Teresa Błażyńska

Archiwum Historii Mówionej

Teresa Błażyńska urodzona 4 marca 1918 roku, w miejscowości Ruszony, obecnie na Łotwie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani dzieciństwo na Kresach Wschodnich w okresie poprzedzającym wybuch II wojny światowej?

Moje dzieciństwo to wspomnienie – Nowogródek, Baranowicze, Wilno aż do szesnastego roku życia. Dopiero, jak miałam szesnaście lat, wyjechałem do Warszawy. Wspomnienie tamtych stron, nawet po maturze przyjeżdżałam jeszcze do majątku mojego wuja, Żmigrodzkiego, majątek, który się nazywał Hrulczyce i tam spędzałam często wakacje. Tak, że moje całe dzieciństwo i cała wczesna młodość łączy się absolutnie w Wilnem, z Nowogródkiem, z Baranowiczami. Pierwsza moja szkoła w życiu, to była świetna zresztą szkoła w Wilnie, która się nazywała „Świt”. Maszerowałam do niej przez Górę [niezrozumiałe]. Pamiętam doskonale do tej pory nazwy ulic. Mieszkałam na Zwierzyńcu, do którego chodziło się przez Zielony Most. Nic specjalnego się wtedy w moim życiu nie działo. Mój ojciec umarł, kiedy miałam lat jedenaście i potem mieszkałam w Wilnie. Wtedy właściwie wyjechałam na stałe z Nowogródka i mieszkałam w Wilnie aż do szesnastego roku życia, kiedy wyjechałam do Warszawy. Okres dzieciństwa wiąże się ze wspomnieniem ciszy, spokoju. Nawet dziś, kiedy w Londynie mieszkam już od tylu lat, nieraz przychodzą mi na myśl słowa Mickiewicza: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił.” Otóż te momenty są bardzo częste dzisiaj, w moim wieku jeszcze, do tej pory. Jeśli chodzi o dalsze wspomnienia, przyjechałam do Warszawy mając lat szesnaście. Zaczęłam chodzić do Gimnazjum [imienia] Emilii Plater. To było słynne gimnazjum na Pięknej pod [numerem] 24. Mieściło się dziwnym zbiegiem okoliczności naprzeciwko ambasady niemieckiej, co się dosyć łączy potem, kiedy Niemcy zaatakowali Warszawę. Ja z moją matką uciekłam do naszego gimnazjum, ponieważ na Saskiej Kępie domek, w którym mieszkałyśmy, był malutki i obstrzał był taki, że nie sposób było wytrzymać. Wtedy siedziałyśmy naprzeciwko ambasady niemieckiej, ale to już jest czas wybuchu wojny i wojny. Wydaje mi się, że głównie chodzi tutaj o okres Powstania. Tutaj muszę na wstępie zaznaczyć jedną rzecz: wszystkie wspomnienia o Powstaniu, wszystko to, co ludzie piszą, co ludzie mówią, zaczyna się mniej więcej od słów: „Pamiętam”. Może zacznę od czego innego: „Nie pamiętam”… jeżeli chodzi o daty. W moim wieku mam prawo nie pamiętać dat. Natomiast mam fakty zanotowane, wypalone chyba w pamięci na zawsze. Pracowałam, już przed wojną skończyłam kurs sanitarny. Właściwie jeszcze jak byłam w gimnazjum, to już byłam do pewnego stopnia wykwalifikowaną sanitariuszką. Czyli jak zaczęła się okupacja, kończyłam ponownie kursy sanitarne, które odbywały się na Mokotowskiej pod [numerem] 31, tam gdzie mieszkała moja ciotka, która nazywała się Janina Złotnicka i była wychowawczynią w gimnazjum [imienia] Platerówny w ostatnich dwóch latach, siódma i ósma klasa. U niej zaczęły się kursy sanitarne, które skończyłam. Ponieważ musiałam zajmować się swoją rodziną, opiekować się - moja matka, był syn mojego brata, Ryszarda Kersowskiego, który był już w Anglii i moja siostra, starsza ode mnie, ale była mniej w życiu zaradna niż ja. Tak jakoś z konieczności sprawa opieki nad rodziną spadła na mnie. Wobec tego, że nie mogłam brać udziału w żadnych wypadach Armii Krajowej na czas stabilizacji zostałam przeniesiona do łączności. Pracowałam wtedy w firmie, która się nazywała „Norma”. Otworzona przez przyjaciela mojego brata Zbigniewa Błażyńskiego, to było na Marszałkowskiej 108. Właściwie to był róg Marszałkowskiej i Chmielnej. Któregoś dnia zjawiła się tam moja koleżanka z gimnazjum i zapytała mnie czy zechcę zostać tak zwaną skrzynką łączności. Powiedziałam: „Tak”. Natomiast nie chciałam absolutnie niczego więcej wiedzieć. Dlaczego? Dlatego, że po prostu, może tchórzostwo, może po prostu nie byłam pewna, jak zareaguję, gdybym była zaaresztowana. Nie wiedziałam, jak zareaguję na bicie. Bałam się, więc powiedziałam, że nie chcę niczego więcej wiedzieć, poza tym, że jestem skrzynką łączności, przynosi się do mnie pocztę, odnoszę pocztę na Mokotowską pod trzydziesty pierwszy. I tak było. Ponieważ w firmie „Norma” to nie tylko był sklep komisowy, ale tam nauczyłam się pierwszy raz w życiu robić sztuczne cerowanie, no bo z czegoś trzeba było żyć. To był sklep komisowy, odnawiało się też stare ubrania. Ludziom było ciężko, więc przynosili stare ubrania do odnawiania, wstawiało się łaty, między innymi krawaty. Więc jak dostawałam pocztę, odpruwałam krawat na tyle kołnierzyka męskiego, gdzie była twarda część krawatu. Tam zaszywałam pocztę, która była przynoszona na malutkich, cieniutkich kawałeczkach papieru. Zaszywałam w krawat i odnosiłam krawaty, bo to był nieraz dwa czy trzy, na Mokotowską pod trzydziesty pierwszy, z tym, że gdyby akurat się zdarzyło, że tam była wpadka, to miałam zawsze wytłumaczenie, że odnoszę do kogoś krawaty z firmy, które zostały odnawiano.

  • Jak ci ludzie przychodzili do pani z listami?

To były moje koleżanki z gimnazjum. Wiem, że jednej było na imię Stasia. To się zresztą skończyło tragicznie, dlatego że wyszła za mąż za swojego kuzyna, przypadkiem przejeżdżałam koło kościoła, gdzie Staszka wzięła potajemnie ślub, dawany przez naszego księdza szkolnego, ksiądz Piotrowski. Ponieważ to był jej bliski kuzyn, rodzice nie chcieli pozwolić na to, żeby wyszła za niego za mąż i tam potajemnie wzięła ślub. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że to było dosyć ciekawe, żeby mieć jakiś oddech od codziennego dnia, od rzeczywistości, myśmy stworzyli teatr. Pamiętam, nie pamiętam, bo nie pamiętam, gdzie to było. Wiem, że spotykaliśmy się w domu, który był kiedyś zamieszkany przez Żydów, potem był opustoszały. Jakim cudem, ktoś miał klucze do tego mieszkania, nie wiem. Myśmy się tam spotykali i tam odbywały się przedstawienia, tam się odbywały próby. To była nasza ucieczka od rzeczywistości. Dlaczego mówię o Staszce? Ta, która wyszła za mąż za Stefana, potajemnie, on oczywiście należał do Polski Podziemnej. W dwa dni po ich ślubie był jakiś wypad, zamach i Stefan w dwa dni po ślubie zginął. Z tym się łączy nazwisko Staszki, która przychodziła do mnie. Głównie ona przychodziła, przynosiła, bo myśmy przecież starały się, żeby było jak najmniej ludzi wciągniętych w to, więc głównie ona mi przynosiła tą pocztę, którą później odnosiłam. Pamiętam taki wieczór, bo była godzina policyjna, kiedy po skończonej pracy na czas wyszłam z firmy. Miałam akurat kilka krawatów z pocztą. Szłam na Mokotowską pod trzydziesty pierwszy. Było ciemno. Poszłam na górę na Mokotowską pod trzydziesty pierwszy, zostawiłam pocztę i wychodziłam się spiesząc, żeby przed godziną policyjną zdążyć na Saską Kępę. Jak doszłam do rogu Mokotowskiej i Wilczej, zdaję się był pierwszy róg, w tej chwili zjawił się, staje przede mną, patrol niemiecki: Haende hoch! „Ręce do góry!” Zrewidowali mnie, na szczęście już niczego przy sobie nie miałam, ale muszę powiedzieć, że jak oni mnie zostawili, to siadłam na pierwszym parapecie, który był przy mnie, żeby mi się nogi przestały trząść. To jeden z takich obrazków. Potem przez całą wojnę pracowałam w „Normie”.

  • Była pani jedyną utrzymującą dom rodzinny?

Tak. Później moja siostra zaczęła pracować, bo właśnie na Mokotowskiej pod trzydziestym pierwszym moja ciotka, żeby mieć jakieś pokrycie utrzymania tego mieszkania otworzyła tam u siebie sztuczną pracownię, pracownię sztucznego cerowania. Moja siostra nauczyła się tego też i ona pracowała u mojej ciotki wtedy, z moją ciotką w jej mieszkaniu. W gruncie rzeczy, nie chcę brać na siebie całkowitej odpowiedzialności, ale moja siostra też pracowała, brałyśmy potem prywatnie do domu jakieś cerowanie, robiłyśmy to. Może mówię trochę chaotycznie, ale chciałam powiedzieć, dlaczego uchowałam się cały czas przed łapanką. Któregoś dnia do tej sztucznej cerowni przyszli Niemcy i powiedzieli, że obowiązkiem naszym jest reperowanie koców zniszczonych na froncie. Nie było od tego ucieczki. Oczywiście nic za to nie płacili, natomiast wszystkim tym ludziom, było nas tam pięć czy sześć osób, dano zaświadczenia, że pracujemy dla Wehrmachtu. I to nas chroniło przed łapanką. Koce zresztą były w strasznym stanie nieraz. Z trzech strzępów, pokrwawionych, podziurawionych kocy trzeba było zeszyć jeden. Na tym polegała moja praca, która mnie uchroniła przed łapankami.

  • Czy często korzystała pani z zaświadczeń, które pani otrzymała?

Tak, dlatego, że łapanki w tramwajach odbywały się bardzo często. To mnie chroniło przed tym, natomiast nie uchroniło kiedyś, moja matka była bardzo chora, była w szpitalu św. Floriana na Pradze i moja koleżanka, która mieszkała w tym samym domu, co ja, szła ze mną, żeby zanieść mojej matce jedzenie. W tym momencie dowiedziałyśmy się, że cały park Skaryszewskiego jest obstawiony przez Niemców i jest łapanka. Miałam zaświadczenie, a moja koleżanka Krystyna nie miała tego zaświadczenia i ona chciała wydostać się na Aleję Zieleniecką, żeby nie wpaść w ręce Niemców. Pamiętam to dobrze, mam nadzieję, że to do tej pory istnieje, żeby dostać się na Aleję Zieleniecką, która była siatką odgrodzona, był dosyć wysoki nasyp, Krystyna była ubrana w pantofle na koturnach dosyć wysokich. Miałam w obu rękach jedzenie dla mojej matki, które trzymałam. Podeszłyśmy pod siatkę i w tej chwili zobaczyłyśmy Niemca, który stał celując do nas z karabinu. Volksdeutsch, oczywiście, bo mówił po polsku. Kazał nam wracać, przy czym Krystyna odwróciła i nie mogła zatrzymać się zbiegając z nasypu, nie mogła się zatrzymać na tych wysokich koturnach. Niemiec zaczął celować z karabinu i po raz pierwszy wtedy stałam twarzą w twarz z lufą trzymając te garnki czy siatkę w ręku z jedzeniem dla mojej matki. To nie były przyjemne momenty. Krystynę wtedy złapano i wywieziono. Uciekła z Kutna. Mnie uchroniło zaświadczenie, że pracuję dla Wehrmachtu. Muszę teraz przejść szybko, tak wyglądało moje życie w czasie okupacji.

  • Chciałbym jeszcze o jedną rzecz panią spytać. W maju 1943 roku wybuchło powstanie w getcie. Co wówczas mówiła ulica warszawska o tych wydarzeniach, które miały miejsce w dzielnicy żydowskiej?

Niestety, byłam dość blisko tych spraw. Mianowicie, w sklepie, w którym pracowałam, właściciel sklepu zatrudniał Żydów. Getto wtedy jeszcze nie było zamknięte i oni przychodzili, kupowali od niego, mówili mu raczej. Sklep był przepierzony na dwie części. Było małe okienko i jak się wchodziło do sklepu, to było biurko, gdzie siedział właściciel, za tym przepierzeniem byli Żydzi, którzy dawali jemu znaki przez okienko, ile jeszcze można dać za parę spodni czy płaszcz, po czym od niego to kupowali, zabierali. Jeden z nich nazywał się Sztokman. Muszę powiedzieć, że to był jeden z największych przyjaciół, jakich w życiu miałam. On nigdy, przynosił kanapkę ze sobą do sklepu, on nigdy nie zaczął jeść, dopóki nie zapytał mnie: „A czy pani miała co jeść?” Jeżeli nie miałam, to przełamywał ten kawałek chleba i dzielił się ze mną. Całe szczęście, że nie dożył, dożył zamknięcia getta, ale dostał zapalenia płuc i umarł zanim getto zostało wykańczane. Natomiast przychodził potem przyjaciel właściciela firmy, nie pamiętam jego nazwiska, pamiętam imię, Stefan. Stefan był mały, drobny i miał prawo wejścia do getta. Można było jeszcze wtedy wchodzić do getta. Stefan wchodził do getta jako mały, drobny człowiek, wychodził z getta jako grubas, dlatego, że miał na sobie kilka ubrań, bo wtedy ci nieszczęśni ludzie w getcie sprzedawali za grosze to, co mieli, żeby mieć trochę pieniędzy. Stefan w ten sposób wchodził jako chudy, mały człowieczek, wychodził jako grubas, bo miał kilka na sobie ubrań. Chodziłam parę razy do getta. Wolałabym tych rzeczy nie pamiętać. Byłam kiedyś świadkiem sceny – był mur, to było na Marszałkowskiej i dzieciaki kopały pod murem doły, żeby się wydostać, nie tyle, wydostać, ludzie tam kładli jedzenie. Te dzieciaki spod muru zabierały jedzenie. Oczywiście tego nikt nie mógł widzieć. Kiedyś byłam świadkiem sceny, kiedy ktoś zostawił worek z kartoflami i jakiś dzieciak wyszedł, głowę wysunął spod muru, żeby dostać ręką kartofle. Niestety, w tym momencie, przyszedł patrol niemiecki. Co się stało, to wszyscy się domyślają, trudno mi naprawdę o tym mówić. Reakcja nas, ludzi, kiedy już getto zaczęto wykańczać. Myśmy zresztą wtedy z matką na Saskiej Kępie ukrywały Żyda. On się nazywał Jan Wagner. Przybrane nazwisko, oczywiście. Pamiętam jak dziś, jak stał na balkonie i patrzył, jak płonęło getto. Niestety, to się skończyło, bo przyszła dozorczyni naszego domu i powiedziała: „Proszę pani, ludzie mówią, że panie ukrywacie u siebie Żyda”. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą o tym, czy wy wiecie o tym, młodzi ludzie, że gdyby wykryto Żyda w naszym domu, to rozstrzeliwano wszystkich ludzi, którzy byli w tym domu. Nie było rady, moja matka musiała mu powiedzieć, że musi się wyprowadzić, dlatego, że jest taka sytuacja. To są takie scenki… Pamiętam, jak kiedyś siedziałam w pracowni, okna pracowni, witryny duże, wychodziły na Chmielną. Wtedy, to jeszcze było przed gettem, ale to było już wtedy, kiedy Żydzi musieli zacząć nosić opaski z gwiazdami i musieli, jak szedł Niemiec, oficer czy żołnierz niemiecki, musieli zdejmować czapki i kłaniać się. Szła para starszych mocno ludzi z gwiazdami i nagle na ulicy zjawił się samochód z oficerami niemieckimi. Czy ten człowiek nie zdążył, czy się nie zorientował, czy nie przyszło mu do głowy, nie wiem. Nie zdjął czapki przed nimi. Oni zatrzymali samochód, wyskoczyli z samochodu, rzucili się na tą parę ludzi, zaczęli go bić. Ta żona, jak dziś, widzę, upadła na chodnik, zaczęła całować buty tych oficerów, zaczęli ją kopać. Jego wzięli i odjechali. Takich scen było dużo. Nie zawsze człowiek chce o nich mówić, nie zawsze człowiek chce o nich pamiętać. Ponieważ mogłabym się za dużo rozgadać, przejdźmy do wybuchu Powstania, bo to jest najważniejsze. Jak Powstanie wybuchło, byłam wtedy na urlopie, właśnie z firmy „Norma”. Z moją koleżanką byłyśmy na Powiślu, bo ona studiowała potajemnie medycynę i musiała załatwić jakieś sprawy na Powiślu. W tym momencie posłyszałyśmy strzały. Ona też zresztą należała do AK. []Musimy natychmiast wracać do domu. Wróciłam do domu i w domu matka moja powiedziała, że była łączniczka i kazała mi się stawić na punkt. Nie wiedziałam, na jaki punkt, czy na punkt sanitarny, Mokotowska 31 czy na punkt łączności, który był na Saskiej Kępie, Czeska 2. Pamiętne w moim życiu knedle, bo matka akurat zrobiła knedle ze śliwkami. Powiedziała: „Na miły Bóg, zjedz coś!” Wiem, że zjadłam dwa knedle, smaku tych knedli nigdy nie mogłam zapomnieć. Chwyciłam torbę przygotowaną, którą zawsze zresztą ze sobą nosiłam na wypadek łapanki. Poszłam na most Poniatowskiego. W połowie mostu Poniatowskiego byli Niemcy ze strzelbami. Jedno słowo, które się słyszało, to było: Zurueck ! Zurueck! Nikogo nie wpuszczano do Warszawy.

  • Która to była godzina?

To była godzina piąta, wpół do szóstej popołudniu. To była fatalna godzina, dlatego, że na skutek godziny Powstania strasznie dużo rodzin zostało odseparowanych od siebie, bo ludzie, którzy pracowali w Warszawie, nie zdążyli jeszcze wrócić. O godzinie trzeciej byłam na Powiślu z moją koleżanką, kiedy posłyszałam pierwsze strzały i zobaczyłyśmy gromadki młodych ludzi krążących po Powiślu. Wtedy postanowiłyśmy od razu wrócić. Wtedy zaczęło się, wiadoma rzecz, że zupełnie zerwała się łączność między Warszawą-Pragą, Saską Kępą i Grochowem, po paru dniach nie było zupełnie łączności. Poszłam na punkt łączności na Czeską 2. Jedyne nazwisko, które pamiętam, tych dziewcząt, było Kogut. To jedno nazwisko, było ich tam trzy czy cztery. Po paru dniach obstrzał na Saskiej Kępie, na Czeskiej 2, był tak straszny, że one nie mogły się tam utrzymać. Wtedy przyszły do nas, do naszego mieszkania, na Obrońców 6 mieszkania 12. Złożyłyśmy wszystkie opaski powstańcze do poduszek. Wtedy zaczął się okres straszny, dlatego że Saską Kępę obsadzono Łotyszami. Łotysze terroryzowali absolutnie wszystkich. Nie można się było pokazać na ulicy. Wchodzili do domów, które były nieraz puste, bo ludzie byli jeszcze w Warszawie i obserwowali, kto poruszał się w sąsiednim domu. Bez żadnej przyczyny strzelali do ludzi, którzy się poruszali w domu, który mogli widzieć, do tego stopnia, że przez parę dni myśmy chodziły po mieszkaniu rakiem, bo człowiek się bał wstać, co się może stać. Nie wiem, ile w tym jest prawdy, jak się skończyła ta historia, do mnie to doszło, powtarzam to, co mnie mówiono. W jednej z willi na Saskiej Kępie zostały dwie młode dziewczęta same, siostry, bo rodzice zostali jeszcze w Warszawie. Łotysze napadli na te dziewczęta i chcieli je zgwałcić. Jednej z nich udało się uciec. Na rondzie Waszyngtona była placówka Wehrmachtu, jednej z tych dziewcząt, nie wiem, czy starszej czy młodszej, udało się uciec. Dotarła do placówki Wehrmachtu i po prostu zaczęła błagać o pomoc, zresztą widzieli Niemcy, w jakim stanie ona była. Powtarzam, to co słyszałam, fakt jest faktem, że od tego dnia Łotysze zostali wycofani z Saskiej Kępy i Saską Kępę objął Wehrmacht. Po czym powiadomiono nas, że Saska Kępa musi być ewakuowana. Wobec tego kazali się wszystkim zebrać na ulicy Francuskiej i zapowiedzieli nam, że wszyscy muszą być ewakuowani z Saskiej Kępy, ponieważ Saska Kępa to jest pierwsza linia frontu. Już się mówiło wtedy, że od północy mają przyjść ewentualnie Rosjanie. Moja matka wtedy powiedziała, że w żadnym wypadku, powiedziała to mnie, w żadnym wypadku nie ruszy się z domu. Wobec tego wróciłyśmy do domu, schowałam się w piwnicy, a moja matka, która miała syna mojego brata, który miał wtedy cztery czy pięć lat, napisała na drzwiach: „Tyfus”. Jak Niemcy zobaczyli „Tyfus”, to nie przychodzili niczego sprawdzać i tak nam z matką udało się zostać na Saskiej Kępie. Później byłyśmy z naszego balkonu, z naszego miejsca pobytu patrzyłyśmy, jak wykańczano Warszawę. Były tak zwane „krowy”. Myśmy słyszały, jak Niemcy nakręcali „krowy” i potem patrzyło się, gdzie następował wybuch na mieście.

  • Z Saskiej Kępy Niemcy strzelali na drugą stronę Wisły?

Nie. Przynajmniej ja o tym nie wiedziałam. Z Saskiej Kępy nie strzelali. Pamięta pani zrzuty alianckie, broni, amunicji.

  • Obecnie w parku Skaryszewskim znajduje się pomnik, zapewne chodzi o ten sam samolot, o którym pani mówiła.

Tak. Potem już zaczęli się zbliżać, byłyśmy świadkami wykańczania, tak jak ten Żyd, który u nas był, patrzył na wykańczanie getta, tak myśmy patrzyły na wykańczanie Warszawy. Potem przyszły słuchy, chodziło to wszystko, jedni drugim, ludzie, którzy ukrywali u siebie radio, w jakiś sposób to dochodziło pocztą pantoflową do nas, że się zbliżają Rosjanie. Myśmy ciągle myśleli, liczyliśmy na to, że Rosjanie przyjdą na czas, żeby dać pomoc powstańcom. To się ciągle wszystko mówiło o tym. Ciągle niczego nie było, natomiast zaczęła się walka między wojskami rosyjskimi a niemieckimi. Rosjanie zbliżali się od strony Grochowa i Pragi. Saska Kępa był wtedy rzeczywiście na pierwszej linii frontu, dlatego że z jednej strony strzelali Niemcy, z drugiej strony strzelali Rosjanie. Najgorzej bałam się tak zwanych, myśmy to nazywali „choinki”. Otóż zawieszano w powietrzu coś, co wyglądało na choinkę, co oświetlało tak nieprawdopodobnie cały teren, że miało się wrażenie, że się igłę zobaczy na podłodze. Wtedy człowiek miał wrażenie, że schować się przed tym nie ma mowy. To była tak zwana „choinka”.

  • Samoloty zrzucały te „choinki”?

Potem leciały samoloty, obstrzeliwały i rzucały bomby. Myśmy zresztą mieszkały z matką na drugim piętrze. Myśmy wszyscy zeszli, siedzieliśmy wszyscy w piwnicach, bo nie było wiadomo, kiedy pocisk jakiś strzeli w dom. Potem przeniosłyśmy się na parter do naszych przyjaciółek, które Powstanie zastało w Warszawie. Myśmy mieszkały na parterze.

  • 13 września zaczęło się natarcie radzieckie w ramach operacji praskiej

Pan pamięta daty, ja nie.

  • Saską Kępę zdobywały oddziały Ludowego Wojska Polskiego.

Tak. I pamiętam wieczór. Padał deszcz, wyszłam przed dom i zobaczyłam, że pod murami domu w dołkach wykopanych siedzą żołnierze. Ponieważ mówiłam bardzo dobrze po białorusku jako dziecko i po rosyjsku trochę, powiedziałam do nich po rosyjsku, bo żal mi ich było, żeby weszli do schronu, bo przecież pada deszcz. Na to posłyszałam odpowiedź: „Dlaczego pani mówi do nas po rosyjsku. Przecież my Polacy”. To była armia Berlinga. Nie potrzebuję mówić, czym dla nas to było. Oczywiście zabraliśmy tych żołnierzy do schronów, do piwnic, zaczęliśmy się dzielić jedzeniem, które było. Nam się wtedy wydawało, że to jest początek końca. Pamiętam, jak dzisiaj młodego człowieka, który nie brał udziału w tym. Siedział w kącie, to była duża bardzo, wspólna piwnica. Podeszłam do niego i mówię: „Dlaczego pan nie chce z nami być, napić się czegoś, zjeść coś?” On na to powiedział: „Patrzę na was ludzi i zastanawiam się, czego wy się cieszycie, to że jednego wroga pędzimy przed sobą, a drugiego wprowadzamy do kraju?” To były święte słowa. Nam się wtedy wydawało, że to jest niemożliwe, ale tak było. Potem poznałam ludzi z armii Berlinga. Wielu. To byli ludzie, którzy tak jak niektórzy dostali się, wielu z nich dostało się do armii Andersa, tak dla tych ludzi ucieczką była armia Berlinga. Niektórzy z nich byli, jak zaraz powiem, przekabaceni na stronę komunistyczną. Porucznik Witek, o którym za chwilę będę mówiła, powiedział, że jemu Rosja dała wykształcenie, Rosja dała pracę. Był skomunizowany, ale nie potrzebuję o tym mówić, było wiadomo, że Berlingowi zakazano dawać jakąkolwiek pomoc oficjalną powstańcom. Natomiast ci żołnierze na Saskiej Kępie zaczęli organizować sami pomoc dla powstańców. Pierwszy raz organizatorem tego był właśnie Witek. Pierwszy raz przedostali się przez Wisłę na Powiśle. Nie pamiętam daty, kiedy to było. Wiem tylko, że przyszedł nad ranem razem z ludźmi, oni się przedostawali w sosnowych łódeczkach, nie mając żadnego pokrycia. Wisła była obstrzeliwana metr po metrze przez Niemców. Przyszli nad ranem kompletnie wykończeni. On przyszedł do nas do schronu czy piwnicy czy do pierwszego piętra i powiedział: „Ludzie, dajcie, co możecie, my tam pojedziemy znowu wieczorem. Ja tam nie widziałem ani jednego człowieka, który nie byłby ranny”. Nikt nie miał nic do jedzenia, zbierało się zielone pomidory i kartofle na polu. Wszystko, co kto miał, zaczęliśmy jemu dawać. Prześcieradła darło się na bandaże, papierosy, termos. Berlingowcy, którzy gotowali zupę w kotłach dla wojska, dawali zupę do termosów, nalewali. Oni się dostali parokrotnie do powstańców. Ile razy to było, nie umiem powiedzieć. Wiem, że którejś nocy pojechali i żaden z nich nie wrócił. Zginęli wszyscy. To dowiedzieliśmy wszyscy się później od tych, między innymi Witek zginął też. Potem myśmy się złożyli, złożyli się ludzie, na Saskiej Kępie i postawiliśmy krzyż nad Wisłą, z tego miejsca, gdzie oni szli do powstańców. Wobec nas zachowywali się w sposób niesłychanie przyjemny. To byli nasi ludzie. Tutaj zdarzyła się historia dosyć komiczna, dlatego, że oni zabierali nas, nie tylko, bo tam też byli też i Rosjanie, przymusowo zabierali kobiety na noc do obierania kartofli. Z naszego domu zabrana byłam ja, dozorczyni, kilka kobiet młodych, które były, wszystkie szłyśmy obierać kartofle. Niestety, w czasie obierania kartofli wpadłam w oko rosyjskiemu kucharzowi, który miał takie wąsy, wielka postać. Doszedł do wniosku, że musi się ze mną ożenić. Wobec tego powiedział, że jestem strasznie chuda i musi mi przynosić dużo bimbru i kiełbasy. Skąd brał tą kiełbasę, nie wiem. Przychodził do nas wieczorem, przynosił kiełbasę i bimber, który musiałam pić. Powiedział, że on co prawda ma żonę w Rosji, ale w czasie wojny on się może żenić na każdym froncie. Wobec tego postanowił się ze mną ożenić. Powiedział, że jeżeli on posłyszy jakikolwiek męski głos w tym parterowym mieszkaniu, gdzie myśmy były, to powiedział, że wszystkich zabije. Rzeczywiście kiedyś przyszedł jeden z żołnierzy, był tam u nas, posłyszeliśmy strzały na zewnątrz. To on szedł. Wobec tego moja matka zwróciła się do jednego z oficerów armii Berlinga. Powiedziała: „Proszę pana, co my mamy robić?”. Powiedział: „Proszę pani, nie wiem. Wiem, że sytuacja jest bardzo niebezpieczna. Proszę, jedyna rada, jaką pani mogę dać, przyślę pani furmankę i konia, proszę zabrać, co pani może, proszę uciekać, bo ja wyślę go gdzieś na służbę rano, proszę uciekać, bo inaczej ja za nic nie ręczę”. I tak się stało. Przysłał nam furmankę o świcie któregoś dnia, i konia, moja matka, zabrałyśmy oczywiście syna mojego brata, to co można było zabrać pod ręką i uciekłyśmy na Pragę. Tutaj zbliżam się do momentu. Zaczęła się istotnie ofensywa armii rosyjskiej. Myśmy były wtedy u naszych przyjaciół na ulicy Targowej po ucieczce z Saskiej Kępy. Obstrzał był taki, że myśmy wszyscy doszli do wniosku, że tak tego nie przeżyjemy. Więc,co zrobić? Ktoś wyciągnął jakąś wódkę, coś zjedliśmy, napiliśmy się wódki, powiedzieliśmy sobie, że pójdziemy spać, bo najlepiej, jak już się zginie w trakcie snu. Rzeczywiście, poszliśmy spać. Budzi nas rano, żadnych strzałów, budzi nas orkiestra. Nie wiedziałyśmy, co to jest, rzuciłyśmy się z matką do okna. Rzeczywiście, szli pośrodku ulicy ludzie z trąbami, co to było, nie wiem. To była dęta orkiestra. Ile tego było, nie potrafię powiedzieć, ale była. Polskie chorągwie i za nami szedł tłum spory ludzi. Szybko wiadomo było, Niemcy upadli, Warszawa się poddała. Tłum na ulicy zaczął rosnąć z sekundy na sekundę. Ludzie wybiegali z domów, tak jak stali ubrani. Moja matka była w szlafroku, ja miałam jakieś pantofle ranne na sobie. Wszyscy szliśmy nad Wisłę, żeby [być] po drugiej stronie Starego Miasta. Jak przyszliśmy nad Wisłę, to już nie była garść ludzi, to był tłum ludzi. Przyszliśmy nad Wisłę, stanęliśmy po drugiej stronie Starego Miasta, i ten tłum, który szedł rozwrzeszczany, orkiestra ucichła i nagle ktoś w tym tłumie krzyknął: „Ludzie! Przecież tam nikogo nie ma”. Po drugiej strony Wisły były kikuty Starego Miasta, spalone. Żywego ducha. Tłum ucichł, orkiestra ucichła. Automatycznie pochylili chorągwie polskie. Uklękliśmy wszyscy. To było moje pierwsze zetknięcie z Warszawą po Powstaniu. Jak mówiłam, koleżanka, która mieszkała w tym samym domu, co ja, kończyła potajemnie medycynę. Ponieważ do Warszawy nie wolno było nikomu wchodzić, nie wpuszczono nikogo ze zrozumiałych względów, bo tam przecież było mnóstwo niewypalonych pocisków, mury, które się waliły. Ona dostała przepustkę i przez pontonowy most dostałyśmy się do Warszawy. Mnie chodziło o to, żeby się dostać na Złotą pod szósty, gdzie była moja siostra, która w dziewiątym, ósmy, dziewiąty miesiąc ciąży i jej mąż. Chodziło mi o to, czy przeżyli, czy nie.

  • Nie miała pani żadnych informacji?

Żadnych informacji nie miałam. Nic. Szok, którego doznałam, nie pamiętam, jaka to była ulica. Wiem, że nie mogłam przez nią przejść, dlatego że rozwalone mury sięgały wysokości pierwszego piętra. Wiem, że musiałam przez to przejść, że była między tymi murami już wydeptana dróżka przez ludzi, którzy widocznie szli w tym samym kierunku. Jak wreszcie dotarłam do Złotej 6, dawniej tam było naprzeciwko kino, zobaczyłam ruiny domów i na czworokącie podwórza trzy groby i trzy krzyże. Nie wiedziałam, czy moja siostra zginęła. Nic nie wiedziałam. Dopiero później dostałam wiadomość, że Niemcy puścili ją w Pruszkowie i jej męża, ponieważ była dziewiąty miesiąc ciąży. Parę dni później urodziła w Częstochowie dziecko. Tyle jest rzeczy do opowiadania... Była katastrofa, bo na Saskiej Kępie nie było światła, nie było wody, nie było gazu, a trzeba było żyć. Takie zabawne rzeczy. Przede wszystkim, jak wróciłyśmy z Pragi do naszego domu na Saską Kępę, to zobaczyłam, że pocisk uderzył w ścianę, wybił olbrzymią dziurę, ale nie wybuchł i wylądował u nas na tapczanie. Kto zabrał ten pocisk nie wiem, nie pamiętam. Wiedziałam jedno, że trzeba tą dziurę zamurować. Nie było mowy o sprowadzeniu jakiegoś [murarza]. Uratowałyśmy z matką po doświadczeniach wojennych okna, bo jak się zaczęło Powstanie, zaczęły się ostrzały Saskiej Kępy, myśmy wyjęły wszystkie okna i zaniosłyśmy do piwnicy. To był rzeczywiście cud, dlatego nic nie było w mieszkaniu i dziura była w ścianie, ale mogłyśmy przynieść szyby. Natomiast, co zrobić z dziurą w ścianie? Wiele domów na Saskiej Kępie zaczęto budować. Tam były cegły, cement w workach, piasek. Wyszabrowałam cegły z tych domów, tak jak mnie się zdawało, zrobiłam zaprawę murarską i w tą dziurę wpakowałam sto osiemdziesiąt pięć cegieł. Byłam strasznie dumna z tej roboty, dlatego że od środka pokoju to wyglądało zupełnie dobrze i to było gładkie, natomiast od strony podwórza dom miał brodawkę, która sterczała ze ściany. Wiem, że już sporo czasu upłynęło przed moją ucieczką z Polski, kiedy zawołałyśmy robotnika, żeby go zapytać, czy można coś z tym zrobić, więc on to obstukał i powiedział: „Proszę pani, żeby wywalić to, co tutaj pani wstawiła, to trzeba by pół ściany wywalić”. Okazało się, że taką zrobiłam zaprawę murarską, że trzeba było wywalić to wszystko tak jak było, inaczej nie było sposobu tego [usunąć]. To są zabawne rzeczy.

  • I tak już zostało?

Tak. Proszę mi wierzyć, że jak w dwadzieścia lat po mojej ucieczce z Polski po raz pierwszy przyjechałam do Polski, oczywiście poszłam na Saską Kępę. Szłam po ulicy i zaczęłam płakać, bo nie mogłam znaleźć Obrońców. Drzewa porosły, drzewa, których nie było, kiedy byłam. Jakaś kobieta do mnie na ulicy podeszła: „Proszę pani, czy mogę pani pomóc? Dlaczego pani płacze?” „Ponieważ nie mogę znaleźć mojego domu, w którym mieszkałam”. „A jaki to?” „Obrońców 6”. Ona:„A to tu”. Brodawka była dalej, ale teraz już ten dom rozebrano. Ten dom i sąsiednie rozebrano, widocznie będą tam budować coś innego. To jest druga ciekawostka już po Powstaniu. Dowiedzieliśmy się, że znakomity handel jest świecami. Jeżeli się pojedzie do Częstochowy i kupi się świece, to za tak zwane „trzynastki”, żeby mnie kto zabił, nie wiem, co to znaczyło, za trzynastkę można dostać ze siedemdziesiąt pięć złotych czy coś takiego, za jedną „trzynastkę”. Pewnie to był rozmiar świecy, nie wiem. Pojechałam do Częstochowy i już wtedy wiedziałam, że moja siostra jest pod Częstochową z dzieckiem. Pojechałam, żeby kupić świece. Najpierw dotarłam do mojej siostry, potem do Częstochowy. Kupiłam „trzynastki” świece, dwanaście kilo świec. Miałam to w plecaku na plecach. Przyszłam na stację i na stacji to była wędrówka ludów. To były nieprawdopodobne tłumy ludzi. Nikt nie wiedział, kiedy, o której, jaki pociąg odejdzie do Warszawy, do której Warszawy, czy do Warszawy Zachodniej, bo Dworzec Główny nie istniał, więc to musiało przyjść do Zachodniej. Ludzie siedzieli tam na peronie, spali na peronie i czekaliśmy zmiłowania Bożego. Bałam się zdjąć tego plecaka z pleców, że pociąg przyjdzie, to nie zdążę go założyć, aż nareszcie pociąg przyszedł. Nie wiem, po ilu godzinach czekania, przyszedł pociąg, tak naładowany, że żeby się dostać do tego pociągu, powiedziałam sobie, nigdy w życiu się nie dostanę. Nie wsiądę, bo nie dam rady. Szłam wzdłuż pociągu i znowu płakałam. Dosyć dużo w tym czasie płakałam. Aż nareszcie ktoś się wychylił z okna z ubikacji w pociągu i powiedział: „Czego pani płacze?” „Bo się nie mogę dostać do tego pociągu, bo się nie dostanę”. „Niech pani da ręce, to panią wciągniemy”. Wciągnęli mnie przez okno do ubikacji. Wylądowałam na głowach ludzi, którzy tam byli. Mój plecak razem z nami. Potem jakimś cudem znalazło się miejsce, że dałam radę stanąć. Przyjechałam do Warszawy i przyszliśmy piechotą, w tej chwili nie pamiętam, gdzie był zbudowany pontonowy most, ponieważ Wisła była, kra szła. Wiem, że nie puszczono przez pontonowy most nikogo, bo było niebezpieczne. Ludzie rozpalili ognisko po stronie Warszawy i czekaliśmy aż puszczać będą ludzi przez most. Wreszcie, po paru godzinach stania, przeszłam. Musiałam przecież dojść na Saską Kępę. Szłam przez Aleję Zieleniecką. Byłam wtedy osiemnaście godzin na nogach, bez jedzenia, z plecakiem świec. Wiem jedno, że jak zobaczyłam dom, to myślałam, że nie dam rady wejść na drugie piętro. Jak matka mi otworzyła drzwi, to zemdlałam, nie pamiętam niczego więcej aż się ocknęłam.

  • Opłaciło się chociaż jechać po te świece?

Przypuszczalnie tak. Przede wszystkim miałyśmy świeczki dla siebie, bo po ciemku się [siedziało], karbidówki się paliło. Pamiętam, całą noc kiedyś przy świecy karbidowej czytałam książkę „Przeminęło z wiatrem”, którą dostałam pożyczoną na jedną noc, a to była książka dosyć gruba. Obudziłam się ze szronem na pledzie. Karbidówkę paliła się i przeczytałam książkę.

  • Między słowami powiedziała pani, że udała się na emigrację.

Tak.

  • Kiedy to się stało i dlaczego?

W 1945 roku. Mój brat był już zagranicą, był w Anglii. Był korespondentem wojennym. Jego syn był z nami. On przysłał, kurier przyszedł, żebyśmy z matką uciekały. Przyznam się szczerze, do tej pory nie wiem, czy moja decyzja była właściwa czy nie. Byłam tak strasznie zmęczona walką przez tyle lat o życie, o każdy dzień. Jeszcze miałam zamiar odprowadzić matkę i syna mojego brata, pomóc im uciec na Zachód, natomiast potem miałam zamiar wrócić do kraju. Ale jak tam spotkałam mojego pierwszego męża, Tadeusza Nowakowskiego, wyszłam za niego za mąż i tak się skończyły projekty powrotu do Polski.
Warszawa, 28 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Teresa Błażyńska Stopień: cywil Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter