Tadeusz Jarosz „Topacz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Jarosz, mój pseudonim z okresu okupacji i Powstania „Topacz”, czyli nie mylić z „Topaz”, bo wielokrotnie mylą. To jest „Topacz”, to jest herb rodowy mojej babci od strony mojej mamy. Urodziłem się we Lwowie w 1929 roku, tak że moje związki z Warszawą zaczęły się dopiero na niecały rok przed wybuchem wojny, ponieważ ojciec, będąc inżynierem budowlanym i kierownikiem budowy lotniska we Lwowie na Skniłowie, został przeniesiony służbowo do Warszawy, na budowę nowego lotniska, które miało się mieścić na Gocławiu, gdzie teraz jest wielka dzielnica mieszkaniowa. Do Warszawy już zjechał na przełomie czerwca i lipca 1937 roku. Mama nie chciała się zgodzić początkowo na wyjazd do Warszawy. Między innymi jednym z argumentów była szkoła, trójka dzieci chodzących do szkoły. Ale wreszcie tata ją przekonał i decyzja zapadła, że w lecie 1938 roku przenosimy się do Warszawy. Warunkiem było to, że tata znajdzie odpowiednie mieszkanie. Pewnego razu, w marcu 1938 roku bodajże, mama dostaje telegram do Lwowa: „Jadziu, mieszkanie wolne, już zadatkowałem”. Przy poprzedniej bytności mama oglądała mieszkanie i powiedziała: „To, to nie, ale gdyby było tamto drugie, w tym samym domu, troszeczkę większe, dwa piętra niżej, to bym się zgodziła”. Mama nie miała wyjścia, przenieśliśmy się do Warszawy.
Przedtem we Lwowie chodziłem do szkoły imienia Zofii Strzałkowskiej, to właściwie był zespół szkół. Była szkoła powszechna, gimnazjum i seminarium tak zwane, to znaczy dla przyszłych nauczycielek. My byliśmy w pewnym sensie szkołą ćwiczeń. Właśnie we Lwowie, w tejże szkole, w roku 1936, na początku drugiej klasy wstąpiłem do gromady zuchów imienia „Orląt Lwowskich”. W tej gromadzie, do chwili wyjazdu, dosłużyłem się dwóch gwiazdek jako zuch. Po przyjeździe do Warszawy moje kontakty z harcerstwem trochę się przerwały, trochę ze względu na to, że chorowałem. Z drugiej strony ze względu na to, że w szkole, do której chodziłem, nie było gromady zuchów.
W początkowym okresie koledzy trochę się ze mnie naśmiewali, bo troszeczkę z akcentem lwowskim mówiłem. To wywoływało uśmiechy. Poza tym nie mogliśmy się pogodzić, co do pewnych wyrazów, które co innego znaczyły we Lwowie, a co innego znaczyły w Warszawie, mimo że jedno i drugie to był język polski. Ale z czasem się docieraliśmy. Natomiast wielki śmiech wybuchł na początku, kiedy przyszedłem do szkoły, pytano mnie, jakie miałem stopnie we Lwowie w szkole. „Same jedynki”. Wielki wybuch śmiechu, bo w Warszawie jedynka właściwie nie istniała, dwójka była najgorsza, a najlepsza była piątka. A u nas we Lwowie najlepsza była jedynka, a najgorsza w zasadzie, czyli taka jak dwója w Warszawie, to była czwórka, którą często nazywano krzesełkiem, bo ma podobny kształt, a poza tym nauczyciel mówił: „Siadaj”, więc czwórka. Tu był śmiech, ale potem się wyjaśniło, że oczywiście te same jedynki, to były same bardzo dobre i potem już wszystko było w porządku.
Oczywiście po przyjeździe do Warszawy zmieniły się również kierunki zarówno wyjazdów wakacyjnych… Właściwie jeszcze w trakcie przeprowadzki wyjechaliśmy zamiast jak zwykle na Podkarpacie, do Rajczy na Śląsku, rok później nad morze. Oczywiście zmieniły się również kierunki wycieczek czy wyjazdów weekendowych, zupełnie co innego.
Poza tym mogę powiedzieć to, że wszystkim nam Warszawa się nie bardzo podobała. Dlaczego? We Lwowie same wzgórza, miasto położone na siedmiu wzgórzach, wobec tego wszędzie nierówności. Natomiast w momencie przyjazdu do Warszawy wszystko płaskie. I miasto, i okolice, wszystko płasko, płasko. Ale jakoś z czasem się człowiek do tego przyzwyczaił.
W 1939 roku byliśmy na wakacjach na Helu, w Chałupach. Z mamą byliśmy chyba od połowy lipca. Ojciec dojechał do nas w połowie sierpnia, ale na bardzo krótko, bo wojna już wtedy wisiała w powietrzu. Tak więc wakacje zostały trochę skrócone. Bodajże 25 sierpnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Jechaliśmy wtedy przez tereny Wolnego Miasta Gdańska, więc zamknięte wszystkie wagony i przejazd bez zatrzymywania od granicy w Gdyni, aż do mniej więcej Działdowa, gdzie się z powrotem wjeżdżało na tereny polskie. Oczywiście w Wolnym Mieście Gdańsku, jak i na Prusach Wschodnich, na stacjach już mnóstwo niemieckich mundurowych albo żandarmerii, albo głównie tych na żółto ubranych – czyli albo z SA, albo z partii niemieckiej NSDAP. Tak przyjechaliśmy do Warszawy na cztery, pięć dni przed wybuchem wojny. Oczywiście w Warszawie już był nastrój przygotowywania się do wojny. Wszyscy kopali okopy, my też staraliśmy się pomagać. Właściwie nie tyle okopy w pierwszym momencie, tylko chodziło o rowy przeciwlotnicze. To były zygzakowate rowy o głębokości mniej więcej półtora do metr osiemdziesiąt i w niektórych miejscach przykryte, a w niektórych nawet otwarte zupełnie, żeby się ludzie mieli gdzie chować w czasie nalotów.
Oczywiście wezwania, najpierw miała być mobilizacja, potem jak wiadomo została odwołana czy wstrzymana. Wreszcie oficjalnie mobilizacja, wielki ruch i w nocy z 31 sierpnia na 1 września słychać jakiś łomot, huki. Ojciec wybiegł na balkon i w pierwszej chwili mówi: „To ćwiczenia, to ćwiczenia”. Rzeczywiście, polskie samoloty jeszcze wtedy latały na naszym niebie, ale w pewnym momencie zobaczył samoloty niemieckie nurkujące na most Poniatowskiego, który był w odległości sześciuset pięćdziesięciu metrów od naszego domu. Wtedy wpadł z powrotem do mieszkania: „To wojna! Ubierać się! Do schronu!”. Wszyscy właściwie mieliśmy się szykować do pójścia do szkoły, ale jeszcze godzinę albo półtora można było pospać, a tu zostaliśmy nagle wyrwani ze snu. Szybko żeśmy się ubierali i zanim myśmy zdążyli zbiec do schronów, to ten nalot, krótkotrwały atak bombowców, sztukasów niemieckich, się skończył. Myśmy szykowali się w dalszym ciągu, tata włączył radio i z radia usłyszeliśmy pierwszy, słynny już chyba komunikat, że o godzinie czwartej czterdzieści pięć wojska niemieckie i tak dalej. Od tego momentu się zaczęło: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. Nasłuchiwaliśmy: „Koma nadchodzi, przeszedł, mija”. To wszystko były sygnały dla poszczególnych dzielnic i bez przerwy alarmy właściwie. Tak że bardzo szybko się weszło w te tryby wojny.
Częściowo przygotowania już były, mama szykowała zapasy, my wystawaliśmy w kolejkach, żeby coś kupić. Jak zwykle się okazało, bo trzykrotnie w czasie wojny mama zapasy szykowała, to kto inny je zjadł. Ale w pewnym sensie to była pierwsza próba.
Mieszkaliśmy w naszym domu do 6 września. Chyba 6 września był słynny apel pułkownika Umiastowskiego, że mężczyźni pomiędzy piętnastym a bodajże czterdziestym piątym rokiem życia mają wychodzić z miasta, udawać się na Wschód, gdzie zostaną przyjęci czy wchłonięci przez polskie jednostki wojskowe, które tam się gromadzą. Nikt wtedy nie przypuszczał, że z tego Wschodu też nie będzie nic, trzeba będzie się tam też bronić. W każdym bądź razie ojciec z bratem posłuszni rozkazom zdecydowali się, że wychodzą. Ojciec był oficerem rezerwy, brał udział w pierwszej wojnie światowej, w 1920 roku został odznaczony Krzyżem Walecznych. Nie był zmobilizowany, po pierwsze, ze względu na swoją pracę. Po drugie, ze względu na to, że miał bardzo słaby wzrok. Wobec powyższego, w tym okresie już nie miał kategorii „A”, tak jak wcześniej, tylko „B”. Zdecydowali się obaj z bratem, że wychodzą zgłosić się do jakichś jednostek. Wyszli Wałem Miedzeszyńskim w kierunku na południowy wschód od Warszawy. Jak wiem z opowiadań, przy pierwszej jednostce, stanowisku artylerii przeciwlotniczej, na skraju miasta (właściwie chyba jeszcze na terenie lotniska Gocław, albo przy wsi Las, która była przy Wale Miedzeszyńskim, a teraz to jest dzielnica Warszawy) zatrzymali się, ojciec mówi: „Jestem oficerem artylerii, więc mogę wam tu pomóc. Tutaj syn”. – „Nie! Pana nie potrzebujemy. Jest pan już za stary”. Miał wtedy czterdzieści dwa lata, a brat miał lat piętnaście akurat. Nie przyjęto ich, poszli dalej. Na drogach tłumy ludzi. Doszli pod Garwolin, kiedy ojciec zdecydował: „Wracamy, nie ma sensu. Idziemy z powrotem do domu”. Przyszli do domu. Trwało to wszystko półtorej doby i byli już z powrotem. Wtedy zapadła decyzja, że przenosimy się dalej od mostu Poniatowskiego, bo tu jest zbyt niebezpiecznie, bomby padają. Przenieśliśmy się na ulicę Zakopiańską na Saskiej Kępie, około kilometr dalej, do domu znajomych ojca jeszcze z Politechniki Lwowskiej. Żeśmy się zakwaterowali i wydawało się, że tam będziemy w dalszym ciągu. Ale w momencie kiedy pierścień niemiecki się zamykał dookoła Warszawy, kiedy nie tylko od strony Opaczewskiej, Woli oddziały dochodziły, ale również od strony Pragi, to rodzice zdecydowali: „Wychodzimy z miasta, idziemy do naszych krewnych”. To była cioteczna siostra mojego ojca. Oni mieli domek letniskowy w Radości, na Zbójnej Górze. „Idziemy do nich”. Wszyscy się zebraliśmy, bagaże na rower, tobołki. Rower z tobołkami prowadził brat, ja niosłem mały plecak. Ojciec szedł z przodu i rozpoznawał drogę, bo to wszystko się odbywało w nocy, a mama z młodszą siostrą szła na końcu i dookoła biegał nasz pies. Mieliśmy pieska, jamnika, który na początku bardzo się cieszył, hasał, bo to noc, na taki długi spacer idą.
Szliśmy przez pola między Saską Kępą a Grochowem. Wtedy były jeszcze pola, potem ogródki działkowe. W pewnym momencie szliśmy wzdłuż rowu melioracyjnego i długiego płotu z siatki. Pies przeleciał za ten płot jak się płot zaczynał i biegł równolegle za tym płotem. Płot w pewnym momencie skręcił w prawo i pies znalazł się za płotem, a my odchodzimy, więc niesamowite wycie w ciągu nocy, bo zostawiają go tam. Ojciec mówi: „Zostawcie, idziemy!”. Brat nic nie mówiąc, rzucił rower na mokrą trawę, przeskoczył przez płot, złapał psa i z powrotem z psem przez płot przelazł. Pies go oczywiście lizał po twarzy jak szalony i poszliśmy dalej. Rano doszliśmy do Radości na polanę, ojciec poszedł szukać, gdzie jest ten dom. Myśmy oczywiście momentalnie tak jak żeśmy stali, tośmy na ziemię padli i spaliśmy. Ojciec po jakimś czasie wrócił, rodzice nas zbudzili, poszliśmy do krewnych. Okazało się, że męża tej kuzynki, pana Bachulskiego, w owym czasie dyrektora biblioteki publicznej albo archiwum warszawskiego, nie było, bo on został w Warszawie, ale była w domu ona i czworo dzieci. Od tego momentu w tym domu były dwie dorosłe kobiety, siódemka dzieci i mój ojciec, jako jedyny mężczyzna w tym gronie.
Można powiedzieć, że początkowo wszystko było prawie normalnie, gdyby nie to, że się słyszało artylerię ostrzeliwującą Warszawę, bo pierścień dookoła Warszawy dosłownie dzień później czy tej samej nocy się zamknął. Warszawa została całkiem otoczona. Myśmy byli w Radości. Zresztą z nami również przyszli znajomi ojca, profesor Poniż ze swoją rodziną. Niedaleko Radości też się zakwaterowali. Wszystko niby było normalnie, nasz pies był, oni mieli psa. Wszystko razem trwało kilka, może kilkanaście dni. Na początku drugiej połowy września naszych żołnierzy było już sporo w tym rejonie. Jednego ranka usłyszeliśmy bardzo blisko strzelaninę. Nasi żołnierze z bronią biegli ulicą i słychać było strzały, więc widać było, że Niemcy podchodzą. W tym czasie tak się złożyło, przepraszam za dygresję, że moja mama poszła do ubikacji. To była piąta, szósta rano. Ubikacja jak wiadomo w tamtych czasach, w takich miejscowościach, to nie były takie normalne, tak jak dzisiaj znamy i wiemy, tylko to były tak zwane „sławojki”. „Sławojka” w pewnym oddaleniu od domu, i tam mama poszła. W tym czasie motocykl i żołnierze niemieccy już idą ulicą. To był jeden z pierwszych domów na tej ulicy w Zbójnej Górze. Do furtki, furtka zamknięta, więc szarpią za klamkę, a mama jest w ubikacji dosłownie na wprost furtki, tylko że, może pięćdziesiąt metrów w głębi posesji. Oni szarpią, pies naszych kuzynów zaczął szczekać, oczywiście biegał po ogrodzie. Ujadał, skakał do furtki. Zastrzelili tego psa i wołają nas. Potem z opowiadań mamy: „Nie wiedziałam, co robić. Siedzieć w tej toalecie czy wyjść? Wywalą tą bramę czy nie wywalą?”. Zdecydowała się w pewnym momencie, wychodzi. Wyszła z toalety i idzie, a Niemiec woła: Komm! Komm! Komm! Moja mama: „Nie rozumiem!”. Chociaż rozumiała po niemiecku. Podeszła w końcu do bramy, a on mówi: Ofnen! mama znowu mówi: „Nie rozumiem”. No to on po francusku odezwał się grzecznie: „Proszę otworzyć furtkę”. Mama otworzyła furtkę i oni weszli wtedy razem z mamą na posesję i potem do domu. W domu zobaczyli na parterze jeszcze drugą kobietę i tą siódemkę dzieci. Z tych dzieci dwoje miało wtedy po piętnaście lat, mój brat i najstarsza córka tamtych państwa. Potem była ich druga córka, potem był ich syn w moim wieku i potem była moja siostra młodsza ode mnie o dwa lata [i ich najmłodszy syn]. Tak że na przestrzeni od piętnaście, poprzez dziesięć do ośmiu lat, szóstka dzieci. Mama jeszcze jak zobaczyła przedtem, że tego psa zastrzelili, to myśli sobie: „No, trzeba coś zrobić, bo inaczej może być źle.Ostrzelają, dom czy coś takiego”. Wchodzą i pytają się, czy tu nie ma wojska, czy nie ma żołnierzy. „No nie ma”. – „A gdzie mąż?”. W tym momencie tata, który był na górze, nie wyszedł początkowo, zdecydował się wyjść. Ale dopiero jak zapytali. Ponieważ, jak powiedziałem, miał bardzo słaby wzrok, nosił tak zwane cwikiery. To są okulary, dwa okrągłe szkiełka spięte metalową klamerką jak gdyby, którą się zakładało na nos. On nosił te cwikiery od wielu już lat przed wojną i dzień czy dwa wcześniej potknął się i te okulary mu spadły z nosa na schody i się potłukły. Nie było wyjścia, optyka żadnego w tym momencie by nie znalazł, właściwie trudno mu byłoby się poruszać, więc zebraliśmy te kawałki, pokleiliśmy je paskami białego papieru dookoła. Włożył to z powrotem do klamerek i miał z bardzo dużymi, białymi kółkami, tylko w środku niewielka przestrzeń do patrzenia. W tym momencie jak usłyszał, że pytają o męża, gdzie jest, zdecydował się, że wychodzi, pokazuje się. Niemiec w pierwszej chwili jak zobaczył na górze schodów, a sam stał na dole, to za pistolet i pytanie: „Dlaczego nie w wojsku?”. W dalszym ciągu rozmowa jest po francusku. A mama mu na to odpowiedziała po francusku: Parce que malade yeux. Co znaczy: „Ponieważ chory na oczy”. Zobaczył te okulary białe. Uwierzył, poprosił, żeby ojciec zszedł na dół, zrewidowali. Posłał żołnierzy na górę, na poddasze. Zrewidowali domek i nic nie było kompromitującego. Prawdę mówiąc ojciec miał pistolet jako oficer rezerwy, ale ten pistolet dwa dni wcześniej schował w tejże toalecie „sławojce”, na belce, na górze [pod daszkiem]. On tam był w tym czasie. Ale tam już nie chodzili, więcej nic nie szukali. Sprawdzili, zrewidowali, powiedzieli tylko, żeby spokojnie, nigdzie nie chodzić, poszli. Ale od tego czasu wiedzieliśmy, że już znaleźliśmy się w niewoli.
Po kilku dniach Warszawa upadła, bo to już było około 20 września, jak Niemcy wkroczyli do Radości. Może nawet po, daty dokładnej nie pamiętam. 27 września kapitulacja Warszawy i wkroczenie Niemców. Kilka dni później pozwolili, żeby ludność wracała do miasta. Z początku nie wolno było. Ojciec w pierwszym momencie pojechał z bratem. Mama z nami, już nie wiem, jaką drogą, czy telefony działały wtedy, czy nie, w każdym razie dostała wiadomość, że możemy wracać. „Dom częściowo zrujnowany, ale stoi, tak że wracaj”. W pierwszych dniach października wróciliśmy do Warszawy z mamą. Jechaliśmy na furce przez ulicę Grochowską. Pamiętam jak dziś, niektóre domy bez dachów, szkło jeszcze na ulicach, pełno wszystkiego. Potem furmanka skręciła w Zieleniecką i w pewnym momencie chyba już jak na Wał Miedzeszyński [furman] skręcił ,z daleka zobaczyliśmy nasz dom, że ma kilka dziur po pociskach, ale stoi. Ojciec z bratem tam już byli, już częściowo zrobili trochę porządku. W ten sposób zaczął się pobyt w tym zrujnowanym mieście i dom bez szyb, bez jakichkolwiek rzeczy, bo to co było, to zostało w międzyczasie „wyniesione”. Tak jak powiedziałem, wcześniej zapasy ktoś inny zjadł. Ale wszyscy żyliśmy i wszyscy razem. Więc zabijanie okien, a to dyktą, a to szyby gdzieś się dostało. Pamiętam, że ojciec kupił na Dworcu Wschodnim kilka worków cementu, potem cegłę, zaczęło się zamurowywanie dziur.
Ojciec mój był zbieraczem motyli. Miał piękny zbiór, kilka tysięcy motyli w pudłach i wszystkie motyle na szpileczkach. Po złapaniu się truło i one usypiały, potem były rozpinane. Do dziś pamiętam wielkie pudła i mnóstwo motyli w nich. Wszystkie pudła były w szafie, a właściwie w dużych drzwiach, przez które można było wprowadzać meble do mieszkania z klatki schodowej, a normalnie one służyły za szafę, ponieważ to były podwójne drzwi. Tam mnóstwo tych pudeł stało, jedne na drugich. Nie wiem, pech, nie pech, w każdym bądź razie pocisk padł przez okno klatki schodowej w to miejsce. Tak że została wybita dziura w ścianie, łącznie z tymi drzwiami i te wszystkie motylki zostały w drobniusieńki mak porozpraszane po mieszkaniu. Mnóstwo szpileczek było właściwie wszędzie w mieszkaniu. A w biurku ojca, które stało naprzeciwko, były dwa odłamki, które potem jeszcze wiele lat w tym biurku były. Tak że szczęśliwe, że nas tam nie było, bo drugi pocisk padł z kolei też przez okno klatki schodowej, właściwie ściany klatki schodowej, trochę wyżej, do przedpokoju naszego. Potem trzeci, ale trzeci to już późniejszy, to już czterdziesty któryś rok, to [wpadł] od [strony] Wisły w ścianę frontową budynku. Ale w każdym bądź razie zaczęło się zamurowywanie wszystkich dziur. Spało się na podłodze oczywiście. Pamiętam, że byłem przykryty dywanem, który był bardzo ciężki. Było bardzo ciepło wtedy pod tym dywanem.

Stopniowo zaczęło się wszystko stabilizować i chyba w pierwszych dniach listopada poszedłem znowu do szkoły. Tym razem do innej szkoły powszechnej, bo nasza szkoła, do której przedtem chodziłem, była wtedy nieczynna. To była prywatna szkoła. A niedaleko naszego domu, przy Wale Miedzeszyńskim, była Szkoła Powszechna imienia Moniuszki chyba, gdzie poszedłem. Poszedłem wtedy do piątej klasy, bo czwartą skończyłem przed wojną. To jeszcze była normalna nauka w tej szkole. Jednocześnie powstawały w Warszawie, organizowane przez SKSS (Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej), później przekształcony, chyba po dwóch latach czy po półtora roku, w RGO [Rada Główna Opiekuńcza] kolonie dla dzieci, półkolonie, dożywianie i tak dalej, z którego korzystaliśmy. W tamtym okresie jeszcze pewnych rzeczy nie lubiłem jeść, bo przyzwyczajenia to z dzieciństwa, że się inaczej jadło… Jakaś zupa, jakieś sago dali, jakaś galareta pływała, to nie chciałem tego jeść. Ale z czasem człowiek się przyzwyczaił do wszystkiego. W tym czasie jeszcze nie miałem żadnych kontaktów z harcerstwem. Jak się później dowiedziałem, to ojciec wcześnie dosyć, na przełomie 1939/1940 już miał kontakty z konspiracją, brat trochę później, a ja wstąpiłem do „Szarych Szeregów” w 1943 roku, w marcu.
Tu jeszcze mała dygresja, wcześniejsze czasy. Otóż jak było wiadomo, wtedy po skończeniu szkoły powszechnej (tak się nazywała wtedy, powszechna, nie podstawowa, została przedłużona w okresie okupacji do siedmiu lat, przed wojną było tylko sześć lat szkoły powszechnej) wszyscy musieli się rejestrować w Arbeitsamtcie, bez względu na wiek. Miałem wtedy trzynaście lat, to był czerwiec 1942 roku i trzeba było się zarejestrować w Arbeitsamtcie do pracy, to znaczy właściwie do szkoły zawodowej. Szkoły zawodowe to były tak zwane szkoły dokształcające, Beruf Plichtr Schule, które odbywały się w ten sposób, że były dwa albo trzy dni w tygodniu szkoły, a resztę człowiek musiał mieć praktyki. Każdy szukał wobec tego, żeby się jakoś zamelinować, żeby nie iść od razu tak wcześnie do pracy. Poza tym w miarę możliwości, jeżeli rodzice mogli utrzymać jeszcze… Poza tym, żeby mieć jednocześnie czas, bo trzeba pamiętać, że w tym momencie jak się skończyło szkołę powszechną, to gimnazjum już było w ramach tajnych kompletów, więc to wszystko musiało się jakoś pomieścić razem.
Początkowo w mojej rodzinie wymyśliliśmy, że ponieważ nieźle grałem na fortepianie wtedy, że będę uczniem konserwatorium, będę w przyszłości pianistą. Poszliśmy do Arbeitsamtu, ponieważ mama zdecydowała, że idzie ze mną i poszliśmy. Urzędnik Arbeitsamtu, folksdojcz: „Pianista? Konserwatorium? Co to za zawód? Z czego ty będziesz żył? Przecież to absurd!”. Ale mama, że uzdolniony, że to, że tamto. W końcu wypisał skierowanie do konserwatorium. Ale takich mądrych to było więcej i ostatecznie się nie dostałem do konserwatorium, a w każdym razie nie dostałem się do klasy fortepianu, z którego bym ewentualnie skorzystał. Mój kolega i przyjaciel, który był potem w mojej drużynie w „Szarych Szeregach”, dostał się do konserwatorium, ale do klasy fletu. Myśmy się z niego podśmiewali, a ja nie poszedłem. Wobec tego po wakacjach poszliśmy znowu do Arbeitsamtu, że się zdecydowałem i że będę chodził do szkoły stolarsko-budowlanej, Beruf Plichtr Schule für banwesen. Ten pan jak usłyszał, to mówi: „No to jest fach. Będziesz domy budować. Stolarz budowlany, cieśla, to jest fach”. Owszem, tylko tyle że ojciec był inżynierem budowlanym, prowadził wtedy roboty, więc formalnie pracowałem u niego, miałem praktykę, ale tam nigdy nie bywałem. Ale dwa dni w tygodniu do szkoły musiałem chodzić. Oczywiście uczyłem się stolarki trochę, heblowałem, strugałem, piłowałem (co było zresztą zgodne z moimi zamiłowaniami), a jednocześnie chodziłem na tajne komplety i w pół roku później zaczęła się konspiracja, harcerstwo. Tak że dzień był wypełniony w stu procentach, tak jak człowiek z perspektywy w tej chwili patrzy, jak to mogło się zmieścić. Mogło się zmieścić, dlatego że nie było radia, nie było telewizji, była godzina policyjna. Czyli możliwość hulania poza domem była ograniczona. Jeżeli były jakieś zadania konspiracyjne, to trzeba było się urwać z tej czy z tamtej szkoły, ale to było raz na jakiś czas i tak to wszystko razem jakoś się mieściło w sumie.
Trzeba dodatkowo powiedzieć, że rodzice oczywiście pracowali. Mama była nauczycielką, więc uczyła na kompletach. Tak że bez przerwy, od rana do wieczora był ruch w domu. No to trzeba było pomóc, to drewna narąbać, napalić w piecu, kartofli naobierać.
Jeszcze w latach, kiedy nie było konspiracji, to pamiętam jak dziś, że koledzy przychodzili do domu, do mojej mamy: „Proszę panią, niech Tadzio pójdzie z nami pograć w piłkę”. Mama mówi: „Dobrze, ale najpierw będzie napalone w piecu i kartofle obrane”. No to miałem zaraz dwóch pomocników, jeden pomagał mi przy piecu, drugi przy kartoflach i mogłem za jakiś czas iść razem grać w piłkę.
1943 rok, marzec, o tyle pamiętny nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich nas w „Szarych Szeregach”, akcja Arsenał, czyli odbicie więźniów, odbicie „Rudego”. Moje wstąpienie miało miejsce dosłownie kilka dni przedtem, więc jestem taki młody konspirator, a tu koledzy starsi, taka działalność się przejawia. Wiadomo, że to podbudowuje mocno. Człowiek się staje nawet dumny w pewnym sensie. Jak wszedłem do harcerstwa, to wstąpiłem do drużyny imienia Lisowszczyków w roju „Płomienie wschodu”, w proporcu „Kresowe Stanice”. Moim pierwszym patrolowym był Rysiek, pseudonim „Ryton”. Nazwiska nigdy nie poznałem i do dzisiaj nie znam. Drużynowym był „Mietek”, czyli Tadeusz Stopczyński, a komendantem roju „Płomienie Wschodu” był w tym czasie, jeszcze chyba nie podharcmistrz, ale kilka miesięcy później podharcmistrz o pseudonimie „Szara Sowa”, którego nazwisko poznałem dopiero po wojnie. Zginął zresztą w czasie Powstania. Komendantem z kolei proporca „Kresowe Stanice” był Jerzy Fiutowski, pseudonim „Marek”. Tak się zaczęła moja kariera harcerska.
W niedługim czasie, trudno mi powiedzieć dokładną datę, ale po kilku dniach czy tygodniach zapoznania się bliższego, zostaliśmy zaprzysiężeni przysięgą „Szarych Szeregów”, bo to mógł przyjmować drużynowy. Ale nie składaliśmy jeszcze przyrzeczenia harcerskiego. Przyrzeczenie harcerskie mógł i może przyjmować do dzisiaj tylko instruktor, czyli podharcmistrz, harcmistrz w tamtych czasach, a teraz przewodnik, podharcmistrz, harcmistrz. Robiłem dosyć szybko tę karierę. Pamiętam, że już w maju miałem stopień młodzika, byłem po przysiędze „szaroszeregowej” i w lipcu zostałem patrolowym, czyli miałem już czterech, pięciu chłopaków pod sobą. W końcu września byłem już wywiadowcą i drużynowym, który miał osiemnastu chłopaków. W końcu września 1943 roku miałem czternaście lat i trzy miesiące. Trzeba było tych chłopaków czegoś uczyć. Sam niewiele w głowie miałem, ale ponieważ mnie przedtem troszeczkę, przez kilka miesięcy szkolili, więc… Poza tym w czasie jak już zostałem drużynowym, to chodziłem na odprawy drużynowych, więc wszystko, co się tam dowiedziałem, to z miejsca przekazywałem swoim młodszym kolegom, swoim podwładnym. Czego żeśmy się uczyli, czego ich uczyłem z kolei, to częściowo musztra, to normalne, potem ćwiczenia wojskowe, padanie, czołganie i tak dalej. Oczywiście nie wszystko w mieszkaniu, ale gdzieś w lesie. Czytanie mapy, terenoznawstwo, samarytanka, której uczyliśmy się sami właściwie z harcerskich podręczników albo z ratownictwa. Potem ja ich uczyłem tego, jak się bandażuje łokieć, kolano. To jest specjalna sztuka, „żółw” odśrodkowy, dośrodkowy i tak dalej. Do dzisiaj pamiętam i umiem to zrobić. W ten sposób szły te działania.
Natomiast trzeba powiedzieć jedno: harcerstwo w tym czasie, od listopada 1942 roku, co zresztą wszyscy doskonale już wiedzą, dzieliło się na trzy szczeble. „Grupy Szturmowe” powyżej osiemnastu lat właściwie, „Bojowe Szkoły”, piętnaście – siedemnaście lat, i „Zawisza” dwanaście – piętnaście. Tak było. „Grupy Szturmowe” czyli akcje zbrojne, „Bojowe Szkoły”, czyli mały sabotaż, i „Zawisza”, czyli teoretycznie zajęcia harcerskie takie jak przed wojną i przygotowywanie się do przyszłości, czyli znany program: „Dziś, jutro, pojutrze”. „Dziś” to okupacja, „jutro” to jest chwila przełomu i „pojutrze” to odbudowa kraju po wojnie i to wszystko. W związku z tym na „dziś” i na „jutro”, to do nas, do „zawiszaków” należało rozpoznanie miasta. To znaczy szczegółowe rozpoznanie wszystkich możliwych dostępnych bram przechodnich, żeby w czasie wybuchu Powstania czy w czasie łapanek jeszcze przedtem, można było się jakoś przedostać. Znaliśmy Warszawę, nie chwaląc się, ale lepiej chyba niż obecni taksówkarze. Bez korzystania z planu miasta każdy wiedział, co, gdzie, jak i tak dalej. Zresztą do dzisiaj nie mam wielkich problemów w poruszaniu się po Warszawie, pomimo że ona się w wielu miejscach zmieniła.
Przejściowe bramy były nanoszone na plany, które były potem przekazywane wyżej. Na przykład jeden z moich zastępów, patroli, składał się z chłopaków mieszkających na Saskiej Kępie, okazało się, że wujek jednego z nich pracował w urzędzie miejskim. Wobec tego namówili wujka, żeby im pożyczył plan miasta, możliwie szczegółowy, który sobie przerysowali i potem wujkowi oddali ten oryginał. Ale na tym planie nanosili te wszystkie rzeczy, których tam nie było. Bo bram przejściowych nie ma na takim planie. To jest zabudowa normalna. W ten sposób to wszystko, po uzupełnieniu bramami przejściowymi, zaułkami rozmaitymi… Na Saskiej Kępie na przykład takich zaułków jest sporo, gdzie z ulicy na ulicę można się przedostać. To wszystko zostało potem przekazane do góry [do naszych zwierzchników].
W międzyczasie, w tym samym okresie, była rocznica wybuchu wojny, 1 września 1943 roku. Żeby tę rocznicę wybuchu wojny w jakiś sposób uczcić, to została w naszym roju podjęta decyzja, że trzeba dać wciry „hajociakom”. Kto to byli „hajociacy”? Hitlerjugend, czyli młodzież niemiecka albo „folksdojczowska”, która wstąpiła do tej organizacji. Chodzili w mundurach, zwykle mieli swoje pasy i tak dalej. Druga czynność związana z 1 września, to było ściąganie tabliczek z napisami niemieckimi, bo ulice w Warszawie były przemianowane. Aleje 3 Maja i dalej Aleje Jerozolimskie nazywały się Bahnhof Strasse. Ale pod spodem były polskie tabliczki. Wystarczyło zerwać tę niemiecką tabliczkę i z powrotem była polska nazwa. To była druga czynność. To były rzeczy, które w związku z 1 września zostały w pewnym sensie jakoś na tym średnim szczeblu ustalone, że my to robimy. Chociaż, tak jak generalnie się mówi, „Zawisza” nie miała być zaangażowana w mały sabotaż. To były czynności BS-ów. Myśmy, konkretnie moja drużyna, to znaczy trzech z tej drużyny, nabiliśmy takiego „hajociaka” na Wisłostradzie, zabraliśmy mu dokumenty, pas i następnego dnia dostarczyliśmy trofeum do naszego dowództwa. Akcje te zostały potem opisane, bo jeszcze z drugiej drużyny koledzy w parku Ujazdowskim też nabili jednego „hajociaka” i to wszystko było opisane w ówczesnym wydawnictwie „Szarych Szeregów”: „Bądź gotów”. Ten numer widziałem jeszcze w latach sześćdziesiątych, miał go Zygmunt Głuszek, ale potem zginęło to z jego samochodu, prawdopodobnie przez wiadomych ludzi zostało zabrane z wieloma innymi dokumentami.
Jeszcze były inne sprawy, to znaczy takie, których formalnie myśmy nie powinni byli robić. To jest malowanie na murach. Ale kto to utrzyma takich smarkaczy, którzy wiedzą i widzą, że starsi koledzy to robią, żeby tego nie robić? Dzisiaj się mogę przyznawać bez bicia, że to też robiłem, oczywiście. Jak w pewnych okresach patrzę na niektóre rzeczy, to nawet głupio, bo za blisko własnego domu, na Wale Miedzeszyńskim, ale malowaliśmy.
Właściwie impulsem do tego był starszy brat mego przyjaciela, nieżyjącego już zresztą, Michała Guta, który był w mojej drużynie i razem chodziliśmy na komplety. Starszy brat, Janek Gut, był w „Szarych Szeregach” już wcześniej, wtedy był już w GS-ach, ale wcześniej w ramach BS-ów malowanie po ścianach również robił. Mając taki przykład, myśmy z Michałem oczywiście weszli w tę sprawę i co pewien czas, co kilka dni, kilka kotwic było namalowanych. Jedna zresztą na przyczółku mostu Poniatowskiego od strony praskiej, gdzie mało owało, żeby się dla nas źle nie skończyło. W momencie kiedy ją kończyliśmy (wtedy chyba Michał malował, wykończał dolną część kotwicy), to usłyszeliśmy z góry – bo na moście stali wartownicy niemieccy – kroki żołnierza, który schodzi po schodach, a myśmy na dole malowali. Jak usłyszeliśmy kroki, to prędko żeśmy zakończyli działalność i biegiem żeśmy się puścili przez Wał Miedzeszyński. Po kilkudziesięciu metrach z wału na łeb, na szyję, nura w dół, oczywiście ryjąc w trawie i słuchając, co tam się dzieje. Żołnierz zszedł na dół, stanął mniej więcej w tym miejscu, gdzie myśmy to malowali, ale nic nie było, stał. Do dzisiaj nie wiem – albo on zszedł z góry za potrzebą, a było stosunkowo ciemnawo; albo zszedł i może nawet patrzył na tę kotwicę, ale nie zdawał sobie sprawy, że tak blisko leżymy w trawie. Postał, postał i po pewnym czasie poszedł na górę. Myśmy wtedy wstali, koniec już był działalności na ten wieczór, nic nie malowaliśmy więcej. Zresztą tenże wspomniany przeze mnie Janek Gut był autorem kotwicy namalowanej na pomniku Lotnika. Ale nie tej pierwszej, pierwszą malował „Rudy”. Niemcy ją zamalowali, a w kilka miesięcy później to zostało powtórzone właśnie przez Janka Guta.

Znowu dygresja nie mnie dotycząca, ale może mało znana. Otóż zarówno „Rudy”, jak i Janek Gut, w kilka miesięcy po namalowaniu tej kotwicy zakończyli życie. „Rudy” malował kotwicę w końcu 1942 roku, w marcu 1943 roku już nie żył. Janek nie pamiętam dokładnie kiedy, ale w każdym bądź razie w tym okresie, kiedy miałem z nim kontakty, to on już kotwice malował, czyli to był 1943 rok, już po śmierci „Rudego”. Sam złapany w łapance na Marszałkowskiej, wywieziony do getta i rozstrzelany tego samego dnia. Tak że takie tragiczne historie. Dwóch autorów podobnego dzieła, kotwicy na pomniku Lotnika, ginie w ciągu kilka miesięcy po tym. Ale dlaczego wspominam Janka Guta? On był tym, który mi pierwszy udzielał lekcji posługiwania się bronią. To znaczy nie jak trzymać, jak strzelać, strzelanie jeszcze nie. Ale w każdym bądź razie rozbieranie pistoletu i tak dalej. Czegoś, co nie było w gestii, w obowiązkach czy nawet w uprawnieniach „Zawiszy”. To miało miejsce wczesną jesienią albo jeszcze w końcu lata 1943 roku, jeszcze zanim zostałem drużynowym. Jak zostałem drużynowym, to moje zwierzchnictwo, komendant roju i komendant proporca zdecydowali, że pomimo że wiekiem jeszcze nie odpowiadam, ale mogę pójść na tak zwanego „wiarusa”, to jest tajny kurs podoficerski. Zostałem skierowany na „wiarusa”, byłem z tego bardzo dumny. Różnych rzeczy nas tam uczyli, a to czytanie mapy, samarytanka też była i wszystko, co mi się przydawało potem w stosunku do moich chłopaków, ale również uczono nas posługiwania się bronią. Wtedy doszedłem do wniosku, że w swojej drużynie mam niektórych chłopaków, którzy są starsi ode mnie. Mniej więcej trzydzieści procent było starszych ode mnie wiekiem. Uczę się na „wiarusie” obsługiwania broni, oni nie mogą tego. Ale dlaczego, skoro oni są starsi ode mnie, a ja mogę? No to wobec tego poprzez Janka Guta doszliśmy do tak zwanego handlu wymiennego. Co to znaczy? „My wam pomożemy w rozprowadzaniu gazet stemplowanych albo jakichś dodatków nadzwyczajnych”. Miałem niektórych chłopaków typu urwisów z Powiśla, którzy świetnie wskakiwali, wyskakiwali z tramwaju, więc jako gazeciarz świetnie mógł działać. „A wy, podwładni Janka, zrobicie nam szkolenie z bronią”. Tak się stało, my gazety, oni broń. Ale tutaj zrobiłem bardzo duży błąd, bo pierwsze szkolenie z bronią dla moich zastępowych, czyli patrolowych, plus kilku wybranych starszych, zrobiłem w tym dniu, gdzie mój zwierzchnik „Mietek” wiedział, że mam odprawę patrolu, patrolowych, to znaczy swoich bezpośrednich, starszych z drużyny. Na stole leży rozłożony pistolet, objaśnia chłopak z GS-u i dzwonek do drzwi w umówiony sposób, kilka razy. Gospodarz mieszkania, również członek mojej drużyny, patrolowy „Longin”, Michał Czerniak idzie otwierać drzwi. Słyszę z przedpokoju za drzwiami, stukanie obcasami, on się melduje, to znaczy, że ktoś wtajemniczony, ktoś znajomy. Ale drzwi się otwierają, wchodzą tutaj i konsternacja, bo wchodzą, widzą pistolet. Michał lekko stremowany, wprowadza ich do pokoju, ja też z miejsca melduję, bo przyszedł „Mietek” z „Kuropatwą”, który był w tym czasie komendantem „Zawiszy”, „Szarych Szeregów”. Wobec powyższego najpierw rozmowa z druhem, który nas instruował. On się wytłumaczył, dostał rozkaz od swojego przełożonego, przyszedł. Potem rozpuszczenie chłopaków i rozmowa ze mną. Skończyło się na karnym raporcie, na chyba dwutygodniowym zawieszeniu w obowiązkach. Ale potem wszystko było w porządku. Dostałem nauczkę wtedy.
Tak jak już powiedziałem, Janek Gut, przez którego się organizowaliśmy, został rozstrzelany, ale Michał w dalszym ciągu był członkiem mojej drużyny. Zresztą niedługo po śmierci Janka dwie jego siostry zostały aresztowane. Ci państwo mieli czworo dzieci. Z tej czwórki został im tylko najmłodszy Michał. Ale mimo tego współpracowali, współdziałali z nami. To znaczy udostępniali lokal swój i w ich mieszkaniu właśnie, w połowie marca 1944 roku, odbyło się pierwsze i ostatnie jednocześnie, zorganizowane przyrzeczenie mojej drużyny.
Będąc drużynowym [we wrześniu 1943], nie miałem przyrzeczenia jeszcze. Przyrzeczenie ostatecznie złożyłem [na ulicy Pańskiej] w lokalu mojej drużyny. W mieszkaniu moich dwóch chłopaków odbywała się odprawa instruktorów Chorągwi Warszawskiej. Po odprawie „Gozdal”, to znaczy „Kuropatwa”, który wtedy to prowadził, dziękował mi za zorganizowanie. Chłopcy trzymali [na dole] obstawę, w mieszkaniu ja siedziałem w sąsiednim pokoju, przecież byłem jeszcze smarkacz wtedy. Nie byłem instruktorem, to nie była moja sprawa. On pyta mnie się: „A wy, chłopaki, macie przyrzeczenie?”. A ja i jeszcze drugi kolega, który w tym momencie tam był na górze: „Nie, nie mamy przyrzeczenia”. − „Nie macie?”. Wyciągnął z kieszeni krzyż harcerski, na ręce go położył, myśmy stanęli po dwóch stronach i na ten krzyż harcerski składaliśmy przyrzeczenie, na jego ręce. On był wtedy podharcmistrzem. Po przyrzeczeniu ten krzyż harcerski podarował mi, dał mi i miałem go do końca Powstania. Właściwie zginął ten krzyż, potem miałem duplikat. Tak że dopiero będąc drużynowym, mając stopień wywiadowcy, składałem przyrzeczenie harcerskie.
W 1944 roku następuje reorganizacja „Szarych Szeregów”, w ten sposób, że dawne podziały proporce, roje i tak dalej, częściowo znikają, proporców nie ma już. Niektóre roje też zostają rozwiązane, a stworzona została organizacja w postaci tak zwanych bloków. W Warszawie było sześć takich bloków, które odpowiadały rejonom Armii Krajowej na terenie miasta Warszawy. Moja drużyna znalazła się wtedy w bloku „Zamek”, została jednocześnie przeniesiona z roju „Płomienie Wschodu”, który zniknął, został zlikwidowany, do roju imienia „Orląt Lwowskich”.
Tu znowu dygresja. Urodzony we Lwowie, karierę swoją zaczynający w gromadzie zuchów imienia „Orląt Lwowskich”. Kończę swoją karierę, właściwie szaroszeregową, w roju „Orląt Lwowskich”. W czasie Powstania to znowu było inaczej, ale do momentu Powstania jestem w roju imienia „Orląt Lwowskich”. „Orlęta” idą za mną cały czas. Historia odbijała się, ponieważ moi rodzice obydwoje… Ojciec był w oddziałach, które przyszły na odsiecz Lwowa, bo nie był urodzonym lwowiakiem. Natomiast matka jako młoda dziewczyna pomagała swoim starszym siostrom, już wtedy studentkom, jedna medycyny, druga chemii, które były sanitariuszkami w czasie obrony Lwowa. Jakoś krąg się zamknął.
Tu może mała dygresja wstecz troszeczkę. Bo mówiliśmy już o momencie reorganizacji, o przejściu do bloków. Wtedy komendantem roju „Orląt Lwowskich” był Michał Filipowicz, pseudonim „Ryszard”. Właściwie trzeci mój z kolei komendant roju, bo pierwszym był „Szara Sowa”, potem był „Mietek”, jak „Szara Sowa” przeszedł do GS-ów, trzecim był „Ryszard”. Ale tu chcę wrócić jeszcze do lipca 1943 roku, gdzie byłem na pierwszym obozie, można powiedzieć, a właściwie biwaku, bo mieszkaliśmy na strychu domu w Zielonce, w domu mojego ówczesnego patrolowego „Rytona”, u jego ciotki. Ona się zgodziła. Myśmy chyba pięć albo sześć dni byli na biwaku. Spaliśmy sobie na poddaszu, a całymi dniami wychodziliśmy na ćwiczenia (teraz już nie wygląda tak jak przedtem, na bagniska, torfowiska właściwie) pomiędzy Zielonką a Markami. Oczywiście sobie wieczorami na tym poddaszu śpiewaliśmy piosenki harcerskie, z tym że nie wolno było używać słowa harcerz, tylko mówiło się rycerz. Zamiast harcerz był rycerz. Śpiewaliśmy te piosenki i wychodziliśmy rano potem z tego domu na ćwiczenia, a tu nagle drugiego czy trzeciego dnia zgraja miejscowych szczeniaków z Zielonki, biegnąca za nami i wołająca: „Harcerz, bo się usmarcesz!”. Widocznie za głośno śpiewaliśmy. W każdym bądź razie to był mój pierwszy obóz, nie licząc biwaków przedwojennych w ramach zuchów. Ale to był pierwszy obóz harcerski, to był początek lipca 1943 roku.
Troszkę później chyba w Warszawie zaczynają się akcje ulicznych rozstrzeliwań. Tutaj znowu mała wzmianka nie o mnie, ale o mojej mamie chciałem wspomnieć. Otóż nie pamiętam dokładnie daty, ale na Wale Miedzeszyńskim, w odległości około stu metrów od mostu, na plaży obok Wału Miedzeszyńskiego, Niemcy dokonali rozstrzelania, o którym dowiedzieliśmy się w ten sposób, że początkowo wypędzali ludzi z Wału Miedzeszyńskiego, zagrodzili dostęp z jednej i z drugiej strony. Myśmy poszli na ostatnie piętro naszego domu, który był wyższym stosunkowo w tej okolicy, widać było stamtąd plażę, z okna klatki schodowej na trzecim piętrze. Widzieliśmy tę scenę rozstrzeliwania, kiedy wyprowadzali tych ludzi, rozstrzeliwali. Jak ostatnia salwa przebrzmiała, wrzucili na samochody zwłoki rozstrzelanych, zeszliśmy na pierwsze piętro, moja mama weszła do mieszkania, zgarnęła wszystkie kwiaty, jakie tylko miała. Myśmy w pierwszej chwili nie wiedzieli, co mama chce robić. „Idziemy na to miejsce”. Poszliśmy, mama szła, my szliśmy troszeczkę za mamą, bo nie chciała, żebyśmy szli razem z nią. Doszła do schodków u wylotu ulicy Walecznych, zeszła na miejsce rozstrzelania, gdzie ślady krwi jeszcze były. Położyła kwiaty na tym miejscu, postała chwilę, prawdopodobnie się pomodliła i w tym momencie usłyszeliśmy motocykl. Patrol żandarmerii niemieckiej stanął na Wale Miedzeszyńskim, właśnie przy tych schodkach, którymi mama zeszła na dół, a mama stała jeszcze przy tamtym miejscu. Nie wiem, co zawołali, ale prawdopodobnie: „Chodź tutaj!”. Mama spokojnie, pomaleńku, wolniutkim kroczkiem podeszła do tych żandarmów. Mama w czasie wojny była straszliwie chuda, dosłownie prawie taka jak zjawa czy jak śmierć. Stała naprzeciwko tych dwóch żandarmów, myśmy stali w odległości najwyżej stu metrów. Coś do mamy mówił, w pewnym momencie: Weck! Mama się odwróciła i idzie w naszą stronę. Teraz nie wiemy, czy on strzeli, czy nie strzeli. W momencie, kiedy mama do nas doszła już, kiedy razem byliśmy, oni wsiedli na motocykl i odjechali, więc my spokojnie, pomaleńku do domu. Ale rzeczywiście chwila była bardzo emocjonująca.
Jesteśmy w kwietniu 1944 roku, w momencie reorganizacji. W naszym roju „OL” komendant ówczesny „Ryszard”, czyli Michał Filipowicz, zdaje maturę. On, „Mietek” (poprzedni komendant roju), jak również Jurek Fiutowski, czyli „Marek”, są urlopowani od działalności konspiracyjnej, żeby mogli zdać maturę. Nasz rój czasowo obejmuje ówczesny zastępca komendanta bloku Zygmunt Kotas, pseudonim „Jur”. Człowiek bardzo wesoły, bezpośredni, od którego wiele w tym czasie skorzystałem. Lubił śpiewać, pięknie gwizdał. Jak lubił śpiewać czy gwizdać, to przykład taki, że idąc od Piaseczna do Warszawy piechotą, nuciliśmy sobie piosenki i ani razu się piosenka nie powtórzyła. Tak wspaniały repertuar miał „Jur”.
Zresztą tu znów dygresja mała. Każdy z komendantów rojów moich miał ulubione kierunki wyjazdu z Warszawy. „Mietek”, podobnie jak i „Szara Sowa”, być może, że większość komendantów rojów, w tamtych czasach jeździło do lasów radzymińskich koło Strugi, w kierunku na Nieporęt. Jak ta droga w lewo schodzi, jest duży obszar leśny i tam jeździliśmy w zasadzie z „Mietkiem”. Marki albo tam, czyli kolejka radzymińska. Tak zwana ciuchcia, tak nazywało się te kolejki wszystkie. Michał Filipowicz, czyli „Ryszard” upodobał sobie lasy anińskie – Anin, Józefów, Świder, ten kierunek. A „Jur” z kolei Zalesie Górne, Zalesie Dolne, Piaseczno, tamte lasy. Stąd właściwie wszystkie kierunki od Warszawy poznawałem. Jedyne lasy, które poznawałem później, to były lasy kampinoskie. Jakoś wcześniej tam mnie nie zaprowadziło. A tutaj, co niedziela się w te lasy jeździło. Tak że to były chwile niezapomniane, bo mimo wszystko taka niby gromada chłopaków, ale w gruncie rzeczy patrol czy drużyna nawet i nieznający nazwisk swoich. Nazwiska znałem tylko kilku chłopaków, którzy bezpośrednio bliżej byli, a resztę to się znało tylko pseudonimy. Ja miałem pseudonim „Topacz” i zdarzało się, że na przykład jadąc na stopniach kolejki radzymińskiej, któryś z kolegów mówi: „Ty, powiedz, jak ty się po ludzku nazywasz, bo ja nie będę mówił »Topacz« do ciebie tutaj”. No to wtedy mówiłem: „Tadek”. Tak to było. Nazwisk się nie znało, nie operowało się nazwiskami.
Tak trwa przygotowywanie się do Powstania. Wcześniej jeszcze, znowu troszkę się cofam, od momentu kiedy zostałem drużynowym, była taka zasada, że komendant „Zawiszy” – „Kuropatwa” w tym czasie, potem „Berek” czyli Mirowski – miał drużynę służbową do dyspozycji, każdego dnia. W związku z tym drużynowy miał obowiązek zameldować się u „Kuropatwy”. Meldowanie, to spotkanie odbywało się w kościołach warszawskich. „Kuropatwa” codziennie bywał na ogół w innym kościele. Ze swoich doświadczeń pamiętam kościół na Tamce, kościół na Księdza Siemca, potem zburzony całkowicie, zniszczony. W tej chwili jest tam chyba klasztor. Potem kościół wizytek, kościół Świętego Aleksandra, kościół Świętego Antoniego na Senatorskiej. Te wszystkie kościoły miałem okazję zwiedzić z tego tytułu, że tam się musiałem spotkać z „Kuropatwą”. Trzeba było rano przyjść, zameldować się. On z zasady był na mszy, przystępował do komunii. Jak człowiek szedł w tym czasie do komunii, to obok siebie albo stało się w kościele i w momencie jak on wychodził, podchodziło się, po cichutku się meldowało. On wszystkich drużynowych na ogół znał i dostawaliśmy zadania na bieżący dzień.
Co to były za zadania? A to na przykład przewieźć paczkę z bibułą z Grochowa do Śródmieścia. Dwóch chłopaków wtedy przydzielało się, zabierali i jechali tramwajem, przewozili to do miasta. Taki właśnie był jeden przypadek z bibułą przewożoną z Grochowa do Śródmieścia, to jeden z moich chłopaków, „Gabrek” i drugi nie pamiętam kto. „Gabrek”, czyli Gabriel Krawczyk, wiózł taką paczkę i w momencie kiedy dojeżdżał tramwaj do ronda Waszyngtona, usłyszał, że jest łapanka. Więc co tu robić? Nie będzie wysiadał z tym wszystkim, więc zostawił tę paczkę pod ławką, wyskoczył z tramwaju przed łapanką. Przez miejsce gdzie był Stadion Dziesięciolecia, gdzie teraz kopią, były wtedy chaszcze, zarośla. Przebiegł przy moście Poniatowskiego, wbiegł na górę, odczekał jak ten sam tramwaj będzie jechał. Tramwaj był już wypróżniony przez Niemców, prawie pusty, wskoczył do tego tramwaju, paczka była pod ławką i dojechała do Warszawy.
Druga taka akcja, którą osobiście pamiętam, to znów dostałem od „Kuropatwy” polecenie, żebym się z trzema chłopakami zameldował na ulicy Kazimierzowskiej róg Racławickiej. „Tam podejdzie do ciebie ktoś i dostaniecie zadanie do wykonania”. Dobrze, więc zebraliśmy się, jesteśmy kilka minut przed czasem, chodzimy sobie po jednej stronie. Widzę, że po drugiej stronie Kazimierzowskiej idzie facet. Przyglądam się, chyba go znam. Potem się okazało, że znam, że to był Mirowski właśnie. W ówczesnym czasie nie znałem nazwiska jeszcze. „Aha, już jesteście?”. − „No jesteśmy”. − „To poczekajcie, ja wam zaraz przyniosę coś, co musicie przewieźć na Grochów”. − „No dobrze”. Poszedł i za chwilę wraca ze sporą paczką, w karton zapakowaną. „Tylko proszę tego nie potłuc, tam jest powielacz”. Rzecz zupełnie trefna w tamtym czasie. Ale jak to przewieźć teraz? Nie ma innego wyjścia, jest nas trzech czy czterech, jedziemy tramwajami po prostu. A że tramwaj zatłoczony, to na stopniach z drugiej strony tramwaju. Wtedy to jeszcze było możliwe, bo stopnie były z obu stron, tylko że z tamtej strony były drzwi zamykane, ale pod spodem wnęka była, można było świetnię tam tę paczkę wstawić. Przewieźliśmy tą paczkę, przesiadłszy się na rogu Marszałkowskiej z tramwaju, który jechał Puławską i Marszałkowską potem, do tramwaju, który jechał z Okęcia na Gocławek. Dojechaliśmy na Grochów i niedługo przed godziną policyjną dostarczyliśmy tę paczkę. Takie to były zadania.
Ale tu znowu dygresja mała. Otóż niedawno odbyło się otwarcie wystawy w Muzeum Niepodległości, „Siedemdziesięciolecie »Szarych Szeregów«”. Przedtem jeszcze się zgadałem, bo ten powielacz przewiozłem do mieszkania podharcmistrza o pseudonimie „Brzoza”, Leszka Skalskiego i wręczyłem jego siostrze. Potem się zgadałem, już po wojnie, w szkole, robiąc maturę, z kolegą, również harcerzem, że on na tym powielaczu pracował przez kilka miesięcy, tamże na Grochowie. Jestem na wystawie i patrzę, tam gdzie są wydawnictwa rozmaite, jest powielacz, przynajmniej podobny wielkością do tego, co wiozłem. Nie wiem, czy to ten sam. Przyprowadzam Zbyszka, a on mówi: „Tak, to właśnie taki był”. Pytamy się druhny Kazi Traczyk: „Skąd macie ten powielacz?”. − „To na Allegro kupiła jedna z moich zastępczyń. Teraz niedawno”. − „Ale skąd on się tam znalazł?”. − „Nie wiem. Muszę się dowiedzieć”. Byłem zupełnie zszokowany. Coś, co prawdopodobnie, może nie ten sam, ale taki samo wiozłem z Racławickiej na Gocławek, w tamtych warunkach, licząc że w każdej chwili jak będzie znowu łapanka czy coś, to nie wiem co, zostawię pewnie na tym stopniu, a sam będę uciekał, nagle to stoi przede mną, no! Śmieszne, prawie po siedemdziesięciu latach.
Zbliżamy się do Powstania. Przedtem jeszcze „Jur”, który przyszedł na zastępstwo za „Ryszarda”, pyta się mnie: „Słuchaj, jaki ty masz stopień?”. Mówię: „Wywiadowca”. − „Wywiadowca? No to byłby czas, żebyś tu już poszedł na ćwika”. − „No dobra, ale czy ja sobie dam radę, czy ja wszystko wiem?”. − „Nic się nie martw”. Przychodzi do mnie któregoś dnia łącznik od „Jura”. To było 3 albo 4 maja 1944 roku. „W niedzielę idziesz na bieg na ćwika w Strudze koło Radzymina”. − „Dobrze”. Chciał nie chciał coś niecoś wyciągnąłem te rzeczy, co miałem. A to samarytankę, a to tamto, żeby wszystko przypomnieć sobie. No i dobra, pójdę na tego ćwika. „Pojedziesz kolejką rano do Strugi. Na stacji w Strudze, nie zaraz jak kolejka przyjedzie, tylko o konkretnej godzinie podejdzie do ciebie chłopak, który ciebie pozna. Ty też go poznasz”. To miało być o siódmej, ósmej rano. „Zawiszacy” nosili szpileczki w klapie – jedna szpileczka oznaczała proporzec, a druga rój – odpowiednich kolorów i to się widziało wtedy, że to jest swój człowiek. Zresztą po takiej szpileczce poznałem kolegę w zawodówce na Chmielnej, że on też jest z tych. Potem jemu do szkoły przyniosłem materiały, nie pamiętam, jakieś harcerskie właśnie, nie „Biuletyn” tylko szkoleniowe materiały. Przyniosłem mu do szkoły, idiota. Zresztą w momencie jak to niosłem, to na ulicy Chmielnej niemiecka szpera stoi: Halt! Hände hoch! Podnoszę ręce do góry, ale to miałem w rurce w rękawie. Trzymałem, żeby to nie wypadło. Niemiec: „Nie ma nic”. A mnie się zrobiło gorąco w tym momencie. Te szpileczki, tutaj też miałem po szpileczkach chłopaka poznać. Poznałem chłopaka, zaprowadził mnie na trasę do potoczku. Mówi: „O tu, za tym strumyczkiem zaczyna się ścieżka, tędy idź. Będą kolejne przeszkody, znajdziesz wszystko”. − „Tak jest”. Okazało się, że byłem pierwszym, który szedł na trasę. Instruktorzy jeszcze przede mną uciekali, rozstawiali się. A pierwsza przeszkoda, to samarytanka. No i bandażowanie, ten instruktor w porządku, a tu nad strumyczkiem leży facet, leży sobie. Instruktor mówi: „Topielec wyciągnięty świeżo z wody. Weź go, ratuj”. Myślę sobie: „Co ja mam tu robić? Jak tu ratować topielca?”. No dobra, przypomniałem sobie. Pierwsza rzecz, trzeba wyciągnąć język, bo inaczej będzie mu się gardło blokować. Ale wyciągnąć, to przecież nie mogę trzymać, a rąk kogoś drugiego nie ma. Też pamiętałem wyczytane w „Drogowskazie harcerskim”. Można przypiąć szpilką język. Wobec tego wyciągnąłem język i szukam w kieszeni, bo miałem agrafkę. Wyciągam agrafkę, z tą agrafką do topielca, topielec nic nie mówi, ale instruktor patrzy i mówi: „No dobrze, już nie kłuj”. Teraz kolejna scena. Trzeba wylać wodę z ust. Topielec grzecznie trzyma język wyciągnięty, tak jakbym mu przytrzymał, ale trzeba wylać wodę z płuc czy z żołądka. Jak to zrobić? Trzeba go wziąć na kolano, położyć i tą wodę wyciskać z niego. To pamiętałem, ale jeszcze nigdy czegoś takiego nie robiłem. Więc biorę go na kolano, chcę go wziąć na kolano właściwie i na to kolano go wciągam, a on się nie daje, dosłownie prawie przytrzymuje się trawy. Drugi raz próbuję go na to kolano. Ni cholery. Nagle topielec szeptem umarlaka do mnie się odzywa: „Nie tak, bo mi kręgosłup złamiesz. Odwrotnie”. Wtedy sobie zdaję sprawę, że to trzeba przewrócić, żeby brzuch był na kolanie. Na kolano go przewróciłem, udałem, że wyciskam wodę. Po chwili go położyłem na ziemi i zacząłem robić sztuczne oddychanie. Wtedy jeszcze nie było metody usta–usta, tylko normalnie. Więc wszystko to zrobiłem, zdałem samarytankę i idę na następną przeszkodę. Pokazał mi, w którym kierunku mam iść, i idę. Za górką na skraju lasu, polanki, siedzi sobie instruktor, którego tak trochę znałem z widzenia. Potem się okazało, że go znałem, to był „Olgierd”, i bawi się pistoletem, na palcu go sobie obraca. Obok niego leży kupka kamieni udających granaty. Trzeba było: „Rzut granatem, świetnie. A to umiesz obsługiwać?”. Formalnie rzecz biorąc, nikt mnie tego nie uczył. Z wiarusa mnie wyrzucili wtedy, bo nie dopowiedziałem, że karny raport był i mnie usunięto z wiarusa, nie skończyłem wiarusa. Janek Gut mi pokazywał, rozbierałem „efemkę”, brat mi też raz pokazywał. Pistolet, patrzę, podobne do tego, co rozbierałem. No to rozebrałem, złożyłem. Instruktor był zadowolony i posłał mnie dalej. Potem następną przeszkodą było terenoznawstwo, no to jakiś szkic to była kaszka z mleczkiem, w ogóle tego się nie obawiałem. Potem była sygnalizacja. Facet stał na górce daleko, trzeba było machać rękami i alfabetem Morse’a dostałem polecenie, dokąd mam iść dalej. Wreszcie w ten sposób dotarłem na ostatnią przeszkodę, już na koniec trasy. Ponieważ byłem pierwszy, więc musiałem czekać na wyniki, na wszystkich.

W międzyczasie były druhny, które pomagały, obsługiwały przy ognisku. „Jak chcesz, to możesz jakieś sprawności sobie tutaj zaliczyć”. − „No fajnie. A co ja mogę zaliczyć?”. − „Terenoznawstwo to właściwie miałeś, więc możesz terenoznawstwo i samarytankę”. Mówię: „Dobrze, samarytankę”. Tym razem nie przy tym instruktorze, tylko z druhną. Bandażowanie kolana, bandażowanie łokcia. Młoda, ładna dziewczyna, no i wreszcie mówi: „Proszę mi zmierzyć tętno”. Mierzę tętno jak Pan Bóg przykazał na ćwierć minuty, mnożę przez cztery i wychodzi mi 120, a nawet powyżej. Myślę sobie: „Kurcze, coś schrzaniłem”. Mierzę drugi raz, tym razem już na pół minuty, mnożę przez dwa, znowu powyżej stu. Myślę sobie: „Coś niedobrze. Co ty robisz? Co ja tu źle liczę?”. Wreszcie trzeci raz zmierzyłem, to samo. Chyba 110 czy 112, no i mówię: „Sto dwanaście”. I słyszę, a druhna mówi tak: „No, pierwszy, który uczciwie zmierzył mi tętno, bo ja mam takie wysokie. A tu wszystkie barany przychodzą i mówią siedemdziesiąt”. Tak zdobyłem stopień ćwika i tę sprawność przy okazji, potem jeszcze jedną. Ale wyjeżdżając na ten bieg, podjąłem zobowiązanie. Ponieważ w domu był popsuty zamek yalowski w drzwiach wejściowych, że jak zdam ćwika, to zreperuję ten zamek. Rzeczywiście, wieczorem przyjechałem do domu, wywaliłem ten zamek z drzwi i po kilku godzinach zamek był zreperowany. Musiałem to zrobić.
15 lipca dostaję właśnie od „Jura” polecenie, że moja drużyna zostaje odkomenderowana jako drużyna służbowa harcmistrza „Gozdala”, „Kuropatwy”, a właściwie mówiąc ściśle Przemysława Góreckiego, komendanta służby pomocniczej. Od tego dnia zaczyna się służba. Codziennie jeden patrol moich chłopaków musi być na służbie od rana do wieczora. Zaraz po godzinie policyjnej, czyli szósta rano, bo chyba do piątej była godzina policyjna i do godziny wpół do dziesiątej, bo o dziesiątej znów była godzina policyjna, tak żeby mogli wrócić do domu. Codziennie jeden patrol jest, zmieniają się codziennie, a ja codziennie cały czas tam jestem. Dwudziestego któregoś lipca dostajemy polecenie, że wszyscy, którzy mieszkają po tamtej stronie Wisły mają się przenieść do Śródmieścia, nocować przynajmniej w Śródmieściu, po to żeby w razie wybuchu nie było odcięcia przez rzekę, przez mosty. No i tak się stało. 24 albo 25 lipca to był ostatni dzień, kiedy nocowałem w domu przed Powstaniem. Wyszedłem tego dnia z domu i od tego dnia nocowałem u moich kuzynów, u moich kolegów na Wspólnej, na Hożej, na Natolińskiej. Tak tych kilka dni przed Powstaniem zeszło, dzień, dwa, w tych różnych miejscach. Chłopcy z kolei, duża część była z tej strony Wisły, czyli nie było problemu. Natomiast część, która była z tamtej stronie Wisły, to niektórym rodzice pozwolili, a innym rodzice nie pozwolili i już ci nie dotarli.
Drużyna się troszeczkę skurczyła, zdekompletowała. Wtedy „Gozdal” miał swoją kwaterę na Tamce, prawie vis à vis Topiel, i tam mieliśmy służbę. Jeździło się po Warszawie do rozmaitych komend odcinków, do drużynowych rozmaitych, żeby powiadomić o tym, gdzie mieści się kwatera „Gozdala”, a jednocześnie przekazać jakieś polecenie. Tak to trwało właściwie. Jednocześnie przychodziły meldunki, bo niektóre drużyny obserwowały ruch niemieckich wojsk czy ludności nawet płynącej ze wschodu, co się dzieje i tak dalej. Na tych obserwacjach mijał czas. Gorzej było z jedzeniem, z wyżywieniem, bo to wszystko nie było zorganizowane jeszcze. Nie wiem już, sam nie zdaję sobie sprawy, jak to było. Wiem, że śniadanie i kolację to jadłem, tam gdzie nocowałem, tam mi dawali jeść. Chociaż nie musieli, ale dawali. Natomiast obiad, nie mam zielonego pojęcia, gdzie myśmy jadali. W każdym bądź razie tak było do 25 albo do 26 lipca, kiedy „Gozdal” zdecydował przenieść swoją kwaterę na ulicę Bracką 5, na rogu Nowogrodzkiej, w podwórzu. Oficyna, w której to się mieściło, do niedawna istniała jeszcze. Tam była druga kwatera „Gozdala” jako komendanta służby pomocniczej, a pierwsza powstańcza, bo tam nas zastał wybuch Powstania. Ponieważ zmienił swoje m.p. (miejsce postoju), trzeba było znów powiadomić wszystkie podległe jednostki o zmianie adresu, gdzie łącznicy mają przychodzić i tak dalej. Znowu moi chłopy i ja sam, biegaliśmy po Warszawie, jeździliśmy na rowerze. Konkretnie 31 lipca jeździłem na rowerze dosyć sporo i deszcz padał dosyć obficie. Tylko podjeżdżałem, zostawiałem rower pod bramą, wbiegałem, gdzie miałem coś dać, schodziłem z powrotem, wsiadałem na rower, jechałem dalej. Ale niestety siodełko mokło i było mokre. Ponieważ siodełka w tamtych czasach były skórzane, nie plastikowe czy tworzywowe jak teraz, no to brązowe skórzane siodełko, chcąc nie chcąc moje spodnie brudziło. Nie dość, że byłem ubłocony od deszczu, to na moich spodniach była ładna, duża brązowa plama. To było 31 lipca.
1 sierpnia rano, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy czy wybuchnie Powstanie, bo trzeba powiedzieć, że kilka dni wcześniej, 25 lipca, kiedy „Gozdal” zmienił swoją kwaterę, kiedy ten rozkaz dostaliśmy, żeby mieszkać po tej stronie Wisły, to pogotowie było bardzo zaostrzone. Zdawało się, że już to wybuchnie wszystko. Potem sprawa zelżała, to znaczy część oddziałów nawet została porozpuszczana do domu. Nie wiedzieliśmy, że lada chwila się to stanie. 1 sierpnia rano, będąc niedomytym, w brudnych spodniach, nie mając bielizny zmienianej, bo już przecież sześć dni nie byłem w domu w ogóle, poprosiłem „Gozdala”, żeby dał mi przepustkę, żebym mógł pójść na Saską Kępę do swojej rodziny, żeby się przebrać, umyć, zjeść i wrócę z powrotem. Tak się stało. Około jedenastej przepustkę dostałem, zgodę właściwie, bo na papierku żadnej przepustki nie było i poszedłem, a właściwie pobiegłem. Z tym że tłum ludzi, rozmaite furmanki, to wszystko płynęło ze wschodu na zachód, a ja biegłem z zachodu na wschód, pod prąd.
Do domu swojego przyszedłem około pierwszej z minutami. Zadzwoniłem do drzwi, otworzył mi ojciec. To nie było normalne, żeby sam ojciec otwierał, ale ojciec mi otworzył, w tym momencie zobaczyłem, jak pakuje pistolet za pas i mówi do mnie: „A ty co tutaj robisz? Za cztery godziny zaczynamy!”. Konsternacja. Rzeczywiście, trzynasta – siedemnasta. Ojciec był wtedy zastępcą dowódcy zgrupowania na Pradze i już rozkaz do niego dotarł. Nie było innego wyjścia, ojciec już wychodził, pożegnał się ze mną. Została tylko mama z siostrą, brata już nie było, bo on nawet wcześniej, dzień czy dwa przede mną już też w domu nie mieszkał. Spytałem się tylko mamy, kiedy Władek się pokazywał. „A, Władek był w niedzielę”. Ja byłem we wtorek. Mama szykowała mi jedzenie, siostra przynosiła inne spodnie, koszulę, myłem się i o godzinie drugiej z minutami biegiem ruszyłem z powrotem na Śródmieście.
Dobiegłem na Bracką po trzeciej trochę i w tym momencie dosłownie albo kilka minut później, kiedy jeszcze byłem w przedpokoju, meldowałem się „Gozdalowi”, że wróciłem i przekazałem, to co usłyszałem. Niedługo potem przyszedł łącznik do nas z karteczką malutką. Była napisana duża literka „W”, siedemnasta zero zero, pierwszy zero osiem. „Gozdal” przeczytał tę kartkę głośno, pokazał nam wszystkim. Rzeczywiście zaczyna się, więc go jeszcze tylko poprosiłem, żebym mógł pobiec na Wilczą, to było niedaleko z Brackiej, na to miejsce gdzie ostatnią noc nocowałem, gdzie miałem jeszcze swoją szczotkę do zębów, resztę rzeczy i tak dalej. Jak wracałem z Wilczej na Bracką, już były strzały na placu Trzech Krzyży, chociaż jeszcze nie było piątej. A „Gozdal” o piętnastej wszystkich moich chłopaków rozsyłał właśnie do poszczególnych dzielnic. Na Mokotów, na Powiśle, na Żoliborz, na Ochotę. A jeden z nich, „Minor” dostał rozkaz jechać na Okęcie, żeby stamtąd sprowadzić najliczniejszy mój patrol, który poprzedniego dnia wieczorem zakończył służbę i poszli sobie zupełnie spokojnie do domu, nic nie wiedząc. Więc on na rowerze pojechał, to już czwarta była z minutami, dojechał na Okęcie. W międzyczasie kiedy jechał przez Nowogrodzką, była strzelanina, ale już z chłopakami z powrotem nie dali rady [przejść], pomimo że dwa razy próbowali dostać się z powrotem do Śródmieścia, do nas. Natomiast różni chłopcy, różnie po… Niektórzy jak… W tej chwili zapomniałem pseudonimu, [kolega] został posłany na Pragę, to był chłopak nie z mojej drużyny, tylko z Woli. Jako łącznik z Woli został posłany na Pragę, zaginął i nie wiadomo w ogóle, co się z nim stało. Inni wrócili z powrotem do nas, ale po dniu, po dwóch. Bo to nie tak bardzo prosto było dostać się ze Śródmieścia na Żoliborz, ze Śródmieścia na Ochotę. Ale w większości wrócili.
Początkowo byłem na kwaterze sam z „Gozdalem”. W pewnym momencie już ludzie zaczęli budować barykadę tuż za wylotem Nowogrodzkiej na Bracką, w stronę Alei Jerozolimskich. Tam trochę pomagaliśmy, w tym miejscu właśnie stałem, kiedy zobaczyłem na szczycie drapacza chmur, na placu Napoleona na budynku Prudentialu, który świetnie widać z Brackiej… Miał kwadratową, stalową wieżyczkę, wysokości trzech, czterech metrów i na tej kratownicy około godziny wpół do szóstej, jak to oglądałem może, to już było przed szóstą, załopotał biało-czerwony sztandar. Po sześciu latach, kiedy ten sztandar biało-czerwony był zakazany, nie wolno było publicznie go pokazać, łopocze na szczycie najwyższego budynku w Warszawie. To było wrażenie, że jesteśmy znowu w wolnej Polsce. Chociaż rzeczywiście to była trochę złuda jeszcze, ale tak było.
W nocy z 1 na 2 sierpnia około trzeciej rano „Gozdal” mnie zbudził i posłał na Powiśle, na poprzednią kwaterę, dając mi polecenie wydobycia dokumentów ze skrytki, które tam były, jego pasa, furażerki i jeszcze czegoś. W każdym razie dokumenty były najważniejsze. „Pójdziesz, przyniesiesz – proste. Bracka, Tamka, idziesz, wracasz”. Tyle tylko żeby to zrobić, to trzeba było, po pierwsze, przeskoczyć przez Aleje Jerozolimskie. Aleje były w tym momencie ziemią niczyją, dlatego że Niemcy byli w BGK i Niemcy byli w „Żywcu” na rogu Marszałkowskiej. W ten sposób cały ten odcinek Alej był pod stałym obstrzałem niemieckim. Budynek BGK wtedy nie wyglądał dokładnie tak jak teraz, bo od strony Brackiej to była połówka jak gdyby tego budynku. Druga część od strony Brackiej nie istniała. Bracka skosem dochodziła do Alei, a ten teren był ogrodzony płotem ze sztachet metalowych, na wysokim, mniej więcej metr, metr dwadzieścia cokoliku, z okapami na wierzchu. W ten sposób, pod takim cokolikiem kucając, doszedłem do samego rogu Alei Jerozolimskich i trzeba było się zastanowić [co dalej]. Trzeba było przeskoczyć. W tym momencie usłyszałem łomot i wychylając głowę, na szczęście dla mnie wychylałem głowę poniżej tego cokoliku, bo zobaczyłem, że z mostu Poniatowskiego, aleją 3 Maja jechała kolumna czołgów. Prawdopodobnie w tym momencie dobrze zrobiłem, bo się zdecydowałem skoczyć. Niemcy byli chyba zajęci tym, że idzie pomoc dla nich, czołgi jadą od Pragi. Wobec tego przeskoczyłem Aleje bez strzału, bez niczego. Znalazłem się po drugiej stronie, na Brackiej. Tyle tylko że już będąc po tej stronie, na Brackiej, usłyszałem, że te czołgi się zatrzymują. Do tego, dlaczego się zatrzymują, to potem wrócę. One się zatrzymały rzeczywiście w okolicy BGK. Prawdopodobnie jakąś pomoc, odsiecz im nieśli.
Pobiegłem Bracką dalej, potem Chmielną w stronę Nowego Światu. Na Chmielnej, biegnąc, zobaczyłem naprzeciwko idących szybko, ale nie biegnących, naszych powstańców, czterech czy pięciu. Na czele oficer albo podoficer w furażerce, z opaskami. Oni biegli właśnie w stronę Brackiej i Szpitalnej. Biegli, bo prawdopodobnie dostali sygnał, że czołgi idą. Rzeczywiście te czołgi szły tutaj, potem oni szli w stronę Poczty Głównej. Tak że oni w jedną stronę biegli, ja w drugą. Oni mieli opaski, ja nie miałem opaski. Dlaczego? Bo wychodząc, nie wiedziałem [jaka jest sytuacja]. Zresztą „Gozdal” do mnie mówi: „Nie wolno zakładać opasek, możesz sobie ją mieć w kieszeni, bo przecież idzie się przez tereny nie wiadomo czyje”. Gdzie nasi, gdzie Niemcy? Jeszcze wtedy nikt nie wiedział. Tylko tyle że machnąłem im ręką i pobiegłem w drugą stronę. Postanowiłem, że przed przeskoczeniem Nowego Światu, bo to był drugi punkt newralgiczny mojej trasy, który znowu był doskonale widoczny i ostrzeliwany z BGK, z drugich okien, muszę zasięgnąć języka w ostatniej bramie, przed dojściem do Nowego Światu. Wpadłem do tej bramy dosyć szybko i konsternacja. W tej bramie stoi facet, mężczyzna, który mieszkał dwa piętra nade mną, w tym samym domu na Saskiej Kępie, który znalazł się tam, jak się później dowiedziałem, wracając z pracy. Wybuchło Powstanie, zatrzymał się w tej bramie. Tego się później się dowiedziałem, bo go potem widziałem już we wrześniu, ale w tym momencie on widzi mnie, wpadającego do bramy, sam stoi, cisza na razie, bo tu strzałów wtedy nie było. A ja chciałem się dowiedzieć, czy mocny ostrzał na Nowym Świecie, co i tak dalej. A on do mnie: „Tadziu! Co ty tutaj robisz?! Mamusia by się gniewała, jak by wiedziała, że ty tak biegasz!”. Co miałem na to odpowiedzieć? Spojrzałem na tego pana i powiedziałem: „Mamusia wie!”. Odwróciłem się i wybiegłem z bramy. Przecież nie miałem co dyskutować. Co mu powiem, że idę z rozkazem? Będę mu pokazywał opaskę, że mam w kieszeni? Nie. Wyszedłem i teraz myślę: „Nic się nie dowiedziałem”. Jedyna rzecz, to zobaczyć samemu, co na Nowym Świecie się dzieje. Doszedłem do rogu i zacząłem wyglądać, to znaczy wystawiać swoją głowę lekko zza muru i naprzód cisza. Wreszcie się zdecydowałem, wyskoczyłem, może trochę za wolno. W każdym bądź razie jak wyskoczyłem, to Niemiec od razu zaczął z BGK strzelać. Mogę powiedzieć normalnie, że strach mnie uratował, bo zamiast biec do przodu, tam dokąd powinienem był, to zrobiłem łuk i znalazłem się na przeciwnym chodniku ulicy Chmielnej. Ale jeszcze na Chmielnej, przed tym [rogiem Nowego Światu]… Niemiec już mnie wtedy nie widział i stałem. Co mam robić? Ten pan stoi w bramie, wstydzę się go. Wiem, że mam iść tam, ale tamten strzela. Co mam robić? Postałem, pomodliłem się, przeżegnałem się i skoczyłem. W momencie jak on zaczął strzelać, to już byłem za połową jezdni. Dostałem się na Powiśle, na Tamkę, już bez żadnych kłopotów dalszych. Wszedłem do mieszkania, budynek prawie zupełnie pusty. Otworzyłem drzwi kluczami, które mi „Gozdal” dał, wszedłem. Wszystko wiedziałem, w skrytce w podłodze przekręciłem gwóźdź w listewce, wyciągnąłem ten gwóźdź, klepka dała się wyjąć. Duża skrytka, wyjąłem wszystko, co miałem do kieszeni, do chlebaka i trzeba iść z powrotem.
W międzyczasie jeszcze spojrzałem z okna na wiadukt kolejowy, było widać wiadukt kolejowy z tego okna i tam sylwetki Niemców. Ale zrobić nic nie mogłem. Po pierwsze nie miałem broni, po drugie daleko, a na dodatek jeszcze nie wiedziałem, że dosłownie kilkanaście godzin wcześniej, bo to była mniej więcej piąta rano, a dwanaście godzin wcześniej, od obstrzału z tego samego wiaduktu zginął „Jur”, zastępca komendanta bloku, jednocześnie komendant roju. O godzinie piątej szedł do domu, żeby pożegnać się z matką przed Powstaniem i zginął. Chyba pierwsza ofiara na Powiślu.
Wróciłem z powrotem na Bracką, przez Chmielną. Już teraz nie miałem wielkich zahamowań. Nie wolno gapić się, wyglądać, tego owego, trzeba się zdecydować, hop i już. W momencie kiedy przybiegłem już na Bracką, wszystko oddałem „Gozdalowi”, był bardzo zadowolony, zastałem tam księdza, który jak się okazało, przyjechał na czołgu, na tych z tych czołgów z Pragi. On był tutaj kapelanem, nie wiem czy naszego zgrupowania, czy innego. Zdecydował się na rondzie Waszyngtona podejść do tych czołgów, do Niemców i powiedział: „Słuchajcie, ja mam parafię po tamtej stronie, a znalazłem się tu. Ja muszę być na tamtej stronie”. − „No to siadaj, ksiądz”. I ten ksiądz przyjechał tu. W momencie jak oni się zatrzymali pod BGK, zeskoczył z czołgu, do barykady polskiej, przeszedł przez barykadę na Brackiej i znalazł się na naszej kwaterze. W momencie kiedy wróciłem, był już ksiądz, byli wszyscy nasi, którzy zdołali wrócić. Zebrał nas wszystkich w jednym pokoju. To był duży pokój z oknem na podwórze. I co zrobił? Absolutio in articulo mortis. Kazał wszystkim uklęknąć, każdemu się zastanowić, pomodlić i potem udzielił wszystkim rozgrzeszenia i wszystkim dał komunię. Wtedy zobaczyłem, że to chyba nie przelewki. Jak ksiądz nam daje rozgrzeszenie in articulo mortis, to chyba rzeczywiście już moment…

Zajęć nie owało, „Gozdal” nas posyłał w różne strony na rozpoznanie. Kolega mój miał polecenie iść na Mokotów, ale doszedł do Pola Mokotowskiego i wrócił, że nie można przejść. „Gozdal” nie bardzo ufał, nie bardzo wierzył, więc kazał mi razem z nim jeszcze raz iść tam. Poszliśmy, okazało się rzeczywiście, że miał chłopak rację, że nie bardzo przez Pole Mokotowskie można by było się przedostać, chociaż niektórym się udawało. Ale w tym momencie na terenach zajętych przez powstańców, obowiązywały już hasła, które były co dobę zmieniane. Jak wychodziliśmy, to „Gozdal” nam dawał hasło, to które on w tym momencie wiedział. Ale nie wiedział jeszcze hasła, które będzie jutro. W stronę Pola Mokotowskiego myśmy wyszli wieczorem, a wracaliśmy w nocy, hasła nie znaliśmy. Skąd można było zdobyć hasło? Podchodziliśmy cichutko, blisko posterunku, tak żeby możliwie jeszcze nas nikt nie widział i w momencie kiedy ktoś zbliżał się, to żołnierz wołał: „Hasło!”, a ten co mu odpowiadał, mówił to hasło głośno. Myśmy wtedy poznali to hasło i w ten sposób człowiek się poruszał po mieście.
Chyba 3 sierpnia „Gozdal” dowiedział się, że gdzieś w naszym rejonie, na Śródmieściu południowym działa radiostacja krótkofalowa, przez którą może nawiązać kontakt z główną kwaterą, która mieściła się w tym czasie na Świętokrzyskiej, koło drapacza chmur. Ponieważ byłem drużynowym, więc zawołał mnie i mówi: „»Topacz« idź, znajdź tę radiostację. Tu masz ode mnie meldunek. Postaraj się, żeby oni to przekazali”. Poszedłem, ale tak jak szczeniak zacząłem się wypytywać rozmaitych akowców, że tu gdzieś podobno jest radiostacja. Wydawało się to podejrzane, wobec tego skończyło się na tym, że mnie przymknęli. W pokoju samego posadzili. Najpierw rozmawiali, rozmawiali, potem zostawili i siedzę. Nie jestem w radiostacji, siedzę, nie mogę… Ale po pewnym czasie widocznie moje informacje czy wyjaśnienia, okazały się prawdopodobne czy prawdziwe. Tak że wzięli mnie i zaprowadzili do radiostacji, wysłali meldunek od „Gozdala”. Siedziałem przy tej radiostacji, ona była na ulicy Kruczej 11, w podwórzu. Były tam warsztaty samochodowe, a na poddaszu ta radiostacja się mieściła. Po godzinie czy dwóch dostałem w końcu odpowiedź dla „Gozdala” i przyszedłem, przyniosłem tę odpowiedź, z której był bardzo zadowolony. Nie wiem, co miał tam napisane, ale był bardzo zadowolony. Na wieczornym apelu zostałem pochwalony. Skutek był taki, że następnej nocy razem z „Gozdalem”, w sumie grupka około ośmiu, dziesięciu ludzi, przeszliśmy przez Aleje Jerozolimskie. Tym razem już nie skakaliśmy w dzień, tylko szliśmy w nocy. Bez butów, w skarpetkach, w kompletnej ciszy. Nie wolno było się w ogóle odezwać. Dlaczego? Bo Niemcy naprzeciwko tego budynku i w BGK. Udało się, przeszliśmy w kompletnym milczeniu.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co, dlaczego, ale wtedy już zaczynała się organizacja Harcerskiej Poczty Polowej. W części południowej był „Granica”, jeden ze współtwórców czy współorganizatorów Harcerskiej Poczty Polowej. Teraz „Gozdal” szedł z nami, żeby w Śródmieściu Północnym tę pocztę organizować. Przeszliśmy przez Aleje właśnie w nocy, wprost do lokalu, to był Soldatenheim, na wprost ulicy Kruczej, który już był opuszczony przez Niemców, zdobyty przez naszych. Potem przez ten lokal, przez tyły, na ulicę Widok i potem na Świętokrzyską, gdzie mieściła się GK. Tam żeśmy poszli spać wreszcie i następnego dnia rano zaczęło się już organizowanie poczty polowej.
Pierwsza rzecz, niektórzy koledzy dostali polecenie iść i zorganizować pieczątki. Jeden z moich chłopaków znalazł grawera, który zrobił pieczątki. Drugi jakieś inne pieczątki, bo to chodziło o pieczątki na listy, a drugie pieczątki: „Ocenzurowane”. Wreszcie ja jeszcze z dwoma, poszliśmy do budynku Poczty Głównej, która w tym czasie już była zdobyta. Ona była zdobyta dopiero 2 albo 3 sierpnia, nie od razu pierwszego. Ktoś nam powiedział, że w podziemiach tej poczty są przedwojenne skrzynki pocztowe, małe, mniejszego rozmiaru, nie takie, że otwierane na szufladę z dołu, że się wysypuje listy, tylko od góry kluczykiem się otwierało pokrywkę. Takich skrzynek było kilka, może kilkanaście. Myśmy w każdym bądź razie wzięli poniżej dziesięciu tych skrzynek stamtąd i przynieśliśmy na Świętokrzyską. Na tych skrzynkach było napisane „Poczta Polska” i orzeł biały. Na piersiach tego orła malowaliśmy lilijkę harcerską, zielonym lakierem. Miałem przyjemność tę lilijkę sam malować. Wycięliśmy z kartonu szablon i tym szablonem malowałem te lilijki. Niektóre wyszły bardzo koślawo, jak pamiętam, ale były. Te skrzynki zostały umieszczone w Śródmieściu Północnym, na Górskiego, na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej, potem gdzieś na Jasnej, gdzieś za Marszałkowską kilka. Wszystko razem w Śródmieściu Północnym nie mieliśmy więcej niż dziesięć góra, może osiem skrzynek było.
No i zaczęła się normalna działalność. Zaczęli się zgłaszać inni chłopcy. Był w „Biuletynie Informacyjnym” oficjalny komunikat, że „Monter” powołał Harcerską Pocztę Polową, zaakceptował i na jej komendanta powołał porucznika harcmistrza „Jerzego Gozdala” i od tego dnia już poczta działała, a jednocześnie równolegle działająca poczta polowa Armii Krajowej, w której było trochę, ograniczona liczba osób, zaczęła z nami współpracować. Zaczęło się normalne roznoszenie listów. Poza tym, że byłem drużynowym, moim obowiązkiem było to, że każdego dnia listy zebrane w paczce zabierałem, odnosiłem do cenzury wieczorem, a następnego dnia rano odbierałem od cenzury te listy. Przynosiłem z powrotem i listy były roznoszone. Tak że w dobrym układzie w ciągu dwudziestu czterech godzin list docierał do adresata. Oczywiście trochę trudniej było z listami idącymi do innych dzielnic, ale owszem, szły listy. Na Powiśle – nie było problemów. Przy Wareckiej była barykada, przy której można było przeskoczyć. Warecka i Ordynacka, te dwie ulice, tamtędy można było przeskoczyć normalnie. Przez Aleje owszem, można było skakać. Początkowo była barykada z worków. Potem po jednej stronie była z worków na powierzchni, a po drugiej stronie był płytki wykop do stropu tunelu i też barykada osłaniająca. A potem podkop po tej stronie, gdzie można było to zrobić, gdzie tunel kolejowy nie przeszkadzał. Ale tym niemniej barykada z worków była prawie regularnie przez Niemców niszczona, bo był obstrzał z granatników, z czołgów, rozmaity. Jednocześnie domy po obu stronach paliły się. Takie przeskoki w nocy często się odbywały w nienajlepszych warunkach. Kiedy to wszystko płonie, to widać człowieka wtedy. Niemcy mają jak na dłoni.
Wtedy powstał pomysł wśród naszych zwierzchników, żeby zrobić kolejkę linową nad Alejami Jerozolimskimi. Pudełka jako wagoniki będą przeciągane z jednej strony na drugą. Pierwsze polecenie myśmy dostali. Pamiętam, że wtedy był „Ryszard”, „Longin” i ja, chyba we trzech tylko. Z tej strony Alej żeśmy podeszli, a z drugiej strony Alej podszedł podharcmistrz „Czarny Piotr” i jeszcze dwóch chłopaków. Ale tu był zasadniczy błąd zrobiony. Myśmy byli na drugim piętrze, myśmy stamtąd rzucali linę, którą oni musieli złapać. To były dwa czy trzy podejścia, tak żeby im w końcu udało się złapać. Udało im się złapać, ale nie udało się jej podciągnąć z tej strony do góry, bo to wtedy dopiero miało sens. Tak że nasza działalność spaliła wtedy na panewce. Chociaż przez niektórych, chyba przez Broniewskiego była nawet opisywana, że owszem, z sukcesem. Nie. Potem zakładali ją żołnierze ze składnicy meldunkowej. […] Potem saperzy wreszcie założyli to, ale w nocy. Tyle tylko, że działała tylko dwadzieścia cztery godziny, może czterdzieści osiem, bo Niemcy po prostu ustrzelili to, bo też było widoczne. A chodziło o to, żeby w jakiś sposób ułatwić, bez narażania ludzi, tą możliwość przekazywania listów.
Ze Śródmieścia Południowego z kolei na Mokotów, listy szły kanałami. Do innych dzielnic, na Ochotę praktycznie nie było możliwości. Po naszej stronie zachodniej Śródmieścia Północnego, to do Towarowej właściwie, a potem już do Wroniej były nasze tereny. Tam listy dochodziły normalnie. W pewnych rejonach były tereny niczyje, na przykład tam, gdzie Haberbusch, natomiast dalej już były tereny niemieckie. Tak że moja drużyna miała za zadanie obsługiwanie rejonu Śródmieścia Północnego od Nowego Światu, bo tam Powiśle miało swoją stanicę i swoją obsługę Harcerskiej Poczty Polowej. Początkowo do Towarowej właśnie, a później rejon od ulicy Zielnej za Marszałkowską, do Wroniej mniej więcej, objęła nasza ekspozytura na Siennej gdzie była drużyna „Antka”, no i tak to działało wszystko.
Harcerska Poczta Polowa to nie jedyna nasza działalność. Moja drużyna, będąc w Śródmieściu Północnym, poza Harcerską Pocztą Polową, między innymi miała za zadanie pomoc w obsłudze punktu obserwacyjnego na ostatnim piętrze drapacza chmur. A także miała służbę łączników przy zastępcy delegata rządu na kraj. Początkowo myśleliśmy, że to był Jankowski, ale jak się potem dowiedziałem, że to był prawdopodobnie Pajdak, zastępca delegata, nie sam delegat, którego biura mieściły się na ulicy Jasnej 8, róg Przeskok. Zresztą z tej okazji wyfasowaliśmy czarne kurtki i były w miarę porządne. Reszta domowych ubrań była zniszczona i zdarta. Drelichowe robocze ubrania, żeby jako tako to wszystko wyglądało. Poza tym pomoc przy gaszeniu pożarów, barykadach i tak dalej. Oraz pomoc przy regulacji ruchu ludności spływającej z Woli właściwie, po tym jak Niemcy tam mordowali. Kto mógł, to się wycofywał na tereny powstańcze. Te tłumy ludności idące ulicą Złotą, Sienną. Ja konkretnie miałem okazję wtedy być na Złotej róg Sosnowej. Pokazywało się ludziom, którędy mają iść. Ale może jedna z ciekawszych służb, to służba na punkcie obserwacyjnym na drapaczu chmur. Dlaczego? Dlatego że rzeczywiście stamtąd widać było całe miasto. Widać było nie tylko nasze tereny, zajęte przez powstańców, ale i tereny niemieckie. Między innymi widziałem stamtąd swój dom na Saskiej Kępie. Patrzyłem z tamtego miejsca na swój dom, zastanawiałem się, co tam moja rodzina robi. Wiedziałem, że ojciec wyszedł do Powstania, ale nie wiedziałem wtedy, że ojciec wrócił po czterech dniach, jak Powstanie na Pradze upadło, ale 14 sierpnia został zabrany z domu przez Niemców i wywieziony do obozu. Najpierw koło Zakroczymia, a potem do Berlina. Wiedziałem tylko w tym czasie, że mój brat, którego spotkałem właśnie miedzy 10 a 14 sierpnia, jest niedaleko mnie, na ulicy Świętokrzyskiej. Oni brali udział w zdobywaniu Poczty Głównej, a potem w pałacu Staszica przy pomniku Kopernika. Tak że był stosunkowo niedaleko mnie. O nim wiedziałem.
Patrząc na ten dom, nie wiedziałem wtedy, że dwa, czy trzy dni później w „Biuletynie Informacyjnym” (to jest ten sam „Biuletyn”, który się ukazywał w czasie konspiracji jako tajny tygodnik, tutaj też się ukazywał w czasie Powstania) przeczytam notatkę: „Władysława i Tadeusza Jaroszów, walczących gdzieś w Śródmieściu, pozdrawiają rodzice i siostra z Saskiej Kępy”. Naprawdę, taką notatkę napisali i ponieważ ojciec był zaangażowany, więc wiedzieli, że co pewien czas przepływają łącznicy Wisłę, to przekazali (prawdopodobnie ktoś z moich kolegów, bo dwóch kolegów znanych mi, przepływało Wisłę), ale oni nie wiedzieli mojego nazwiska. Tak że co oni mieli z taką notatką zrobić? Przekazali do „Biuletynu Informacyjnego” i myśmy z bratem przeczytali wtedy te pozdrowienia, nie wiedząc zresztą, że w tym momencie, kiedy patrzyłem z drapacza, to ojciec już był akurat zabrany przez Niemców.
Ale poza tym widoki same, widoki walk, widoki obstrzałów z góry, to jest zupełnie co innego, jak patrząc na dole. Na górze się widzi w ostatniej fazie pocisk, który leci, który w ostatniej fazie spadania jest widoczny, który wpada w dach. Stamtąd wtedy patrzyłem na Nowy Świat. Robi w tym dachu dziurę, stosunkowo niedużą, kilka kawałków odpryskuje tylko. Potem jest chwilka przerwy i jest huk, błysk i ta cała górna część domu unosi się w powietrze. Różnica między tym, że się zobaczy to zjawisko, a hukiem, to jest kilka sekund. Wtedy się dopiero przekonałem, że różnicy między szybkością światła i dźwięku jest tak wielka. Dziesięć razy szybciej błysk dochodzi niż huk. Ale widoki rzeczywiście fantastyczne. Albo widoki samolotów niemieckich, które lecą, czasem nawet poniżej tego, gdzie się jest w tym momencie. Oni obstrzeliwują budynki, nasze tereny i tak dalej. Niemcy zresztą ten drapacz chmur mieli na oku, obstrzeliwali go. Miałem szczęście nie być tam w momencie, kiedy trafiali. Oni zresztą nie trafiali w górę na ogół, tylko niżej. Między szóstym a ósmym czy siódmym a dziesiątym piętrem, od strony południowej nie istniała ściana budynku, tylko klatka schodowa była zupełnie na widoku, na zewnątrz, dodatkowo pokryta gruzem. Wobec powyższego idąc na górę, trzeba było iść na czworakach. Taka droga ze Świętokrzyskiej tam na górę, trwała około czterdziestu minut. Taką służbę mieliśmy tam, na zmianę się odbywało to.
Pomagaliśmy żołnierzom. Na przykład przez lornetkę widziałem pobojowisko pod Radzyminem, gdzie była bitwa czołgów sowieckich z niemieckimi. Ale to już po tej bitwie było, tak że [widziałem] tylko wraki. Ale chodziło o to po prostu, żeby obserwować. Jeżeli się widziało, że jakieś ruchy niemieckie są czy coś, czy obstrzał idzie w jakąś stronę, to przekazywało się meldunki. W tym samym drapaczu myśmy kwaterowali przez pierwszych kilka dni, dopóki budynek sam nie został spalony, łącznie z naszą kwaterą i z pięknym wojłokiem. Gruby materac wojłokowy na podłodze, na którym myśmy spali. Wszystko się spaliło. To była pierwsza nasza kwatera w Śródmieściu Północnym. Drugą kwaterę też nam Niemcy rozwalili bardzo szybko, na rogu Zgoda i Sienkiewicza. Potem kolejna nasza kwatera była na Szpitalnej. Szpitalna 3, a Szpitalna 5 kwaterowały harcerki. Na drugim piętrze tego budynku żeśmy kwaterowali i to była ostatnia kwatera w Śródmieściu Północnym. Stąd w momencie kiedy już natarcie niemieckie podchodziło pod plac Napoleona, zostaliśmy wycofani do Śródmieścia Południowego. Cała nasza kolumna ze Śródmieścia Północnego, naszej poczty polowej, niosąc prowiant jaki mieliśmy, a więc jakieś worki ze zbożem coś tam, szliśmy na południe. W momencie przejścia na południe, byliśmy najpierw na Hożej 13, gdzie akurat kwaterował rój Ziem Zachodnich, który obsługiwał pocztę polową Śródmieścia Południe. A potem wszyscy razem już byliśmy na naszej ostatniej kwaterze, na rogu Koszykowej i Mokotowskiej. Na tej kwaterze kwaterowaliśmy aż do kapitulacji. Właściwie ostatnią naszą czynnością, jeszcze dodatkową, to była budowa tunelu pod stanowiska niemieckie, z ulicy Mokotowskiej pod Natolińską. Niestety ta działalność była bezskuteczna, bo zanim tunel… Podobno już było dosyć daleko, już było po drugiej stronie jezdni Natolińskiej nawet. Ale zostało to ostatecznie wstrzymane, bo już była kapitulacja Powstania. Plan był taki, żeby tamtędy podejść pod Niemców na Natolińskiej, na drugiej stronie i ich wyprzeć stamtąd. Ale nie wyszło to. W tunelu tylko raz kopałem, w większości moi chłopacy byli...
W końcowym okresie Powstania mieliśmy wartę przy naszej kwaterze na Koszykowej róg Mokotowskiej. Dwadzieścia cztery godziny stał jeden z nas na warcie, ale był tylko jeden karabin, więcej nie było. Myśmy w zasadzie broni nie mieli. Niektórzy spośród drużynowych mieli już skądś wykombinowane własne pistolety. Zresztą jeden taki to był wygrzebany w gruzach, który kolega przyniósł. Akurat siedzieliśmy na odprawie drużynowych, „Kuropatwa” przewodniczył tej odprawie i wyszedł dokądś na chwilę, a jeden wyciąga z kieszeni: „Słuchajcie, to znalazłem. Popatrzcie, parabelka fajna taka”. Trochę zardzewiała. „Wystrzeli czy nie wystrzeli?”. Zakłady – strzeli, nie strzeli, założyli się. Większość była za tym, że to nie wystrzeli, bo brudny, z gruzu wygrzebany. Ktoś miał nabój od swojego pistoletu. Dał, włożony został do tej parabelki, w stronę okna przymierzone, nacisnął na cyngiel i strzeliło. Szyby po przeciwnej stronie Mokotowskiej poszły, brzęk, tu huk. „Gozdal” wpada, bo wyszedł na chwilę. „Kto tu strzelał?!” − „Druhu, ten tu właśnie wykopał, wygrzebał”. Awantura.
Nie miałem wtedy pistoletu, ale mieliśmy punkt obserwacyjny, wtedy już nie na drapaczu, tylko na ulicy Koszykowej 39, najwyższy w tym rejonie budynek. Na strychu tego budynku było tak zwane bocianie gniazdo, gdzie był punkt obserwacyjny. To bocianie gniazdo było połączone z naszą kwaterą telefonem polowym, linią polową. Ale oczywiście padające pociski, odłamki, ciągle zrywały tę linię. Właśnie kiedyś wieczorem czy po południu jesteśmy u „Gozdala”, ktoś dzwoni, nie ma łączności. „Trzeba iść, sprawdzić linię. Kto idzie?”. Wyznaczył nas trzech. Jeden z nich to był „Placek”, który miał własny pistolet. Nas zostało dwóch. Jeden miał wziąć karabin służbowy, a drugi miał iść, sprawdzać linię i ewentualnie łączyć co trzeba. Kolega jeden, trochę młodszy ode mnie, mówi: „Ja, ja wezmę!”. Mówię: „A, weź ten karabin”. Poszliśmy. Przechodzimy przez podwórko na Mokotowskiej, a naprzeciwko nas idzie jakaś pani. „Och, świetnie, że ja panów widzę. Proszę panów, mój brat jest ranny, w szpitalu leży. Jemu to już na pewno nie będzie potrzebne”. I co daje? Pistolet, kolta z kaburą razem. Tak patrzy, ten ma pistolet, ten ma karabin. To daje komu? Mnie. Dostałem pistolet i w tym momencie kolega, który koniecznie chciał mieć ten karabin, mówi: „Daj to mnie!”. − „Zaraz, chciałeś mieć karabin? Masz karabin. Ja będę miał pistolet i będę sprawdzał te druciki dalej, ale pistolet jest mój”. Był mój do końca Powstania. Zresztą raz tylko miałem okazję z niego postrzelać, a potem drugi raz, to już ze złości na samym końcu Powstania. Wystrzelaliśmy amunicję do puszek elektrycznych w zrujnowanym sklepie – kto trafi, strzelaliśmy.
W międzyczasie jeszcze kilku kolegów dostało zgodę, to znaczy nasze dowództwo poproszone zostało, żeby dali na uzupełnienia do linii, konkretnie dziesięciu kolegów. „Gozdal” wyznaczył dziesięciu, którzy jego zdaniem mogą tam iść i poszli. Ku mojemu żalowi wielkiemu mnie nie wyznaczył. Oni poszli na punkt zborny, za chwilę jeden przylatuje i mówi: „Tadeusz, chodź. Jeszcze jednego chcą wziąć!”. Niewiele myśląc, plecak i idę. Nic nie pomyślałem, ani o drużynie, ani o niczym. Zostawiłem chyba „Longinowi”, który był u mnie patrolowym w drużynie. Powiedziałem, że idę i poleciałem sam. Ku mojemu wstydowi „Gozdal” jak kilka minut potem się dowiedział, że poszedłem bez zgody, bez pozwolenia, przyszedł i zawrócił mnie z powrotem. Skończyło się potem na raporcie karnym przed całą naszą stanicą, czyli czterema czy pięcioma drużynami, które tam były. Zostałem znów na dwadzieścia cztery godziny pozbawiony funkcji drużynowego, ale tak to się odbija niesubordynacja. Dochodzimy do końca Powstania. Jest ostatni apel na ulicy Wilczej, chyba 3 października rano, gdzie nam właśnie wyczytują, że ci, którzy nie mają szesnastu lat, mają wychodzić z ludnością cywilną. Przedtem zastanawialiśmy się z bratem, czy mam razem z nim wychodzić. Bo nasza jednostka była rozwiązywana, to w większości byli młodzi, więc albo wracali do rodzin, albo szli sami. Ostatecznie zdecydowałem się, że idę sam. Brat mówi: „A, może ci się uda, może nie”. Okazało się, że się nie udało. W Ursusie nastąpiła segregacja: Links, rechts. Popadłem na rechts, czyli na roboty. Chyba po dwudziestu czterech godzinach w Ursusie zapakowali nas po pięćdziesiąt osób do wagonu i pojechaliśmy na zachód. To jest koniec epopei powstańczej. Mogę jeszcze tylko powiedzieć, że na ostatnim apelu wyczytano nam rozkazy „Montera”, z nadaniem odznaczeń, stopni i tak dalej. Rozkaz „Orszy” komendanta „Szarych Szeregów”, z nadaniem stopni harcerskich, odznaczeń. Dosłużyłem się i stopnia wyższego, i odznaczenia. To znaczy wyszedłem z Powstania już nie jako ćwik, tylko jako bojowiec, równoważnik harcerza orlego i z Krzyżem Walecznych. Tyle.




Warszawa, 25 lipca 2009
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska

Kontynuacja nagrania przeprowadzona przez Katarzynę Pruszyńską 20 kwietnia 2010 roku.

  • Jakby pan mógł się przedstawić i zacząć od momentu zakończenia Powstania.

Nazywam się Tadeusz Jarosz, pseudonim „Topacz”, w okresie Powstania drużynowy „Szarych Szeregów”, drużynowy drużyny przybocznej harcmistrza „Kuropatwy”, czyli Przemysława Góreckiego.
W momencie kapitulacji otrzymaliśmy zalecenie, żeby ci, którzy nie ukończyli szesnastu lat, wychodzili z ludnością cywilną. Jako że miałem w tym momencie piętnaście lat i cztery miesiące, zdecydowałem, że owszem, będę wychodził z ludnością cywilną, z tym że – ponieważ nie miałem tutaj nikogo z rodziny, po tej stronie – wychodziłem razem z „Plackiem”, to znaczy Józkiem Przewłockim, jego matką, dwoma siostrami – Zosią i Lili – trochę starszymi od nas i z moim przyjacielem, patrolowym z mojej drużyny „Pączkiem”, czyli Witkiem Niewiadomskim. Wychodziliśmy 6 października rano przez ulicę Śniadeckich, koło politechniki, potem aleją Niepodległości, w stronę Dworca Zachodniego, teraz to jest Trasa Łazienkowska. Przed Dworcem Zachodnim, za Grójecką, a ściślej mówiąc za Białobrzeską, po lewej stronie były duże działki, na których znajdowały się jeszcze rozmaite rośliny, między innymi cebula. Wobec powyższego z tej kolumny żeśmy wyskakiwali, wyrywaliśmy tą cebulę, pakowaliśmy do kieszeni. W ten sposób doszliśmy na perony Dworca Zachodniego, gdzie podjechał pociąg złożony z takich starych wagonów z bocznymi wejściami. Niemcy nas zapakowali do tych wagonów, no i pociąg odjechał w kierunku zachodnim.
Jak się okazało, pierwszym przystankiem był Ursus. W momencie w którym pociąg zatrzymał się w Ursusie, „Placek” rzucił (ponieważ peron był po lewej stronie): „Panowie, wysiadamy na drugą stronę”. Po może króciutkim namyśle otworzyliśmy drzwi po drugiej stronie peronów. No i niestety okazało się, że wprost w ręce żołnierzy niemieckich, trudno powiedzieć jakiej formacji. Odzew był tylko: Zurück!, no i trzeba było otworzyć drzwi z przeciwnej strony, wyjść na peron. Potem po uformowaniu w kolumnę zostaliśmy przeprowadzeni w stronę Warszawy i przejściem przez tory na tereny zakładów „Ursus”, gdzie przy wejściu na teren była selekcja: stał oficer z taką szpicrutą i tą szpicrutą pokazywał: Links! Rechts!links to było na roboty, rechts to było do pozostania w Generalnej Guberni. „Placek”, ponieważ szedł z matką pod rękę, został skierowany na prawo, my – to znaczy ja, Witek, Zosia i Lili, cała czwórka – zostaliśmy skierowani w stronę do wywózki. Do obozu właściwie. Potem się niejednokrotnie zastanawiałem dlaczego. Dlaczego tak, chociaż byliśmy wtedy jeszcze – co tu dużo nie gadać – dziećmi i podlegaliśmy pod niemieckie przepisy, że tych w tym wieku nie będą brali do obozu, nie będą wywozić, tylko zostaną gdzieś tam wypuszczeni do Generalnej Guberni. Otóż jak zastanawiałem się, przypuszczam, że spowodował to fakt, że zarówno Zosia, jak i ja, jak i Witek mieliśmy wojskowe buty niemieckie, spodnie drelichowe (takie jak normalnie w czasie Powstania się nosiło), a na dodatek obie te dziewczyny były tylko w kurtkach, nie wojskowych czy coś, ale w kurtkach. A my z Witkiem byliśmy w takich czarnych kurtkach, które wyfasowaliśmy w momencie, kiedy pełniliśmy służbę przy Zastępcy Delegata na Kraj jako łącznicy. I przypuszczam, że to spowodowało, że taka czwórka młodych, trochę sama idąca – bo to że my jesteśmy razem z matką „Placka”, to nie mógł się zorientować chyba – została skierowana do Rzeszy.
I zostaliśmy skierowani, bo obstawa była po bokach, do takiej dużej hali fabrycznej Ursusa. Co dalej – w tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy. Tu mała dygresja: w tym momencie jak już się znaleźliśmy w tej hali, włożywszy rękę do kieszeni [kurtki], stwierdziłem, że mam w tej kieszeni cały magazynek pełen amunicji. Broń została poprzedniego dnia zakopana, ale prawdopodobnie dlatego że miałem dwa magazynki, to ten jeden został w kieszeni. Pierwsza wobec tego myśl, że muszę się pozbyć tego magazynka. Na terenie otaczającym halę były zrobione takie publiczne ubikacje, więc udałem się do tej latryny i po jednym naboju, żeby nie zrobić zbyt wielkiego plusku, wyrzucałem to i jak ostatni, ósmy, już wyrzuciłem, to potem wyrzuciłem pusty magazynek i lekki i zadowolony wyszedłem.
W tej hali spędziliśmy chyba dwadzieścia cztery godziny, a może nawet niepełne dwadzieścia cztery godziny, bo wieczorem nastąpiła kolejna selekcja na transport. Nie widzieliśmy dokąd ten transport będzie szedł, ale w każdym bądź razie przygotowane były wagony. Czterdzieści parę wagonów towarowych. Niemcy odliczali, w tej chwili już nie pamiętam, czterdzieści czy pięćdziesiąt osób, do wagonu, wagon był zamykany i do następnego, do następnego. W ten sposób zapakowany transport stał jakieś parę godzin na torach. Wreszcie ruszył. Nie było mowy o żadnym jedzeniu, o niczym. Po prostu wsadzili nas. Na szczęście bagaży nie mieliśmy wielkich, bo zarówno dziewczęta jak i my mieliśmy małe plecaczki. Tak że z tym nie było żadnych problemów. W jednym kącie żeśmy się ulokowali. I transport ruszył na zachód.
Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, dokąd. Pierwszy postój i jakieś takie rozpatrzenie się, jak pamiętam, miało miejsce w Halle, już na terenie Niemiec, gdzie pociąg się zatrzymał na stacji i kobiety, Niemki, chodziły i roznosiły w takich kartonowych – jak obecnie masło roślinne – w pudełeczkach, w puszeczkach zupę. Eintopfgericht można powiedzieć. Po krótkim takim postoju – nie wiem, czy wszystkich zdążyli obsłużyć, czy nie – pociąg ruszył dalej. O załatwianiu jakichkolwiek potrzeb do tego czasu nie było w ogóle mowy. Potem, po wyjeździe z Halle, gdzieś w górach Harzu, pociąg stanął. Po lewej stronie torów była duża łąka. Tam głębiej było widać las, góry. A tu na tę łąkę obstawioną dookoła żołnierzami, wszyscy zostaliśmy wypuszczeni i każdy gdzie mógł, jak mógł, musiał załatwić swoje potrzeby. Po krótkiej chwili, trudno powiedzieć, ile to trwało, w każdym bądź razie nie za długo, niektórzy nie za bardzo zdążali, sygnał gwizdków i zostaliśmy z powrotem zapędzeni do wagonów, niektórzy jeszcze, że tak powiem, dopinając spodnie. I pojechaliśmy dalej.
To było już po południu następnego dnia, więc to był chyba wtedy 7 października – w nocy dojechaliśmy do Zagłębia Ruhry. Że to był teren Zagłębia Ruhry, to potem się dopiero zorientowałem, ale w każdym bądź razie w nocy, gdzieś w późnych godzinach wieczornych, miał miejsce nalot amerykański, w czasie którego bombardowali również nasz transport. Oni nie wiedzieli przecież, kto tam jedzie, co tam jedzie. Ale długi transport jak wojskowy. Wobec powyższego pociąg jechał najpierw szybko, potem się zatrzymał i stał w momencie, kiedy te bomby zapalające spadały. Trzeba powiedzieć, że cały czas pociąg jechał obstawiony; na każdym stopniu z żołnierzem niemieckim, wachmanem, jak myśmy ich wtedy nazywali. Niektórzy wachmani otwierali wagony, bo myśmy byli w zamkniętych wagonach, inni uciekali w pole. Wobec tego była tym dramatyczniejsza sytuacja. Na szczęście ci z naszego transportu jak się zorientowali, że niektóre wagony nie są otwarte, to otwierali. I wszyscy uciekali w pole po prawej stronie torów tym razem, bo to też pamiętam. Duże pole, jakieś takie działki, nie działki, kartoflisko i tak dalej, i wszyscy w to uciekali. Oczywiście z wachmanami na czele, którzy sobie gdzieś tam daleko stawali.
Po pewnym czasie nalot się skończył, część wagonów była spalona, część ludzi wracała do tych wagonów spalonych wyciągać swoje rzeczy. Myśmy na szczęście niewiele mieli, ale też wróciliśmy do wagonów po swoje rzeczy, bo postanowiliśmy, że korzystamy z okazji i uciekamy. Jeden taki starszy człowiek z naszego wagonu zorientował się w naszych zamiarach, bo mieliśmy nasze plecaczki i szliśmy przed siebie. W tym kartoflisku, klęcząc na ziemi, żegnał nas – w ten sposób – starszy pan z siwą brodą. Miało to swój posmak specjalny, prawda. Więc poszliśmy przed siebie. Nie wiem, czy w tym momencie już, czy później, dowiedzieliśmy się, że była to miejscowość Bohum niedaleko Essen i że jesteśmy te tysiąc, tysiąc dwieście kilometrów od Polski. Ale szliśmy przez to kartoflisko na takie hałdy, które tam były, bo to teren Zagłębia Ruhry, górniczy teren. Na tych hałdach działki. Nie bardzo wiedzieliśmy w pewnym momencie, co mamy dalej robić. Jesteśmy tak daleko od Polski, nie mamy pieniędzy, nie mamy żadnych dokumentów, które by nas upoważniały do tego, żeby wracać do domu. No i w pewnym momencie na tych hałdach spotkaliśmy grupkę ludzi, którzy, trudno mi powiedzieć, byli na działkach czy też widząc ten zbombardowany, palący się pociąg tam przyszli. W każdym bądź razie chyba Lili, najstarsza z nas, bo miała chyba dziewiętnaście lat, zagadała do tych ludzi. Oczywiście nie mówiliśmy, że my uciekliśmy, tylko że myśmy z tego zbombardowanego pociągu się zagubili, myśmy uciekali po prostu. No i ci ludzie okazali się na szczęście być jakimiś emigrantami polskimi jeszcze z dziewiętnastego wieku, mieszkającymi tam w Zagłębiu Ruhry. Przyjęli za dobrą monetę nasze tłumaczenia albo okazali dobre serce. Ale wzięli nas i zaprowadzili na posterunek żandarmerii.
Żandarmeria co miała robić? Czworo takich uciekinierów, prawda. Nalot chyba jeszcze trwał nad miastem. Zamknęli nas do piwnicy i koniec. Cisza. Oni się pewnie też gdzieś schowali do schronów, a myśmy siedzieli w tej piwnicy. Nie będę mówił, że znowu problemy z załatwieniem potrzeb. No jak to się robi w takich sytuacjach, to się można domyślić: gdzieś w kąciku. Dwie dziewczyny, dwóch chłopaków. I nad ranem, może już całkiem rano, przyszedł żandarm, otworzył tę celę. Dali nam jednego do eskorty. Oni prawdopodobnie sprawdzili prawdopodobieństwo czy prawdomówność naszą. I ten żandarm nas odprowadził na stację, i pociągiem razem z nim pojechaliśmy do miejscowości Spellen am Rhein, gdzie był taki obóz przejściowy i gdzie nasz transport te kilkadziesiąt godzin przed nami dojechał. Wielkie, że tak powiem, powitanie ludzi z naszego wagonu, którzy już nas nie widzieli. To znów nas zobaczyli. Znaleźliśmy się znowu w jednym kociołku.
Potem po pierwsze dezynfekcja. No więc wszyscy jak Pan Bóg stworzył do odwszalni, z drugiej strony się wychodziło, odbierało się te swoje rzeczy. No i co dalej? Nie wiedzieliśmy co dalej jeszcze, ale po paru godzinach zaczęli się zjawiać, jak myśmy to mówili, kupcy. To znaczy to byli pracownicy z zakładów pracy z Zagłębia Ruhry – od „Siemensa”, od „Kruppa”, od innych zakładów – którzy przyjeżdżali i wybierali sobie robotników. No i myśmy początkowo w pierwszej grupce nie byli wybrani z Witkiem. Widocznie ze względu na wiek, wzrost. Może nie bardzo chcieli mieć takich pracowników. Ale w pewnym momencie właśnie od „Kruppa” takiemu jednemu czy dwóm owało jeszcze dwóch. Pokazał nas „Chodź, Witek, idziemy”. Poszliśmy. Wsadzili nas znowu do wagonów. Otwartych tym razem. I pojechaliśmy do Essen. Czyli z powrotem troszkę w stronę Polski. O tych trzydzieści kilometrów mniej więcej.
Zawieźli nas do obozu Mülheim an der Ruhr, a właściwie ściśle mówiąc na granicy Mülheim an der Ruhr i Essen, ulica nazywała się Humboldtstrasse. Przy tej ulicy był obóz. Wprowadzili nas do tego obozu i (trudno mi powiedzieć, czy dokładnie tego samego dnia jeszcze, czy następnego dnia rano) do tych sztub jakoś tam nas pozaprowadzali. Wszystkich nas potem zaprowadzali do stołówki czy kantyny, czy coś; długi stół za którym siedziało kilku tych Niemców, a myśmy po kolei podchodził do tego. Były tylko dwa słowa: Hier unterschreiben, czyli „Tu podpisać”. Kto nie podpisze, jeżeli stoi człowiek w takim tym, tu stoją wachmani czy tam esesmani z bronią. Wszyscy podpisywali, nie wiedząc, co podpisywali. Ponieważ ja byłem wtedy już po trzeciej klasie gimnazjalnej, więc trochę się tego niemieckiego uczyłem, więc próbowałem przeczytać, co tam jest napisane. I jedno słowo, które wyłowiłem z tego – Freiwillige, czyli ochotnik. Czyli myśmy podpisywali, że my ochotniczo przyjechaliśmy do tej pracy. Ale podpisaliśmy wszyscy i następnego dnia powędrowaliśmy do pracy.
Trzeba powiedzieć, że w tym Spellen zostaliśmy rozdzieleni: mężczyźni byli oddzielnie, kobiety były oddzielnie. A więc zostaliśmy rozdzieleni z tymi naszymi koleżankami. Myśmy starali się wtedy trzymać razem i obaj zostaliśmy przydzieleni do odlewni stali i do Baubetriebu w tej odlewni stali. Budowaliśmy takie kanały dla spuszczania stali z tych wielkich pieców. Przez pierwsze dni nie było to jeszcze tak najgorzej o tyle, że sam obóz był w Essen, toteż było stosunkowo blisko do pracy. Oczywiście prowadzili nas z obozu do zakładu. I wobec powyższego rano można było zjeść to, co się dostawało do jedzenia, i potem po powrocie z pracy zjeść następny posiłek A w czasie pracy dostawaliśmy tam nie herbatę, tylko miętę do picia. No więc jakoś te pierwsze dni były możliwe. I tak ta praca trwała do 28 października. Dlaczego pamiętam dokładnie tą datę? Bo to moje imieniny – Tadeusza.
W nocy 28 października duży nalot na Essen. W nocy wszyscy musimy uciekać do schronów. Te schrony to tylko takie prowizoryczne rowy z lekkim przykryciem. I obóz się pali, cały obóz się pali. W momencie kiedy nalot się kończy, to widzimy tylko zgliszcza naszych baraków dopalające się. Nie wiemy co dalej. Oczywiście załoga niemiecka, która w momencie samego nalotu znikała, to jak się nalot skończył, oni byli zaraz z powrotem. Dowiadujemy się, że nas przewiozą do innego obozu. Podzielili nas wtedy na kilka grup. W każdym bądź razie ci, co jak ja i Witek, od Kruppa, pojechaliśmy do obozu Voerde bei Wesel – to jest znów trzydzieści parę kilometrów od Essen, z tym że przy innej linii kolejowej. To Spellen było przy jednej linii kolejowej, bardziej na południe, a Voerde bardziej na północny zachód niedaleko miejscowości Wesel, która leżała nad samym Renem. I znaleźliśmy się w tym obozie. Było nas w sumie kilkuset Polaków, poza tym w tym obozie byli Rosjanie i byli Włosi. Włosi – to znaczy już z tej armii Badoglio. Po kapitulacji Włochów w stosunku do aliantów te oddziały włoskie, które były tutaj pod Niemcami, zostały wzięte do niewoli. To było aż przykro patrzeć. Ci Włosi, którzy normalnie w ciepłym klimacie, tu się nagle znaleźli w zimnie, te kołnierze postawione, brudne to. Zupełnie inaczej wyglądali niż my.

O ile w Essen mieliśmy blisko do pracy, jedzenie można było mieć, to w Voerde nasze jedzenie praktycznie się odbywało raz na dwadzieścia cztery godziny. Dlaczego? Pobudka o godzinie czwartej rano, żeby się tylko trochę ogarnąć, marsz na stację w odległości mniej więcej półtora do dwóch kilometrów, tam czekały wagony, wagonami do Essen do pracy, dwanaście godzin pracy w Essen i z powrotem do Voerde. Tak że jak wyjeżdżaliśmy z Voerde o godzinie szóstej rano, to wracaliśmy koło godziny ósmej, dziesiątej wieczorem. I dopiero wtedy dostawaliśmy naszą całodzienną porcję jedzenia, to znaczy pajdkę chleba, coś do posmarowania, zupę, kawę, wszystko. Początkowo myśmy to robili w ten sposób, że zjadaliśmy tę zupę – zupa to jak wiadomo brukiew lub jarmuż; typowe obozowe jedzenie – pajdkę chleba dzieliliśmy na cieniutkie płateczki i smarowaliśmy po to, żeby rano móc zjeść śniadanie. Ale kawa, którą się zostawiało, do rana była zimniusieńka, ten chleb się przy krojeniu kruszył, jak nie wiem co. Wobec powyższego po kilku dniach takich prób doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu, lepiej tą pajdkę podzielić na dwie części tylko, tym co tam dawali, margaryną czy dżemem, posmarować i zjeść od razu. Tak że posiłek był raz na dwadzieścia cztery godziny. Tak że skutek był wiadomy. Wystarczy powiedzieć, że jak się wojna kończyła, to ja ważyłem trzydzieści dziewięć kilo. Ale żyliśmy jakoś. Codziennie Essen i z powrotem, Essen i z powrotem, Essen i z powrotem.
Był jeden dzień, powiedziałbym, wyjątkowy. Co to był za dzień? Otóż w przeddzień Wigilii silny nalot aliancki na Zagłębie Ruhry miał miejsce w dzień, w momencie kiedy byliśmy w Essen. Tory zostały zbombardowane i jedyną możliwością dostarczenia nas do obozu był marsz. Po prostu – my na piechotę, strażnicy na rowerach obok nas lub też na piechotę. I to było w przeddzień Wigilii. Więc jak się znaleźliśmy [w obozie] wieczorem, przed północą dwudziestego trzeciego, no to myślimy: „Tory nieczynne, kolej nie chodzi, jutro będzie dzień wolny od pracy, będzie Wigilia”. Okazało się, że senne marzenia, bo nie o czwartej co prawda ale gdzieś tak wpół do szóstej czy szósta: Autsehen, weg aus dem Bett! Los, los, los, los! Wszyscy wyskakiwali z prycz, no i na plac apelowy, w kolumnę i idziemy. Tylko jak wychodziliśmy z obozu, to normalnie na stację szło się na lewo, a tym razem poszliśmy na prawo, potem doszliśmy do szosy i tą szosą doszliśmy do stanowisk artylerii przeciwlotniczej niemieckiej, gdzie mieliśmy porządkować i umacniać nasypy dookoła tego. Taka praca była, w ten sposób, że tak powiem, nam przygotowano Wigilię. Ale na szczęście ta obsługa stanowisk artyleryjskich była w miarę ludzka taka, zanadto nas do pracy nie poganiali. Po normalnej pracy w fabryce to tutaj była kaszka z mleczkiem. Tak że czwarta, piąta po południu jak już nas zwolnili, z powrotem żeśmy do tego obozu wędrowali, to było wszystko OK. W międzyczasie jak przyszliśmy do sztuby naszej, to się okazało, że liczba ludzi w tej sztubie zwiększyła się o dwóch, bo dwóch którzy zostali od nas oddzieleni w pierwszych dniach – zdaje się był to taki starszy pan, który miał pod opieką swoją chłopaka o rok od nas starszego. Ten młodzieniec coś tam gdzieś chciał zwędzić do jedzenia, nakryli i dostał Straflager, czyli karny obóz, trzy miesiące. To było w październiku. Październik, listopad, przed samym Bożym Narodzeniem ich stamtąd zwolnili i przywieźli do naszego obozu. Oni nie mieli porcji do jedzenia jeszcze nawet wtedy. Nagle znaleźli się w naszej sztubie, w której na szczęście były dwa łóżka wolne, bez jedzenia, bez niczego.
Wigilia jak to Wigilia – wszyscy myśleliśmy, że będzie można jakoś tę Wigilię mieć. Żadnego specjalnego wyżywienia tam nie mieliśmy, niektórzy mieli paczki, które im przychodziły, kilka kawałeczków opłatka niektórzy mieli w listach przesłane, a dla reszty, co nie starczyło, chleb był pokrojony na malutkie takie sznytki, żeby ten opłatek zastąpić. Był jeszcze problem choinki. Nie wyobrażaliśmy sobie, że może być Wigilia bez choinki. Na szczęście [jakoś się udało]. Przecież w tym obozie byliśmy już dwa miesiące. Wiedzieliśmy już, że koło kuchni jest przerwa w płocie, w ogrodzeniu obozu. Prawdopodobnie oni tam przywozili towary. I znowuż liczyliśmy, że w Wigilię nie będą tak pilnować i z tym moim kolegą, Witkiem Niewiadomskim, żeśmy zdecydowali, że idziemy do lasu, który, jak żeśmy zaobserwowali rano, był po drugiej stronie szosy, niedaleko obozu. I poszliśmy. Koledzy jakoś nie bardzo nas od tego odwodzili, bo każdy chciał mieć tę choinkę, lub choć gałązek parę. Weszliśmy do tego lasku, znaleźliśmy niewielki chojak, wyłamaliśmy i po jakimś czasie wróciliśmy. I wtedy właśnie stwierdziliśmy, że w tej naszej sztubie jest dwóch kolegów więcej niż wczoraj. No i oczywiście Wigilia, opłatek, życzenia żeby następne święta były już inne. I kolędy. Kolędy zaczęliśmy od „Bóg się rodzi” oczywiście, ale z tymi strofkami które przyszły do nas z emigracji, to znaczy: „Bóg się rodzi, a my w świecie po okopach rozproszeni”. I potem w momencie, jak śpiewaliśmy te kolędy, czy jak już odśpiewaliśmy, usłyszeliśmy od baraków straży obozowej: „Stille Nacht, heilige Nacht”. Od tego właśnie momentu przez wiele lat aż mnie zawsze trzęsło, jak słyszałem „Stille Nacht, heilige Nacht”, czyli „Cicha noc, święta noc”. Może teraz już nie tak, ale nie jest to moja ulubiona kolęda, chociaż niektórzy twierdzą, że to najpiękniejsza kolęda. Ale dla mnie nie.
W tym obozie jesteśmy do 4 marca 1945 roku. W międzyczasie zakłady „Kruppa” są zbombardowane w niesamowity sposób, tak że nasza praca to już nie jest budowanie tych kanałów odpływowych, bo już nikt nie wytapia stali w tych piecach, które są również uszkodzone. A my tylko rozbieramy resztki zrujnowane budynków fabrycznych, czyścimy cegły, które mają być i są używane do odbudowy tych hal. Ale jest to w ten sposób, że my to odbudowujemy, a co pewien czas przylatuje w ciągu dnia taki zwiadowczy samolot, brytyjski chyba, jak Niemcy go nazywali „Jabo” – Jagdbomber – myśliwsko-bombardujący, który leci nisko nad dachami i on, przypuszczam, fotografuje wszystko. I jeżeli odbudowa zakładów się trochę posunęła, to można być pewnym, że w ciągu następnych kilku dni będzie znów nalot i to wszystko znowu zawali się w gruz.
Ale w ten sposób nasz pobyt trwa. Rozmaite są jeszcze drobiazgi. Jak nas zapędzają wieczorem do transportu na stacji i czekamy na stacji – zaczyna się nalot. No więc Niemcy każą wszystkim uciekać, do schronów się chować. Jednego razu z tymże Witkiem nie idziemy. „Nic nam się nie stało w czasie Powstania, to i teraz nic nam nie będzie”. I w tym wagonie pustym kładziemy się i sobie śpimy do momentu, w którym ten wagon za bardzo zaczyna tańczyć i my zdecydujemy, że jednak trzeba stamtąd uciekać. Uciekliśmy, wpadliśmy do piwnicy zrujnowanego domu. Po schodkach do piwnicy, do takiego korytarzyka i słyszymy – obok coś się rusza. Okazuje się w piwnicy przegródka, takie ażurowe drzwi jak to są w piwnicy i za tymi drzwiami prosie, które sobie jakiś Niemiec sprytny hodował. Więc my z jednej strony przytuleni do tych drzwi, prosiak z drugiej. I tak jakoś ten nalot przetrwaliśmy do końca. W końcu zdecydowaliśmy się wyjść na ulicę, trafiliśmy na jakiś patrol, który, jak nas zobaczył [zaczął krzyczeć]: Schnell, zum Keller. Wpadliśmy do jakiegoś schronu niemieckiego, ten żołnierz nas właściwie zapędził, i tam już siedzieliśmy do rana, dopóki się nie uspokoiło. Chyba nie tego samego dnia, ale innego dnia znowuż inne doświadczenie, bo wpadliśmy do schronu na stawni takiej przy torach kolejowych, gdzie siedziało już trochę Rosjan, z naszego obozu zresztą. Trzeba było popatrzeć, jak ci Rosjanie błyskawicznie się żegnali i modlili. Gospodi, pomiłuj! – i żegnanie się. Momentalnie, to wszystko szło jak karabin maszynowy, ale tylko do momentu jak bomby przestały lecieć. W momencie jak cisza się zrobiła po bombach to: Jebat – i już wszystko było normalnie. Tu może jedna taka dygresja, też z tego nalotu. Obserwowanie jak Amerykanie rzucali palący się fosfor. To jest piękny widok, jak człowiek jest w odległości kilometra, dwóch. Niebo jest pokryte gwiazdeczkami: zielone, żółte, czerwone, białe. I to wszystko opada, paląc się na ziemię. Fantastyczny wprost widok, ale nie w momencie, kiedy to spada na człowieka, bo to się wszystko pali.
I jeszcze jeden z tego okresu taki przypadek. Otóż jak powiedziałem codziennie o tej piątej z minutami rano jechaliśmy tym pociągiem stamtąd do Essen. Trzeba powiedzieć, że w tamtym momencie pracowaliśmy już dwanaście godzin na dobę, a w szczytowym momencie trzynaście, czternaście. W każdym bądź razie – pociąg jechał, było jeszcze ciemno, a samoloty alianckie krążyły. I taki pilot zobaczywszy pociąg, który jedzie nocą, mógł być przekonany, że to jedzie transport wojskowy. Wobec tego się przymierzał i atakował pociąg. A maszynista, jak najszybciej mógł, uciekał. Do dziś pamiętam, wpadł na stację w Sterkrade, zahamował ten pociąg. Ten nurkujący samolot myśliwski na nasze szczęście nie trafił, on strzelał równolegle do naszego pociągu. Tak że widać było pociski, które uderzały na sąsiednim torze. Nasz pociąg nie [dostał]. Raz tylko był przypadek, że on strzelał tak trochę po skosie czy w poprzek, no i wtedy [dostał]. Ten pociąg ze zgrzytem hamulców zatrzymujący się i wachmani razem z nami, ze wszystkimi wypadają z tego transportu i [uciekają] do tych przejść podziemnych pod peronami na stacji. Ale jak się tylko to uspokoiło, to do wagonów i jedziemy do pracy normalnie.
Wreszcie, tak jak powiedziałem, 3 marca – zakłady „Kruppa” są już chyba unieruchomione wtedy – decyzja, że wszystkich nas stamtąd przewożą z obozu w Voerde do obozu Dorsten. To był taki duży obóz również tam niedaleko Essen, tylko bardziej trochę na północ. Ale przez Essen tam jechaliśmy. No i tam w Dorsten również rodzaj selekcji. Po pierwsze zabierają nam wszystkim dokumenty, ausweisy z pracy od „Kruppa”, wszystko to trzeba było oddać. Nie ma. Zrozumiałe dlaczego, prawda. Nie chcieli, żebyśmy mieli coś takiego, bo nie wiedzieli, co się już w tym momencie święci. Ale nie tylko. Dostaliśmy po kilkadziesiąt marek. Trzeba powiedzieć, że przedtem, bardzo regularnie, nie pamiętam tylko, czy co dwa tygodnie czy co miesiąc, dostawaliśmy taki Bescherung Schein, to znaczy wypis z naszych zarobków, w których było wszystko wyliczone: ile myśmy zarobili za ten czas, ile jesteśmy winni za jedzenie, ile jesteśmy winni za mieszkanie, ile jesteśmy winni za transport, za ubranie (no bo przecież te ubrania drelichowe żeśmy dostali, buty drewniaki – za to wszystko trzeba było płacić) i ile jesteśmy w ogóle jeszcze winni. Bo myśmy naszym zarobkiem nie spłacili tego wszystkiego. I tak dostawaliśmy przez cały czas, trzeba powiedzieć, niesłychanie regularnie wszystko. Wszystko wypisane, wyliczone i tak dalej. Więc te wszystkie dokumenty zabierali nam. Ja jedną rzecz, którą wtedy ocaliłem, to swoją fotografię z obozu z numerem rejestracyjnym. Z samego początku jak nas przywieźli do tego Voerde, a może jeszcze nawet do Essen. Nie, chyba do Voerde. Pamiętam, że chciałem się uśmiechnąć na tej fotografii i jest taka trochę z uśmiechem. No, taka była.
W tym momencie w Dorsten kolejna segregacja, wybierają kilkudziesięciu do pracy przy budowaniu okopów w okolicy Duisburg, też tam w Zagłębiu Ruhry i częściowo przy autostradzie idącej od Kolonii koło Duisburgu, w głąb Niemiec. No i tak pracujemy, mieszkamy pod Sterkrade, bo to nie w samym Sterkrade. Pod Sterkrade, tuż przy tej autostradzie jest taki prawdopodobnie niewykończony jakiś obóz, bo same ściany tylko, takie betonowe, względnie z supremy ściany. I ani łóżek, ani niczego. W tych domach niby, z dachem, owszem, ale bez drzwi i okien, my tam śpimy, nocujemy. Obok na szczęście jest strumyk, w którym się można umyć. I maszerujemy stamtąd wzdłuż autostrady. Różnie, raz bliżej, raz dalej. I kopiemy te okopy. -->
I tak jest aż do momentu ruszenia ofensywy alianckiej przez Ren. Czy 3 marca to jest już ruszenie ofensywy? [Nie chyba trochę później] .Wszystko jedno, to nie jest może istotne. W każdym bądź razie po kilkunastu dniach pobytu w tym prowizorycznym obozie… Tutaj może też taki żartobliwy wtręcik. W naszej grupie było takich dwóch panów, którzy mienili się być przed Powstaniem kelnerami w restauracji „Pod Bukietem” na Marszałkowskiej w Warszawie. Na nasze oko to oni nie byli tam pewnie kelnerami, może jakimiś pomocnikami w kuchni, bo nie wyglądali na kelnerów z takiej dosyć dobrej restauracji. Ale jedno co oni mieli – oni mieli manię; wyobraźcie sobie, kiedy kolumna szła, głodnych kilkudziesięciu ludzi, którzy maszerują, a tu ten opowiada, jak „Pod Bukietem” podawali na obiad takie dania: a to kotlet schabowy, a to takie przystawki, a to to, tamto. Wobec powyższego głos: „Ty, jak nie przestaniesz gadać, to ci tak przytenteguję, że się nie pozbierasz w ogóle”. Głodny człowiek, prawda.
W każdym bądź razie po tych kilkunastu dniach, może dwóch tygodniach tego typu pracy na tych okopach ruszyła rzeczywiście w nocy ofensywa amerykańska przez Ren. To niesamowite wrażenie, bo ostatecznie miałem już pewne wrażenie z Warszawy, jak lecą pociski, jak jest obstrzał. Ale tutaj to był nieustanny łomot – potem była taka powieść amerykańska „Tysiąc dział na tysiąc metrów”, że jedno było obok drugiego – i to waliło. Oni ruszali wtedy przez rzekę, przez Ren przechodzili. A my w tym pierwszym momencie żeśmy się chowali, gdzie tylko żeśmy mogli. Pamiętam znowu do dziś, żeśmy się schowali z Witkiem pod wiadukt. Droga boczna przechodząca nad autostradą i taki żelbetowy wiadukt. Wiadukt w pewnym sensie chronił nas przed odłamkami, ale z tego względu, że to był wiadukt, to na niego leciały również te pociski. Potem myśmy się schowali w rurach; jakieś rury [dużej średnicy] gazowe czy wodociągowe, czy nie wiem do czego, leżały tam koło tego wiaduktu w polu. Myśmy wleźli do tych rur. Nalot się odbywał na miejscowość Oberhausen. Wtedy żeśmy się pierwszy raz [z czymś takim] zetknęli, Niemcy na to mówili „luftminy”, czyli takie bomby powietrzne. One nie miały dużej siły, ale niesamowity podmuch burzący. To te rury się turlały w odległości ponad kilometra od granic miasta.
Wreszcie nalot się skończył, myśmy wrócili do obozu. Niemcy chodzili, spędzali to wszystko. Znów nas zebrali w grupę jakąś i marsz tym razem na wschód. I szliśmy. Ten marsz trwał kilka dni [i nocy]. Co istotne tutaj, jedzenia to żadnego nie ma. Nic. Więc jakieś tam ukradzione buraki, brukiew, rozmaitości. A to nawet z zabitego konia; ten mój kolega Witek, delikatny chłopak, którego bym nigdy o to nie podejrzewał, kiedy zatrzymaliśmy się gdzieś kilkaset metrów za miejscem, gdzie mijaliśmy zabitego konia, to mówi: „Ja się wrócę”. Wrócił się i wyciął z tego konia kawał mięcha, które żeśmy potem na ognisku piekli.
Jak w fabryce byłem jeszcze w Essen, pierwszy Niemiec, o którym muszę powiedzieć, że dzięki niemu się uratowałem. Otóż był to taki nasz wachman, który w pewnym momencie w czasie dnia pracy woła mnie: Tadeusz, komm. Woła, to idę, prawda. A on pokazuje na wielkie wysokie (bo ja wiem, sześciometrowe) wrota do tej hali, składane harmonijkowo. Złożone harmonijkowo i on mi pokazuje, żebym ja wszedł za te wrota. Co tam jest – połowa jego śniadania: jedna taka kanapka, można powiedzieć, i pół banieczki kawy. On wypił trochę, zjadł i resztę mi zostawił. Muszę powiedzieć, początkowo to się trochę wstydziłem nawet, bo przecież ja jestem z kolegami, z moim przyjacielem, razem pracujemy, a on mi daje. Ale głodny człowiek zjada, nie? Zjadłem. Drugiego dnia było to samo, trzeciego dnia było coś podobnego. Można powiedzieć, dożywiał mnie, żeby w trakcie tych kilkunastu godzin, gdy nic nie było do jedzenia, jakoś to przetrzymać. A drugi to właśnie w tym momencie jak nas pędzono. Otóż to był już przecież marzec, zimno, a ja nie miałem czapki. Miałem tylko ten drelich, ale głowę miałem gołą. No i pewnego dnia taki wachman, to nie byli już nasi wachmani obozowi, to byli tacy starsi dziadkowie, „volkssturmiści”. Wiecie, co to był Volkssturm? To było takie ludowe wojsko jakby, emeryci po pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce albo chłopaki tacy jak my, w wieku kilkunastu lat, których Niemcy wcielali w ostatniej fazie wojny. No i właśnie myśmy do obstawy dostali takich „volkssturmistów”. Ale przedtem przez jakiś czas prowadzili nas nasi wachmani, którzy nas prowadzali na te roboty kopania okopów. Między innymi jeden był taki, który potrafił sobie na takie dowcipy pozwalać, że on rzucał czapkę w pole – to nie chodzi o Polaka, tylko o Rosjanina, który w tej samej grupie był – i kazał mu biec po tę czapkę, jak on biegł po tę czapkę, to on strzelał. No strzelał na szczęście tak, że go nie zabił, ale strzelał w jego kierunku. Więc tacy ludzie byli. Każdy z nas miał na oku takich wachmanów. Gdyby coś się zmieniło, to by się mieli, jak to się mówi, z pyszna. Otóż jednego dnia,[a raczej nocy] patrzymy, nie ma ani jednego naszego wachmana, wszyscy zniknęli i ci dziadkowie z Volkssturmu nas pilnują. Zupełnie celowo. Ci ludzie mieli czyste sumienie właściwie. Nam samym się żal robiło, jak te stare dziadki z nami razem maszerowały. No pewnie, oni byli najedzeni, my głodni, ale tak samo maszerowali, tak samo klekotały te buty. Tutaj właśnie tego drugiego mam, który rzeczywiście przyczynił się do [mojego przeżycia]. Dał mi czapkę, wojskową czapkę niemiecką z odprutym tylko orzełkiem z przodu. I ja miałem tak potem: czarną kurtkę, wyniesioną jeszcze z czasów Powstania, pod spodem ten drelich obozowy i na głowie tę czapkę niemiecką. Czyli tak na pierwszy rzut oka wyglądałem trochę jak jakiś młody Niemiec.
I któregoś kolejnego dnia – ponieważ myśmy wędrowali na wschód tą autostradą, potem szosą boczną, okrążyliśmy to Essen dosłownie prawie że dookoła – doszliśmy do wniosku, że dosyć tego, my już nie idziemy na wschód, front tu jest tak blisko, a my ciągle uciekamy przed tym frontem. To teraz my musimy uciec naprawdę. To była trzecia, tym razem udana, próba ucieczki. Bo tamte poprzednie dwie, jak mówiłem, nieudane były. Otóż w nocy szliśmy w kolumnie, dosyć ciemna taka noc była. Po prawej stronie szosy takie wzgórze i na tym las. No i zdecydowaliśmy się z kolegą moim Witkiem: „Witek, uciekamy”. Kiedy ten las był blisko szosy, tuż przy szosie dosłownie, ten wachman był gdzieś dalej – poza tym wiedzieliśmy, że nie są to młodzi esesmani pilnujący, tylko stare dziadki, że można dać dyla, jak to się mówi – odskoczyliśmy w las. Cichutko potem w krzakach przykucnęliśmy. Słyszymy – kolumna poszła. Cisza, nikogo nie ma. Siedzimy pod tymi krzaczkami i mówimy: „Teraz jeszcze nie będziemy nigdzie szli po ciemku. Czekamy do rana, aż się rozjaśni. Zobaczymy co, gdzie, jak i wtedy będziemy coś dalej robić. W pewnym momencie słyszymy w tym lesie: „trzask”, „trzask”, „trzask”. „Cholera, ktoś idzie”. Więc my tak przykucnięci pod tymi drzewkami nie oddychamy właściwie. I nagle słyszymy jakby ktoś się potknął i: „O kurwa!”. – „Witek, nasi”. Przepraszam, ale to są fakty wszystko.
Rzeczywiście, okazało się, że poza nami jeszcze dwóch, troszkę starszych od nas, kilkadziesiąt metrów dalej do tego samego lasku dało dyla i szukali sobie miejsca, żeby przykucnąć. No więc podeszli bliżej, myśmy się nie odzywali do ostatniej chwili, aż oni prawie wleźli na nas. Zdecydowaliśmy: „Teraz będziemy w czwórkę wędrować”. Ja byłem, powiedziałbym, najbardziej z nich wygadany o tyle, że stosunkowo najlepiej [mówiłem] po niemiecku. Przez te parę miesięcy ja starałem się mówić po niemiecku. To znaczy jak byliśmy w jakiejś grupce przy jakichś robotach, jak wachman coś tam mówił, to ja starałem się służyć za tłumacza. No i to się nam przydało.
Chciałem powiedzieć, że w momencie jak nas wypędzili z tego Dorsten, to na odchodne dostaliśmy papierosy. Te papierosy myśmy mieli ze sobą. Żaden z naszej czwórki nie palił. Naprzód doszliśmy do skrzyżowania. I tak: droga skręca w lewo, druga w prawo. W lewo to na wschód dalej, to w prawo idziemy. Idziemy do frontu. Poszliśmy na prawo. Oni we trzech, ja z nimi czy przed nimi. Patrzymy: znów stanowisko artylerii przeciwlotniczej i żołnierze, lotnicy przy tym. Zobaczyli nas, ja do nich jakoś podszedłem i pytam się, czy nie mają czegoś do jedzenia. „No mamy. Groch”. Groch w takich woreczkach po kilogram czy ile. Solony groch, który oni dostawali, żeby sobie wyżywienie szykować. Więc za te nasze papierosy kupiliśmy dwa czy trzy woreczki tego grochu. Oczywiście ja handel przeprowadzałem, oni się nie odzywali. No i mamy groch, tylko trzeba coś z tym grochem dalej zrobić, żeby to zjeść jakoś. No więc idziemy dalej. Znowuż droga trochę skręca w prawo i na zakręcie chałupa, wiejska chałupa, typowa z taką sienią w środku, jedna izbą jakaś, druga tam izba. Oni weszli do początku tej sieni, ja wszedłem głębiej. W tej kuchni na końcu tego korytarzyka kobieta, Niemka. Więc ja znów do niej zagaduję, czy ona nie miałaby dać nam coś do jedzenia i tak dalej. Ona: „Nie, nic nie mam, nie mogę”. A ja w międzyczasie jak przechodziliśmy – znaczy ja przechodziłem, a oni byli za mną – to widziałem, w tym korytarzu stały takie dwa koszyki pełne kartofli. Więc ja z nią rozmawiam, a chłopakom pokazuję: „Tu”. No więc oni te kartofle do kieszeni, do kieszeni, do kieszeni. Po pewnym czasie podziękowałem, przeprosiłem. Ona nie pytała kto, co. Tu się domyślam po czasie, że myślała – stosunkowo dobrze mówiłem wtedy po niemiecku, miałem tę niemiecką czapkę wojskową na głowie, buty wojskowe – że jakiś Niemiec, hajociarz jak to się mówiło. A oni w odwodzie, morda w kubeł, nic nie odzywać się.

W każdym bądź razie idziemy dalej i spotykamy tym razem kuchnię polową niemiecką. Kotły stoją, ci żołnierze chodzą. Znowuż ja idę do tego kucharza i mówię, czy by nie dał nam nic do zjedzenia, bo jesteśmy bardzo głodni. Mówi: „No, gdybyście wcześniej przyszli, to bym wam dał, ale teraz wszystko jest wydane. Ale wiecie co, macie tu łyżki, jak sobie wyskrobiecie coś z tych kotłów to fajnie”. No więc dobra, czterech takich głodomorów na brzegu olbrzymiego kotła wojskowego tymi łyżkami wybiera tę zupę. Coś wspaniałego. Do momentu aż jeden z kolegów w zapale jedzenia, znów się wyraził po polsku, jak to fajnie jest. I ja patrzę, ci żołnierze jeden na drugiego się oglądają. [Mówię]: „Chłopaki, dyla”. Łyżki zostały w kotle, a my odmaszerowaliśmy. Na szczęście nikt nas nie zatrzymał wtedy.
No i jakieś kilometr, dwa dalej miało miejsce spotkanie z osobą, która naprawdę nam uratowała życie. Otóż taki dom stał; typowy, niemiecki dom wiejski stojący szczytem do szosy i taka droga prowadząca w głąb, właściwie uliczka, stodoła, obora. Więc my skręciliśmy w to. Wzdłuż drogi strumyczek. Z okna się wychyliła Niemka. Więc znowuż ja mówię do tej pani, czy ona nie mogłaby nam czegoś ugotować do zjedzenia. Ugotować tym razem. Mówię: „Mamy kartofle, mamy groch”. Żeby nam zupę zagotowała, żebyśmy zjedli. Nota bene ona mówi: „Dobrze, to poczekajcie, a ja wam ugotuję”. Ryzyk–fizyk, prawda. Poczekajcie, nie wiadomo na co: czy ona rzeczywiście ugotuje, czy sprowadzi policję? Ale szczęśliwi, że tutaj jest strumyczek – można obmyć nogi, można ręce obmyć – siedzimy, a ona tam. Po pewnym czasie wychyla się z tego okna i cztery miski z dymiącą zupą wystawia, mówiąc po niemiecku: Komm. W międzyczasie jak my tę zupę jemy, to ona mówi: „A czy wy byście nie chcieli u nas zostać i w polu popracować?”. Raj. „Oczywiście, tak, chcemy”. No więc dobrze, zgodziliśmy się, że będziemy u nich pracować. To jest wiosna przecież już. Konkretnie rzecz biorąc to jest Wielki Tydzień 1945 roku. Ja nie wiem w tej chwili dokładnie, ale wydaje mi się, że to był albo Wielki Czwartek albo Wielki Piątek. I ona nam mówi właśnie, żebyśmy zostali. Potem zjawia się gospodarz jej brat, który był wdowcem. Ona wychowywała mu syna, takiego małego chłopaczka, trzy, czteroletniego. No i ten brat przychodzi, mówi: „Słuchajcie, będziecie tutaj spać w stodole, a w dzień będziecie zasypywać w polu leje po bombach, kosić trawę – bo przecież dla bydła trzeba trawy nakosić – obrządzać konie, obrządzać krowy”. Więc w końcu tak się stało, że z Witkiem, tym moim kolegą, żeśmy zostali, a tamtych dwóch starszych odprowadził do swojego brata. Jeden problem był, że oni prawie zupełnie nie [mówili] po niemiecku, ale jakoś się dogadywali. No więc rzeczywiście zaczął się raj.
Nasz gospodarz, Niemiec, bauer, nazywał się Johann Wesslig, a jego siostra, nie pamiętam, chyba Maria, a jego syn, ten maleńki chłopak, trzy, czteroletni, nazywał się Hans. Jak wrócił z pola, nas ustawił, dostaliśmy jeść, potem żeśmy jeszcze kolację dostali. Już nie pamiętam, co wtedy było, ale ta zupa była świetna, bo ona do naszych produktów dodała jeszcze jakiegoś swojego tłuszczu. Ten strumyczek, który tam był, też był fantastyczny, bo myśmy się mogli umyć w międzyczasie, jak żeśmy na to czekali. A trzeba powiedzieć, że ja miałem czterdzieści wrzodów na prawej nodze. Wszystko to było roznoszone przez wszy, bo to po prostu jeden wrzód się zrobił. Wyobraźcie sobie, przez miesiąc się człowiek nie myje w ogóle. Coś strasznego.
W tym momencie zaczął się dla nas raj. Następnego dnia zostaliśmy wysłani w pole z łopatami. Pierwsza rzecz to było pozasypywać kilka lei po bombach, które były na polach tego naszego gospodarza. Zjedliśmy śniadanko, to mieliśmy od razu zapowiedziane, że w południe będzie przerwa obiadowa, że możemy sobie odpocząć. I właśnie w tym momencie kiedy ta przerwa jest, mamy sobie odpocząć, patrzymy, a ta kuzynka naszego gospodarza – ona się nazywała chyba Johanna, nie wiem – idzie przez to pole i koszyk niesie z jedzeniem. Taki lunch czy drugie śniadanie. Przynoszą nam w pole jedzenie – no więc dosłownie raj na ziemi. Po zjedzeniu tego dalszy ciąg pracy do tej piątej mniej więcej, potem powrót do domu, kolacja. W pierwsze dni jest sytuacja taka, że jego pola i łąki są nad rzeką Ruhr – to jest Zagłębie Ruhry, to jest tuż pod Essen; teraz ta miejscowość jest włączona do Essen, to się nazywa Überruhr, czyli nad Ruhrą – i po tamtej stronie rzeki byli już Amerykanie, a po tej stronie byli Niemcy. Oni w ostatnim momencie powysadzali mosty na tej rzece Ruhr i tam taki kanał był, koło Hattingen chyba, i na tej wyspie znaleźli się Niemcy w dalszym ciągu. Amerykanie byli dookoła. I myśmy widzieli w ciągu dnia czołgi amerykańskie jeżdżące po szosie po drugiej stronie rzeki, a myśmy tu pracowali na polu u Niemca. Ale nam to w tym momencie nie przeszkadzało. Natomiast w nocy – co noc – Amerykanie od godziny jedenastej, dwunastej wieczorem zaczynali bombardowanie. Albo artyleryjskie, albo lotnicze. I takie bombardowanie trwało do świtu i potem znowu cisza. I tam sobie jeździli i czekali. A my tutaj w polu, na przykład kosząc trawę kosiarką, nagle [słyszymy] szczęk czegoś. W tej trawie karabin z ułamaną kolbą. Rzucił Niemiec, sam się przebrał w cywila. Rzeczywiście było widać na ulicy, na szosie, takich przebierańców, można powiedzieć: pół munduru niemieckiego, pół butów jakichś innych. I oni chodzili tam i z powrotem, jakoś chcieli się wydostać, ale nie mogli, bo ta rzeka z powysadzanymi mostami przeszkadzała.
I tak to trwało do 13 kwietnia. 13 kwietnia wieczorem, po południu właściwie, sama ta siostra gospodarza przylatuje do nas: Tadeusz, hast du schon Tommi gesehen? (Tadeusz, czy widziałeś Tommi?). Ja mówię: „Nie. Gdzie?”. Dort. In dorf. (Tam, we wsi). „Witek, zostawiamy te szpadle, to wszystko, idziemy do wsi zobaczyć tych Amerykanów”. Idziemy, tam górka taka była, centrum tej miejscowości i po drugiej stronie miejscowość Altendorf. Idziemy i po drodze słyszymy jakąś strzelaninę. Wchodzimy do tej wioski czy miasteczka na rynek – ani białych flag, ani Amerykanów, nic nie widać. No więc znowu zagaduję takiego jednego Niemca: „Słuchaj, tutaj przecież podobno byli Tommy”. „Tak, ale jakiś idiota postrzelał ze strychu do nich z erkaemu, to oni zawrócili i pojechali z powrotem”. I rzeczywiście, pojechali z powrotem za rzekę. Jeszcze jedną noc trwało bombardowanie i następnego dnia już bez żadnego strzału wkroczyli.
To był 14 kwietnia, kiedy oni tam wkroczyli. Wtedy rzeczywiście zobaczyliśmy już czołgi amerykańskie, potem się wśród tych Amerykanów znalazł jeden polskiego pochodzenia, w międzyczasie wzięli nas za Niemców. Ja dopiero musiałem tłumaczyć łamaną niemczyzną i angielszczyzną: „Popatrzcie, tutaj mam taki pas, taką odznakę, przecież to polskie”. Wszystko jedno. W każdym razie dogadaliśmy się z nimi jakoś i było już właściwie wyzwolenie.
Ale teraz co my mamy robić? Niektórzy z naszych, tych Polaków, już od razu po wyzwoleniu udawali się do obozów przejściowych. Myśmy trochę byli skrępowani, bo czuliśmy, że ci ludzie nas właściwie uratowali. Byli to stosunkowo porządni ludzie i myśmy zdecydowali, że my na razie zostajemy u nich i pracujemy u nich. I myśmy pracowali jeszcze prawie do końca maja. U nich w polu pracując, obrządzając konie, krowy. Potem już nie spaliśmy w stodole, tylko spaliśmy w takim pokoiku nad stajnią. Normalny pokoik, normalne łóżka. Niemcy na przykład głodni przychodzili z miasta Essen, widząc mnie na podwórku robiącego tam coś, mówili: „Słuchaj, idź do tatusia i poproś, żeby dał nam jakieś produkty żywnościowe”. No więc ja musiałem tłumaczyć, że to nie mój tatuś, ale że pójdę, poproszę, żeby dał im coś do jedzenia.
Dopiero w początku czerwca, na przełomie maja i czerwca właściwie, zdecydowaliśmy się, że idziemy do tego obozu dla dipisów. To znaczy dla uchodźców, wywiezionych ludzi takich jak my. Obóz najbliższy był w Altendorfie i tam żeśmy poszli, zameldowaliśmy się, zarejestrowali. Parę dni potem była rejestracja, kto gdzie chce jechać. Więc myśmy się zapisali. Nie jestem pewien do dziś, w każdym razie to była albo Kanada, albo Australia. Jeden z tych dwóch krajów, bo takie były możliwości. To było jeszcze dalekie, ale pomału ludzie zaczęli starać się jechać do kraju, do Polski. W naszym przypadku taka decyzja zapadła pod koniec czerwca, że jedziemy do Polski. Nota bene nie było wtedy jeszcze transportów jakichkolwiek, więc to wszystko musiało się odbywać na własną rękę. Mieliśmy tam motocykl wojskowy – taki, wyszabrowany, można powiedzieć, czy znaleziony – który kolega jeden uruchomił i jeździliśmy na nim. Ale on nam nawalił, urwał mu się korbowód. Więc wobec powyższego jak opuszczaliśmy ten obóz, to ten motocykl został podpalony, leżał sobie, palił się, a myśmy odchodzili na stację kolejową.
To było 4 lipca 1945 roku, w małej grupce myśmy wtedy w czterech czy pięciu zdecydowali, że jedziemy do Polski. Wiedzieliśmy, że są podobno możliwości kupienia biletu, dojazdu do Berlina. Trzeba było przejść na drugą stronę rzeki, ponieważ most był częściowo zniszczony. Złapaliśmy jakiś pociąg, którym dojechaliśmy na stację w Essen, której nie poznaliśmy; wszystko było kompletnie zrównane z ziemią. Naszego zakładu też w ogóle nie poznaliśmy, nie widać było. No ale tym niemniej powiedzieli nam, że jakiś pociąg stamtąd będzie szedł w kierunku na wschód, nie wiadomo jeszcze dokąd. No i jakiś pociąg złożony z węglarek podjechał na tę stację, wsiedliśmy w ten pociąg, pojechaliśmy. Chcieliśmy kupić bilety normalne przedtem, ale biletów nam nie chcieli sprzedać dalej niż do Braunschweigu. Przedtem podobno sprzedawali nawet do Berlina. Z tym że potem się okazało dlaczego nie. Więc myśmy wsiedli w ten pociąg, pojechaliśmy, później ten pociąg musieliśmy zmienić, bo on pojechał na Soest, nam nie odpowiadający kierunek. Dojechaliśmy do tego Braunschweigu, jedną noc spędzili w tymże Braunschweigu na stacji, śpiąc w wagonach. Potem jak ten pociąg był rano wtaczany na peron, to myśmy wysiadali. Tam mieliśmy spotkanie pierwsze z oficerami polskimi, częściowo z księżmi z armii Andersa, którzy nas namawiali, żebyśmy nie jechali do Polski. No a myśmy twardo chcieli jechać do Polski, do domu. Spora grupa ludzi w większości młodych. No i potem oni nas w takiej fabryce umieścili, częściowo zrujnowanej. Tam ze dwie, trzy noce żeśmy przespali w tej fabryce, w międzyczasie chodząc codziennie na autostradę pod granicę. Tam był szlaban pomiędzy strefą amerykańską i sowiecką. I nie puszczali nas. Potem się dopiero – po latach – dowiedziałem dlaczego. W tym czasie dosłownie, w pierwszych dniach lipca, zaczęła się konferencja poczdamska, a tamta trasa prowadziła do Berlina przez Poczdam. I my tutaj znów nie mając żadnych porządnych warunków do jedzenia, do spania tak biwakowaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że idziemy przez zieloną granicę. Chodziliśmy już wzdłuż tej granicy przedtem, wiedzieliśmy kiedy i mniej więcej jak ci Amerykanie jadą i patrolują. No tośmy sobie siedzieli w tym lesie, w momencie jak patrol amerykański na tych dwóch jeepach przejechał, no to my: „Dobra, idziemy na wschód”. Idziemy na wschód, nagle: Stoj, kto idiot? – „Polacy, do domu idziemy”. – Nu dawajtie, dawajtie, dawajtie. No i kontrast. Wyobraźcie sobie kontrast, tam widzi człowiek porządnie ubranych, eleganckich Amerykanów na jeepach jadących, a tu stoi w lesie obdartus, ubrany niewiele lepiej niż my byliśmy w czasie Powstania, w drelichowym mundurze, w czapce cyklistówce, na niej gwiazda i medali na piersi ze trzy, cztery wiszące, i pepesza w ręku. Podchodzimy do niego: „Polacy, do Warszawy”. „No to idźcie w tę stronę, do miasteczka”. Idziemy do tego miasteczka. Miasteczko Marienborn.
W Marienbornie kolejne spotkanie z tymi oddziałami sowieckimi. Na rynku widzimy taką scenę: na rynku stoi ze dwudziestu żołnierzy sowieckich, mają jeden motocykl i tym motocyklem jeżdżą dookoła rynku. To [wygląda] w ten sposób, że każdy z nich ma prawo objechać raz dookoła rynku, ale on chce oszukać kolegów, to znaczy jedzie najpierw po zewnętrznym obwodzie rynku, a jak się zbliża do nich, to już do środka. I wtedy z tego tłumu wyrywa się dwóch, przewraca go razem z tym motocyklem, znów jeden wsiada i znów podobna scena. My tak staliśmy chwilę, obserwowaliśmy to, aż w końcu nam powiedziano, że mamy iść do majątku pod Marienbornem i tam w stodole kazali nam przenocować. Następnego dnia ruszyliśmy stamtąd piechotą do Magdeburga. W Magdeburgu znowuż kilkudniowy postój, znowuż innego rodzaju sceny, to znaczy osiedle niemieckie, w którym wszystkie meble są wyrzucone na podwórko. To znaczy zamknięty blok domów i w środku dziedziniec z całą kupą połamanych mebli. Żołnierze sowieccy czy radzieccy, jak się wtedy mówiło, jak przenosili ich gdzieś dalej, no to oni wyrzucali wszystkie meble na podwórko. Ta kupa połamanych mebli leży na podwórku. Nam mówią, że tu mamy się zatrzymać, zamieszkać w tym. No to z tej kupy wyciągamy jakieś materace, jakieś tapczany. I przez kilka dni trwa to biwakowanie. Wreszcie dowiadujemy się, że będzie transport do Polski. Rzeczywiście, ten transport jest, ale nie wszystkich ludzi z osiedla zabierają. Myśmy wtedy już wiedząc, że tak może być, bo mówili nam, że tak się zdarzało, zamieszkaliśmy w części w jednej stronie osiedla, w części w drugiej stronie osiedla, część z nas spała tu, część z nas spała tam. Jak stamtąd wołali, że już na transport, to myśmy zostawili [wszystko] i polecieliśmy tam. I dostaliśmy się na ten transport. Tym transportem do Szczecina
W Szczecinie znalazłem się 25 albo 26 lipca 1945 roku. Wyobrażacie sobie entuzjazm, kiedy człowiek widzi po dłuższej przerwie te wielkie polskie flagi biało-czerwone rozwieszone na stacji w Szczecinie. Stamtąd przemarsz do punktu repatriacyjnego. No i po chyba dwóch czy trzech dniach ze Szczecina już wtedy do Warszawy. Znowu sceny, z tym że transport jest gotowy niby na dworcu w Szczecinie – Pogodno, tam na południe – a w międzyczasie żołnierze sowieccy chodzą i rabują. Bractwo się tak zebrało, że jak pierwszy wagon obrabiali, to reszta wagonów krzyczała, żeby ich jakoś przepędzić. Po takiej nocy wreszcie nad ranem pociąg rusza. Jedziemy czterdzieści osiem godzin do Warszawy. No i przyjeżdżam do Warszawy na dworzec przy Towarowej, tam gdzie długo był Dworzec Główny w Warszawie. Też znowuż kupa gruzów, te perony to tylko takie kupki gruzów, no i idę do domu. Ci koledzy, jeden mieszkał na Pradze na Targowej, miał rodzinę, drugi mieszkał na Wroniej, ja mieszkałem na Saskiej Kępie. Wacek znalazł rodzinę, prawda, więc pytam jak tam dalej. Ten z Targowej się pyta, gdzie tam jego rodzina. „A nie, Targowa to tam w porządku”. A ja mówię: „Na Saskiej Kępie, nad samą Wisłą stał nasz dom”. No więc mówi: „No tam trochę było zniszczone, bo tam linia frontu była na Wiśle przez jakiś czas”. „No to dobrze, to idziemy”. Idę. Spotkałem takiego chłopaczka, który mieszkał w tym samym domu piętro wyżej od nas. No i na Wale Miedzeszyńskim idę, a on do mnie: „Tadek, to ty wracasz?”. – „No jak widzisz, wracam”. – „Idź, idź, mama i Teresa są tam”. No więc idę, wszedłem na klatkę schodową, do drzwi, drzwi takie porozbijane, trochę prowizorycznie pozbijane deskami. Ja stukam do tych drzwi, z drugiej strony słyszę głos mojej siostry: „Kto tam?”. Ja mówię: „Tadeusz”. A moja siostra zamiast otworzyć mi drzwi, usłyszawszy, że Tadeusz, biegnie do środka w głąb mieszkania, bo mieszkanie było dosyć spore, z tym że pokoje od Wisły były zniszczone, a one od ulicy Obrońców mieszkały wtedy. „Mamusiu, Tadeusz wrócił” – ale ja za drzwiami stoję. Dopiero mama przyszła, otworzyła drzwi ucieszona. Siostrze to wypominałem przez dłuższy czas. Mówię: „To ja po roku, dosłownie po roku wracam, a ty mnie za drzwiami zostawiasz”. No i tyle historii powstańczych.

  • Jakby pan mógł wspomnieć jeszcze na temat żywności w czasie Powstania, coś o kontakcie z cywilami.

To ja mówiłem już chyba wcześniej, że jeżeli chodzi o kontakt z cywilami, to przez pierwsze dni Powstania wszyscy warszawiacy gotowi byli żołnierzy, akowców, a szczególnie takich smarkaczy jak my, prawie nosić na rękach. To znaczy można było czasem dostać cukierka i to, i tamto, ale to było na początku Powstania. No może nie pierwsze dni tylko, ale przez sierpień jeszcze, połowa sierpnia. Natomiast zupełnie inny był stosunek tych ludzi w drugiej połowie września. I ja się nie dziwię. I ja się wtedy nie dziwiłem tym ludziom. Wyobraźcie sobie ludzi, którzy siedzą w piwnicy przez sześćdziesiąt dni, niektórzy z nich nie wychodzą na światło dzienne przez ten czas, którzy nie mają wody, nie mają jedzenia. To można było usłyszeć wyzwiska: „Zdrajcy, bandyci”. A to, a tamto. W drugiej części Powstania jak tylko było można, to człowiek unikał chodzenia przez piwnice, wiedząc o tej atmosferze.
Teraz jeżeli chodzi o jedzenie… Przez pierwsze dni Powstania jedzenie było w miarę zorganizowane. To znaczy myśmy jako grupa, nie pamiętam, czy to były harcerki, czy nie harcerki, w każdym razie gotowały to jedzenie. To było jak żeśmy byliśmy po tej stronie Alei Jerozolimskich na Brackiej jeszcze przez pierwsze pięć dni. Później jak byliśmy już na Świętokrzyskiej w drapaczu chmur, czyli w Prudentialu albo naprzeciwko niego jak żeśmy mieszkali, to wtedy była na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej stołówka wojskowa tak zwanych peżetek. Przynajmniej dwa razy dziennie można było dostać jedzenie. Całkiem drastyczna zmiana nastąpiła już we wrześniu. Ostatnia nasza kwatera była na ulicy Szpitalnej przy placu Napoleona pod numerem trzecim i tam żeśmy mieszkali, ale Niemcy już wtedy podchodzili pod plac Napoleona – to były pierwsze dni września – więc myśmy zostali stamtąd wycofani, przeszliśmy przez Aleje Jerozolimskie i potem ostatnie nasze kwatery były naprzód na Hożej 13, a potem Koszykowa, róg Mokotowskiej. I wtenczas już wyżywienie zaczęło się na własną rękę. To znaczy każda drużyna musiała się sama zaprowiantować i ugotować sobie to jedzenie. Co to było za jedzenie? Myśmy chodzili stamtąd na drugą stronę Alej, to znaczy na tą, na której teraz jesteśmy. Z początku na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej były magazyny, gdzie były rozmaitego rodzaju tłuszcze, to znaczy takie kostki żółte były, białe kostki, w puszkach coś czy nawet w beczkach. Więc te kostki to była margaryna, to był wosk. To wszystko się używało do robienia jedzenia. Natomiast to, co było w beczkach, względnie w puszkach, to był pokost. Z tym że dobrze, jeżeli był pokost naturalny, gorzej, jeżeli był sztuczny. Ale też się nadawało to do usmażenia sobie placków. Więc myśmy tą żywność musieli stąd, z rogu Jasnej i Świętokrzyskiej przynosić sobie na koszykową. Z tym że trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, przez strefę, która zawsze była pod obstrzałem niemieckim, niosąc te worki i plecaki. I tam dopiero z tego się szykowało.
To był tłuszcz taki lub inny, ale do tego jeszcze trzeba było mieć jeszcze z czego zrobić placki jakieś czy zupę. To nosiło się z ulicy Krochmalnej, między Grzybowską a Łódzką – magazyny „Haberbuscha”. Z tych magazynów brało się zboże, jęczmień przeważnie, i w plecakach myśmy to nieśli na ulicę Koszykową. Ja pamiętam – dwa plecaki, jeden z przodu, drugi z tyłu na plecach. W tym plecaku jeżeli się nachyliło w przejściu – bo w niektórych miejscach były tunele pod jezdnią – tunele nie były zbyt wysokie, więc to zboże z przodu mu się wysypywało, marnowało się, a to z tyłu też się wysypywało, tyle że za kołnierz. Więc wobec tego w takich tunelach trzeba było iść w kucki po to, żeby plecaki były mniej więcej w pionie. No i taka wyprawa trwała.
Myśmy rano wychodzili z Koszykowej, a dobrze po południu byliśmy z powrotem. A tutaj, na magazynach „Haberbuscha” był już trochę teren między Niemcami a nami. Teoretycznie napełnianie tych plecaków odbywało się w ciszy. Kompletnej ciszy. Ale wyobraźcie sobie tych ludzi, którzy to ładują. Ten się pośliźnie, ten kopnie. No więc co pewien czas jakaś strzelanina drobna była. Oczywiście nie bezpośrednio tu, bo Niemcy nie mogli, chyba żeby z samolotu czy z góry gdzieś strzelali. Ale w każdym razie jak ruch większy był, to strzały się odbywały. [Szliśmy] tacy obładowani. Trudno mi powiedzieć, ilu nas było, ale rzędu ośmiu, dziesięciu, codziennie tu przychodziło. Nie zawsze ci sami, ale przychodziło się i nosiło się to pożywienie. I potem z tego zboża, z tego jęczmienia mielonego na młynkach od kawy… A młynek od kawy się pożyczało od cywilów w ten sposób: „Dobra, dajcie nam ten młynek, a my wam damy dwie garście tego jęczmienia albo kostkę takiego tłuszczu”. Myśmy jedno nazywali tłuszcz kokosowy, a drugie jakieś inne masło. A to wszystko była parafina i wosk. Ale to wszystko jedno. I sami potem żeśmy smażyli w ten sposób. Po zmieleniu to się zarabiało wodą i się rzucało na blachę takiej kuchni i na tym smażyło się placki. I takie było nasze wyżywienie już od połowy września.
Ja jednego razu nielegalnie przyniosłem stąd butelkę z takim olejem – chyba był to jeszcze prawdziwy pokost – i zaniosłem do swoich krewnych, kuzynów, których miałem na ulicy Wilczej. Wielka frajda, bo było na czym smażyć. Ale druga taka butelka była nasza. Znowuż sami to robiliśmy, smażyliśmy na tej kuchence. Kolega, który smażył te placki, postawił tę butelkę na brzegu kuchenki. I nagle „pach”, no i butelka pękła. Wyobraźcie sobie leje się ten cenny, drogocenny tłuszcz, który był niesiony przez pół Warszawy pod obstrzałem. Płynie. Wtedy wszyscy jeden przez drugiego ten zarobiony jęczmień z tą wodą rzucaliśmy na kuchnię, żeby się to nie zmarnowało. No i potem się to jadło. No niestety, skutki takiego odżywiania nie były najlepsze.

Ale mimo tego mieliśmy jakieś wyżywienie. Można było wytrzymać. Na dodatek w momencie kiedy przyszli do nas koledzy z Mokotowa (to było już pod koniec września), a na kwaterze gdzieś tam się pętał jakiś kot, ten kotek został uśmiercony. I tamci przyszli z Mokotowa. To było na Wacława, to były imieniny jednego z tych chłopaków. Oni zostali poczęstowani tym mięsem. „Skąd żeście tu zająca...”. Któryś z chłopaków mówi: „No jak to. Tu Pole Mokotowskie jest niedaleko. Upolowaliśmy”. A to wcale nie był zając, tylko kot.
Innym razem, też w końcu września, byłem u mojego brata, który był po tej stronie Alei tym razem, u Hersego. To jest na rogu Marszałkowskiej i Kredytowej. W każdym razie przyszedłem do brata, on mówi: „Aleś trafił dzisiaj. Ale uczta dzisiaj jest. Mięso mamy”. Mięso to mięso. Zjadłem to mięso. Mówi: „Wiesz co to za mięso? Tu taka jedna pani takiego psa miała dosyć sporego i uchowała go przez całe Powstanie. I go w końcu utłukli”. I to mięso też jadłem. Bardzo dobre było.
Co jeszcze? Woda – to też był problem. Bo po taką wodę to trzeba było stać w kolejkach. Nie tylko cywile stali, ale i my też musieliśmy stać po wodę. To były zmiany po prostu: jedna drużyna wodę przynosiła, druga drużyna. I tak dalej, i tak dalej. Swój urok miało, jak coś było do jedzenia.

  • Jeszcze chciałam zapytać o najgorsze i najmilsze wspomnienie z Powstania.

Zacznę od tego najmilszego. To już mówiłem chyba. Takie wspomnienie, które do dziś pamiętam. To było 1 sierpnia, tuż po wybuchu Powstania. Myśmy kwaterowali na ulicy Brackiej, róg Nowogrodzkiej od strony Alej. I właśnie będąc na tej barykadzie, ja zobaczyłem na szczycie Prudentialu, czyli drapacza chmur – on miał taką wieżyczkę z kraty takiej, wysokości jednego piętra; trzy, cztery metry – łopocący biało-czerwony sztandar. To po latach okupacji, kiedy te biało-czerwone, owszem, człowiek widział, ale tam gdzieś w konspiracji, w domu. A tu na tym szczycie, na najwyższym wtedy budynku w Warszawie, jak na ironię, kpiąc z Niemców, łopotał biało-czerwony sztandar.
A najbardziej przykre wspomnienia? Bo ja wiem? Jest pewne że z perspektywy czasu wszystkie, nawet te najprzykrzejsze wspomnienia się wygładzają trochę. A z takich przyjemnych wspomnień jeszcze to powiem… Ja mieszkałem na Saskiej Kępie. W czasie Powstania ja brałem udział, brat brał udział i ojciec brał udział, z tym że każdy w innym oddziale. I w pewnym momencie jak już przeszliśmy z południa na północną część Śródmieścia, właśnie na Świętokrzyską, kolega przylatuje do mnie. „Tadeusz – mówi – ty wiesz, kto stoi na posterunku przy Poczcie Głównej?”. Ja mówię: „Kto?”. „Twój brat, Władek”. No więc biegiem. Podbiegam do tego miejsca. Nie ma Władka, ale pytam: „Gdzie jest ten żołnierz, co tu stał parę minut temu?”. „A tam jest, w środku. Idź tam”. I spotkanie z moim rodzonym bratem z którym się nie widziałem już dobre dwa tygodnie. Bo obaj byliśmy, że tak powiem, zmobilizowani przed Powstaniem, już nie byliśmy w domu, rozeszły się nasze drogi w tym momencie. I tuśmy się spotkali. To był chyba 10 sierpnia.
A z takich może mniej przyjemnych to też na tym placu Napoleona (bo to wtedy się nazywał plac Napoleona, teraz plac Powstańców Warszawy) po ewakuacji nas z północnej części byliśmy wysyłani w małych grupkach tutaj, żeby obsługiwać pocztę w Śródmieściu Północnym. Bo tu już nie było oddziału pocztowego czynnego, wszystko było tam w Śródmieściu Południowym. I ja przyszedłem właśnie z kilkoma chłopakami tutaj do naszej poprzedniej kwatery na Szpitalną. I pamiętam jak dzisiaj, w nocy, bo to właściwie noc, idę przez plac Napoleona oświetlony płomieniami i nagle widzę – ktoś leży. Nogi widzę. Podbiegam, chcę pomóc temu komuś. Ranny, może nie ranny. Okazuje się, może był ranny czy była ranna, nie wiem mężczyzna czy kobieta, w każdym bądź razie blok muru z tego drapacza upadł i przygniótł tę osobę w ten sposób, że te nogi były z jednej strony. I to wrażenie było takie, powiedziałbym, niezbyt przyjemne. Tak powiedziałbym. Może źle powiedziane. Chcesz pomóc, a tu się okazuje, że już nie ma co pomagać, ten człowiek nie żyje już, już za późno. Ale takich momentów to było znacznie więcej, tylko niektóre stoją w oczach. Przejście przez Aleje Jerozolimskie – to była swoista, że tak powiem, loteria. Już chyba mówiłem przedtem, jak się przeskakiwało przez te Aleje. Tu się pali z jednej strony, z drugiej strony się pali. Niewielka odległość, prawda. One jeszcze były trochę węższe [niż teraz]. Rozstaw tych domów był mniejszy niż teraz, ale to miejsce było pod ogniem Niemców z Banku Gospodarstawa Krajowego, czyli z rogu Nowego Światu, i z budynku „Żywca”, czyli tam gdzie PKO jest, Rotunda, na rogu Alej i Marszałkowskiej. Tak że bez przerwy to było pod ogniem. Ale jakoś się udawało.




Warszawa, 20 kwietnia 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Katarzyna Pruszyńska
Tadeusz Jarosz Pseudonim: „Topacz” Stopień: łącznik, pocztowiec, służba pomocnicza Formacja: Szare Szeregi, Powstańcza Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter