później to już nie wiem, czy masowo zabijali, czy było po sto osób, nie wiem, nie pamiętam, ale wiem, że pięćdziesięciu Polaków za jednego Niemca zabijali, to pamiętam. W domu stale, cały czas był ten strach, lęk.

  • Czy ktoś z rodziny może był w konspiracji?


Nie, nie było. Bo brat, ten średni, był wywieziony do Niemiec, ten najstarszy miał żonę i małe dziecko było u nich, więc musiał pracować. No, przynajmniej nie wiem o tym, ale na pewno bym wiedziała. Ten właśnie, który był wywieziony do Niemiec, to bracia nie rozmawiali, bo dzieci to różnie, no po prostu, nie dzielili się wiadomościami z nami.

  • Proszę powiedzieć, jeszcze wracając do czasu wybuchu wojny w trzydziestym dziewiątym roku, czy pani ojciec był jakoś zmobilizowany?


Nie, ojciec brał udział w I wojnie światowej. Miał, nie wiem, czy wypadek, czy był ranny, i miał dwa czy trzy sztywne palce u prawej ręki. I pamiętam, że został zwolniony z wojska.

  • Czyli przez większość czasu jednak chodziła pani do szkoły, a kiedy już zabrakło…


Nie…

  • Potem edukację przejęło pani starsze rodzeństwo.


Starsze rodzeństwo, to znaczy ja pierwszą klasę dorobiłam w domu, później do drugiej klasy poszłam na Bema i na początku trzeciej klasy to już siostra przejęła pałeczkę i z nią robiłam lekcje w domu, nie chodziłam, bo za daleko było. Przenieśli nas na Żelazną później z Bema i już nie pozwoliła mama, bo za daleko było takiemu dziesięcioletniemu dziecku jeździć samemu.

  • Bawiła się pani z jakimiś dziećmi na podwórku, miała pani jakieś towarzystwo?


No, tam nas było bardzo dużo dzieci i te zabawy dziecięce to do tej pory nawet swoim wnukom przekazuję. Bo właściwie, no tak jak dzieci, przecież myśmy nie przeżywali tego tak jak dorośli, więc były i te zabawy, w chowanego i w berka, zresztą był przed samym domem ogromny plac, takie ogrody, to znaczy nie ogrody, tylko były takie warzywne miejsca, i właściciel (nie wiem, nie pamiętam jego nazwiska) połowę, bo to było starsze małżeństwo, oni już tam nie dawali rady pracować, przy naszym domu przyszli i zaproponowali, żeby ludzie sobie po kawałku wzięli tego ogrodu. Oni tam na jednym takim większym placu sami coś robili, a tutaj myśmy mieli takie zagony. Ale oprócz tego w naszym domu mieszkała rodzina, kobieta Niemka, która wyszła za mąż za Polaka. Jej nazwisko było Marek, tak jak imię. Oni też prowadzili, mieli taki duży plac warzywny. Ja pamiętam, że u niej w sezonie sadziłam kapustę nawet, mając te jedenaście lat. To już się skończyły zabawy, bo w domu stale były braki, no i ona tam zaproponowała i chodziłam albo pilnowałam dziecko jej synowej.

No, to byli bardzo uczciwi ludzie. Ona właśnie odegrała ogromną rolę w tym, że nas nie rozstrzelili pod tym murem. To jest jej ogromna zasługa. Było nas w tym domu kilkadziesiąt osób. Była taka grupa mężczyzn (chyba było ich piętnastu czy szesnastu), którzy właśnie w drugi dzień sierpnia chcieli się przedostać do swojego, nie wiem, miejsca oddziału i już nie mogli, dlatego że nie było budynków, tylko były takie puste przestrzenie. I pamiętam, że jak Niemcy 2 sierpnia ustawili nas tam już do tej egzekucji, to wiedzieliśmy, że w tym sąsiednim domu wszyscy zostali rozstrzelani. I ta Niemka – cały czas ja te trzy wyrazy niemieckie, bo nie znam niemieckiego, ale pamiętam – to bitte, Herr Offizier. Najpierw coś mu tam po niemiecku tłumaczyła, on ją odpędzał, nie chciał jej słuchać, ustawieni już byli ci żołnierze, leżeli na ziemi, stały takie karabiny na takich dwóch nóżkach i takie długie taśmy tych kulek. Im się już nudziło, bo to trwało długi czas to sprawdzanie, najpierw takie niepobieżne nawet tych dokumentów, to chyba było robione tylko dla oka. A ona w końcu uklękła i to pamiętam, że tak jakby rękami chciała objąć te jego cholewy, które miał na nogach. I to trwało długi czas, ludzie byli już tak nerwowo wykończeni, bo widzieli, co się dzieje. W pewnej chwili jeden z tych Niemców, [który] miał taki jakby rewolwer, trudno powiedzieć, nakładał (bo to jako dziecko pamiętam) jakiś ładunek i kolejno strzelał w każde okno i po tym wystrzale dosłownie buchały takie ogromne płomienie. Cały dom płonął. Wiedzieliśmy już, że to koniec. I jak właśnie tę kobietę odepchnął w pewnej chwili, ona tylko klęcząc, odezwała się: „Ludzie, uciekajcie do Górczewskiej, bo pan oficer powiedział, że za dziesięć minut będą strzelać”. I myśmy wszyscy, tak jak staliśmy, w stronę Górczewskiej biegliśmy. No, dobiegliśmy do Górczewskiej, to było koło tego tunelu, który jest do tej pory jeszcze, taki tunel kolejowy, i wiem, że ktoś tylko krzyknął, że jedzie czołg niemiecki, więc pokotem tych kilkadziesiąt osób na ziemię myśmy się wszyscy tam pokładli, oni przejechali. No i później tak z domu do domu, z domu do domu, na Górczewskiej dotarliśmy właśnie aż tam do tego Urlychowa. Tam już byliśmy w takim prywatnym domu, takim jednorodzinnym domku. No, ta pani była troszkę przerażona, bo nas było jeszcze wtedy osiem osób. Jeszcze szwagier żył wtedy i nas tam zostawił, prosił, żebyśmy dziećmi się zaopiekowali, że on idzie siostry szukać, że ona wróci, bo wyszła akurat z domu i nie wróciła, bo Powstanie wybuchło. I w końcu czekaliśmy na niego tylko do końca dnia i całą noc, i później brat, który zostawił właśnie tę żonę na Szczęśliwickiej z malutkim dzieckiem, mówi: „Nie mamy innego wyjścia, musimy wracać, musimy iść do nas”. I wprowadził nas z tego Urlychowa, gdzie to właściwie było już poza granicą Warszawy, wprowadził nas na Ochotę, ale nie dotarliśmy na ulicę Szczęśliwicką, zresztą już nie było nawet możliwości. Zatrzymaliśmy się właśnie na Częstochowskiej, w domu takim, kamienica taka, tam stoją dwa czy trzy takie domy bankowe. Tam nam dozorczyni dała klucz od mieszkania, bo tam ktoś wyjechał na wakacje, i myśmy tam weszli do mieszkania i tam byliśmy do 6 sierpnia. Ludzie nam tam troszkę przynosili to, co mieli ze swoich zapasów, byliśmy tak, jak stoimy.
No i później, po tym, 6 sierpnia krzyki na dole, żeby schodzić, wszyscy mają zejść na dół. Zeszliśmy na dół, a tam już „ukraińcy” szarpali się z ludźmi, kobietom wyrywali kolczyki, ściągali obrączki czy tam coś ktoś miał, łańcuszek jakiś, to szarpanina, krzyk, popychanie, bicie. No i tak to trwało, dopóki tam tych wszystkich ludzi nie obejrzeli i nie porabowali tego, co tam kto miał, i zaprowadzili nas na Grójecką. I w popołudniowych godzinach dopiero nas stamtąd, jak jeszcze pospędzali ludzi z różnych ulic mniejszych, [zabrano na Zieleniak]. Wszystkich podobnież było w tych naszych dniach (to wiem z informacji) około pięciu tysięcy ludzi na tym placu, na tym Zieleniaku. Otworzyli tę bramę i wpędzili nas tam. No i tak na tym Zieleniaku byliśmy cztery dni, piątego dnia dopiero… Ale jeszcze wcześniej tego czwartego dnia przyjechał Niemiec na motorze i prosili, przez tubę ogłaszali, że jeżeli ktoś zna niemiecki, żeby doszedł tam do tego, żeby tam się zgłosił. No i nie wiem, ktoś tam się zgłosił, no i po tej rozmowie – to tak z ust do ust było podane – pytał, jak my tam żyjemy, od kiedy jesteśmy, co tam się dzieje. No i na następny dzień właśnie rano stamtąd nas ewakuowali na Dworzec Zachodni.

Ale wcześniej na tym Zieleniaku działy się straszne rzeczy. Przede wszystkim te cztery pełne doby bez jedzenia, bez picia. To znaczy taki „ukrainiec” (pamiętam, że był tak jak ja jestem z laską i on wtedy był z laską, ale on w mundurze podskakiwał na tej jednej nodze swojej cały czas) zbierał dzieci, ja między innymi też byłam i tak nas po dziesięcioro, piętnaścioro prowadził nas do tego liceum, które tam było, i przy tym był taki odkryty basen. Co mi zostało w pamięci, to te zielone brzegi dookoła. Po schodkach tak trzymaliśmy się za ręce, żeby tam nie wpaść do tej wody, zbieraliśmy takie różne puszki i butelki, ile się dało tej wody z tego basenu. Naturalnie reakcja potem była. Starsze dzieci takie, już dwunasto-trzynastoletnie też zbierał drugi „ukrainiec”, wyprowadzał na pole i dzieciaki… Ja nie wychodziłam, ale moja siostra, która była ode mnie te dwa lata starsza, wychodziła i w sukience przynosiła trochę ziemniaków, które tam wygrzebała w ziemi. I tylko ta każda rodzina to miała takie malutkie ognisko i to pieczenie takie tych ziemniaków w tym ognisku, no i popijanie tą wodą z basenu – i to było całe pożywienie, które mieliśmy przez te dni pobytu na Zieleniaku.

Oprócz tego, jak tylko przychodził wieczór, to była nagonka na kobiety i młode dziewczyny. „Ukraińcy”… Mam cały czas przed oczami kobietę, która z maleńkim dzieckiem na ręku była szarpana przez „ukraińca”. To dziecko przytulała do siebie, nie chciała iść, szarpał ją, ciągnął, popychał. W końcu nie wiem, jak się to zakończyło, bo nie mogłam patrzeć, zresztą bałam się. Widziałam, jak siedziała rodzina, była dziewczyna z takim pięknym, długim warkoczem. Przechodził i: „Ty idziesz do komendanta”. Ci rodzice wszyscy stanęli, to on mówi, że on będzie strzelał. Granaty mieli pozawieszane na tych paskach, to rzuci granatem. Mówi: „Rzuć granat, to zginiemy, a ona nie pójdzie z tobą”. I już się tak później zdenerwował, że zostawił ich, on tu zaraz wróci, i poszedł. Więc oni wszyscy pojedynczo rozeszli się między ludzi i on tam też gdzieś… No, udało się uratować. To było w tym najbliższym otoczeniu. Ale w nocy, krzyki okropne, wołanie o pomoc, o ratunek, za tymi murami te kobiety mordowane. Tam zginęło podobnież około osiemdziesięciu kobiet, zamęczonych przez „ukraińców” za tymi murami. I te noce były najgorsze, najstraszniejsze, bo nikt właściwie nie mógł im pomóc.
I po tych czterech dniach później, właśnie już mówiłam, gubię się z tym wszystkim, ale jak nas zabierali, wychodziliśmy z tego Zieleniaka, prowadzili nas na Dworzec Zachodni i proszę sobie wyobrazić, że stał skład pociągu powracających żołnierzy niemieckich z frontu wschodniego. W tych oknach było dużo żołnierzy, te ręce na temblakach, głowy całe pobandażowane, no tak jak ranni. I oni pochowali się, okna były otwarte i później z tych okien, przecież nas ten tłum tych ludzi przechodził, a oni rzucali kawały chleba w ludzi dosłownie. No i nas zaprowadzili na boczne tory, wpakowali do takich wagonów tych towarowych i niepotrzebnie… No, „niepotrzebnie”… Właściwie dojechaliśmy do Pruszkowa.
W Pruszkowie otworzyli drzwi, kazali wysiadać, wpędzili nas na te hale fabryczne, tam ogromne te maszyny, smaru pełno wszędzie i na tym betonie dwa dni byliśmy w Pruszkowie. I ponieważ te dzieci siostry były już takie wymęczone biegunką, bo to przecież małe dzieci były, więc stale trzeba było wychodzić. Ja z tą starszą dziewczynką musiałam wyjść i poszłam tak za wagony, bo naturalnie nie było gdzie, żeby ona mogła po prostu się załatwić, i zza wagonu wyszedł Niemiec. To muszę powiedzieć, mówię nie dlatego, żeby ich tam chwalić czy bronić, bo przecież byli sprawcami tego wszystkiego, ale wyjrzał i zobaczył, że ja z tą małą jestem, i zaczął machać ręką i: Komm, komm krzyczy, więc ja ją złapałam za rękę i zaczęłam uciekać. Więc on się schylił tylko i pokazał mi, pamiętam, puszkę i na migi mi pokazuje, że on chce mi to dać. No więc bałam się, ale później głód swoje robi i wróciłam, i on mi do tej puszki nalał zupy. Okazało się, że to była kuchnia dla żołnierzy. I tam nalał mi tę zupę, myśmy tak siedzieli wszyscy w kółeczku, te siedem osób, ta puszka wędrowała od jednego do drugiego, każdy po łyku z tego wziął. Jak zobaczył, że myśmy już to skończyli, machnął ręką i ja drugi raz podeszłam, jeszcze mi dolał tej zupy. Więc to takie właśnie… No i na następny dzień – selekcja. Młodzi mężczyźni i kobiety zresztą też na jeden tor do wagonów, starsi z dziećmi małymi… I właśnie była taka sprawa, że młode małżeństwo przed nami stało, mieli dziecko małe na ręku i on, oni nie wiedzieli, komu dać, bo z dziećmi to też właśnie na drugą stronę i chcieli razem być, i Niemiec się nie zgodził. Kazał to dziecko dać jej, a jego na tę drugą stronę, do tego drugiego transportu. Ona złapała się za rękę tego męża i koniecznie razem, więc zaczął ten Niemiec, w końcu pałkę wziął, zaczął jego bić i zrobiła się cała taka awantura. A myśmy byli zaraz za nimi, ten drugi nas, ktoś tam nas popchnął z tyłu i całą siódemką żeśmy się dostali do tej grupy ludzi, którzy byli tam, gdzie szły kobiety i starsze osoby, tak że trafiliśmy do wagonu razem wszyscy.
No i później jak nas wieźli, nie wiedzieliśmy, gdzie i co, chodziły pogłoski, że do obozu, że do Oświęcimia, no i młodsi ludzie, szczególnie mężczyźni, jeżeli się znajdowali w transporcie, zaczęli wyskakiwać, okazało się, że na breku stali Niemcy i jak ktoś wyskoczył, no to strzelali, tak że po drodze jadąc, widzieliśmy leżące ciała w rowie wzdłuż drogi. No i wysadzili nas w Łowiczu. Łowicz nas tak przyjął, że stały kanki z mlekiem, kawały chleba świeżego i piramidy ustawione z gotowanych jaj na stołach, tak że to było święto takie, że… No i tak się później wszystko tak… W Łowiczu było później takie biuro, to brat, ten żonaty, pojechał… Bo później przydzieleni byliśmy do tych gospodarzy do pracy, trochę pomagali. Ja krowy pasłam, krowa mnie goniła, uciekałam, bo się bałam, tak jak dziecko z miasta, nieprzyzwyczajone. Ale [brat] znalazł kartkę od swojej żony, która była naklejona, że jest z dzieckiem z drugiej strony Łowicza, ale tam się już spotkali, no.
Później powrót już po wojnie do Warszawy, dom nasz – nie było już go w ogóle. Mieszkaliśmy na Słupeckiej, brat zajął mieszkanie na Słupeckiej, pamiętam, Słupecka 5. Dachu nie było, trzeciego piętra nie było, na drugim piętrze zajęliśmy pokój z kuchnią, nikogo nie było. Później się okazało, że za parę dni przyjechał właściciel, ale mówi: „Nie mam sumienia was stąd [wyrzucić], no bo gdzie pójdziecie”. Zostaliśmy w kuchni, tam te kilka osób, tak że nie było nawet miejsca, żeby się na podłodze położyć, no bo to była tylko kuchenka i pokój. No i tak się zaczęło później życie w Warszawie. Z tym że później dosłownie nie było z czego żyć, siostra jedna, starsza, i druga poszły do odgruzowania, było takie przedsiębiorstwo budowlane, to pamiętam, cegły z rąk do rąk się podawało.

Co więcej jeszcze można dodać… Wiem tylko, że sama później chciałam strasznie pomóc w domu, no więc na ulicy Srebrnej tam było wszystko właściwie zniszczone, ale piwnica została i piekarz był (pamiętam nazwisko jego, Marszałek), i tam w piwnicy on jakoś te piece naprawił (nie wiem, może i wcześniej tam miał tę piekarnię) i zaczął piec pieczywo. No i dowiedziałam się od koleżanki, że ona sprzedaje bułeczki na Dworcu Głównym, Główny jeszcze wtedy był. I przypominam sobie, że wśród naszych tych milicjantów czy jak ich tam nazwać, nie wiem, w każdym bądź razie ta służba, która tam była – strasznie nas gonili. Kiedyś nas zamknęli. Ja bułki sprzedawałam, jak ludzie wracali z Niemiec, dookoła pełno tych ludzi było, więc każdy chętnie to pieczywo kupował, no to pamiętam, kiedyś nas złapali, samych dzieciaków, takich dwunasto-, trzynasto-, czternastoletnich, i zamknęli na takiej posadce (ten budynek stoi do dzisiaj, co patrzę, to sobie przypominam). Zamknęli nas na całą noc za karę, że zajmujemy się tym handlem, sprzedażą tego pieczywa. No i to chyba wszystko.


A później to już kolejno do pracy się poszło i do szkoły wieczorowej i zdążyłam skończyć później. Dopisałam sobie rok, bo przyjmowali od szesnastu lat do szkoły wieczorowej, więc nie miałam dokumentów, to miałam piętnaście lat i do piątej klasy od razu, bo siostra mnie przygotowała. No i na Raszyńską chodziłam. Zupełnie było inaczej, w dzień się pracowało, później dostałam przez kogoś pracę, na Filtrowej była taka księgarnia i biblioteka; takie dwie panie, które zostały, które miały w Wilnie bibliotekę, przywiozły książki, tam na Filtrowej 62 otworzyły i tam mnie zaangażowały, tak że miałam bliziutko do szkoły i do domu. Bo siostra wróciła, ta, której te dwoje dzieci zostały, wróciła z Niemiec, później jakoś nas odnalazła. Szwagier się nie odnalazł i nie wrócił, prawdopodobnie tu gdzieś w okolicach zginął, ale ani ciała, ani… No i Finowie dali te domki fińskie i ona dostała jako wdowa, no, dwoje dzieci – dostała ten domek i wtedy tę rodzinę trochę zgarnęła, bo tam były trzy pokoje z kuchnią, no i kawałeczek ogródka. No i już później to tam było… No, to, co pamiętam – tak może nieskładnie, ale opowiedziałam to, co przeżyłam.

  • Dobrze. Chciałbym jeszcze zapytać o pewne rzeczy, cofając się do czasów okupacji.


Tak.

  • Wspominała pani o ogródku, który został rozdzielony między mieszkańców domu. Pamięta pani, czy pani zajmowała się tymi właśnie pracami ogrodniczymi…


Tak, tak.

  • Czy pamięta pani coś jeszcze poza tą kapustą, co tam uprawiali?


Tak, uprawialiśmy. Mama moja pracowała właśnie w tej kuchni u Lilpopa do samego Powstania. Wiem, że to taki był długi zagon, to dookoła był obsadzony bobem. I ten bób nie tylko my, ale to było tych rodzin, już kiedyś policzyłam, tu było trzy, sześć, dwanaście, no, dwadzieścia pięć rodzin było w tym jednym. A jeszcze oprócz tego był taki drewniak i w tym drewniaku mieszkało… też tam przeważnie to były rodziny wielodzietne. I ten bób, tak jak przychodził sezon, to dosłownie dzieciaki wszystkie [jadły], przede wszystkim bób i ziemniaki, bo to było może najkorzystniejsze. To były takie spore zagony, więc można było na tym naprawdę wyhodować. I to tak w różnym czasie się sadziło, żeby jak najdłużej starczało, żeby uzupełniać to jedzenie dzieciakom.

  • I to z tego ogródka szło głównie na użytek własny, tak?


Tak, każdy miał swój, każda rodzina miała swój kawałek.

  • Jak pani pamięta okres tuż przedpowstaniowy, kiedy już Niemcy uciekali, zbliżała się Armia Czerwona? Czy coś mówiło się na ten temat w domu u państwa, na podwórku?


Mówiło się cały czas o tym, bo wiedzieliśmy o tym, że Rosjanie stoją za Wisłą, zresztą tak jak dorośli rozmawiali: „No stoją i patrzą, i nie pomagają”. Nie wiedzieliśmy… Nie wiem, niedawno w prasie wyczytałam, że te naloty w czasie okupacji to były nie tylko niemieckie, że to jakieś porozumienie było Stalina z Hitlerem, ale w każdym razie każdy liczył na to, że może to się jakoś szybciej rozwiąże, dlatego że pomogą, ale tu nikt nie pomógł.

  • Jak pani pamięta sam wybuch Powstania, początek?


Początek Powstania…

  • Na pani ulicy.


Po prostu pamiętam, że właśnie zaczęła się taka straszna strzelanina, bo to tak słychać było, i wiem, że u nas się schroniła, bo tak od pola wejście do budynku było, Cyganka z takim małym chłopcem (w moim wieku ten chłopiec był, pamiętam). Ale ona zostawiła dziecko, gdzieś na Górczewskiej mieszkała, tam gdzieś mieli swoje lokum, i chciała wyjść. Ludzie jej mówili, żeby przeczekała, że może w nocy, ale ona mówiła, że ona musi iść do domu. I wyszła, dosłownie zrobiła pięćdziesiąt kroków, a tam za nami, tam gdzie mówiłam, że były te składy amunicji niemieckiej, to oni zrobili taką drobiarnię. Prawdopodobnie, nie wiem, czy dlatego, żeby to zamaskować, żeby nie zwrócić uwagi na to, że tam są składy tej amunicji. Tam magazyny ogromne były, nasze, polskie i oni to wykorzystali. I ona wyszła z domu, dosłownie [przeszła] tych parę kroków i ją zastrzelili. I ten chłopiec mały, jego trzymali, zaczął krzyczeć, że mama się przewróciła, wyrwał się i nie zdążył do niej dobiec i jego też zastrzelili. To było 1 sierpnia i wiedzieliśmy, że ruszyć się z domu nie można.

  • Czy Niemcy cały czas byli tam w tej drobiarni?


Cały czas byli, dlatego że oni tam mieli swoje magazyny.

  • I to właśnie Niemcy z tego miejsca przyszli państwa potem wyrzucać czy to była jakaś inna jednostka?


To była inna jednostka, tam oni siedzieli, ale oni przechodzili z domu do domu, dokonywali tych egzekucji i szli dalej.

  • Czyli właściwie Powstańców pani nie widziała?


Powstańców nie widziałam. Była taka fabryczka na Zagłoby, to tylko też wiem z podsłuchu dorosłych, że tam dla Powstańców właśnie się robiły jakieś rzeczy. Nie wiem, czy broń, czy amunicję, ale w każdym razie… Ale to tylko takie…

  • Czy w chwili, kiedy przyszli Niemcy do państwa, to tam była cała państwa rodzina? Co się działo z siostrami, które miały już mężów, dzieci?


No to właśnie wszyscy razem byliśmy i wszyscy razem wylądowaliśmy później w Pruszkowie. Dwie siostry mieszkały poza Kołem, jedna mieszkała na Brylowskiej, a druga mieszkała właśnie w tym drewniaku, też w tym samym domu, tak że te dwie mężatki, a trzecia w tym, w którym myśmy mieszkali, to nawet na tej samej klatce, no i była do Niemiec wywieziona. Dwie z tych starszych sióstr były wywiezione do Niemiec w czasie Powstania, to ich zabrali.

  • Z powodu selekcji trafiły jednak gdzie indziej.


Tak.

  • Mówiła pani o tym, że wyszli państwo wszyscy, właściwie prawie cała gromada mieszkańców tego domu, w stronę Grójeckiej. I co potem się stało z tą grupą? Ona się jakoś rozproszyła?


Nie, trzymali nas wszystkich.

  • Tak, ale potem państwo doszli do ulicy Częstochowskiej.


No tak.

  • Ale to też była pani rodzina tylko czy…


No, myśmy [szli] jako rodzina. Ale myśmy wyszli z Urlychowa – to już z Urlychowa. To znaczy to było 2 czy 3 sierpnia, to jeszcze było przed Zieleniakiem. Tamte siostry nie były na Zieleniaku, one się zatrzymały i później dostały się poza Warszawę, tak że tylko ten nasz krąg tutaj i te dwoje dzieci razem z nami.

  • Czy wie pani, co się stało z sąsiadami?


Z sąsiadami nie było kontaktu po wojnie. Pojedyncze osoby się nieraz spotykało. No, przeżyło trochę ludzi, ale to jest trudno mnie jako dziecku… Byłam tak zajęta, mama też, no, właściwie zapracowana, że tego kontaktu się nie szukało, nie było po prostu takiej [potrzeby i możliwości], ludzie się rozproszyli.

  • A czy będąc na Ulrychowie, na Częstochowskiej, słyszeli państwo od sąsiadów, okolicznych mieszkańców, że Niemcy idą właśnie przez Ochotę, zbliżają się?


Muszę powiedzieć, że i w Ulrychowie jakoś nie bardzo ludzie byli przychylni i właśnie dlatego tylko do rana przez noc tam przenocowaliśmy i rano trzeba było [wyjść]. Właśnie dlatego brat dążył, żeby na tę Częstochowską iść. A zatrzymaliśmy się przypadkowo. Stoi ten dom do tej pory i kiedykolwiek przejeżdżam… Nas tam po prostu nie to że wypędzili, ale nie chcieli ze względu na bezpieczeństwo, bo powiedzieli, że my jesteśmy z Warszawy, oni tam są zameldowani i że oni nam udzielili pomocy jakby… No to trzeba w ten sposób to zrozumieć. Weszliśmy na klatkę i po prostu nas wyprosili, myśmy dalej musieli iść. Tam przez pola takie brat prowadził, a później trzeba było przejść… Pamiętam jeszcze taką rzecz, [że przechodziliśmy] przez ten tunel, przez który teraz jest Trasa [Armii Krajowej] i przejeżdżają, i spotkaliśmy kolejarza, szedł z pracy po prostu, bo to już peryferie, to oni jeszcze tam normalnie funkcjonowali. I mówi: „Gdzie wy idziecie? Jak wyjdziecie z tego tunelu – mówi – to tam Niemcy na górze mają taki punkt obserwacyjny i strzelają, ktokolwiek wychodzi”. No i w tym tunelu narada, iść czy nie iść. Nas tyle, cała gromadka, no i w końcu brat podjął decyzję, ten starszy brat, ten żonaty, no bo on koniecznie chciał się tam dostać do siebie, do domu. Mówi: „Przecież nie będziemy w tunelu spali”. A jeszcze ten kolejarz nam, pamiętam, powiedział, mówi: „Jak będziecie się zdecydujecie wyjść, to wszyscy ręce do góry trzymajcie”, to taka była uwaga i taka rada. No i tak żeśmy zrobili. I pamiętam, po lewej stronie leżał mężczyzna świeżo zabity, krew jeszcze się lała z głowy, straszne to na mnie wrażenie wywarło; w jasnym garniturze, w białej koszuli, na zboczu przy tym tunelu zabity. I tak żeśmy się skupili i właściwie wyszliśmy na takie niepewne, ale nikt do nas nie strzelał, udało się, przeżyliśmy.

  • A kiedy doszli już państwo na Ochotę i zostali państwo przez pewien czas na Ochocie, przed Zieleniakiem, przed nadejściem Niemców, czy tam mówiło się wśród mieszkańców, że Niemcy nadchodzą?


No, nic ludzie nie wiedzieli. Nie wiedzieli, każdy uważał, że jeszcze jak nie dotarło do niego, to jeszcze się może zmienić. A to tak przeważnie już, jak wie pan, jak to w takiej grupie – rodzina duża, no to tak człowiek zajęty tymi swoimi sprawami – może tam te rozmowy z dorosłymi były, ale nie przypominam sobie.

  • Kiedy już państwa zapędzili na Zieleniak, co właściwie działo się na Zieleniaku w ciągu dnia?


No, w ciągu dnia…

  • O wieczorach i nocach pani opowiedziała, natomiast…


No, w ciągu dnia to tak jak mówiłam, starsze te dzieci chodziły po te ziemniaki.

  • Przez te wszystkie kilka dni?


Przez te kilka dni, tak. I przynosiły te ziemniaki codziennie, to razem później było tylko mówione, żeby ze sobą tam po drodze nawet jakieś łęty od ziemniaków czy coś przynosiły, żeby czym było rozpalić, żeby to upiec, bo przecież surowych nie da rady zjeść.

  • Wspomniała pani o biegunce u…


Tak.

  • Rozumiem, że najprawdopodobniej po tej wodzie, którą pili państwo na Zieleniaku, zapanowała tam jakaś epidemia.


No, to było zrozumiałe, przecież to były dzieci. Zresztą i dorośli to samo odczuwali, tylko w mniejszym stopniu, w każdym razie to było tak. Ja wiem, że jeszcze później na przykład, jak byliśmy dwanaście kilometrów od Łowicza na wsi, we wsi Błędów (nawet nazwisko gospodarza pamiętam, Pisarek), tam się zorientowałam – to znaczy nie tylko ja – że byliśmy i zarobaczeni, i świerzb, i biegunka, wszyscy. To niestety… Tam nawet jedna z tych gospodyń chciała dać łóżko, to jeszcze ze mną to była jedna pani, bo nas tak rozdzielali po dwie, po trzy osoby, bo nie mogli gospodarzowi dać siedmiu osób, więc tak porozdzielali. Ja byłam sama z zupełnie obcą osobą, też z Ochoty, z taką panią starszą, więc powiedziała mi, że nie będę z nią spała, dlatego że musiałabym się wykąpać, włosy obciąć, bo przecież i robactwo, i wszystko – straszne rzeczy.

  • Matka, jak rozumiem, była z państwem tam przez cały czas…


No tak, ale mama to się przeważnie tymi maluchami zajmowała.

  • A proszę powiedzieć, do kogo przydzielono panią w Łowiczu? Pamięta pani tych gospodarzy?


No właśnie pamiętam, to są…

  • Państwo Pisarkowie.


Państwo Pisarkowie. To byli bardzo mili ludzie. Do samego końca chcieli, żebym została u nich.

  • Co robiła tam pani poza pasaniem krów?


Nie, ja tylko jeden dzień poszłam z tymi krowami. Krowa mnie goniła do samego… Śmiali się wszyscy, bo nie wiem dlaczego, dali mi jakąś gałązkę, żeby ją wypędzić ze szkody, a ona zaczęła patrzeć na mnie, więc ja się wystraszyłam, a ona za mną biegła i z powrotem do gospodarzy przyszła. Ale zajmowałam się… Mieli też trójkę czy dwójkę dzieci małych. Wiem, że jedno dziecko było bardzo chore, a to takie kołyski na biegunach były, to tym dzieckiem się zajmowałam, z piwnicy im ziemniaki wyjmowałam, kury trochę karmiłam, w każdym razie nie siedziałam bezczynnie. Była jeszcze oprócz mnie właśnie ta pani, nawet nazwisko teraz sobie przypomniałam, pani Solowa, starsza kobieta taka. Była sama w domu i ona też przez Zieleniak przeszła, była tu. Mieli jeszcze pokój z kuchnią po drugiej stronie domu, puste i przyjechała rodzina z Warszawy, z Żoliborza, z córką, Paczyńscy (nawet nazwisko pamiętam). Mieszkali na placu Wilsona i po Powstaniu jak wróciliśmy, to ja pieszo z Ochoty na ten plac Wilsona szłam, pamiętam, ścieżkami przez ulicę Świętojańską. Przypominam sobie tylko takie ścieżki wydeptane, katedrę całą w gruzach i deskę opaloną, na której pisało Świętojańska, i te nazwy ulic, które tam były.

  • Czy pani pamięta dzień, kiedy do gospodarzy trafiło pani rodzeństwo, pani matka?


Tak, ale to przeważnie to tak… Właśnie bratowa z dzieckiem to była w Jackowicach. I tam później jak brat znalazł tę jej karteczkę, przeniósł się tam i zabrał jeszcze tego drugiego mojego brata. Bo to był bardzo bogaty gospodarz i jemu brakowało rąk do pracy, więc pracowali do końca, dopóki nie wróciliśmy do Warszawy. No a siostry to dwie były w Niemczech i brat był jeden, no i tutaj ci zostali w tych Jackowicach. Dość długo byli, dlatego że ten gospodarz nawet chętnie ich tam trzymał, bo właściwie za życie samo tam pracowali, dokąd się dało.

A później [brat] przyjechał do Warszawy i zajął na Słupeckiej właśnie to mieszkanie – dla nas na pierwszym piętrze, a dla siebie na drugim piętrze. Trzecie piętro już było wypalone i tylko cały czas był strach, żeby deszcz nie padał, że jak ten gruz namięknie, to może się tak stać… Po drugiej stronie na Słupeckiej stał taki budynek, chyba siedmiopiętrowy i pamiętam, w nocy któregoś dnia po deszczu zawalił się strop. Bo też dachu nie było, tam kilka pięter były te mieszkania, które ludzie pozajmowali, i aż do parteru ludzie zginęli w tym budynku.

 

  • Wspomniała pani o gwałtach na Zieleniaku. U państwa w rodzinie też było parę sióstr wtedy, starsze od pani, czy…


To znaczy to jest przypadek, bo oni sobie chodzili, wypuszczali się na polowanie dosłownie. Może tak nieodpowiednio to nazywam, ale w każdym razie nas to nie dotknęło.

  • Jeszcze wracając do tego okresu pobytu w Łowiczu, jak pani zapamiętała moment wyzwolenia, kiedy nadeszły wojska radzieckie?


To była wieś, właściwie tam było bardzo głucho, nie było na bieżąco wiadomości. To ludzie, którzy po prostu żyli swoim życiem. Właściwie ja jako dziecko też tam się zdawałam na dorosłych, na dorosłe osoby. Tak że wiem tylko, że kiedyś była taka rzecz, opowiadali, że u sąsiadów Niemiec był i uciekał (nie wiem, jakoś się z jednostką swoją zagubił czy jak to było) i prosił o ubranie cywilne. Oni mu nie dali, dlatego że po prostu nie mieli, bo to przecież nie było… I tylko wiem, że on został zabity przez Rosjan. A, pamiętam, Rosjanie byli, teraz sobie przypomniałam, we wsi, to było chyba kilka dni. No ale u tej gospodyni, u której była moja mama (ja tam do mamy stale chodziłam, bo to było tam trzy domy dalej, byłam z tą obcą kobietą), pamiętam, że oni przyszli po ziemniaki do niej. Oni mieli te ziemniaki w piwnicy, ale Rosjanie chcieli, bo tam kuchnię mieli, więc gotowali. No, nie bardzo chętnie chcieli im to dać, w każdym bądź razie tak było… On jej tłumaczył po swojemu, ale nie rabowali, nie powiem, tylko prosili. To była taka wieś, Błędów się nazywała, ale tam było chyba cztery domy, z tym że jeden od drugiego taki oddalony i…

  • Jak państwo wracali do Warszawy?


Do Warszawy wróciliśmy pociągiem z Łowicza.

  • Kiedy to było, zaraz po przejściu frontu?


To było bardzo wcześnie. No właśnie, ten okres mnie najbardziej gdzieś się zagubił. Wiem, że wróciliśmy, już mieszkanie było zajęte, więc… Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Wiem tylko, że wyposażyli mnie ci gospodarze, dostałam jakąś taką sukienkę prawie do kostek, łowicką, drewniaki takie na palce, nie było możliwości innych. Nie było podstawy do życia, bo nie mieliśmy nic dosłownie, nie było jak zacząć. Dlatego później sama chciałam też pomóc i tymi bułkami handlowałam, bo to już było parę złotych zawsze przyniesione. I właściwie kiedyś ta siostra najstarsza, która była z nami, mówi: „Mnie jest tak przykro. Ty jesteś taka mała i teraz właściwie utrzymujesz całą rodzinę”. Nie było tej pracy. Później dopiero, przy tym odgruzowaniu, to już jak się zaczęły tworzyć te przedsiębiorstwa, to już stopniowo było lepiej, no a tak to było bardzo trudno.

  • Czy ja dobrze rozumiem, że z pani słów wynika, że brat pojechał do Warszawy najpierw i właściwie znalazł dla reszty rodziny mieszkanie.


Znalazł, tak. Tak, tak było. Bo tak to przecież nie mógł nas przywieźć tutaj, bo nie mielibyśmy…

  • W jaki sposób państwo zdobywali meble, przedmioty niezbędne do życia?


W jaki sposób… No to już później, jak siostra dostała ten domek fiński, to było wszystko bardzo skromne. Ja wiem, że długi czas spałam na podłodze, bo starsze rodzeństwo miało też swoje rodziny, musieli się troszczyć o te swoje dzieci i później…

  • Mieszkali państwo wtedy razem z tamtymi rodzinami?


Nie, tylko z jedną siostrą, z tą, której dzieci były z nami; to z nią i ona przygarnęła najstarszą siostrę mężatkę, to jej dała pokój, czyli te dwie siostry moje były i ja z mamą byłam tam u nich. Brat najmłodszy trochę dłużej został w Jackowicach, bo po prostu nie było miejsca, nie było gdzie. A później, jak się to wszystko już troszeczkę ustabilizowało, no to na Wawelskiej mieszkaliśmy tam długi czas. Aż do wyjścia za mąż mieszkałam na Wawelskiej. I później już to się stopniowo… Siostra jeszcze została, ta najstarsza, z dziewczynkami.

  • Wspomniała pani, że szła pani do szkoły wieczorowej. To była szkoła ogólnokształcąca?


Nie, podstawówkę kończyłam na Raszyńskiej i później jeszcze otworzyli taką szkołę, to nie była szkoła handlowa, tylko właściwie taka przygotowująca do pracy takiej trochę nawet i biurowej. Już w pięćdziesiątym roku, jak był spis powszechny, to dostałam się do GUS-u i w tym GUS-ie pracowałam sześć lat, byłam przy dwóch spisach, w pięćdziesiątym roku i później w sześćdziesiątym roku. Tak że to już się tak stopniowo normowało. No i tak się zakończyło. Później wyszłam za mąż, długi czas nie miałam mieszkania. Jedenaście lat, zanim to mieszkanie tu, na Sadybie, dostaliśmy. Właściwie mąż pracował w księgowości, zmienił zawód, zrobił prawo jazdy i było ogłoszenie w prasie, że potrzebują do pracy kierowcy do wożenia ludzi do pracy na Siekierkach. Tam wypalali te prefabrykaty i nie mieli ludzi do pracy, więc dowożenie było z Bródna aż. Mieli swój autobus, mąż dowoził do pracy tych pracowników. Czekaliśmy na to mieszkanie, wykończyli tutaj, od sześćdziesiątego trzeciego roku dopiero to mieszkanie uzyskaliśmy.

  • Czy na zakończenie chciałaby pani podzielić się jakąś refleksją, wspomnieniem z czasów Postania, czymś, czego pani zdaniem nikt jeszcze nie powiedział?


Tyle tylko że rzeczywiście cały czas spotykało się ludzi, którzy byli bardzo życzliwi, i to też na pewno wpłynęło na to, że ten okres przechodziło się dużo lżej. To jest bardzo ważne, żeby ludzie dla siebie byli ludźmi.

Warszawa, 18 sierpnia 2015 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek

Sylwestra Sielużycka Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter