Teofil Ryszard Rubasiński „Grab” „Dąb”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teofil Ryszard Rubasiński, jest to moje trzecie nazwisko. Pierwsze miałem Teofil Dolata, drugie miałem Władysław Kaczmarek, a trzecie pozostało po wojnie – Ryszard Rubasiński. Urodziłem się 6 lutego 1922 roku w Bytkowie pod Poznaniem. Pseudonimy miałem dwa: „Grab” i „Dąb”. Byłem w II Rejonie „Celków”, kompania „Osiowa”. Byłem szeregowym, a ostatni mój stopień to był kapral podchorąży.

  • Proszę mi powiedzieć kilka słów o swoim dzieciństwie, gdzie pan mieszkał przed wojną, czym się zajmowali pana rodzice, gdzie pan chodził do szkoły?

Szkoła była wiejska, w jednej klasie były trzy, cztery roczniki, bo takie były czasem przed wojną. Zeszytów nie było jeszcze, tylko były tabliczki z miki i rysikiem się pisało. Szkołę podstawową ukończyłem w Szamotułach u sióstr [Franciszkanek] Rodziny Marii, które mi pomogły w życiu bardzo dużo i to, że tutaj jestem, to w ogóle im zawdzięczam. Po ukończeniu szkoły powszechnej chodziłem do tak zwanej Szkoły Przemysłowej w Poznaniu. Dyrektorem szkoły był pan inżynier Danowski. To nazwisko wymieniam dlatego, że po ukończeniu tej szkoły wybuchła wojna, a pana Danowskiego wysiedlili z Poznania. Przy okazji spotkałem go i bardzo mi pomógł w tym, żeby przeżyć. Jeżeli chodzi o dalsze dzieje, to przed wojną zacząłem pracować w PZL-u w Rzeszowie, Państwowe Zakłady Lotnicze. Młodych ludzi zorganizowali w ten sposób, że wywozili ich na zachód, to znaczy do Rumunii. Trzy samochody ciężarowe. Niestety przed Lwowem samoloty niemieckie zniweczyły nasze zamiary i zostałem na Kresach Wschodnich. Widziałem wejście Związku Radzieckiego na te tereny. Udało mi się z Brześcia dostać do mojego domu rodzinnego, to był listopad 1939 roku. W 1939 roku nie było dużo wolnego czasu, bo musiałem się od razu zgłosić do pracy. Pracowałem na roli. Miejscowość nazywała się Sobota. To jest zresztą historycznie znana miejscowość, że Niemiec był właścicielem i wszyscy Polacy musieli na roli pracować. W 1940 roku spadł wielki śnieg, to była zima śnieżna, w pierwszym kwartale po Nowym Roku spadł śnieg. Niemcy się szykowali na wojnę z Rosją i zaczęły transporty z wojskiem jechać na wschód. Zostały zasypane śniegiem na stacji Rokietnica. W nocy przyszli po nas, zabrali wszystkich mężczyzn z domów do odśnieżania torów, żeby mogły dalej pójść. Zabrali mojego ojca, brata (którego pochowałem zresztą na Powązkach w zeszłym tygodniu). Po odśnieżeniu torów kolejowych niestety już mnie nie wypuścili. Włączyli mnie do tak zwanego Bauzugu 2005. Bauzug to jest taki pociąg roboczy, który na kolei robił wszystkie remonty. Niestety ten bauzug po wybuchu wojny z Rosjanami został przemieszczony na tereny przedfrontowe na wschodzie, gdzie obsługiwał wszystkie kolejowe remonty przy samym froncie wschodnim. Ponumerowali nas, [posługiwaliśmy się] już nie nazwiskami, [tylko numerami]. Miałem numer czterdzieści jeden. Było nas wszystkich około czterdziestu dwóch w takim jednym bauzugu (nasz bauzug jest zresztą opisany w jednym miejscu z tej racji, że nadział się, trafił akurat na miejsce gdzie była miejscowość Katyń). No i wybuchła wojna. Poprzez Maładeczno, Orszę, na osiemnaście kilometrów przed Mińskiem stanęliśmy. Front niemiecki był pod Wiaźmą. Bombardowani co noc kukuruźnikami, specjalnymi samolotami, które wygaszały silniki i niszczyły, dotarliśmy do stacji Batogi. Przywieźli nas rano, bo tylko nocą można było się poruszać na tych liniach kolejowych przy froncie. Stare Batogi były połączone węzłem ze stacją Gniezdowo, to jest stacja między Smoleńskiem a Witebskiem. Byliśmy na trasie Orsza – Smoleńsk, i takie widły były i te widły musieliśmy sobie rano przekuć na normalną szerokość, dlatego że Sowieci mieli o dziewięć centymetrów szersze tory i prowadzili nas mniej więcej na środek tego łuku. Żeśmy wykonywali różne roboty związane z kolejowym frontem niemieckim. Specjalnie nie wychodziłem na zewnątrz, dlatego że z zawodu byłem kowalem, zresztą byłem synem kowala, a Niemcy uznawali, że jak ktoś jest synem jakiegoś zawodowego przedstawiciela, to już musi umieć kuć i dlatego zostałem na miejscu. Przy pomocy jednego Niemca ostrzyłem wszystkie narzędzia, które były potrzebne do remontów. Sowieci, jak myśmy gdzieś stali, to bardzo chętnie do nas podchodzili, bo jako Polacy żeśmy sympatyzowali z cywilną ludnością. Niemcy zresztą o tym wiedzieli, byli katolikami (obsada była katolicka), dosyć ciekawie się z nami obchodzili. Święta obchodzili, tak jak my obchodziliśmy, żałoby też. Chowali, jak ktoś został zabity. Tak że trzeba powiedzieć, że [traktowali nas] w miarę dobrze. Zaczęło się lato. Marzec chyba to był, gdy zaczęło się bardzo ciepło robić, zielono się zaczęło robić i postanowiliśmy z tym Niemcem naszą kuźnię [polową] przenieść obok wagonu, bo to była Feldschmiede, to znaczy kuźnia dmuchana, do kucia tych rzeczy. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta w wieku sześćdziesięciu lat. Jej otoczenie wiedziało, że obsługa składa się z Polaków. Powiedziała: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. Zapytała, czy wiem, że w tym lesie leżą pomordowani Polacy, polscy oficerowie. „Nie wiem”. Ponieważ mówiła o tysiącach osób, więc zacząłem się śmiać i trochę naigrawać z niej, że to jest niemożliwe. Zapytał się Niemiec, dlaczego się tak gniewam i dlaczego się tak rozeźliłem. Mówię temu Niemcowi, mojemu pomocnikowi, że taka i taka jest sprawa, tłumaczę, a on powiedział: „Szajs, wasi oficerowie są w naszych oflagach. Jak wygramy wojnę, to wszyscy do chaty powracają”. Kobieta poszła, jakoś też była nieciekawa. Dzisiaj wiemy, kto to był, bo dotarli do niej po wojnie historycy.

  • Kto to był?

Ta kobieta to była Polka, była żoną jakiegoś listonosza. Piszą, że kolejarza, ale była żoną listonosza.

  • Dlaczego ona właśnie do pana podeszła?

Chciała powiedzieć o zamordowaniu Polaków, to był jej cel. Ponieważ nie uwierzyłem, to odeszła ode mnie. Na drugi dzień przyszła już spokojnie. Podeszła i w fartuchu przyniosła czapkę wojskową polskiego porucznika piechoty. Mówi mi tak: „Słuchaj pan, jak przywozili tu na rozstrzeliwanie, to on wyrzucił czapkę i krzyknął: «Jeszcze Polska nie zginęła!» Sowieci, którzy mnie znali, czapkę mnie oddali w tajemnicy wielkiej, gdzie NKWD już bardzo długo [jej] szukało. Szukało cały miesiąc. Przynoszę panu to”. Doszło to aż do kierownika bauzugu. Nazywał się inżynier Zauner. Pokazałem mu czapkę. Poszedł się zapytać na stację do Gniezdowej, ponieważ też już były tam niemieckie obsady wojskowe tych kolei. Potwierdzili, że byli tu Polacy przywożeni i w lesie znajdują się ich groby. Mówię do mojego kolegi w bauzugu, bo w przedziale nas po dwóch mieszkało: „Pójdziemy sprawdzić to, co ta kobieta mówi”. Weszliśmy nie od strony bramy głównej, tylko weszliśmy od strony „Sofijki”. To znaczy przy stacji Gniezdowej było wejście. To była szosa idąca ze Smoleńska do Orszy, ogrodzona wysokim płotem. Dzisiaj mówią, że drewniany, przeczuwałem, że to był betonowy wysoki płot, ogradzający cały Lasek Katyński. Wzięliśmy ze sobą łopatę i trzeba sprawdzić, bo popołudniowe soboty mieliśmy wolne i niedziele mieliśmy wolne, jak nie było roboty szczególnej. Weszliśmy od strony „Sofijki”. […] Poszliśmy około trzysta metrów i zauważyliśmy nasyp wysokości trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Zaczynamy odkopywać we dwoje na razie, z moim kolegą, Wachowiak się nazywał. Odkopaliśmy ciała. Naturalnie były ładnie poukładane, ale nie polskie. Okazało się, że to byli Rumuni. Takich grobów masowych było dosyć dużo, ale na polskie żeśmy nie trafili. Wyszliśmy stamtąd zawiedzeni trochę, że nie ma polskich grobów. Ale trafiliśmy na jednego, kręcącego się przy wejściu, starszego człowieka. Dzisiaj wiadomo, że się nazywał Kozłow. Mówimy ostro do niego: „Panie! Polacy gdzie tutaj są zakopani, pomordowani w 1940 roku?!”. Mówi: „Jak chcecie, to pójdę wam pokazać”. Poszedł z nami do lasu, szedł chyba z osiemset metrów, pokazał nam: „Tu kopcie, jak chcecie zobaczyć”. Żeśmy zaczęli kopać i rzeczywiście zobaczyliśmy polskie mundury – kapitana, majora, ręce z tyłu skrępowane, twarzą do dołu. W lot żeśmy odkryli. Ładnie, grzecznie żeśmy to obejrzeli wszystko i z wielkim majestatem zamykamy to zjawisko. Powiada nam, że tu liczyli, ile może być pochowanych polskich oficerów, więc ponad trzy tysiące wyliczyli. Zacząłem niedowierzać mu, ale okazało się, że było trzy tysiące. Od tego momentu tajemnica Katynia się otworzyła, bo już od tego momentu zaczęli Niemcy wiedzieć, wszyscy zaczęli wiedzieć.

  • Ale to pan poinformował Niemców?

Nie, myśmy poinformowali naszego kierownika. Kierownik, jak poszedł się zapytać zawiadowcy stacji w Gniezdowej, to ten mu potwierdził, że robotnicy rosyjscy mówią, że też pojechali rozstrzeliwać jeńców, tych oficerów polskich. Tego było trzy czy cztery nasypy i powiada: „Tu są jeszcze, tu są jeszcze i tu są jeszcze”. Żeśmy to otwarli, odkryli i bauzug na drugi czy na trzeci dzień (to był marzec) wyjechał z tego miejsca stacjonowania. Żeśmy dwie roboty zrobili. Gdzieś pod Wiaźmą, stacja Kolodnia, postanowiłem uciekać z bauzugu do Warszawy. Ponieważ w Szamotułach chodziłem do szkoły z kolegą, który z Warszawy pochodził (nazywał się Stachu Czubek), chciałem po prostu się do Warszawy dostać. Myślę sobie: „Co będę tutaj Niemcom służył, żeby wygrali wojnę. Jeszcze tych Polaków pomordowanych [widziałem], więc uciekam stąd”. Nie uciekałem bezpośrednio na wschód, tylko uciekałem przez północ, przez Dyneburg. Wielką trasę zrobiłem. Trzy miesiące chyba to trwało albo dwa i pół, zanim się dostałem do Brześcia.

  • Powróćmy jeszcze do Katynia. Mówił pan, że z kolegą kopał, on jeszcze żyje?

Nie żyje. Jego syn tylko żyje i jest wiceprezesem Uniwersytetu Poznańskiego. Stanisław Wachowiak się nazywa.

  • Ten pierwszy grób to byli Rumuni, ale to też byli oficerowie?

Tak, też oficerowie. Byli Łotysze, Litwini i Estończycy. Opowiedziała mi o tym [kobieta] – Zina miała na imię. Ponieważ młody człowiek był, przystojny, więc się od czasu do czasu… Opowiedziała mi, że dwa transporty zostały przywiezione do Gniezdowa z północy. Starcy, dzieci, kobiety nie zostali wwiezieni do lasu, tylko wywiezieni gdzieś dalej. W ubiegłym roku przeczytałem, że gdzieś w zbiorowej mogile znaleźli ich pod Witebskiem. Prawdopodobnie to są te dwa transporty, bo znaleźli dzieci, kobiety i mężczyzn. Prawdopodobnie aż tam ich zawieźli, tutaj ich nie niszczyli. […]Ci Rumuni to byli oficerowie. Potem się tym interesowałem tak dalece, że po wojnie do prezydenta Niemiec Zachodnich napisałem list, szukając tych Niemców, żeby mi poświadczyli o Katyniu. Stąd jestem jako pierwszy świadek w sprawie Katynia.

  • Ci Niemcy poświadczyli?

Tak.

  • Pamięta pan nazwiska tych Niemców?

Kierownik pociągu nazywał się Zauner, a mój pomocnik miał na imię Peter, ale nazwiska nie pamiętam.

  • Z tego wynika, że ci Niemcy dobrze się obchodzili z Polakami.

Tak. Z nami, tak.

  • Pan kopał z tym Wachowiakiem, ale mówił pan, że było około czterdziestu dwóch Polaków. Czy inni też przyszli i zaczęli kopać?

Nie. Byli ludzie, którzy przed wojną nie mieli pracy i hołdowali nomenklaturze radzieckiej, że to raj i tak dalej. W każdym bądź razie ci robotnicy byli podzieleni, ponieważ byli chłopcy, którzy [tak jak ja mieli] dziewiętnaście lat i [byli mężczyźni] aż do sześćdziesięciu lat. Ich było około czterdziestu, więc były podzielone ideologie. […] Byli tacy, co nie pracowali, a teraz w tym raju chcieli pokazać, że to jest jednak raj. Jak się dowiedzieli, z powrotem nie wierzyli. Ale [w końcu] uwierzyli. W tym samym dniu żeśmy postawili brzozowy krzyż. Najpierw jeden.

  • Na tym pierwszym odkopanym miejscu?

Na tym pierwszym. Żeśmy krzyż postawili brzozowy i za tydzień, w drugą sobotę czy niedzielę, grupa niewierzących, tych pseudokomunistów, poszła drugi krzyż postawić. Przekonali się, że to jednak jest prawda i zaczęło się inaczej rozmawiać w bauzugu. Zaczęliśmy się inaczej patrzeć na Sowietów i w ogóle zupełnie inna atmosfera się wytworzyła. Z tym że Niemcom to się bardzo podobało, bo przedtem żeśmy bardzo schlebiali miejscowej ludności. Do nas podchodzili na wymianę – lekarstwa, cukier. Dzieci szczególnie, kobiety z dziećmi i tak dalej. Chętnie żeśmy to czynili. Tym bardziej że jak stał bauzug przy transporcie zaopatrzeniowym, który szedł dalej na front z towarami żywnościowymi, to się w nocy, szczególnie młodzi, umieliśmy dostać. W każdym bądź razie Niemiec jeden się zgłosił. Kierownika [pociągu] odnalazłem poprzez prezydenta Niemiec i potwierdził wszystko. W niemieckiej obsadzie pociągu było dziesięciu, przeżyło trzech, to mi napisał. Przestałem z nim korespondować (nawet kilka lat z nim korespondowałem), dlatego że zaczął mi trochę źle o Polakach pisać. Spodziewał się, że zna Polaków z tego bauzugu, że to są inni zupełnie Polacy, jak teraz widzi na ulicach. Teraz już się nawet boi i dobrze by było, żeby ich oznakowali. Po wojnie mi takie coś napisał.

  • Który to był rok jak pan z nim korespondował?

To był 1990 rok chyba, u nas trochę przełom. Polacy zaczęli za bardzo emigrować i popisówę robili prawdopodobnie złodziejską. Tak że głupio mi napisał. Chyba już nie żyje, bo wtedy miał siedemdziesiąt sześć lat.

  • To znaczy, że on się podczas tego przełomu zrobił bardziej antypolski niż w czasie II wojny światowej?

Nie. Uważał, że Polacy to są trochę jak my – skoszarowani, zdyscyplinowani, a tutaj raptem Polacy się pojawili na ulicach i szumią, śpiewają mu pod chatą albo coś takiego. Jak to młodzi. Prawdopodobnie to było przyczyną, że takiego zwrotu po prostu użył. Nie powiedziałem mu, dlaczego nie odpisuję, ale skończyło się. Listy wszystkie mam.

  • Pana sympatia, ta Rosjanka, jak miała na imię?

Zina.

  • Co jeszcze panu mówiła?

Kilka rzeczy ciekawych mi powiedziała, ale raczej nie z tych rzeczy. Powiedziała mi tylko, że dwa transporty zostały przywiezione, rozładowane i wywiezione nie do tego lasu. Zapamiętałem wyraźnie, co mi powiedziała i dlatego ją skojarzyłem z tym ubiegłorocznym meldunkiem, że odkryto pod Witebskiem mogiły z dziećmi, ze starcami, z kobietami. Skojarzyłem sobie, że to może być to.

  • Ale to też duża odwaga, że oni się nie bali, że wróci NKWD, że powiedzieli.

Tak, nie wszyscy dochodzili do nas. Szczególna odwaga była tej kobiety i do niej dotarli po wojnie. Powstały trzy filmy na ten temat. […] Są trzy filmy zrobione, polsko-rosyjski, francusko-polski i jest polski film zrobiony.

  • Panie Teofilu, czy mógłby pan opisać dzień, w którym pan odkopał pierwszy grób?

To była niedziela, poszedłem z Jankiem, z moim kolegą kabinowym. Już trawka się zaczynała robić zielona. To był marzec 1942 roku. Były już posadzone na grobach małe chojaczki. Specjalnie posadzone, żeby rosły i zakrywały wszystkie te rzeczy. Była ładna pogoda, słońce świeciło. Smutek nas ogarnął, dlatego że już trochę wiedzieliśmy od tej kobiety i bardzo dużo nam powiedział ten Rosjanin. Zresztą po przyjściu Sowietów od razu zginął, śladu po nim nie ma. Jeszcze jest ciekawa sprawa, ponieważ się tym zajmowałem długo, dlatego tak długo opowiadam o tym. Była kompania wojsk niemieckich, która stacjonowała w Katyniu. Z tyłu był elegancki dom, bo to był kurort NKWD. Był batalion łączności i był Niemiec, który oprowadzał pierwszą delegację międzynarodową, która przyjechała. Porucznik – Wos się nazywał – był dziennikarzem, Austriakiem, pochodził z Wiednia. Po wojnie już nie mogliśmy do niego trafić, bo jak przyszli sowieci, to całą rodzinę razem nim wywieźli. Trafiliśmy tylko na jego powołanie do wojska, taką kartę. Wywieźli od razu Wosa, który mógł najwięcej opowiedzieć, bo tam akurat stacjonował jako dowódca kompanii. […]

  • Mówił pan, że to była niedziela rano.

To było około dziesiątej godziny i człowiek, który z nami szedł, bardzo chętnie nam o wszystkim opowiadał. Opowiadał nam na przykład, że przyjeżdżali wagonami specjalnymi, byli wyładowywani do tak zwanej kibitki, nazwałbym to „wronami”. „Wrona” była z cyrkami również, tak jak wagony były z cyrkami. Podjeżdżali pod wykopany już przedtem dół, każdego wyprowadzali, skrępowane miał z tyłu ręce, żeby nie mógł się szamotać i bronić. Wyszedł tylko, dostał z tyłu strzał, od razu wpadł do [dołu]. Tak że jeden o drugim nic nie wiedział. Opowiadał nam, że tak to mniej więcej wyglądało. Wyprowadzali ich z tych „wron” i po kolei rozstrzeliwali.

  • Czy on to gdzieś słyszał, widział?

Był przy tym, bo jego gospodarstwo było po sąsiedzku. Opowiadał nam, że ludzie, którzy [mieszkali] po sąsiedzku, wyczuwali, co się dzieje, liczyli nawet strzały. Mówił, że trzy i pół tysiąca tutaj jest, od razu to powiedział. Okazuje się, że niedużo się pomylił, bo podobno wyliczyli trzy siedemset. Tak że już to wiedział, bo mówił, że liczyli.

  • Słyszał na przykład, że oficerowie coś krzyczeli? „Niech żyje Polska!” Przecież oni czuli, że idą na rozstrzelanie.

Ale co człowiek mógł zrobić? Ręce skrępowane, z cyrku wychodzi, do samochodu wchodzi, z samochodu wychodzi. Słyszał na pewno tylko strzały. Ale co zrobi? Wie, że będzie rozstrzelany, niestety.

  • Ale czy słyszał, żeby niektórzy oficerowie coś krzyczeli?

Podobno tak, podobno różne krzyki były.

  • Ale jakie to były krzyki, strachu, czy właśnie: „Niech żyje Polska!”?

„Niech żyje Polska!” Okrzyki patriotyczne raczej. Ta kobieta mówiła, że „Jeszcze Polska nie zginęła!” – wykrzyknął [oficer], jak czapkę wyrzucił. Spodziewam się, że tylko patriotyczne, bo inaczej nie mogło być. Ten, który wychodził, to już wiedział, co go czeka, i dlatego czapkę wyrzucił.

  • Nie wiadomo, czyja to była czapka, do kogo należała?

Pod spodem miała nazwisko Kaczmarek, było nazwisko i [napis] „kapitan z Włodzimierza”. To znaczy pewnie, [że] w pułku we Włodzimierzu służył albo mieszkał. Ale czapka jest już w annałach zapisana.

  • Kto te doły kopał?

Właśnie tego nie wiem, doły były wykopane. Opowiadał, że były już wykopane doły. Była taka sytuacja, jak mniemam, że najpierw [jeńców] zwozili do NKWD w Smoleńsku z obozów jenieckich, podobno w Smoleńsku. Jeszcze opowiedział, że nie wszystkich tu rozstrzeliwali, bo rozstrzelanych też przywozili i chowali. Polegało to na tym, że nawet plandeką nie byli przykryci, jak jechali ciężarowym samochodem. Z jednego z filmów wynika, że w Smoleńsku, w kaźni NKWD, już też mordowano i taśmociągiem transportowano ciała na samochody. W tym filmie właśnie opowiada to facet, który autentycznie widział i to robił. Tak że z tego można domniemywać, że mieli zakładników, przedtem wykopali, potem ich jakoś [zlikwidowali]. W każdym bądź razie nie wiem, kto doły kopał. Doły były wykopane.

  • Musieli jakoś cicho to zrobić, skoro to było na ziemi tego gospodarza i on nawet nie zauważył, kiedy były doły wykopane.

Może i zauważył, ale myśmy się nie pytali o te rzeczy. Opowiadał chętnie to, co sam wiedział i co myślał, że nam dogodzi czymś, bo chodziło o papierosa, a myśmy mieli papierosy.

  • Kto później sadził młodniki?

Miejscowi sadzili.

  • Na czyjś rozkaz?

Nie. To byli wybrani ludzie. […] Musieli to sadzić. Byli pracownikami leśnymi i przede wszystkim mieli obsługę, bo to był przecież kurort NKWD-owski. Była piękna willa i Niemcy mieli kompanię z panem porucznikiem Wosem.

  • Co pan czuł, kiedy pan zobaczył, że to polski oficer?

Co można czuć?

  • Ja bym się rozpłakała.

My to samo. No niestety, my to samo. Najciekawsze było zjawisko tych oponentów, jaka ta Rosja jest ciekawa. Jak też to zobaczyli, drugi krzyż postawili. Nieciekawe to jest, ponieważ wojny nikomu nie życzę oglądać w oryginale. W filmie to i tak jest pół prawdy, pół nieprawdy, ale w oryginale nikomu nie życzyłbym oglądać wojny. Mieć na co dzień do czynienia z trupami, chodzi się między nimi. Nic nie robi takiego wrażenia, jak odkopanie polskiego oficera i zobaczenia go w szeregu. Jak by jeszcze pojedynczo był czy dwóch ich było, ale cały rząd jest i widać kontury tego grobu. To sobie można tylko wyobrazić jak szczelnie są poukładani.

  • Pierwszy to był kapitan?

Kapitan, major, dwóch ich było razem.

  • Panowie sprawdzali, czy mają jakieś dokumenty?

Nie, nie sprawdzaliśmy. Dokumenty to już Niemcy, jak byli z komisją, to sprawdzali. Myśmy nic nie sprawdzali. Myśmy tylko stwierdzili, że rzeczywiście polscy oficerowie tutaj leżą. Ile ich, to nas nie interesowało. Z tym że Niemcy z tego zrobili show. […] Mieli jakiś cel, żeby dopiero w 1943 roku to ogłosić, jak już mnie tam nie było, tylko byłem w Warszawie. Ponieważ opowiedziałem o wszystkim w Warszawie już w 1942 roku, więc konsternacja była, że Niemcy dopiero teraz ogłaszają to, co w Warszawie znamy.

  • Komu pan o tym opowiedział w Warszawie?

Uciekałem, około trzech miesięcy mi zajęło, żebym do Brześcia doszedł. Zakwaterowałem się u pani, u której w 1939 roku kwaterowałem. Stamtąd się przedostałem do domu. Niejaka pani Nowakowska. Miała dwie córki, były nauczycielkami. Było jeszcze pięciu kolejarzy z Gdańska. Do nich się doczepiłem. Tak że kilka dni nocowałem. Miała dwie córki i po jedną przyszli enkawudyści, żeby ją aresztować i druga też była aresztowana. Po wojnie widziałem tą panią i obydwie córki nie wróciły. Dostałem adres do trzeciej córki, która była w Radomiu. Przyjechałem do Brześcia, więc muszę się wziąć za jakąś robotę, żeby jeść. Jestem u niej, ale coś muszę zarobić, żeby jej dać, przecież mi rano mamałygi dała. Znaleźli mi pracę na kolei, ponieważ wiedzieli, że na kolei się trochę znam. Na kolei przestawiałem wajchy, bo tutaj to robią stawidła, mechanicznie jest więcej, a tam jest ręcznie. Szefem przestawiania w Brześciu był Niemiec. Było Entlausung tak zwane, odwszawianie. To znaczy wszyscy żołnierze, którzy jechali z frontu, chcieli się dostać do domu czy coś, musieli koniecznie przejść odwszawianie. To była bardzo rozbudowana instytucja. Wagony trzeba było przetaczać i byłem wajchowym. Ponieważ język niemiecki doskonale znałem, więc pasowałem temu kierownikowi, który rozkazywał: „Na szósty! Na piąty! Na czwarty!”. W pewnym momencie, po kilku dniach, dostaje wiadomość, że ma ze mną przyjść na komisariat niemieckiej policji. Ponieważ budka komisariatu była dwa kilometry albo lepiej, więc do mnie po niemiecku mówi: „Ty, słuchaj! Wołają cię. Co ty z nimi masz?!”. Mówię: „Ja z nimi nic nie mam”. – „No to po cholerę cię wołają?! Mam cię zaprowadzić”. Ponieważ wtedy transportów było dosyć dużo, pewnie wyczuł, że ze mną coś nie bardzo, więc akurat jechał pusty transport towarowy z frontu na zachód. Też wyczułem, że pewno coś się święci i po prostu zerwałem się, skoczyłem do pociągu, który jechał w stronę Polski i który zawiózł mnie do Dęblina. Nie gonił mnie, ani nie krzyczał, ani nic, rękę podniósł. Pociąg szedł i szedł, przejechał Terespol. Wiedziałem, że w Terespolu jest granica, więc się schowałem, wszedłem do środka wagonu, bo to był odkryty wagon. Jakoś przejechałem do Dęblina. Już Polacy! Tego, owego, pytam się, a adres miałem do jej trzeciej córki. Kowalska się nazywała, on był kierownikiem poczty w Radomiu. Jakoś się dostałem do tej jej trzeciej córki. Pozdrowienia, to, tamto przesłałem i nawet do tego stopnia, że tydzień jakoś mnie przechowała, to znaczy ugościła. W każdym bądź razie czułem się o tyle nieswojo, że trzeba coś zarobić. Ponieważ w Radomiu był dystrykt gestapowski, więc pełno gestapo chodziło, mundurowych Niemców. Chodziło o to, żeby się z Radomia dokądś wydostać. Wydostałem się do Skarżyska Kamiennej i naraili mi robotę ładną, ciekawą, robienie lemoniady. Korki były inaczej zamykane i jak ktoś nie mógł, to mu się butelka rozwalała i pokaleczył sobie całe ręce. Jak mogłem, to poruszałem się po Skarżysku. Skarżysko połączone jest mostem nad torami kolejowymi. Część jest z jednej strony i część z drugiej strony. W pewnym momencie spotykam mojego dyrektora Danowskiego, który mnie bardzo lubił. To była Szkoła Przemysłowa, obecnie liceum mechaniczne się nazywa. „Tofuś, co ty tu robisz?”. Zszedłem na dół i wszystko mu opowiedziałem, moje tarapaty. Był zatrudniony jako inżynier w ZEORK-u, to znaczy Zakłady Energetyczne Okręgu Radomsko-Kieleckiego. Miały swój zakład, biurowiec i tak dalej. „Przyjdź, załatwię ci robotę. Przyjdź do nas”. Na godzinę się umówiłem, przyszedłem do niego i pracę dostałem od razu. [Dostałem się] do wydziału remontu liczników elektrycznych. W remoncie liczników elektrycznych pracowało bardzo dużo naukowców, to znaczy profesorów z Krakowa, z uczelni krakowskich, wszyscy się polokowali, żeby coś robić i jakoś przetrzymać. U niego spałem, nocowałem. Był wywieziony, wysiedlony, tak że na barłogu spaliśmy, z teściową, z żoną i z jego dziećmi. W pewnym momencie, chyba po tygodniu, dzwoni do mnie od siebie, z innego wydziału: „Tofuś! Uciekaj!”.

  • Jak on powiedział?

Tofuś. Nazywał mnie Tofuś przed wojną w szkole. „Tofuś uciekaj!” Wyczułem prawdopodobnie o co chodzi, na podwórko i z podwórka na zewnątrz. Siedzę przy budce, w pewnym momencie podjeżdża samochód niemiecki, pięciu Niemców wysiada. Myślę sobie: „Czy czasem nie po mnie byli?” Przeczekałem, chyba godzinę siedzieli, poplądrowali wszystko, wyszli bez nikogo, pojechali. Pan Danowski wszedł do domu (bo dawali obiady w zakładzie) dla rodziny miał też ugotowany obiad. Niósł dla rodziny obiad i widzi mnie z daleka. „Tofuś za mną idź tylko, żeby mnie nie zauważyli”. Dopiero doszedłem za nim do domu i się dowiedziałem, że byli po mnie.

  • Ale po co oni byli po pana?

Szukać, bo mnie uznali za dezertera. Jak uciekłem z bauzugu, to Niemcy uznali mnie za dezertera frontowego wojska niemieckiego i wszędzie mnie szukali. Najpierw zrobili rewizję w domu u matki. Dwa razy była rewizja u matki pod Poznaniem, czy mnie nie ma.

  • Wtedy pan nosił nazwisko Dolata?

Dolata, tak.Niemcy zrobili ze mnie dezertera. Dezerterem byłem do końca wojny.

  • Dlatego wtedy pan zmienił nazwisko?

Zmieniła mi organizacja, nie ja. Ponieważ chodziłem do sióstr Rodziny Marii w Poznaniu do szkoły, a wiedziałem, że ten człowiek mi mówił, że na Hożej w Warszawie też jest ten zakon. To wiedziałem przed wojną. […] Dyrektor powiedział: „Wieczorem przyjdź, to pogadamy co będziemy dalej robili”. Nie będę czekał, tylko pójdę do gospodyni po moje ciuchy, bo tych ciuchów za dużo nie miałem. Gospodyni mnie przyjmuje z płaczem, bierze mnie, tuli: „Boże, jesteś! Byli tu po ciebie, rewizję zrobili!” Poprzewracali jej lampy, to wszystko. Okazało się, że szukali mantla jakiegoś. Powiada: „Panie, mantla tu szukali”. Dali nam na zimę płaszcze, łotewskie były jakieś. Szukali śladu jakiegoś, bo jak bym miał ten mantel i by go znaleźli, to znaczy, że gdzieś tu się pewnie [ukrywam]. Bez mantla już chodziłem dawno i w ogóle go nie zabrałem. „Ale dobrze, że pan jest i dobrze, że pan żyje”. Wieczorem idę do Danowskiego do domu, wiem gdzie mieszka. Siedzi jeden z panów, znajomy z wydziału, jakiś lepszy człowiek, poczęstowali mnie kolacją. Powiedział mi ten znajomy mojego dyrektora: „Słuchaj, zatrudniać się nie możesz nigdzie, bo ciebie poszukują. Jesteś listem gończym poszukiwany i w życiu się nigdzie do państwowej firmy nie załaduj, bo cię znajdą od razu. Dzisiaj pójdziesz ze mną”. Miał teściową, która miała hotel, mieli widocznie pokoje już konspiracyjne jakieś. „Tam przetrzymam ciebie, bo na dole jest nur für Deutsche, hotel w Skarżysku, tylko dla Niemców, prywatny”. U góry mogłem mieszkać, byłem trzy dni i jeść mi dali, wszystko. Po trzech dniach przychodzi jakiś kolejarz po mnie wieczorem i powiada: „Szykuj się, jedziemy do Warszawy”. Przywiózł mnie do Warszawy na Dworzec Główny, jeszcze chodziły dorożki konne. Nie wiedziałem, gdzie jest Hoża, wiedziałem o Hożej i chciałem się dostać do niego. Wiedziałem, że ten Czubek ma rodzinę na Żelaznej, ale też nie wiedziałem [gdzie], przecież nie znałem [Warszawy]. Zresztą jeszcze rozmawiałem dialektem poznańskim, tak że mnie zaraz rozpoznawano. Do Warszawy zawiózł mnie rano, siedziałem przy parowozie. Wsiadłem w Skarżysku po ciemku i po ciemku byłem już w Warszawie, to niedaleko, chyba sto sześćdziesiąt kilometrów jest. Idę do pierwszej dorożki konnej zapytać się, gdzie jest ulica Hoża, a on tak na mnie patrzy i powiada: „Ale ty nie jesteś stąd”. Zdradzał mnie ten [dialekt]. Mówię: „No nie jestem stąd”. – „To siadaj, zawiozę cię”. Mówię: „Nie, muszę iść pieszo, bo nie mam czym zapłacić”. – „Nie szkodzi, siadaj”. Zawiózł mnie na Hożą do sióstr. Jak chodziłem do szkoły w Szamotułach, to nieraz między sobą się zamieniały nauczycielki, siostry. Tak że znałem trochę imion sióstr w Warszawie i znałem trochę imion z Szamotuł. Zresztą się znają, jak to zakon. Opowiedziałem całą historię, śniadaniem mnie poczęstowały, poszły szukać Czubka. Nie znalazły, gdzieś im zaginął. Teraz coś trzeba robić, trzeba się ratować. Jak [siostra] przyszła z wiadomością, że Czubka już nie ma, bo zginął w 1939 roku, to widocznie musiałem jakąś minę nieciekawą zrobić. Siostra przełożona, rozmawiając ze mną, dała mi [jednak] do zrozumienia, że nie mam się czego obawiać, jakąś pomoc tutaj znajdę. To już była jesień, 1942 rok, ciemno się zaczęło wcześnie robić. Przyszedł po mnie jakiś pan, którego do tej pory nie znam i nie przypominam sobie w ogóle jak wyglądał, kto to był, nie wiem. Zawiózł mnie do Płud, na Tarchomin – jak na Jabłonną się jedzie i tam jest też zakon sióstr Rodziny Marii. Zawiózł mnie wieczorem. Dostałem pomieszczenie, gdzie mogłem mieszkać i zostałem robotnikiem rolnym, bo mieli swoje pola przy Wiśle. Po trzech czy czterech dniach – bo chodziłem do kaplicy na msze modlić się o zdrowie i życie – podchodzi do mnie jedna z sióstr i powiada: „Słuchaj, tu się twoją osobą interesuje taki jeden człowiek nie bardzo nam pasujący”. Ale wiedziały, że uciekłem, to wszystko wiedziały te siostry. „Nie możesz tutaj dłużej być w Płudach, musimy cię przerzucić. Pojedziesz do Pustelnika”. Pustelnik jest z drugiej strony, za Markami. Przyjechałem do Pustelnika. Jakoś się dostałem przy pomocy podpowiadaczy. Przyjęły mnie trzy siostry zakonne, co groby ich odwiedzam co roku, ostatnią w tym roku odnalazłem dopiero. Myślałem, że wszystko się dobrze skończy, zostałem zakwaterowany na strychu nad przedszkolem. Trzy siostry się moją osobą zajęły, siostra Franciszka, siostra Stanisława i siostra Jadwiga. Po pierwsze dały mi zakwaterowanie, którego nikt nie widział. Jedna była kierownikiem kuchni, to dostawałem jedzenie. Wiedziały już o wszystkim, że mnie gonią i na gwiazdkę w 1942 roku skontaktowały mnie z Armią Krajową. Po prostu przyszło do mnie dwóch ludzi, jeden się nazywał Redlich, a drugi się nazywał Kowalski. Jeden był porucznikiem rezerwy, nauczycielem z zawodu, a drugi był plutonowym podchorążym. W pierwszy dzień świąt mówią mi, że jestem zapisywany do Armii Krajowej. Siostry pozałatwiały wszystkie sprawy. Przyszli odebrać ode mnie przysięgę. Przysięgę odebrali i powiedzieli tak: „Jeżeli chcesz coś dla tej Polski zrobić, to musisz zmienić nazwisko i my ci to nazwisko zmienimy. Stąd się prędzej nie ruszysz, dopóki nie będziesz miał tego nazwiska”. Trwało to chyba ze dwa tygodnie, fotografię musiałem zrobić na kenkartę. Rzeczywiście za dwa tygodnie przynieśli mi to nazwisko, przynieśli mi kenkartę, opuściłem już teren ciasnoty mojej. Zresztą bezczynnie nie siedziałem, bo rysowałem. Szkoły były, robiłem różne pomoce naukowe. Przysięgę złożyłem. [Przyjąłem pseudonim] „Grab” tylko dlatego, że grab był naprzeciwko okna. Pytają się mnie, jaki pseudonim, więc „Grab” im strzeliłem. Od tej pory właściwie mogłem [normalnie] chodzić [po mieście], miałem kenkartę.

  • Wtedy pan się nazywał…

Kaczmarek. Byłem Kaczmarkiem. Pan Kaczmarek dostał pracę u pana Balickiego. [To była] fabryka, którą też siostry załatwiły, bo pani Balicka była bardzo religijna i chyba trochę pomagała siostrom. Przyjęty zostałem do pracy, byłem na produkcji papy. Poznałem moją przyszłą żonę. Wszystko elegancko do czasu... Do 30 sierpnia… Aha, z papy przeniosłem się do wydziału remontowego.

  • Pan wtedy powiadomił Armię Krajową, co pan widział w Katyniu?

Tak. Rozmowa przed przysięgą już była. Narysowałem im nawet szkic i ten szkic figuruje w papierach do dziś. Został przesłany drogą radiową, bo II Rejon miał kontakty z Londynem.

  • To były pierwsze osoby, którym pan powiedział?

Tak, to były pierwsze osoby. […]Przyszedłem jako Kaczmarek do pracy. W międzyczasie postarałem się, żeby być w warsztacie remontowym. W wolnych chwilach robiłem grzebienie z blachy do wyczesywania insektów z włosów i na tokarni pierścionki akowskie.

  • To była nielegalna produkcja?

Nielegalna produkcja. Każdy [z pierścionków] był oznaczony, jak [ktoś] potrzebował, gdzieś się znalazł, to obrączkę miał, na wierzchu był orzełek. Jak Niemiec wszedł, to przekręcał tylko i orzełek był pod spodem. W każdym bądź razie to było modne. Jak były modne buty oficerskie z cholewami w czasie wojny, tak było to modne. To robiłem.

  • Dużo pan robił tych obrączek?

O! Dosyć dużo.Któregoś dnia wpadł mi do oka lewego (które zresztą straciłem w czasie wojny, nie mam go, nie widzę) pewien okruch. Zaczęło mnie swędzieć, boleć i rano się spóźniłem do pracy. Mieczysław Kowalczyk był kierownikiem tego całego interesu, fabryki braci Balickich. „O, panie Kaczmarek, co to za [spóźnianie]? Śpi pan za długo”. Bo trzeba było tabliczki przekładać, takie numerki, a on pilnował. Mówię: „Zobacz pan!”. Oko mu pokazuję całe czerwone. Wiedział, że nie mogę być meldowany i nie mam Kasy Chorych, więc do lekarza nie mogłem iść. Zaprowadził mnie do księgowego i powiada: „Panie księgowy, pan wyda z kasy sto sześćdziesiąt złotych i pojedzie pan do Warszawy na Smolną 8. Tam jest instytut okulistyczny, gdzie jest krewna naszego szefa. Zgłosi się pan, to sto sześćdziesiąt złotych pan jej da i ona załatwi panu”. Na Dobrej bracia byli. Transport szedł towarowy, jedzie Zacierka, kierowca, powiada: „Siadaj pan. Pojedziesz pan do Warszawy”.

  • Zacierka to ten kierowca?

Nazwisko Kaziu Zacierka. Jadę. Po drodze, ponieważ miałem znajomych w Markach, mówię: „Co będę do Warszawy jechał, narażał się, jeszcze tych łapanek tyle”. Wysiadłem do Perszczyńskiego (też znana postać historyczna) i mówi: „Nic nie pomoże, trzeba jednak na Smolną jechać”. Przyjechałem na Smolną ulicę, na dole się dostałem i z pieniędzmi szukam tej mojej protegantki. Pytam się salowej, zaprowadziła mnie na pierwsze piętro, pokazała gabinet. Wszedłem, akurat miała wolne, przedstawiam się, że jestem z Pustelnika i przyjechałem w takiej i takiej sprawie. „Proszę, niech pan siada”. W tym czasie jak przyjechałem do Warszawy, to po mnie jechało gestapo do fabryki, minęliśmy się. W pewnym momencie mi to znieczuliła. Gestapo przyjechało do fabryki, mnie nie znaleźli w fabryce, ale ktoś musiał wyklepać, gdzie jestem. Siedzę u niej na fotelu, wpada jakaś kobieta i powiada: „Gestapo jest, szuka mężczyzny – dwadzieścia, dwadzieścia sześć lat”. Byli chorzy, więc po tych chorych szukali mężczyzny. Patrzę, przyjechała jakaś buda. Akurat gabinet miał wejście na to. Jest niemiecki samochód. Stoi i nie wiem, po kogo przyjechali? Przyjechali po mnie. Szła kolejka między Radzyminem a Stalową, przy tej szosie. Kolejką się tylko podróżowało w czasie wojny. Już zrobiła [opatrunek], zabandażowała mnie. Jeszcze do niej powiedziałem: „Proszę pani, jak szukają takiego z tym okiem, to na ulicy, z bandażem, zaraz mogą mnie złapać”. – „Wyjdę zobaczyć, co się dzieje”. A ja siedzę na tym fotelu. Przyszła i powiada: „Wie pan co? Szukają po pokojach”. Miała narożną szafę. U góry były lekarstwa otwarte, na dole było pusto. Nie wiem dlaczego, jakby dla mnie przyszykowane, otwiera to i [mówi]: „Wchodź pan”. I wyszła. Zamknęła za sobą drzwi. Słyszałem, jak wchodzą (opisuję [we wspomnieniach] mój strach – jak wchodzą Niemcy, jak się rozbijają). Nie złapali mnie. Jadę z powrotem, bo nie wszyscy Niemcy wyjechali z Pustelnika. Po drodze spotykam dwóch ludzi nieznanych, którzy jak mnie zobaczyli w kolejce wołają. Nie umiałem jeszcze wtenczas skakać z kolejki, więc jechałem dalej. Do Marek przyjeżdżam, jest kapliczka przed Markami i stał znajomy z rowerem. Miał rower oparty: „Uciekaj! Rany Boskie, bo na ciebie czekają! Byli po ciebie w Warszawie i czekają w fabryce”. Na cmentarz [poszedłem], przeczekałem do wieczora, poszedłem spać. Wtedy należałem do II Rejonu Kompanii „Osiowej” Armii Krajowej, z pierwszym pseudonimem. Należałem wtenczas do tej organizacji.

  • Co to była kompania osiowa?

Tak się nazywała kompania II Rejonu „Celków”.

  • Osiowa – co to znaczyło?

Osiowa to między Warszawą a Radzyminem. Kiedyś to czytałem, Sawicki czy ktoś to opisywał, że dlatego się „osiowa” nazywała, że niby po osi. Bo cały sztab II Rejonu był w Pustelniku i to niby na środku, oś. Przespałem [się], przenocowałem i znowu poszedłem do sióstr po poradę. Aha, co najważniejsze, wszyscy mnie opuścili. Jak gestapo przyjechało, cały dzień siedzieli i mnie szukali w fabryce na to moje nazwisko – Kaczmarek – i na to pierwsze też. Wszyscy mnie opuścili. Uciekali ode mnie nawet przełożeni z Armii Krajowej. Bali się. Tak się bali strasznie. Ale siostry zakonne się nie wystraszyły, potrafiły zorganizować mi dojście do Armii Krajowej, również do tej samej kompanii, ale do WRN-u, w którym dowódcą był Nazarczenko.

  • Do czego?

Do WRN-u, Wolność Równość Niepodległość, który należał również organizacyjnie, wojskowo, do kompanii osiowej. Ale już był w PPS-ie.

  • Kto tam był dowódcą?

Właśnie Nazarczenko, który jeszcze żyje, choć jest po wylewie. W domu się nim opiekuje córka.

  • To rosyjskie nazwisko?

Ukraińskie. Też ciekawa postać, ale już nie będziemy o tym mówili. W każdym bądź razie był porucznikiem przed wojną, geodetą z zawodu. Siostry znalazły z nim kontakt. Rano mnie ktoś zaprowadził, jeszcze spał, było wpół do szóstej. Wiedział o wszystkim, o co chodzi, wstał, kazał mi się położyć do tego samego łóżka, bo widział, że jestem zmarznięty, niewyspany. Powiada: „Jak się wyśpisz, to porozmawiamy”. Wyspałem się w ten sposób, że w to ciepło wszedłem, elegancko się wyspałem. Jak wstałem na obiad, to już miałem placki ziemniaczane na stole i zupę grochową ugotowaną. Od tej pory byłem w WRN-ie i złożyłem drugą przysięgę, stąd właśnie [pseudonim] „Dąb”. Przysięgę przyjął Malinowski i on. Malinowski był niestety wywieziony na Sybir. Wrócił, ale już nie żyje. […] Dostał się do niewoli, bo na terenie Marek, Pustelnika, Powstanie wybuchło o dwa dni wcześniej i część się dostała do niewoli niemieckiej, a cześć już Sowieci zabrali na Sybir. Trzy dni przed rozpoczęciem akcji bojowej, dostałem polecenie od Nazarczenki przejść przez granicę i przyprowadzić jakąś panią Dworakowską. Nie wiem, był prezydentem miasta pan Dworakowski, tak sobie kojarzę tylko. Z Niemiec, to znaczy spoza GG, przez granicę, tutaj do nas, do Polski. Niestety nie mogłem nic zrobić, bo sam się znalazłem w tarapatach. Jak się dostałem między widły Narew-Bug, to jeszcze byli Niemcy. Potem Sowieci to wyparli. Na czas znalazłem tą kobietę, straciłem z nią kontakt, zostawiłem ją u jednego gospodarza, zresztą bardzo życzliwego nam. Nie wiem,czy żyje, czy nie żyje, nie miałem z nią żadnego kontaktu potem. Niestety Sowieci objęli wszystko. Starałem się dostać do Pustelnika. Oni znów w niewoli niemieckiej, część już było wywiezionych. Rozkaz „Bila” był: „Każdy kto może, [niech spróbuje] się dostać do Wojska Polskiego”. Wiadomo było, że to było wojsko, które [Przybylo z ZSRR, ale] chciał każdy z tymi Niemcami walczyć, a szczególnie tacy jak ja.

  • Wie pan, po co miał tę kobietę przeprowadzić?

Wiem. Jej poszukiwali Niemcy i miała zniknąć z tamtego terenu. Ponieważ zostawiłem ją w takim miejscu (u gospodarza), gdzie była pewna, i potem przyszli Sowieci, nie wiem, co się z nią stało. Przecież mogła sama przyjść, tak jak ja przyszedłem przez granicę, bo już wtenczas granicy na Bugu nie było.

  • To był 28 lipca?

Tak, 28 lipiec, czy 27 lipiec. Przyszedłem do Marek z powrotem do mojego dowódcy, gdzie mieszkałem razem z nim, bo już wtenczas nigdzie nie mieszkał. Już niczym się nie zajmowałem, tylko jego polecenia wykonywałem. W pewnym momencie szukam i nikogo nie mogłem znaleźć z tych moich kumpli, ode mnie z oddziału, nikogo nie ma. Ten siedzi, wszyscy są rozchwytani, a okazało się, że już dwa dni przedtem ich [zabrali]. Poszedłem do mojego przyszłego teścia, bo jak chodziłem do dziewczyny, to tego teścia znałem. Teść się ostał, nie wiedząc o tym, że NKWD jest na jego podwórku, w domu państwa Malinowskich. Miał syna, podobny do mnie był i też go poszukiwało NKWD. Wszedłem do niego, pukam, szukam tej mojej przyszłej żony, bo brała udział w Powstaniu Warszawskim i kontakt między nami się urwał. Wpada kapitan sowiecki, enkawudysta, trochę podchmielony: „Syn?!” „Nie, nie syn”. – „A kto?” – „Obcy”. Powiedział mój przyszły teść, bo rewolucję przeszedł i trochę rosyjskiego znał. To paszport ode mnie. Bierze kenkartę moją i znika z kenkartą, a ja siedzę ze staruszkiem, opowiadam sobie gdzie mogą być, bo jeszcze teściowa w Warszawie w Powstaniu była. Gdzie mogą być, jak się zerwały z Warszawy.

  • To były początki sierpnia?

To już sierpień był, początek sierpnia.

  • Sowieci w sierpniu już byli w Markach?

Tam było Powstanie, a tutaj już berlingowcy byli. Zabrał mi kenkartę, poleciał, nie było go dwie godziny. Straż stała przy wejściu z karabinami. Po dwóch godzinach przychodzi z listą do mnie do góry, do teścia. Nie wiem, po co przychodzi i: Siednijcie. Usiadłem, otwiera listę i kenkartę, szuka. Sylabizuje, które nazwisko jest do tej kenkarty podobne. Patrzę, Kaczmarek Władysław jest na tej liście, ale Rubasińskiego nie ma. Dostałem propusk, że mogę się zgłosić do Wojska Polskiego, od niego dostałem. Podpisał i wiem tylko, że przy Dworcu Wileńskim było WKR czy coś, że jak przyszedłem z tym moim świstkiem, to mnie skierowali na Skaryszewską. Na Skaryszewskiej miał niby być sztab Berlinga. Na Skaryszewskiej spotkałem człowieka, który przepłynął Wisłę w czasie Powstania, bo Powstanie trwało. Wiem, że to był początek Powstania chyba. Wsadzili mnie i przesłuchanie NKWD ze mną, ktoś mi tylko ze starszych podpowiedział: „Słuchaj, nie przyznawaj się do Armii Krajowej”. To mi po drodze wszyscy podpowiadali, ci co pewnie wiedzieli już, co się święci. Tak też się stało. Wsadzili mnie do zis piat i do Lublina zawieźli.

  • To znaczy, że pan miał już nowe dokumenty na nazwisko Rubasiński?

Rubasiński, tak.

  • A NKWD szukało Kaczmarka. Miało na liście pana poprzednie nazwisko?

Poprzednie, tego nie mieli. Dziwna rzecz, że ni stąd ni zowąd przyszła do mnie organizacja akowska i mówi: „Musisz mieć zmienione nazwisko”. Po prostu Kaczmarka mi zabrali i przynieśli mi Rubasinskiego, którego kenkartę do dziś mam, w kopii naturalnie, bo w strzępach jest.W Lublinie się znalazłem w ten sposób, że zaczęli do Lublina zjeżdżać wszyscy, którzy chcieli bić się z Niemcem. Tłok był niesamowity i na drodze przed Lublinem już było WKR. Już żeśmy się wydobyli z samochodu z tego zis piat. Właśnie stał na boku pan Sadowski (postać historyczna nawet, kapitanem był przedwojennym) i organizował II Szkołę Podchorążych. Szkoła Podchorążych składała się w dziewięćdziesięciu procentach z byłych akowców. Tak umieli zorganizować szkołę, że jak staliśmy w kolejce, to zawołał mnie na bok i powiada: „Słuchaj, jakie masz wykształcenie”. Mówię, że matury nie dali zrobić. „To słuchaj, nic [nie mów] o Armii Krajowej i do komisji”. Lekarz [mnie zbadał] i potem się okazało, że był moim dowódcą kompanii w podchorążówce. No i wojna.

  • Jaki pan szlak przeszedł?

XVII Pułku V Dywizji przeszedłem.

  • Dokąd pan doszedł ze swoim pułkiem? Do Łaby?

Do Łaby, do Drezna, aż do Lutomierzyc.

  • I tam pan spotkał się z armią amerykańską?

Tak. Tetzn się nazywała miejscowość.

  • Jak spotkanie z Amerykanami wyglądało?

Po polsku rozmawiał.

  • To był Polak, tak?

Polak, po polsku rozmawiał. Bardzo prosto. Na froncie, jak to na froncie, zamieniliśmy się tylko łyżkami. Do dziś mam jego łyżkę do jedzenia, a ja mu dałem swoją. Mojej nie ma na pewno, bo to była aluminiowa i w Rosji robiona pewnie.

  • Pamięta pan nazwisko tego Polaka?

Nie. Miałem z nim kontakt, w Berlinie potem był, ale jakoś zaniechałem wyjazdu, bo coś koło mnie zaczęli się kręcić niepotrzebnie. Tak że zaniechałem. Nie pamiętam.

  • Gdzie się dla pana zakończyła wojna?

Wojna się zakończyła w Czechach. […] Ten pułk to jest w tej chwili – XVII Brygada Zmotoryzowana w Międzyrzeczu. Był generał, nazywał się Kazimierz Jaklewicz, który się dowiedział, że jeszcze żyje ktoś z pułku, z czasów wojny i jest taki w Poznaniu. Pewnego dnia pan kapitan jakiś od niego przyszedł do mnie, przywieziony specjalnie i powiedział: „Czy pan się zgadza przyjechać do Międzyrzecza na spotkanie z panem generałem”. Mówię: „Zgadzam się”. Przyjechał pułkownik po mnie, poznał mnie z panem Jaklewiczem. Poszukali jeszcze tego, który po mnie kompanie odziedziczył, poszukali nas dwóch. Jestem do nich zapraszany co roku na uroczystości pułkowe.

  • Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan nie zmienił nazwiska?

Nie mogłem.

  • Dlaczego?

Biuro Historyczne Wojska Polskiego nie pozwoliło mi. Powinienem mieć zgodę, bo mnie wzięli trzy razy do wojska. Trzy razy się im urywałem z wojska i za trzecim razem właśnie to nazwisko mi pomogło. Chciałem zamienić nazwisko, pomogło mi się zerwać z wojska. Zaczęli koło mnie ciężko chodzić i generał sowiecki powiedział: „Ty nad nami nie trojga, bo jest źle”. To znaczy: „Nie staraj się zostać w wojsku”. Za trzecim razem.

  • Ale to już było po wojnie?

Po wojnie. Wystąpiłem o moje nazwisko, to w pierwszym rzędzie trzeba było mieć zgodę Biura Historycznego, a ponieważ w Biurze Historycznym są pozapisywane różne rzeczy, dowódcy kompanii, to, tamto, nie chcieli się zgodzić na to. Już zostałem tak jak jestem.

  • W którym roku nie chcieli się zgodzić?

To był 1952 rok, jak mnie wyrzucili z wojska.

  • Po wojnie pan mówił komuś o Katyniu?

Całą pracę, całe rozpracowanie robiłem o Katyniu, ale nie zaraz po wojnie. Mówiłem różnym ludziom, ale jak już zaczęli robić [filmy o Katyniu]. Nawet mam podziękowanie Ministra Sprawiedliwości. […]

  • To dopiero po upadku komuny?

Po upadku komuny. Zająłem się Katyniem i opracowania zrobiłem, że przyjechali trzy filmy zrobić do mnie. Najpierw przyjechała [ekipa] francuska, potem niemiecka była, niemiecko-rosyjska. Trafili do niektórych jeszcze żyjący katów.

  • Proszę mi powiedzieć, czy później, po wojnie, był w Katyniu?

Nie byłem. Miałem możliwość, ale zrezygnowałem.

  • Dlaczego?

Niepewny byłem, bo to był jeszcze początek [przemian w Polsce] akurat.

  • Ale dlaczego się pan bał?

Nie wiem dlaczego. Jakoś tak mi nie wyszło. Aha, było tak, że miał samolot lecieć ze mną z Poznania, a przyjechała właśnie ta ekipa francuska filmować, zdjęcia robić, więc zrezygnowałem z wyjazdu na korzyść francuskiego filmu.

  • Rosjanie starali się dopaść wszystkich tych, którzy cokolwiek wiedzieli o Katyniu.

W czepku się urodziłem.

  • Pan słyszał może później, że Rosjanie szukali tego pana Dolaty?

Szukali, o tym pisano [później] w gazetach. Są skróty w Gazecie Poznańskiej i dopiero Instytut Katyński zaczął do mnie przyjeżdżać. Zaczęły się wywiady wszystkie. Tak że na temat Katynia jestem naprawdę [ekspertem].

  • Wtedy się pan dowiedział, że Rosjanie pana cały czas szukali, jako tego Dolatę? Że to jest ten pierwszy, który odkopał groby polskich oficerów?

Tak, szukali. […]

  • Niech pan mi powie, tak szczerze, nie ciągnie pana, żeby pojechać do Katynia, zobaczyć to jeszcze raz?

[…] Jest ciekawość. Wiem, że porosło to bardzo dużo. Ktoś mi powiedział, jak mu opowiedziałem jak wyglądały [te tereny]. To były małe krzaczki, teraz są już na pewno chojaki duże. Tak że pojechałbym, jak bym miał takie możliwości, to bym pojechał. Zresztą miałem możliwość, ale sił nie wystarcza. Oprócz tego, że jestem w Armii Krajowej, to jestem jeszcze w Zarządzie Głównym Związku Oficerów Rezerwy. Też się bardzo udzielam i wycieczkę mi zrobili właśnie szlakiem walki bojowej XVII Pułku. W ubiegłym roku byłem trzy dni. Wszędzie, do wszystkich wiosek mnie zawieźli. […]

  • Dziękuję panu bardzo.

Również dziękuję.
Poznań, 16 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Teofil Ryszard Rubasiński Pseudonim: „Grab” „Dąb” Stopień: strzelec, kapral Formacja: II Rejon „Celków”, kompania „Osiowa” Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter