Halina Donath „Kotka”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się w Radestowie na Pomorzu, chociaż moja cała rodzina zasadniczo wywodzi się z Mazowsza, a ja sama od najmłodszych lat byłam stale związana z Warszawą, [w której przebywałam] kilka miesięcy na rok.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Chodziłam do szkoły.

  • Gdzie pani mieszkała?

Ojciec dostał wtedy posadę na Wołyniu i przez dwanaście lat mieszkaliśmy na Wołyniu pod Ostrzykiem nad Horyniem. Moja mama nie znosiła wsi jako takiej i uciekała ze mną do Warszawy, tak, że długo nie chodziłam do szkoły, aż wreszcie poszłam do gimnazjum do klasztoru Sióstr Urszulanek we Lwowie, na tak zwaną pensję, jak się wtedy nazywało, ale wakacje 1939 roku spędzałam na Wołyniu. Na Wołyniu byłam też 17 września i widziałam czołgi sowieckie przechodzące przez Horyń, czego w życiu nie zapomnę, bo robiły wrażenie robactwa pełzającego na brzegu. Widziałam aresztowanie naszych oficerów na ulicy, widziałam jeńców wiezionych w głąb Rosji, a potem, w maju 1940 roku, na podstawie tej właśnie [mojej] metryki z Pomorza przeszłyśmy z mamą ówczesną granicę z Generalną Gubernią i dostałyśmy się do Warszawy, do rodziny. Ojciec mój był na froncie jako oficer rezerwy i znalazł się już wtedy, ale ukrywał się pod Warszawą, a brat mój, podchorąży kawalerii, zginął we wrześniu pod Krasnobrodem w 25 Pułku Ułanów Wielkopolskich. W Warszawie od razu zaczęłam uczęszczać do szkoły w ramach tajnego nauczania do Gimnazjum, potem Liceum imienia Słowackiego. W lipcu 1944 roku zdałam maturę i immatrykulowałam się natychmiast na Uniwersytecie Warszawskim, tajnym oczywiście, na Wydziale Prawa, ale studiów już nie rozpoczęłam, bo 1 sierpnia wybuchło Powstanie.

  • Jak zetknęła się pani z konspiracją?

W konspiracji byli wszyscy z mojego pokolenia, czy prawie wszyscy. Ja musiałam trochę odczekać, żeby mieć te szesnaście lat, ale jeszcze zanim je miałam, zgłosiłam się przez moją kuzynkę, Janinę Zaborowską, pseudonim „Rena”. Jak się później dowiedziałam, ona była referentką łączności całej Warszawy. Zwróciłam się do niej [z pytaniem], gdzie mam iść i ona mnie skierowała do Zosi Namitkiewicz, mieszkanki mojego domu zresztą, referentki sanitarnej II Rejonu IV Obwodu AK Ochota. To było WSK, ale wcielone, bo my byłyśmy od razu tak jak żołnierze. Na jej ręce składałam przysięgę jesienią 1942 roku i przeszłam szkolenie sanitarne i ogólnowojskowe, zakończone egzaminem, po czym dostałam przydział mobilizacyjny do szpitala polowego na ulicy Mianowskiego 15.

  • Gdzie panią zastało Powstanie? Jak trafiła pani do oddziału?

W nocy [z] 31 lipca na 1 sierpnia koleżanka łączniczka (żyjąca zresztą jeszcze dotąd) przybiegła do mnie. Siedzieliśmy wtedy wszyscy w piwnicy, bo był alarm. Czy było bombardowanie, tego absolutnie nie pamiętam.

  • W pani domu, tak?

W domu, w którym mieszkam zresztą teraz, na Akademickiej 3. Siedzieliśmy w piwnicy, ona do mnie przybiegła, że na drugi dzień o dziesiątej rano mam się zameldować w swoim punkcie. Wtedy trochę się zrobiło zamieszania, bo było jeszcze dodatkowe polecenie: „Powiedz w domu, bo później będzie za późno”. Bo w domu nikt nie wiedział w ogóle, że ja jestem zaprzysiężona, że jestem przeszkolona, chociaż w domu się działy niesamowite rzeczy – i zebrania z delegatem rządu się odbywały, i wszyscy byli jakoś zaangażowani, ale nikt jeden o drugim nie wiedział, a mnie uważano za grzeczną dziewczynkę, uczącą się, [właśnie] zdałam maturę... No więc rzeczywiście zrobiła się trochę awantura i moja mama podjęła decyzję, że idzie razem ze mną. Zgłosiła się do szpitala jako ochotniczka i była ze mną aż do wyjścia z Warszawy, byłyśmy razem cały czas, udało nam się. O dziesiątej rano zameldowałam się w swoim punkcie sanitarnym. Okazało się, że komendantem była doktor Jadwiga Lange, pseudonim „Felicja”, do tego jeszcze dwie lekarki i dwanaście sanitariuszek wyszkolonych w ramach WSK, przeważnie moje koleżanki szkolne, niektóre z tej samej klasy. Znałyśmy się wspaniale z imienia, nazwiska i adresu, natomiast nie miałyśmy pojęcia o swoich pseudonimach, tak, że mamy kłopoty po dzień dzisiejszy z odtworzeniem składu, bo nie wiemy, czy to był pseudonim tej, czy innej. O mnie piszą na przykład „Halusia”, bo tak na mnie wołały, ale w cudzysłowie jako pseudonim, podczas kiedy ja byłam dumna miaucząca kotka.

  • Co było dalej?

Sam wybuch Powstania nie zastał mnie w szpitalu, ponieważ bardzo krótko przed piątą okazało się, że czegoś w wyposażeniu szpitala uje i posłano mnie na ulicę Akademicką, żeby to przynieść. Wybuch Powstania zaskoczył mnie w bramie w momencie wyjścia, więc już wyjść nie mogłam, cofnęłam się i przeszłam do sąsiedniego domu łączącego się podwórzem z moim, na ulicy Mochnackiego 4, gdzie było spokojniej i trochę ciszej, bo od nas, od naszej strony i z mojego domu też szedł atak na dom akademicki na placu Narutowicza. Ja się tam wycofałam i w ciągu pół godziny przy pomocy ludności cywilnej miałam zorganizowany prowizoryczny punkt opatrunkowy. Dali mi momentalnie wszystko – bandaże, lekarstwa, środki opatrunkowe, rozstawiane łóżka.

  • I tam pani zaczęła działać?

I tam zaczęłam robić swoje. Ale nic nie chciałam, tylko myślałam, jak dojść do siebie na Mianowskiego. Ci, którzy obsadzili ten dom, wychodzili, ewakuowali się na Niemcewicza, tam, gdzie była na początku nasza koncentracja. Poprosiłam, żebym mogła wyjść z nimi, zabierając swoich staruszków, bo moja mama to już mnie nie odstępowała w ogóle na krok, ale były jeszcze moje dwie stare ciotki i wuj. I za zgodą tamtego dowódcy (nie wiem, kto to był, nie pamiętam już zupełnie, zresztą ich nie znałam) przeprowadziłam całe to moje towarzystwo na ulicę Mianowskiego 5. Ale Mianowskiego 15 jest po prawej stronie Uniwersyteckiej, patrząc w stronę Wawelskiej, a Mianowskiego 5 było po lewej. Ulica Uniwersytecka była pod obstrzałem z domu akademickiego. Tam, gdzie jest teraz boczne wejście do skrzydła, był bunkier, który trzymał pod ogniem całą Uniwersytecką. Przeszłam na Mianowskiego 5 do domu przyjaciół, gdzie zastałam nasz patrol sanitarny złożony z moich koleżanek klasowych, z którymi zresztą razem zdawałyśmy maturę. I przyszedł jakiś nieznany łącznik. Nikt nie wiedział, skąd on jest, kto on jest. Siedział i tak jakby trochę się bał. Ja tam wytrzymałam dwa dni, ale rwałam się do siebie, na drugą stronę Uniwersyteckiej, a ten łącznik mi nie dawał. Więc chodziłam z dziewczętami z patrolu, opatrywałyśmy rannych, którzy byli umieszczeni po prywatnych mieszkaniach na Mianowskiego. Ten łącznik wreszcie do mnie powiada „To jest rozkaz, proszę tu zostać”, a ja powiedziałam „A ja nie wiem, kto pan jest i pan mi nie będzie wydawał rozkazów, bo ja mam swoich przełożonych”. Ponieważ tam strzelali do wszystkich, którzy przechodzili Uniwersytecką w nocy, o zmroku, to ja poszłam o siódmej rano. Stanęłam za rogiem domu na rogu Uniwersyteckiej i Mianowskiego, (w którym po wojnie Urząd Dzielnicowy dał lokal – piwniczkę naszemu środowisku na nasze archiwum. Już jest zresztą zlikwidowany, ale zbieg okoliczności). Wyjrzałam, spokój, cisza, przeżegnałam się i poleciałam. I czułam się nawet trochę dotknięta, bo nikt nie fatygował się za mną strzelić. Przeleciałam, a za mną poleciała moja mama i też przebiegła. Przebiegłyśmy na Mianowskiego 15. Tam wszystko zabarykadowane, okna parterowe zasypane ziemią, brama zamknięta. Zameldowałam się tam pod oknem, chłopcy się wychylili i rzucili mi kawałek liny, a na końcu liny kawałek jakiejś takiej połamanej drabinki, żeby te pierwsze kroki po drabince zrobić. I tu się zaczęła historia nieprawdopodobna, moje koleżanki potem umierały ze śmiechu, dlatego że w szkole, jak była lekcja gimnastyki i trzeba się było przesuwać na belce na rękach, chwytami rąk, to jak była moja kolej, to one od razu podstawiały materac, bo wiadomo było, że zlecę [zanim] zrobię dwa chwyty, miałam zawsze bardzo słabe przeguby rąk. A tu po tej linie wlazłam. Jak potem weszła moja mama, już nie wiem, ale poleciałam od razu do szpitala meldować się, że jestem.

  • Co się dalej z panią działo?

Tam zaraz za mną poleciał ten łącznik (chyba ten, nie wiemy, jakiś łącznik zakręcony tym, że myśmy przeszły) i jego położyli na miejscu. I spadła mu czapka. Było podejrzenie, że miał jakiś meldunek, może w tej czapce. Jedna z naszych sanitariuszek, pseudonim „Grażyna”, wbrew rozkazowi wyszła po niego na ulicę i została śmiertelnie ranna. Chłopcy jakoś zdołali ją wciągnąć. Leżała, umierała parę godzin, miała przestrzeloną wątrobę. Spowiadała się głośno, najcięższy jej grzech [to] „Nie posłuchałam rozkazu”. Straszna jej śmierć była. Wtedy zrozumiałam, skąd się wziął mit o Prometeuszu, któremu sęp wyżerał wątrobę. Człowiek z przestrzeloną wątrobą nie traci przytomności. To było wstrząsające. Wstrząsające... Potem już zostałam w tej reducie jako sanitariuszka (w ogóle medycyny nie kocham, więc jak tylko była okazja, to się przeniosłam do łączności), ale nie wychodziłam poza teren bloku. Zresztą łączność była tylko do nas, jedna osoba przychodziła z Filtrowej tam i z powrotem, a na zewnątrz nie było łączności. Z zachwytem przeszłam do tej łączności i w szpitalu już byłam tylko dorywczo. Broniliśmy się w Reducie do 11 sierpnia. Ponieważ było wiadomo, że my się tam długo nie utrzymamy – było około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, nas trzydzieści mniej więcej, bo były uliczne patrole sanitarne, które się też schroniły i nie wiadomo było, jak to się skończy. Wobec tego już od szóstego zaczęto przygotowywać ewakuację kanałami. Była cudowna współpraca. Dlaczego to nazwano potem Redutą Wawelską? Bo od ulicy Wawelskiej, ale to były zamknięte bloki tworzące fortecę–czworobok: Mianowskiego 15, Uniwersytecka 1, Wawelska 60 i Pługa bez numeru, bo to były części tych bloków. Nas tam zdobywali i strzelały do nas czołgi, piętrami próbowali zdjąć. Były różnego rodzaju szturmy, które się odpierało aż do jedenastego, ale od szóstego już przygotowywano. Na terenie domu nie było bezpośredniego połączenia z kanałem, więc dwaj inżynierowie, specjaliści z instalacji wodociągowo-kanalizacyjnych warszawskich, przygotowali projekt i pomogli wykonać przekop do kanału na ulicy Wawelskiej. Poszedł od nas patrol, którym dowodził kapitan „Sabała”, Władysław Sieroszewski. Nawiasem mówiąc mój wuj, który przypadkowo się znalazł tam, na terenie Reduty, ale włączył się i był jednym z najdzielniejszych dowódców. Rządziła właściwie tak zwana Rada Wojskowa, bo młodsi dowódcy chcieli oddać starszemu dowodzenie, on nie przyjął i razem rządziła Rada Wojskowa. Kiedy już wszystkie środki obrony były wyczerpane, łącznie z tym, cośmy znaleźli na terenie domu, dozorca domu, pan Buczek, wskazał nam miejsce, gdzie w 1939 roku żołnierze zakopali amunicję. To się wykopało, cały sanitariat siedział i czyścił naboje i jeszcze do 11 sierpnia udało nam się dotrzymać. Tak jak mówię, patrol „Sabały” poszedł. Najpierw poszedł w prawo, w stronę Alej Jerozolimskich, i stwierdzili, że te kanały są ślepe, nie ma przejścia. Wrócili. Zresztą „Sabała” był ranny, ale poszedł drugi raz. Poszli w lewo w stronę Pola Mokotowskiego, w stronę Kolonii Staszica, znaleźli przejście i skontaktowali się z patrolem od „Golskiego” z Mokotowa, umówili się tam i 11 sierpnia wycofaliśmy się (wojsko) z Reduty.

  • Kanałami?

Kanałami. Żeby skończyć z Redutą – w szpitalu zostali ranni, została część personelu sanitarnego i został ksiądz profesor Salamucha, który był dziekanem kapelanów Ochoty, ale znalazł się też u nas, w Reducie i był naszym kapelanem. Przed szturmem udzielał absolucji generalnej, odprawiał mszę w piwnicy i przy naszych pogrzebach na podwórzu celebrował krótkie nabożeństwa. Ksiądz Salamucha miał już duże doświadczenie, dlatego że był w liczbie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie aresztowanych i wywiezionych i przebywał bardzo długo kolejno w kilku obozach. Tak jak słyszałam (nie wiem, czy to prawda, ale tak słyszałam), że interweniował Watykan i dlatego jego wreszcie wypuścili, bo go trzymali nawet dłużej niż innych. Już nie mógł być w Krakowie, przyjechał do Warszawy i przy kościele świętego Jakuba pełnił funkcję wikarego, równocześnie zawiadując kapelanami ochockimi. I on – zdając sobie sprawę, że jeżeli zostaje, to zostaje na pewną śmierć – został z rannymi. Po naszym wyjściu ronowcy zajęli budynek, po kilku godzinach (bo przez kilka godzin nie weszli, bali się) rozstrzelali w pierwszym rzędzie księdza Salamuchę, tego dozorcę Buczka, kilka osób z wysokiej inteligencji warszawskiej, którzy zresztą z nami współpracowali, bo – jak mówiłam – współpraca z ludnością cywilną była cudowna po prostu i resztę zabrali [niezrozumiałe] na Zieleniak, mordując niektórych po drodze. To była Reduta. A tymczasem – losy powstańców – pierwsze grupa pod dowództwem kapitana „Stacha” Jerzego Gołębiewskiego wyszła o godzinie szesnastej. Byłam w tej grupie, bo szły sanitariuszki wyznaczone do opieki nad lżej rannymi, którzy mogli iść z nami. Wychodziliśmy w ten sposób – brama od strony Mianowskiego była już na wpół wyważona i na takiej ukośnej stercie leżała brama, a na niej ronowiec z karabinem maszynowym, którym siał wachlarzowym ruchem, strzelał i ryczał z wściekłości. Jego twarz tak mi się maluje, jak sobie wspomnę, bo był czerwony, purpurowy i wrzeszczał, bo nie mógł nikogo dostać. A myśmy przebiegali pod ścianą domu naprzeciwko tej bramy, przy odliczaniu, bo odliczał sierżant [niezrozumiałe] „Raz, dwa, następny, raz, dwa, trzy, cztery, następny – raz, następny – raz, dwa, trzy, następny...”. I ten nie mógł nikogo z nas dostać. Wpadliśmy do tych kanałów, wskoczyliśmy, to był straszny moment, bo taki chlupot, wpadało się od razu po kostki w jakąś maź i ciemność, absolutna ciemność. Trzeba pecha – pogubiliśmy się w tych kanałach. „Stach” szedł pierwszy, za nim też część przeszła, przede mną trzeci chyba zbłądził, poszedł w prawo, a następny za nim. Myśmy się tam nawoływali i trafiliśmy w te ślepe kanały. I całą grupką spacerowaliśmy sobie przez trzy doby. Moja mama była ze mną, bo – tak jak mówiłam – nie opuszczała mnie na krok. W efekcie część dostała się na Kolonię Staszica. Ale przy wyjściu z kanału „Stach” został ranny w głowę, spadł i w kanale konał. Robił zapiski. Konał dwa tygodnie. Te jego zapiski zostały znalezione przez Czerwony Krzyż, [który] podaje w swoim protokole, że on umierał około dwóch tygodni. Ale reszta się wydostała. O godzinie piątej po południu wyszła druga grupa pod dowództwem podporucznika „Mody”, zastępcy „Stacha”, Jerzego [niezrozumiałe], i wszyscy przedarli się i dostali do Śródmieścia. W Śródmieściu walczyli do końca Powstania. Ale losy tej naszej grupy, która zbłądziła, były różne – część zaginęła w ogóle bez śladu, nie wiemy, co się z nimi stało, grupka kilku osób, w tym są dwie żyjące osoby, wróciła z powrotem do Mianowskiego i tam, w tych ruinach i gruzach trwała do kapitulacji.

  • A co się z panią działo?

A ja łaziłam trzy doby i w efekcie zostało nas trzy – moja mama, moja koleżanka szkolna i ze szpitala i ja. Wyjść nie można było, bo te klapy przy studniach wylotowych były z góry zastawione beczkami z piaskiem czy z gruzem, czy Bóg raczy wiedzieć, z czym. Poza tym jeszcze była nas duża grupa. Kanały ochockie są wysokie na metr dwadzieścia i szerokie na osiemdziesiąt centymetrów, więc chodziliśmy cały czas zgięci wpół – do tej pory został mi ślad w biodrze. Odpocząć można było tylko w tych studniach wylotowych, z których nie można było wyjść, ale tam było wyżej i nie było tego płynu wokół stóp, tej ohydnej mazi. Dwa razy woda się spiętrzała, podobno Niemcy jakoś działali w ten sposób. W każdym razie za każdym razem zastałam jeszcze wtedy tę grupę kilkuosobową w studni wylotowej i woda doszła nam dotąd […], czyli gdybyśmy byli w tej niskiej rurze, to zalałoby usta i koniec. I chodziłyśmy. Wreszcie zostałyśmy we trzy i znalazłyśmy wyjście – otwartą studnię. Wylazłam do tych [niezrozumiałe], na wprost tarasu na domu akademickim, gdzie urzędowali Niemcy, widziałam żandarmerię niemiecką. Moja mama była zupełnie nieprzytomna, zaczęła jakby tracić w ogóle świadomość, tracić zmysły do tego stopnia, że [kiedy] siedziała mi na kolanie (prosiłam ją o to, bo mi noga ścierpła), bo tam przy wyjściu można było usiąść, prosiłam „Mamusiu, przesiądź się na drugą stronę, bo mi noga ścierpła” – „A co mnie to obchodzi? Ja jestem stara, potrzebuję wygody i w ogóle to ja chcę do domu i chcę się wykąpać”. A ponieważ myśmy z koleżanką już uzgodniły, że będziemy wychodzić w dzień, żeby Niemcy nas zobaczyli i strzelali, żeby się nie dostać w ręce ronowców, więc powiedziałam: „Mamusiu, daję ci słowo honoru, że jeszcze dzisiaj odpoczniesz i wykąpiesz się”, bo pomyślałam, że Pan Bóg nam się pozwoli jakoś umyć z tej ohydnej mazi, którą byłyśmy oblepione. No i wyszłyśmy, jak już było zupełnie widno. Niemcy patrzyli, ale nie fatygowali się strzelić, oddali nas ronowcom. ronowiec prowadził nas w stronę Opaczewskiej i wtedy wyszedł niemiecki patrol z domu akademickiego – oficer, podoficer i żołnierz – uzbrojeni po zęby, a nas prowadził Ukrainiec, taki mały, chuderlawy, z karabinem i rower jeszcze miał. I Niemcy [powiedzieli], żeby on nas oddał, że nas zabiorą do domu akademickiego, [jeden] tłumaczył temu Ukraińcowi, rysował mu palcem na dłoni, że oni tylko chcą od nas plany kanałów. Akurat byśmy mu plan dały, jak same błądziłyśmy trzy dni. Ale zamęczyliby nas w tym domu akademickim. On nie dał i powiedział: „Nie, to moi [jeńcy]”. W pewnym momencie dał mi ten rower do trzymania, spuścił z ramienia karabin i powiada do Niemca: A ty choczesz puf- puf? i Niemcy poszli. Nie chciał puf, puf. Niemcy się ich bali, otworzyli puszkę Pandory, wypuścili dzicz i sami się ich bali. Zresztą potem ich wszystkich wykończyli, jak wiadomo. Wyprowadzili nas na Zieleniak, a Zieleniak to całkiem inna bajka.

  • Co się dalej z panią działo?

Byłam na Zieleniaku trzy doby. Jeszcze po drodze nasze koleżanki wyszły z kanału, akurat prosto w ręce Ukraińców. [Jak jeszcze] one siedziały w kanale, wyszła pewna pani (zresztą wiem, kto), jak się ci Ukraińcy [spytali] (myśmy ich nazywali Ukraińcami, ale to nie byli Ukraińcy, Ukraińców było tylko trochę) „Czy tam ktoś jeszcze jest?”, [odpowiedziała] „Tak, są dwie dziewczyny i żołnierz”. Dziewczyny wyciągnęli, a chłopaka zastrzelili tam, w kanale. Nawet nie wiemy, który to był, to był jeden z tej mojej pierwszej rozproszonej grupy, co się zbłąkała i oni też znaleźli to wyjście akurat na Grójeckiej. Co się działo na Zieleniaku... Nie wiem, czy państwo o tym kiedykolwiek słyszeli, ale teraz wychodzi książeczka „Relacje z Zieleniaka, zagłada Ochoty”, 11 sierpnia będzie promocja tej książki w sali parafialnej kościoła świętego Jakuba, wydał to zarząd naszej dzielnicy Ochoty. Tam są relacje bardzo wierne, bardzo prawdziwe. Mogę je ocenić, bo na tym Zieleniaku znowu spędziłam trzy doby.

  • Jakie są pani wspomnienia?

Moje są straszne i takie, że nikt by nie uwierzył. Zaopiekował się mną jeden z RON-owców, (strasznie stary mi się wydawał, musiał mieć ze czterdzieści lat) i bronił mnie przed innymi z pistoletem w ręku.

  • Nie wie pani, dlaczego?

Nie wiem. Tłumaczył mi, że on się chętnie ze mną ożeni, że wróci na Krym, dostanie z powrotem swoją gospodarkę. Ale potem się dowiedziałam, że jeszcze kilku dziewczynom pomógł. Zabrali nas na prawą stronę Grójeckiej, po lewej stronie był Zieleniak, plac targowy i budynek komendy, a po prawej stronie ulicy były domy, zwyczajne bloki. Tam były koszary ronowskie. Mnie z dwiema koleżankami zabrano do tych koszar. Ich los był okropny, a ten się mną zaopiekował. Był kucharzem, dawał mi dwa wiadra jedzenia i nosiliśmy to na Zieleniak dla rannych, to znaczy do mojej mamy, która był na placu. I to się odbywało tak – ja tych wiader nie mogłam uciągnąć, on mi je niósł, a jak się zbliżałyśmy w pole widzenia wartownika przy bramie, to on dawał mi te wiadra, wymyślał mi okropnymi słowami, ja przenosiłam to przez bramę, po czym znowu brał ode mnie, zanosił i dawał, żeby mama rozdała rannym. Po prostu jakiś człowiek. Ale to był bardzo prosty, prymitywny człowiek. Raz było nawet tak, że on wyszedł, a mnie zostawił swój pistolet, bo sobie chciałam wtedy życie odebrać, ale pomyślałam, że jak do tej pory żyję, to widocznie nie [jest] mi sądzone. Na trzeci dzień (jego akurat nie było) przyszli i wszystkie trzy zabrali do gmachu komendy. Tam znowu się działy niesamowite historie, bo tym dwóm koleżankom kazali myć podłogę na parterze, a mnie powiedzieli, że mam iść na górę, bo tam jest przyjęcie i ja mam krajać chleb. Więc poszłam na górę, przekonana, że teraz już ze mną koniec. Miałyśmy umowę z tymi koleżankami, że której się uda uciekać, ma uciekać, nie oglądać się na inne, a ja mam starać się wiać pierwsza, bo mnie się do tej pory nic nie stało. Zresztą byłam najmłodsza. Wchodzę na to pierwsze piętro i tam jest sytuacja taka – stół ustawiony w kształcie litery T, za stołem siedzi Kamiński, ten słynny renegat Kamiński, szef ronowców, jakiś oficer niemiecki i jacyś inni ronowcy przy stole, a koło drzwi na lewo jest długi stół, na nim leży chleb. I dają mi nóż, zupełnie jak rzeźnicki, żebym krajała chleb. Pomyślałam sobie „Jak mi dali nóż do ręki, to ja sama już z tego świata nie zejdę, tylko jeszcze któregoś ze sobą zabiorę”. Ale dają mi wielki bochenek, taki bochen chleba (nie opowiadałam tego, tylko dwie osoby znają sprawę, jak to było ze mną tam, na górze) i zaczęłam się zastanawiać „Nigdy nie zaczęłam chleba, nie robiąc krzyża nożem. Czy dla nich mam zrobić krzyż, czy nie? Bo przecież dla nich kroję”. Ale pomyślałam sobie „Chleb jest chleb” i zrobiłam nożem krzyż. A Niemiec, ten oficer, odzywa się do Kamińskiego „A co to za znaki kabalistyczne?”. A Kamiński na to „To nie znaki kabalistyczne, to Polacy tak robią, żeby zawsze chleb mieli”. Mnie w tym momencie trafił szlag. Dobrze mówię po niemiecku i odezwałam się po niemiecku „Pan jest w błędzie. Ja wiem doskonale, że już chleba więcej jeść nie będę i nie dla siebie go kraję. To jest znak krzyża, moje podziękowanie za ten chleb, który miałam do tej pory”. Niemiec się poderwał od stołu, przylatuje do mnie „Pani jest Niemką”. Mówię: „Nie, ja jestem Polką”. „Pani jest Niemką”. „Nie jestem Niemką, jestem Polką”. „Pani jest Niemką”. Mówię „Ile razy mam panu mówić, że jestem Polką?”. „Dokumenty!”. Miałam przy sobie kenkartę i lewą przepustkę, przeze mnie samą zresztą wystawioną w moim biurze, w którym pracowałam na Ausweiskarte (tak bezbłędnie podpisywałam dyrektora Niemca, że by przysiągł, że to jego podpis. Wystawiłam ze sto takich przepustek), że jestem kolporterem prasy niemieckiej do lazaretów i mogę wobec tego w godzinach pracy przebywać na ulicy. Właśnie na tej zasadzie się immatrykulowałam na uniwersytecie swojego czasu. Pokazałam mu to i zaświadczenie, że pracuję. A to był po prostu nasz Ruch, tylko przerobiony na niemieckie biuro kolportażu. Szefem był Holender wychowany w Anglii, folksdojcz, de Haas, brat słynnego de Haasa, który we Lwowie (tam była afera cała) nakradł się obrazów i potem sobie wzajemnie [je] wydzierali. Tak dobrze podpisywałam, że wystawiłam tych przepustek nie wiem ile. Ten Niemiec to wszystko poczytał, poczytał i mówi „Pani sama tu jest?”. I cały czas do mnie per „pani”. Mówię „Nie, jest moja matka i są dwie siostry”. Myślałam o tych koleżankach. „To, proszę pani, ja za godzinę jadę samochodem. Gdzie pani ma rodzinę pod Warszawą, to tam pojedziemy”. Nie wiem, co powiedziałam. Miałam rodzinę pod Warszawą, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, wymieniłam jakąkolwiek. Myślę sobie „Zapukam do pierwszego lepszego domu, to tam nas wpuszczą”. „To ja was zabieram i jedziemy”. W tym momencie podnosi się Kamiński, bierze mnie za rękę, podnosi ją w górę. A byłam lekko ranna, dostałam odłamkiem w dłoń i miałam opatrunek zdarty po kanałach, brud wżarł mi się w skórę tak, że nie można było odmyć, zresztą nie było czym, skąd ja miałam benzyny wziąć? A potem, jak benzynę miałam, też nie mogłam odmyć, taki ślad był. No i ta ranka tutaj, na dłoni – bandytka z kanałów wyszła. Zaczęła się awantura, bo oni we dwóch sobie wymyślali. Przeszli do drugiego pokoju, ten Niemiec się darł, tak jak Niemcy potrafią wrzeszczeć, a Kamiński też tak wrzeszczał. W efekcie Niemiec wyszedł stamtąd, podszedł do mnie, stanął na baczność, oddał mi honory wojskowe (wtedy, kiedy [jeszcze] nie byliśmy uznani za kombatantów!) i powiedział „Niestety, nic nie mogę zrobić” i poszedł sobie, a ja zostałam. Oni tam jeszcze dyskutowali, a ja obejrzałam się, [zobaczyłam, że] kłócą się między sobą, były jakieś wrzaski, [więc] zeszłam na parter. A z parteru – tam nikt nie pilnował – wyszłam do ogródka, bo domek ten był ogrodzony takim małym ogródkiem, ale tam już [była] bramka i pilnujący wartownik. A po drugiej stronie Zieleniak i moja mama. Leżała z brzegu, bo widziała, że zaprowadzili mnie do tej komendy. A w ogródku pali się ogień, jest kuchenka polowa i moja koleżanka z Reduty Wawelskiej gotuje zupę, bo tam zapędzali do takich różnych robót, i mówi do mnie „Chcesz zupy?”. Nie wiedziała w ogóle, co się ze mną dzieje. A ja mówię „A wiesz, daj mi”, bo z tego wszystkiego zrobiłam się głodna. Nalała mi w jakąś miseczkę, siadłam przy takim drewnianym stole na krzyżakach. I przyszedł Ukrainiec, jakiś ronowiec, siadł koło mnie, też wziął sobie zupy, je i powiada do mnie po niemiecku „Co pani tu właściwie robi?”. Nie wiem, to było natchnienie...

  • Pomylił panią z kimś?

Nie, zaczął od razu tak „Co ja tu robię?”. Wyszedł z komendy i był świadkiem tych scen na górze. A ja powiadam „Co ja tu robię, to pan wie. Ale co pan tu robi? Inteligentny człowiek, znający języki obce w takim towarzystwie?”. A on na to „Pani tu nie może zostać, trzeba wyjść koniecznie, zaraz transport wychodzi poza obóz”. „Tak, ale przecież wartownik stoi przy bramie, jak ja mogę wyjść?”. „Ja z nim będę rozmawiał, jak on się odwróci, to niech pani przechodzi”. Zaczął rozmawiać z tym wartownikiem, coś mu pokazywał na niebie, w nocy był alarm, więc nie wiem, czy o samolotach rozmawiali, czy mu chmury pokazywał, Bóg raczy wiedzieć i ten wartownik zagapił się w niebo, a ja za jego plecami przeszłam na plac, gdzie właśnie wychodził transport, była moja mama, zgarnęli mnie i wyszliśmy za bramę. A to był marsz na Dworzec Zachodni. Przy drodze zobaczyłam, że stoi ten mój opiekun. Jeszcze myślę sobie „On mnie teraz zobaczy, pozna, jeszcze mnie wyciągnie”. Ale on tak na mnie patrzył, jakby mnie nigdy w życiu nie widział, a równocześnie dawał mi oczami znak „Idź, idź...”. Moja mama przedtem z nim rozmawiała, jak on przynosił jedzenie dla rannych, i pytała się go, czy ma żonę, czy ma matkę, czy ma siostrę. Na wszystko odpowiadał, że nie. „A w Boga wierzysz?”. „Nie”. Mama wtedy powiedziała jemu „Pamiętaj, że jest na świecie matka, która się za ciebie będzie modlić do końca życia”. Tak jak mi później mówiono, on pomógł jeszcze kilku dziewczynom. Natomiast jak wyszłam, to mówiły mi później te koleżanki, które zostały na komendzie, że złożyli sąd wojenny i orzekli, że trzeba mnie rozstrzelać. Tylko że mnie już nie było.

  • Była pani na dworcu. I co dalej?

Przywieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie przy pomocy doktor Zuli Dreszerowej (to była nasza wielka bohaterka pruszkowska, nasza działaczka) wyszłam jako ciężko chora na tyfus, mająca czterdzieści osiem lat. Wypuścili mnie za bramę, za którą zresztą zaraz szalała łapanka, bo oni jedną bramą wypuszczali, a drugą bramą z powrotem wprowadzali z łapanek i wtedy od razu do transportu do Oświęcimia. Spotkałam przy bramie znajomą sanitariuszkę z Warszawy, która pracowała w służbie sanitarnej w obozie i ona nas wspomogła, przeprowadziła na drugą stronę ulicy do piekarni, do folksdojczów nawiasem mówiąc, gdzie nas trochę przebrali, i wywiozła na wieś, gdzie moja kuzynka z małym dzieckiem miała wynajęty pokój na lato i tam ją Powstanie zastało. Zresztą było ciekawe, że ta pielęgniarka była w stroju pielęgniarskim, z opaską Czerwonego Krzyża i myśmy poszły nie na stację, tylko do torów, ona podniosła rękę i kolejka stanęła. Wsiadłyśmy do kolejki i pojechałyśmy dalej. Potem byłyśmy po kolei w trzynastu różnych miejscowościach, wreszcie w Grodzisku kupiłam fałszywą przepustkę do Krakowa, że [niby] jadę wezwana do pracy i zabieram ze sobą matkę. Pojechałyśmy pociągiem do Krakowa, zresztą ze strasznymi cudami i przygodami.

  • Który to był rok?

To [był] 1944 rok. Pod Częstochową pociąg wpadł na minę, więc to jeszcze było takie dodatkowe... Rozwaliło, ale nie nasz wagon.

  • Dotarłyście do Krakowa?

Dotarłyśmy do Krakowa i już w listopadzie 1944 roku byłam studentką Tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego na Wydziale Prawa. Zgłaszałam się do AK i dostałam odpowiedź „My warszawiaków nie potrzebujemy”.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam w 1950 roku, dlatego że najpierw znalazł się mój ojciec i najpierw byłam we Wrocławiu, [bo] ojciec tam dostał posadę. Tam skończyłam studia, po czym zrobiłam tak zwaną błyskawiczną karierę na uniwersytecie, zrobiłam w 1950 roku bardzo wcześnie bez problemu doktorat. Pierwszą pracę mi utajnili i musiałam z niej zrezygnować, musiałam napisać drugą i wtedy właśnie, jak zrobiłam doktorat, okazało się, że z Uniwersytetu mnie wyleją z hukiem pod trzema zarzutami. Jeden – niewłaściwe pochodzenie społeczne, dwa – bliżej niewyjaśniony, ale więcej niż pewny udział w Powstaniu Warszawskim w szeregach AK i trzecie – niewyjaśniony i niesprecyzowany stosunek do Związku Radzieckiego.

  • Czy przyznawała się pani, że walczyła?

Nie przyznawałam się, dlatego że przyszła do mnie zresztą łączniczka i powiedziała, że mam milczeć, bo już naszych aresztują i chcą wydostać nazwiska dowódców. To już było wiadomo wtedy, że mam milczeć. I milczałam cały czas. Nikt nie miał wątpliwości, ale się mnie nie czepiali.

  • Była pani jakoś później represjonowana?

Nie, nie byłam. Potem drugi raz wyleciałam z nauki polskiej, pracowałam w PAN i wyleciałam za Solidarność. Ale w jednym i w drugim przypadku mnie nie wyrzucili. Na uniwersytecie złożyłam antydatowane podanie, że proszę o nie odnawianie ze mną umowy, bo przenoszę się do Warszawy. Mój mąż, wówczas mój narzeczony, akowiec lwowski, też rzucił uniwersytet, pojechaliśmy do Warszawy i każde z osobna załatwiło sobie pracę, w jednej instytucji zresztą, zastrzegając sobie, że potrzebujemy małego, skromnego mieszkania. Jak nam [je] przyrzeczono, to pojechaliśmy do Wrocławia, wzięliśmy ślub i przyjechaliśmy do Warszawy jako małżeństwo, mówiąc „Dobrze, ale mieszkanie jedno tylko potrzebne” i w ciągu dziesięciu dni miałam klucze do mieszkania, bo przydzielili je mnie. Zatrudnili nas, po czym niedługo potem męża wylali i nie mógł pracy dostać. Chodzili za nami, inwigilacja była niesamowita, męża wzywali nieprawdopodobną ilość razy, ale w końcu się odczepili.

  • A panią?

A mnie nikt nie ruszał. Dlaczego, to nie wiem, bo za czasów Solidarności, jak pracowałam w PAN, zajmowałam się Węgrami, jeździłam co roku co najmniej na trzy miesiące na Węgry, byłam zwąchana z całą opozycją węgierską, na przykład doskonale znałam późniejszego premiera Antalla, który wtedy działał nielegalnie i żył w bardzo skromnych warunkach.

  • Chciałabym na moment wrócić do Powstania, do takich bardzo przyziemnych rzeczy. Jak wyglądało życie codzienne, jak była pani ubrana, jak było z higieną, co pani jadła w czasie Powstania?

[Żywność] była zorganizowana i ludność cywilna dzieliła się, czym mogła...

  • Nie było problemów z jedzeniem? Nie głodowała pani?

Nie głodowałam, ale karmili nas przeważnie krupnikiem, kuchnia polowa gotowała dla szpitala i ja ten krupnik jadłam. Raz dostałam od ludności cywilnej dwa gotowane ziemniaki, to jeden przyniosłam mojej mamie. Nie wiedziałyśmy, jak obracać ten ziemniak, na którą stronę. Najgorzej było z piciem, wody było bardzo mało, była dla rannych, także z myciem też był problem. Gdy się myło przy opatrunkach, to tylko spirytusem. Ale potem chłopcy rozbili piwnicę jakiegoś folksdojcza i tam było pełno szampana, więc do picia był szampan, dostawało się ciepły szampan w grubych fajansowych kubkach, takich, jak do białej kawy i to było potworne świństwo. Szampana nie lubię, na Sylwestra wypiję lampkę bez przyjemności. Stosunek jak do własnej żony – owszem, ale bez przyjemności. Natomiast przez trzydzieści lat w ogóle szampana nie brałam do ust.

  • Jak pani wyszła ubrana z Powstania? Miała pani jakiś mundur?

Nie, my mundurów nie mieliśmy. Miałyśmy jakieś takie sukienki, ja miałam fartuch w paseczki, to była właściwie letnia sukienka zapinana na guziki, a o mundurach u nas na Ochocie mowy nie było. Przecież my byliśmy w tej Reducie odcięci, bo całe wojsko ochockie wyszło w nocy z pierwszego na drugiego, walczyli pod Pęcicami, potem przeszli do Lasów Chojnowskich, walczyli w Wilanowie (tam zginął nasz dowódca), doszli na Mokotów i tam walczyli do końca Powstania. Ale myśmy zostali, byliśmy zupełnie wyizolowani. My i tak zwana druga Reduta Kaliska.

  • Czy toczyło się jakieś życie towarzyskie w trakcie Powstania?

Jak była przerwa między szturmami, to graliśmy w piłkę na podwórzu. Potem męczyliśmy strasznie jednego ze starszych powstańców. Też musiał mieć ze czterdzieści lat i starym się wydawał. Miał taką jedwabistą bródkę, palił fajkę. To był powstaniec śląski, tośmy go męczyli, żeby nam o Powstaniu [Śląskim] opowiadał, a on mówił „Szczeniaki, nie macie swojego? Dajcie mi święty spokój”. Potem osłaniał nasz odwrót kanałami i zginął, zabili go broniącego nas jeszcze z tej wywalonej bramy, o której wspominałam.Na przykład w czasie Powstania nauczyłam się grać w oczko, koledzy mnie nauczyli. Ponieważ grałam pierwszy raz w życiu, wygrałam dwa kartony papierosów.

  • A paliła pani?

Wtedy właśnie zaczęłam porządnie palić, bo przedtem to tylko trochę pociągałam, jak do matury się uczyłyśmy w nocy, bo nie było kiedy, w dzień trzeba było pracować, potem były zajęcia szkolne. Jak się już zupełnie zasypiało, to pociągałyśmy papierosa i człowiek się budził na dwie godziny. Ale w czasie Powstania to zaczęłam porządnie palić, bo jeść to nie bardzo jadłam, przyznam się, trochę tej zupy, ale jakoś nie czułam specjalnej potrzeby jedzenia. Natomiast pić mi się chciało. I poza tym z jedną koleżanką – mówiłam to w wywiadzie dla Dwójki – wypiłyśmy we dwie buteleczkę „taty z mamą” wtedy, kiedy 10 sierpnia po raz pierwszy mieliśmy schodzić do kanałów. Rozkaz został cofnięty i myśmy z rozpaczy wypiły na spółkę tę przygotowaną na drogę buteleczkę i spiłyśmy się absolutnie.

  • Czy docierały do was jakieś informacje dotyczące Powstania w mieście?

W pierwszych dniach działały telefony. Później byliśmy zupełnie odcięci i nie wiedzieliśmy, co się dzieje.

  • A czy radio jakieś było?

Radio było, słuchaliśmy Londynu. W pewnym momencie jeden z chłopaków rzucił się z karabinem na radio, jak nadawali z Londynu „Z dymem pożarów”, bo nie wiedzieliśmy, że to jest sygnał, że nie będzie zrzutów, natomiast [myśleliśmy, że] żałobną muzykę nam serwują, a on oszalał, rzucił się z karabinem i chciał je rozbić.

  • Czy były jakieś gazety, biuletyny?

Nie.

  • Czy ma pani jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania, coś, co wspomina z uśmiechem?

Owszem, były bardzo zabawne momenty, na przykład – tak jak wspominałam – [kiedy] mieliśmy pierwszy raz wychodzić 10 sierpnia. Wtedy ksiądz Salamucha zszedł do piwnicy, bo szpital był w piwnicy, i mówił o tym, że wojsko wychodzi i że wyjść może ludność cywilna, ale trzeba się liczyć z tym, że nic nie można ze sobą zabierać i że tam jest bardzo niewygodnie, bardzo ciasno, nisko, jak jeden padnie, to inni nie przejdą, co było nieprawdą, bo by przeszli. Po nim, ale by przeszli jakoś. W tym momencie jedna z cywilnych mieszkanek (to była biała Rosjanka), taka bardzo starsza pani (którą nawiasem mówiąc potem, po naszym wyjściu ronowcy zabili, nie mogła iść, trzeba było przejść po kładce nad palącym się rowem i zastrzelili ją) ubawiła nas niesamowicie. Miała służącą Motię i krzyczy: Motia! Słyszysz? W kanału trzeba powlizat’!, bo ona już mówiła tak pół po rosyjsku i pół po polsku. Motia! Dawaj czemadan! Motia przyniosła walizkę, ale taką ogromną jak dwa fotele. Motia! Gdie moja szlatka? [?] Motia przynosi jej kapelusz, ona zaczyna wkładać kapelusz. Motia! Prędzej, Motia, w kanału trzeba powlizat’! Gdie maja lisica? Przyniosła jej Motia „lisicę”. My poszłyśmy wtedy z koleżanką pić z rozpaczy, bo już nie mogłyśmy wytrzymać ze śmiechu i z rozpaczy, że nie idziemy. Bo myśmy w ogóle przedtem mieli grupę młodych gniewnych, która chciała wychodzić górą i mieliśmy rozpisane role. Wiadomo było, kto kogo zastrzeli, szczególnie dziewczyny. Chłopcy mieli zastrzelić dziewczyny, gdyby były ranne, żeby się nie dostały ronowcom. Ja miałam taki flirt powstaniowy, o którym pani wspominałam, i on mi dał słowo honoru, że mnie własnoręcznie zlikwiduje, a ja miałam jego, gdyby on był ranny. Takie były te nasze flirty.

  • Jak pani ocenia z perspektywy czasu Powstanie?

Jako wspomnienie, którego bym się nie wyrzekła za nic.

  • Czy coś jeszcze chce pani dodać?

Mogę dodać, że wtedy wiedziałam, dlaczego żyję i po co mam umierać. I to było zachłyśnięcie się wolnością i całkowite oddanie się Ojczyźnie. I co będzie, to będzie.
Warszawa, 25 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Halina Donath Pseudonim: „Kotka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter