Zbigniew Chmieliński „Ludwik”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pan pamięta swoje życie przed 1939 rokiem?


Urodziłem się w Warszawie, na Woli, 21 września 1924 roku. Pochodzę z rodziny, jak to się mówiło wtedy, robotniczej. Moja rodzina składała się oczywiście z ojca z mamy i z siostry, która do tej pory żyje. Chodziłem do szkoły na ulicę Bema, budynek do tej pory stoi. To była jedna z reprezentacyjnych szkół w Warszawie.

  • Jak się nazywała?


Szkoła podstawowa to była, numer to mogę pomylić, ale chyba 182. Dyrektorem, czy wtedy kierownikiem, szkoły był Maciejewski. W szkole pracowała także jego żona. Przy budynku szkolnym był dom nauczycielski. Nieraz tam chodziliśmy do nauczycielki, czy do dyrektora, on miał córkę. Szkołę podstawową skończyłem w 1939 roku. Wybuchła wojna.

  • Pamięta pan wybuch wojny?


Pamiętam. Mieszkałem na Woli. Pierwsze naloty, samoloty latają wysoko - wszyscy mówią, że to są ćwiczenia, bo nikt jeszcze poważnie o wybuchu wojny nie mówił. Dopiero jak zaczęły lecieć bomby zapalające i wokół zaczęły się palić domy, to wtedy zaczęli wszyscy mówić, że to już jest wojna. Budynek, w którym mieszkałem w połowie się spalił. Strych się zapalił od małych bomb zapalających. Cały czas byliśmy, prawie że, na linii frontu, bo mieszkałem na Wolskiej przy ulicy Ordona. To był prawie narożny budynek, a polskie stanowiska były w okolicy kościoła Świętego Wawrzyńca, tu gdzie zginął Sowiński w 1831 roku. Artyleria stała na Wolskiej, strzelała. Później pierwszy atak niemiecki został odparty. Wtedy pierwszy raz widziałem spalony czołg, w pobliżu kościoła, ze spaloną załogą. Pierwszy raz widziałem spalonego człowieka. Czołgiści niemieccy byli spaleni w czołgu. Cały czas wojny w 1939 roku byliśmy na Woli. W pewnej chwili panika nastąpiła, żeby uciekać, bo tu Niemcy już za chwilę będą. Jeszcze nikt nie mówił o represjach, tylko, że można od kul zginąć. Z całą rodziną przenieśliśmy się na Chłodną w pobliżu kościoła Boromeusza. Tam zobaczyliśmy, że się nic nie dzieje. Wróciliśmy z powrotem. Na noc wchodziliśmy do okopów, dlatego, że w rodzinie mieliśmy żołnierza, który powiedział, że najlepiej w okopach wykopanych w zygzaku. Jak pocisk upadnie, tylko będzie raził w tym miejscu, gdzie spadł, ale nie będzie rozrzutu odłamkowego na boki.

  • Czym zajmowała się pana rodzina w tym czasie, w czasie okupacji?


Jeszcze mówimy o czasie wojny w 1939 roku. Jak się wojna zakończyła w 1939 roku, Niemcy wkroczyli, wszyscy ludzie wyszli na ulicę Wolską patrzeć jak oni butnie idą. Był jeszcze taki czas, że już była kapitulacja, ale jeszcze Niemcy nie weszli. W pobliżu ulicy Bema - budynki jeszcze stoją - była olbrzymia chłodnia. Kto żyw, to do chłodni, żeby żywność zdobyć. Pamiętam jak dzisiaj, że udało mi się trochę wynieść. To nie była żadna kradzież, tylko wszyscy chcieli opróżnić magazyny przed Niemcami. Był głód już taki, że się koninę jadło z koni, które padły na ulicach od odłamków, czy postrzałów innych. Wtedy tam były jajka, ryby. Mi się udało, mój ojciec nic nie wyniósł, a ja wyniosłem. Później okupacja. To sprowadziło się do tego, że do szkoły już nie można było iść, pracy żadnej nie było. W 1939 roku cały czas nic nie robiłem. Chodziło się tylko w czasie zimy po parkach i wycinało się drzewa na opał. Gołębie się łapało, żeby było co jeść. W 1940 roku dostałem pracę jako goniec w Elektrownii Okręgu Warszawskiego na Placu Napoleona. Ten budynek oczywiście stoi, biura były na parterze i na kilku piętrach wyżej. Tam pracowałem do wybuchu Powstania. W międzyczasie chodziłem do szkoły zawodowej na ulicę Wolską, do tak zwanych „baraków”. To zostało, „baraki”, spalone w czasie Powstania przez Niemców. Tam miałem dużo kolegów, między innymi Jurek Szularz, który był bardzo znanym piłkarzem w „Poloni” warszawskiej, w reprezentacji Polski grał. Z nauczycieli, którzy tam byli to pamiętam nazwisko Heliodor Chmielewski. Uczył rysunku technicznego. On był jednocześnie adiunktem na Politechnice, więc nawet nas wprowadzał do budynków politechniki, żebyśmy mogli zobaczyć wyposażenie na niektórych zajęciach. To okupacja. Chociaż okupacja nie przebiegała tylko i wyłącznie na pracy i na nauce, ale było także życie towarzyskie. Mimo, że były łapanki, mimo, że była godzina policyjna, młodzież ma swoje prawa. Były potańcówki, miłości, tak jak młodzież żyła w tym czasie mimo, że każdego dnia można było do domu nie wrócić.

Z konspiracją zetknąłem się w wyniku kontaktu z Jankiem Krystem. To była postać, która jest w tej chwili opisywana w książkach. Jego ulica jest na Woli, Janka Krysta. Jego pseudonim był „Allan”. Tworzyliśmy grupę chyba siedmiu osób. On był naszym opiekunem, jednocześnie prowadził z nami zajęcia z podchorążówki.

 

  • Jak pan się z nim poznał?


Mieszkał w pobliżu mojego domu. Wtedy to była więź - wszyscy się znali ze sobą. Tak jak tutaj na klatce, czy w innym domu, ludzie mieszkają, jeden drugiego prawie, że nie zna. Poznałem go jako chłopaka, którego wszyscy znaliśmy. Powiedział, zaproponował nam czy chcemy być w konspiracji. To była jeszcze wtedy nie AK tylko Związek Walki Zbrojnej, to był rok chyba 1941. Później nas skontaktował, tylko nie wiem czy to była jego rodzina, czy to znów znajoma, jak to wszyscy się znali. Był dom na rogu ulicy Wolskiej i Redutowej, pani Rutkowska była, mieliśmy tam spotkania u niej. Później była jej siostra, pani Żabicka, nawet do jej córki chodziłem, Anieli Żabickej. Janek Kryst zachorował na płuca. Stan był beznadziejny, bez leków, bez odżywiania i tak dalej. Powiedział, że on nigdy w łóżku nie umrze, on chce, żeby akcję mu zorganizowano i on chce w akcji zginąć, jak się uda to uciec. Do takiej akcji została wybrana Adria na ulicy Moniuszki. To był lokal dla wyższych oficerów Wehrmachtu, SS. On wszedł do budynku, miał wisa i zaczął strzelać, kilku zabił. Żeby nie kręcone drzwi, które z Adrii wyprowadzały ludzi na ulicę, to może jemu udałoby się uciec, a w drzwiach kręconych kula go dosięgła i w drzwiach został, zginął. Został zabrany przez policję, do prosektorium na Oczki. Po kilku dniach wykradliśmy go, można powiedzieć. Pogrzeb jemu się zrobiło na cmentarzu Wolskim. Tam teraz nie ma nawet śladu, bo po cichu się wszystko robiło. Grobu takiego jak obecnie jest, nie było. Tylko pamięć została, że był, na tamte czasy, nadzwyczaj bohaterski chłopak.

W międzyczasie były egzaminy z przeszkolenia wojskowego.

  • Czego pana uczono dokładnie na zajęciach?


To były zajęcia związane głównie z walką piechoty, czujka, patrole, podchody, czytanie map.

W czasie okupacji jeszcze o dziwo można było sztabowe mapy kupować w księgarniach. Na mapach określaliśmy położenia. Mieliśmy wyznaczony obiekt do ataku, w razie Powstania, lotnisko na Boernerowie, w Babicach - tak się mówiło wtedy. Całą broń przygotowaną do akcji na obiekt mieliśmy zmagazynowaną - była wieś Groty. Tam teraz to już chyba nic nie ma, nazwa może została. Mieliśmy zdobywać lotnisko. Oddział jak się zebrał 1 sierpnia, to część przeszła przez Młynarską, przez Obozową, doszli do Grot i atakowali lotnisko. To była wielka fantazja, że można przez zaskoczenie wielki obiekt opanować. Wszystkich chłopaków, którzy tam poszli, to wybito. Część się dostała do Puszczy Kampinoskiej. Ci, którzy przeżyli atak na lotnisko w Boernerowie, to wszyscy zginęli później na Dworcu Gdańskim.

Między innymi mój serdeczny kolega Michał Seliga. Pseudonim miał „Achilles”, przepraszam „Agiles”. Wszyscy się dziwili dlaczego „Agiles” a nie „Achilles”. To była odwrotność od jego nazwiska. On się Seliga nazywał i dlatego „Agiles”.

Nie przeszedłem przez wiadukt. Wróciliśmy się na Młynarską. Kino „Wenecja” tam było, obok kina mieliśmy swój punkt zborny. Niektórzy ludzie się pytają, jak nas ludzie przyjmowali, czy to był entuzjazm, czy potępienie. Pierwsze dni były takie, żeśmy w każdej bramie mieli bez mała bufet z poczęstunkiem, wszystko nam ludzie dawali. Na Woli, na Młynarskiej, byłem tylko dwa dni, wycofałem się na ulicę Sienną, bo powiedzieli, że tam jest zgrupowanie wszystkich rozbitych oddziałów. Na ulicy Siennej był punkt rejestracji wszystkich rozbitych oddziałów. Tam powstało zgrupowanie „Chrobry II”.

Zgrupowanie „Chrobry II”, od pierwszych dni sierpnia aż do końca, miało swoje pozycje poczynając od ulicy Towarowej łącznie z Dworcem Pocztowym, to róg Alej Jerozolimskich i ulicy Żelaznej, Chłodna, Grzybowska, Wielka, Śliska, Łucka, plac Grzybowski, Królewska, Graniczna. To był teren naszego działania „Chrobry II”. Było tam kilka akcji, które spowodowały, że Niemców wypieraliśmy z tych odcinków. Ale oni później nadchodzili, bo mieli olbrzymią przewagę w broni, w amunicji.

  • Czy pan był uzbrojony?


Tak, oczywiście. Miałem pistolet „wisa”. Później „wisa” - jak do „Chrobrego” dostaliśmy się - przekazałem do rusznikarni, bo on się zacinał. Dostałem KB a później miałem „szmajsera” niemieckiego, też zdobyczny na Dworcu Pocztowym na rogu Żelaznej i Alei Jerozolimskich. Dostałem go od swojego dowódcy. Jeżeli chodzi o organizację „Chrobrego”, to był „Chrobry II” i „Chrobry I”. Dowódcą odcinka na Żelaznej, to był „Lech Żelazny”, a jak Grzybowska, Łódzka, Chmielna i tak dalej to był z kolei „Lech Grzybowski”. Byłem u „Lecha Grzybowskiego” w V kompanii. W V kompanii byłem zastępcą dowódcy plutonu. Miałem „szmajsera” wtedy już. Przed tym były „filipinki”, własnej roboty granaty, które raz wybuchał, raz nie wybuchały. Ale nawet jak się miało karabin KB, czy później „szmajser” to każde przyciśnięcie spustu, to się liczyło, ile amunicji już zużyłem, ile mnie zostało.

Największą akcją, w tej chwili z perspektywy lat, można powiedzieć, był atak - to był chyba koniec sierpnia - z ulicy Grzybowskiej, z Krochmalnej na Halę Mirowską, żeby się połączyć z oddziałami, które się wycofują ze Starówki. Z połączenia nic nie wyszło, a doszło do straszliwej masakry. W domu, gdzie byliśmy jako podstawa wyjściowa do ataku, czekaliśmy na rozpoczęcie ataku wiele chwil, można powiedzieć, że kilka godzin, coś się zawsze tam działo. W końcu „piaty” przyszły, żeby rozwalić mur, który był po drugiej stronie ulicy Krochmalnej. „Piat” strzelił, wybił dziurę taką, że można było tylko głowę przecisnąć w murze. Wszyscy tam lecieli - ciemno było, noc - żeby przeskoczyć przez mur. Wszyscy zostali przy murze. Niemcy wzięli w krzyżowy ogień, już wybili prawie wszystkich. To jeszcze nie była największa tragedia, bo Niemcy granatnikami się wstrzelili w podwórko, gdzie mieliśmy swoją podstawę wyjściową. Każdy z nas miał poza bronią, poza granatami, butelki z benzyną. Jak granatniki zaczęły wybuchać, to w tej chwili jeszcze trudno mówić o tym jaka to była masakra, ile tam było płonących ciał. Dowódca kompanii porucznik „Janusz” dostał postrzał w brzuch, granat go jeszcze rozerwał. Jeszcze trochę żył, do szpitala na Śliską go zanieśliśmy, umarł. Z akcji nic nie wyszło. Wszystkie barykady, które mieliśmy w swoim zasięgu do obrony, żadnej nie opuściliśmy, do samego końca Powstania utrzymaliśmy.

 

Jeżeli chodzi o wyżywienie w czasie Powstania. Jak wspomniałem na ulicy Młynarskiej wszyscy nas częstowali czym tylko mogli „Kochani chłopcy!”. Tu, gdzie byliśmy na odcinku, to była dzielnica, gdzie było bardzo dużo wozaków i koni. Tam mieliśmy do pewnego czasu jedzenie takie, że nie odczuwaliśmy głodu, bo koni było tyle, żeśmy bili i bili konie. Poza tym na ulicy Chmielnej był młyn - nie Michla, to na pewno, bo Michel to był na Woli, mniejsza z tym, że tam było dużo mąki, kaszy i tak dalej, ale prawie z tego nie korzystaliśmy, bo mieliśmy dużo mięsa. Poza tym mieliśmy swoje kwatery w magazynach Haberbuscha. To było na rogu ulicy Grzybowskiej i Żelaznej, tu gdzie mennica jest, kiedyś „Coca Cola”, wszystkie tereny, po drugiej stronie. Tam były magazyny Haberbuscha. Tam były takie sytuacje, że raz w piwnicach my byliśmy, albo Niemcy byli. Co się okazało. Tam było bardzo dużo beczek żelaznych, ciężkich, że nie można było tego ruszyć, korka nie można było odkręcić, bo nie było kluczy, do tego. W pewnym czasie do beczek zaczęliśmy strzelać. Ale nic nie wypływało. Za jakiś czas poszliśmy, z beczek coś wypływa, bierzemy na palec, a to chałwa. Żywiliśmy się chałwą chyba ze dwa tygodnie. Poza chałwą to były także beczki z sokiem wiśniowym. Tam mieliśmy co jeść. Do tej pory, jak mnie ktoś częstuje chałwą, to mówię „Daj spokój jeszcze smak tej chałwy czuję.”


  • A woda?


Było kiedyś tak, że na każdym prawie podwórku były studnie. Studnie były nieużywane, bo były wodociągi. Ludzie, którzy sobie mieszkali w domach od lat wiedzieli, że to była studnia kiedyś. Bruk czy dechy z cembrzyn pousuwali, studnie oczyścili i woda była ze studni. Nie było wody tyle ile powinno być, ale woda była, przynajmniej na naszych odcinkach. Słyszę nieraz, opowiadają, którzy byli na Powiślu czy w Śródmieściu, to tam makabryczne były sceny jeżeli chodzi o wyżywienie, a my mieliśmy wyżywienie. Było tak, że broniliśmy swoich stanowisk i 24 września alarm na naszych stanowiskach, że Niemcy od strony Chłodnej wdzierają się na nasze stanowiska. Jako zastępca dowódcy plutonu miałem trzech ze sobą chłopaków i mieliśmy odeprzeć ich atak. Jeszcze do tej pory ruiny stoją. Zaczęliśmy do Niemców strzelać, uspokoiło się. Zza węgła się wychyliłem, żeby zobaczyć co się dzieje na przedpolu, wtedy seria poszła. Miałem tylko „szmajsera” na piersiach. Jedna z kul trafiła w iglicę „szmajsera”, może dlatego żyję do tej pory. W nogę dostałem, kula na wylot przeleciała. Niemcy jeszcze rzucili granat w moim kierunku. Granat się koło mnie rozerwał, miałem wszystkiego w sobie siedemnaście postrzałów, ran, od głowy zaczynając, po rękę, po głowę, po kolano, po łydkę, po stopę. Z zakrwawionym ciałem, z nogami, z głową, z ręką jeszcze doleciałem do naszych stanowisk na ulicę Łódzką. Tam opatrunek i tak dalej.

Całe szczęście, że mną się zaopiekowały sanitariuszki, które mnie tolerowały, lubiły może nawet. Wtedy dostałem zastrzyki przeciwko tężcowi. To była jedyna zaraza, która wszystkich wykańczała, bo to brud, ziemia, rana odkryta, zakażenie i tężec się wdawał, bóle. Uratowałem się. Leżałem w szpitalu polowym – ten dom jeszcze stoi, tak zwany „Pekin”, na rogu Żelaznej i Pańskiej, wysoki budynek, mam nawet zdjęcia budynku. Tam leżeliśmy na parterze. Nas, rannych, leżało może dziesięciu chłopaków. Były bombardowania, to wszyscy się patrzyli na sufit, tylko żeby sufit się nie urwał. Nastąpiła kapitulacja i wpadli Niemcy do szpitala. Chcieli nas tam wszystkich rozstrzelać, rozwalić, jeden jak wyszedł na podwórko, to chciał rzucić granat do mieszkania, gdzie byliśmy. O dziwo, to jest jeszcze bardzo ważna rzecz, że po kapitulacji oddziały wyszły, a my jeszcze jako ranni zostaliśmy. Sanitariuszka, która z nami została, znała język francuski i esesman, który chciał nas zlikwidować, też po francusku rozmawiał. Oni się dogadali ze sobą. Zezwolił, żeby nas do dużego szpitala na ulicę Wielką przewieść natychmiast. Tam był wielki szpital, kilkupiętrowy, tam sami ranni powstańcy leżeli. Wtedy już wojska nie było, tylko jeszcze ranni byli.

Ostatnim transportem zostałem wywieziony z Warszawy do obozu jeńców wojennych stalag 4B Zeithain. Numer dostałem, pamiętam do dzisiaj, trzysta pięć sto sześćdziesiąt trzy, blachę, nieśmiertelnik. W czasie transportu, wagonami towarowymi, o dziwo Niemcy nam dawali jedzenie. Przy ranach, to prawie, że nic nie jadłem, ale chleb był, marmolada, zupy. Pamiętam przez Głogów przejeżdżaliśmy, to Czerwony Niemiecki Krzyż, siostry niemieckie, przyjęli nas jedzeniem. Do Zeithainu przyjechaliśmy. Rewizja była, wszystko co mieliśmy, opatrunki, poza legitymacjami akowskimi, to nam pozabierali.

  • Jakie panowały warunki w obozie?


Jak w obozie. Baraki, wszy, pluskwy. Leżałem na górnym piętrze, wyżej znacznie. Głód był straszliwy. Na przywitanie w obozie, to nam przez trzy dni jeść nic nie dali. To był olbrzymi obóz, sami jeńcy byli. Kobiety i mężczyźni. Jedyne lekarstwo to były bandaże z prześcieradeł i woda wapienna czy coś. Jak zmieniali nam opatrunki – to aż wstyd teraz mówić - wokół każdej rany, to wianuszek był wszy. Niemcy dawali listy do wysyłania, kartki na paczki, które można było wysyłać. Na podstawie karty, kartki Kriegsgefangenpost, ci, którzy mieli do kogo wysyłać, to dostawali paczki do obozu. Nie miałem do kogo wysłać, bo cała rodzina moja była w Warszawie. Wszyscy po Powstaniu zostali wywiezieni, żadnej rodziny poza Warszawą nie miałem. Wszystkie kartki żywnościowe miałem i do Muzeum teraz przekazałem.

  • Czy w czasie Powstania miał pan możliwość kontaktu z rodziną, chociaż raz?


Tak, miałem. Mama mi później mówiła, że jak byłem ranny, to przynieśli do domu moje buty przestrzelone, mundur, hełm i pas. Jak mama to zobaczyła od razu zemdlała, bo wiedziała, że to są moje rzeczy, z nieboszczyka już zdjęte. Powiedzieli, gdzie leżę, w szpitalu na Żelaznej róg Pańskiej. Tam przed wyjściem jeszcze mnie odwiedzili, chcieli mnie zabrać sobie. Mówię „Jak wy mnie możecie zabrać z sobą? Na nosze? Byłem w Powstaniu, z powstańcami do końca będę.” Wiedzieli, że jestem ranny. Moi rodzice zostali wywiezieni w okolice Milicza na roboty i wrócili przede mną. Obóz Zeithain został oswobodzony chyba 30 kwietnia przez armię radziecką. Był taki dzień czy dwa dni, że już nie było Niemców w Zeithainie. Zeithain był koło Riesy, między Lipskiem a Dreznem nad Elbą. Nie było już Niemców, jeszcze Rosjanie nie weszli. Ci, którzy tam byli na chodzie, bo mieli przestrzeloną rękę, czy już byli rekonwalescentami, to do magazynów niemieckich się wdarli. Tam było pełno jedzenia i między innymi w baniakach po piętnaście litrów, w szklanych gąsiorach, było dużo koniaku. Oni koniak do obozu przynieśli. Pierwszy raz w życiu się upiłem do nieprzytomności. Wtedy kiedy byliśmy tak pijani, to był szturm Rosjan na obóz i Niemcy się ostrzeliwali, ci też walili, że kilka baraków było zniszczonych. Dopiero rano zobaczyliśmy co tu się działo w nocy, w tym czasie kiedy byliśmy tacy nieprzytomni. Człowiek był wychudzony, wygłodzony, wystarczyło napić się trochę i od razu był ścięty z nóg. Później jak Ruscy tam przyszli to na 1 czy na 2 zrobili święto, prażnik i znów nam wódę dali z kanistrów po benzynie. Pierwszy raz się spotkałem z wódką, która śmierdziała benzyną. Jedni pili, drudzy nie pili. Był taki czas, że można było przejść przez Elbę na stronę amerykańską. Nie mogłem tego zrobić, bo jeszcze nie chodziłem. Czekałem na transport zorganizowany przez polskie władze do Polski.

W czerwcu, początek lipca, zorganizowali nam transport dla rannych. Jako ostatni transport wyjeżdżaliśmy z obozu do Polski. Wtedy mogę się mylić, ale chyba jej takie nazwisko było, ona później była prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża w zarządzie głównym, pani doktor Domańska, ona była prowadzącą transport do Polski. Ruscy podstawili wozy, konie. Poza tym jeszcze tereny były obsadzone przez tak zwanych wilkołaków niemieckich. Przepustkę dostałem, że wracam do Polski i mogę posiadać broń - dokument zostawiłem w Muzeum - i rower mogę mieć. Transportem konnym przez kilkanaście dni jechaliśmy aż do Sławy Śląskiej. Jechaliśmy przez Schramberg, Forst - całkowicie spalone miasto niemieckie. W Sławie podstawili nam wagony kolejowe, że jedziemy już do Polski, do Warszawy. Transportem ze Sławy dojechaliśmy do Poznania. W Poznaniu powiedzieli, że musimy wysiąść, bo inny będzie skład pociągu podstawiony. Kiedy podstawili pociąg, skład do Warszawy, zaczęliśmy o kulach, o laskach, wchodzić z plecakami, trochę każdy miał majdanu z sobą. Pociąg zaczął ruszać, krzyk, że to wcale nie do Warszawy pociąg, tylko nas oszukali. Pełno nas wyskoczyło z pociągu, to co miałem zostało w środku. Z niczym zostałem na peronie, ale ci którzy jeszcze na peronie coś mieli ze sobą, bo zdążyli wynieść z pociągu, to banda pijanych żołnierzy rosyjskich szalała na peronie i wszystko zabierała naszym chłopakom. Żołnierze polscy ujęli się za nami i mało nie doszło do strzelaniny w Poznaniu.

  • Gdzie naprawdę jechał pociąg ?


Nie wiadomo gdzie on szedł. Później podstawili rzeczywiście pociąg do Warszawy. Pociągiem dojechałem do Włoch pod Warszawą. Miałem rodzinę na Jelonkach. Byłem w mundurze powstańczym. Byliśmy umundurowani w granatowe mundury policyjne. Jak byliśmy na odcinku, co mówiłem, to na ulicy Ciepłej, to jest ulica, która przechodzi przez Jana Pawła mniej więcej, jak straż, naprzeciw Hali Mirowskiej, to tam były koszary policji. Zdobyliśmy koszary w czasie Powstania. Tam było pełno mundurów. Cały oddział „Chrobry II” to umundurowany był w mundury policyjne. W mundurze wróciłem do Polski. Pojechałem na Jelonki, jak mnie zobaczyli w mundurze, to mało nie pomdleli ze strachu, że mnie zaraz NKWD zgarnie. Dali mi od razu ciuchy cywilne. Pytam się czy wiedzą, co z moimi rodzicami się dzieje. Byli w Warszawie w domu, gdzie mieszkaliśmy w czasie okupacji, na Śliskiej. Tam doszliśmy, dowieźli mnie na Śliską.

  • Jakie wrażenie zrobiła na panu Warszawa?


Tą Warszawę widziałem, jak wyjeżdżaliśmy nie była tak jeszcze spalona. Jak byliśmy w szpitalu, to jak ulica Marszałkowska, Sienna, Wielka, to wszystkie domy prawie, że stały. Były popalone, poburzone od pocisków, ale nie były wysadzone w powietrze przecież. Dom cośmy byli, czteropiętrowy budynek, to był zburzony do drugiego piętra. Moi rodzice mieszkali w gruzach, jak wrócili z Niemiec, na pierwszym piętrze. Wchodziło się do mieszkania na pierwsze piętro po drabinie z ulicy przez gruzy. Tam moi rodzice byli i rodzice mojego kolegi Tadka. Tadek Kunicki 26 września zginął. Matka się pyta „Ty jesteś, a co z Tadkiem? Kiedy Tadek wraca?” To jeszcze teraz jak mówię, to mnie coś za gardło łapie, co miałem kobiecie powiedzieć? Wróciłem, a Tadka nie ma. Jest przynajmniej jego nazwisko na tablicach w Muzeum.

  • W jakich okolicznościach zginął?


Atak był niemiecki, waliły karabiny maszynowe, trzeba było przez ulicę przeskoczyć i dostał bidok. To jest przyjazd do Warszawy.

  • Czym pan się zajął?


Co robić właśnie? Przyjechałem, jest jesień, spotykamy się z kumplami „Co robić? Ujawniać się czy się nie ujawniać?”. Jedni mówią tak, drudzy mówią inaczej. W końcu w Frankiem Zientarą, nie żyje on już, mówimy „Chodź, ryzykujemy.” Poszliśmy do komisji likwidacyjnej AK, która się mieściła w BGK na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, budynek bankowy. W komisji był pułkownik „Radosław”, jako obserwator, byli z Urzędu Bezpieczeństwa. On jeszcze mi napisał własnoręcznie na dokumencie o ujawnieniu „Inwalida z czasów Powstania Warszawskiego.” Jak wspomniałem pracowałem w biurach Elektrownii Okręgu Warszawskiego na Placu Napoleona. Zgłosiłem się do firmy, ale elektrownia nie była tu. Biura były tylko w Pruszkowie, na terenie elektrowni w Pruszkowie. Jeździłem chyba z trzy lata do Pruszkowa pracować. W międzyczasie chodziłem do szkoły. Skończyłem liceum, to było prywatne liceum - Towarzystwo Kursów Technicznych, bardzo znana przed wojną, szkoła techniczna w Warszawie. Tam maturę zdałem. Później miałem znajomych, tak się zgadaliśmy jeden z drugim, że powstaje Służba Polsce. Tam potrzebują ludzi, którzy coś mają z techniką do czynienia, z łącznością, z elektryką. Tam się zgłosiłem i tam mnie przyjęli. Sami wojskowi byli. Tam o dziwo wszyscy wojskowi byli, przeważnie to byli wojskowi zza Buga, oni nie przyjęli mnie jako akowca, mimo, że tam było kilku politruków takich, którym zamykałem usta ujawnieniem. To mnie uratowało w niektórych przypadkach. Ale miałem też i kłopoty, bo w 1945 roku pułkownik „Radosław” przesłał mi pozdrowienia świąteczne pocztą. Chyba listonosz był na żołdzie służb, że powiedział skąd dostaję pozdrowienia na święta. Wpadli, pytali jakie mam kontakty, z kim. Ale się skończyło tylko na zeznaniach, że pracuję, że żadnych kontaktów nie mam, nie mam z lasem, z dalszą konspiracją. Jeszcze do 1947 czy 1948 roku jeszcze o kulach chodziłem, więc byłem człowiek niepełnosprawny. Tu jeszcze w szpitalu obecnym Dzieciątka Jezus, operację mi robili na kolano, na kostkę. Wyciągali mi odłamki z nóg, z uda, z łydki. Tylko mi nie wyciągnęli wielkiego odłamka z biodra - dopiero w 1982 roku w szpitalu na Lindleya mi wyjęli odłamek. Chodziłem dobrze, tak dopiero od pięciu lat mi się coś tam odnawia, że o lasce muszę chodzić. Wracając do transportu, mijały nas oddziały Wojska Polskiego. My szliśmy na wschód, a oni szli na zachód. Wtedy nie mogłem ich zrozumieć, czego oni od nas chcą. Oni się pytają, gdzie my jedziemy, my mówimy „Do Warszawy, do swoich rodzin jedziemy.” „Ludzie, przecież was tam wszystkich zgarną.” - Tak po cichu nam mówili. To byli chłopcy, którzy byli w armii z oddziałów wileńskich i lwowskich, wołyńskich. Oni wiedzieli, co tam się przecież działo z nimi, jak ich rozbrajali i do armii. Już wtedy nas ostrzegali „Uważajcie, gdzie wy jedziecie. Wy w drugim kierunku powinniście jechać.” Ci, którzy pojechali w drugim kierunku po dwóch, trzech latach albo wcześniej wracali bez niczego. Po Powstaniu na ulicy Pankiewicza był klub zbowidowski. Tam wszystkie zgrupowania się spotykały. Jeszcze wtedy wszyscy siebie znali, wszyscy siebie pamiętali, nikt nie mógł farmazonów opowiadać, jakie on wyczyny robił, w jakich on oddziałach był, bo wszyscy siebie znali i wszyscy wiedzieli kto kim jest. Tak było przez kilka lat. W „Chrobrym II” to był pułkownik Jerzewski, pułkownik Bryniak, Stulkiewicz, wszyscy nie żyją. Czym nas mniej było... Później lokal zlikwidowali.

  • Często się państwo spotykaliście?


Przynajmniej raz na tydzień. Tam był bufet, można było w bufecie wszystko kupić, więc tam wesołe towarzystwo się robiło w pewnym czasie, później. Teraz też chodzę na zebrania środowiskowe AK, „Chrobrego”. Mamy spotkania raz na miesiąc, nie zawsze chodzę raz na miesiąc, w szkole imienia Pileckiego kapitana, który był w Oświęcimiu, uciekł i później go nasze władze bezpieczeństwa skazały na rozstrzelanie i wyrok został wykonany. Szkoła jest jego imieniem nazwana. Przychodzą ludzie tacy, którzy wiekowo nawet nie pasują, że oni byli w Powstaniu. Były przypadki, że dziecko dwunastoletnie przyniosło kubełek z wodą, czy coś, przy nas się kręciło, ale to nie byli powstańcy, którzy na barykadach byli, a teraz wszyscy są wielkimi bohaterami przecież. W czasie Powstania zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych, później przez ZBoWiD dostałem Krzyż Partyzancki, Krzyż Powstania Warszawskiego z Londynu, Krzyż Armii Krajowej. Odznaczeń cywilnych i wojskowych to mam dość dużo nawet.

  • Chciałabym wrócić do represji późniejszych, czy to była jedna sytuacja?


Tak, całe szczęście. W pracy miałem różnego rodzaju nieprzyjemności. Zawsze do mnie mieli inny stosunek, podejrzliwy. Jedni mnie podziwiali, ale po cichu, a drudzy... Było tak, że co dzień, albo co drugi dzień musiałem w kadrach życiorys pisać. Życiorys na pamięć znałem, co do kropki, co do przecinka. Tak było do 1956 roku. Dopiero później się trochę zmieniło.

  • Pan nigdy nie krył się ze swoją przeszłością powstańczą?


Nie, nigdy. Zgłosiłem się, po Powstaniu, nie wiem czy to się ZBoWiD nazywało, w każdym razie kombatancka organizacja, z Frankiem, który nie żyje, wszystkie dokumenty tam złożyliśmy. Od tego czasu jesteśmy w organizacji kombatanckiej.

  • Uważa pan, że była to słuszna decyzja - natenczas ujawnienie się?


Mnie osobiście to uratowało. Niektórzy uważali, że to się źle robi. Może żebym był pełnosprawny, żebym chodził, żebym był taki jak przed Powstaniem, to może bym się skusił. Różne miałem propozycje „Pryśniemy do lasu.” Trochę analitycznie do tego podchodziłem. Wiedziałem, że to szans żadnych nie ma, bo to nie można liczyć, że będzie następna trzecia wojna światowa, a tak wielu chłopaków i to dużo moich znajomych tak zostało omamionych. Później przez różnego rodzaju pacyfikacje wszyscy poginęli, albo latami w więzieniach siedzieli. Teraz mam inny stosunek też do tego czy Powstanie było potrzebne, czy niepotrzebne. Wtedy człowiek chciał bić Niemca. Jeszcze inna sprawa, nie mogę zrozumieć tych, którzy mówią, że w czasie okupacji jeden był w AL-u, drugi był w AK, trzeci był w NSZ-ecie. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że to wszystko uzależnione było od kontaktu, z kim się miało kontakt w danej chwili. To nie było biuro werbunkowe, że tu jest AK, tu jest NSZ, AL czy Gwardia Ludowa wtedy jeszcze. To wszystko, miałem pierwszy kontakt, zaraz po wojnie z Jankiem Krystem i się znalazłem w AK. Wola to była dzielnica robotnicza, tam było pełno różnych działaczy komunistycznych. Mogłem trafić na działacza komunistycznego, który by powiedział „Chcesz walczyć, chcesz Niemów bić?” Powiedziałbym „Oczywiście, że chcę.” Czy bym wiedział o jakiej orientacji politycznej jestem? Tak to było. Po wojnie skończyłem studia, ożeniłem się, mam dwoje dzieci. Żona mi zmarła pięć lat temu, miałem bardzo dobrą żonę. Patrzę na młode dziewczyny teraz, to mówię to nie jest już materiał na żonę, takie jak to były kiedyś, że domem się interesowała, dziećmi się interesowała, najważniejszy był dom, nie kariery i tak dalej. Przepraszam, że tak mówię, widzę po swoich wnuczkach. Mówię „Gdzie wam do babci jest?” Może z biegiem lat będzie też inaczej.

  • Dlaczego taki pseudonim?


Mam drugie imię Ludwik.

  • Jak dużo zmieniło się w pana podejściu do Powstania z perspektywy lat?


Przez całą okupację ja i koledzy byliśmy przygotowywani do oswobodzenia Polski, Warszawy od okupacji niemieckiej. Całe nasze szkolenie było temu podporządkowane. Przy wybuchu Powstania nie dotarliśmy do swoich magazynów broni, chociaż tego nie było wiele. Zostaliśmy bez broni. Wtedy, przez pierwsze dni, przez pierwszy tydzień, to nam wystarczał entuzjazm, krzyk na stanowiska niemieckie, żeby oni się przestraszyli i pouciekali. Ale później nastąpiła beznadzieja, która sprowadzała się do tego, że my jesteśmy bezbronni, że my nie mamy czym walczyć, że Powstanie miało trwać tylko kilka dni, że miała być pomoc z zachodu, a tu niczego nie ma, że Niemcy latają „sztukasami” prawie, że po dachach i nikt ich nie przepędza. Nie ma do nich z czego strzelać, ani rosyjskie samoloty ich nie przepędzają. Zaczął się pesymizm wytwarzać. Uważam, że można było inaczej do tego przystąpić. Tak jak w Paryżu czy Pradze Czeskiej. Jak już Rosjanie byliby nie na Pradze, tylko na lewobrzeżnej Warszawie, tu dopiero robić przez kilka godzin Powstanie, a nie przez dwa miesiące organizować walki w Warszawie, które spowodowały tysiące, tysiące, zabitych, zniszczenie miasta i jego zabytków. Jak czytam nieraz niektóre wypowiedzi generała Andersa czy Nowaka-Jeziorańskiego... Oni byli blisko dowództwa akowskiego, byli blisko dowództwa w Londynie. Oni wszystko, podobno, robili, żeby Powstania nie było w Warszawie. Byliśmy na takim poziomie entuzjazmu, że do nas nie dochodziło, że my broni nie mamy, że my broń zdobędziemy. Nam mówiono „Nie mamy broni, ale broń jest w zasięgu ręki, bo na Niemcach zdobędziemy.” Jeszcze przed samym Powstaniem utwardzało nas to, że Niemcy są w rozsypce, jak przez kilka dni w popłochu Niemcy uciekali w Warszawy. To była bezładna ucieczka Niemców. Mówili, że to tylko wystarczy krzyknąć na nich i broń im zabrać. Ale nikt się nie liczył, że tyle czasu będzie Powstanie trwać, tyle ofiar to przyniesie. Stało się. Mówią, że przeszliśmy do historii, ale ile to powstań było i wszystkie tragicznie się kończyły. Może żadnego już nie powinno być i na pewno tak będzie. Przynajmniej cmentarz na Woli jest, na Powązkach. Według mnie wielkie słowa uznania Lechowi Kaczyńskiemu się należą za Muzeum Powstania. Nie wiem, gdyby nie on, czy ktoś byłby tak zdeterminowany, żeby doprowadzić do tego, że to jeszcze się buduje, że jeszcze się urządza, ale już jest coś. To się będzie z dnia na dzień ulepszać, dobudowywać, będzie się przekazywać więcej eksponatów do Muzeum. Po sześćdziesięciu kilku latach jakbym miał być dowódcą, który ma wydać decyzję o wybuchu Powstania, to bym takiego rozkazu nie wydał na pewno, biorąc pod uwagę realia jakie wtedy były do dyspozycji powstańców. Nikt się nie liczył z tym, że może Rosjanie nie wejdą, że to wielka polityka zagra w tym przypadku. Człowiek jest teraz mądry, bo czyta trochę, wie więcej. Mieliśmy oswobodzić Warszawę, ażeby tu był rząd z Londynu. Przekazać światu że Polska z rządem londyńskim oswobodziła Warszawę i Polskę, druga strona miała co innego na uwadze. Biedni powstańcy, biedni patrioci. Byli pionkami w grze. Niestety.

Warszawa, 9 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Zbigniew Chmieliński Pseudonim: „Ludwik” Stopień: zastępca dowódcy plutonu, kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter