Teresa Drożyńska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Drożyńska, urodziłam się w Warszawie 20 września 1929 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o rodzicach, o rodzeństwie, jeżeli pani miała.

Byłam trzecim dzieckiem, właściwie można powiedzieć niechcianym. Braciszek umarł jako małe dziecko, a siostra umarła w 1939 roku, mając czternaście lat. Była wysoką dziewczynką, serce miała słabe – umierała na Krakowskim Przedmieściu w szpitalu Łazarza. Zostałam z mamą i z tatą. Tata był pracownikiem Miejskich Zakładów Komunikacyjnych w Warszawie i był w ogóle ochotnikiem w Legionach Piłsudskiego. Brał udział w kampanii wrześniowej, zaziębił się, dostał galopujące suchoty i mając czterdzieści lat, 10 lutego 1940 roku zmarł. Zmarł w Warszawie, w szpitalu na Lesznie. W gmachach sądu był zrobiony przez Niemców szpital, bo szpitale były zburzone. Tatuś tutaj umarł. Zostałyśmy obie z mamą w Warszawie, na Mokotowie.

  • Wróćmy jeszcze do czasu sprzed wybuchu wojny. Chciałam się dowiedzieć, czy to był czas, kiedy już pani zaczęła chodzić do szkoły?

Tak. Chodziłam do szkoły podstawowej, chodziłam również do przedszkola, do ochronki tak zwanej, przed wojną. I do szkoły podstawowej na Mokotowie, na ulicę Różaną. Po Powstaniu, to znaczy po działaniach wojennych, zmieniały się adresy tej szkoły, ale w każdym razie skończyłam ją – siedmioklasową szkołę powszechną w 1943 roku. Ale jeszcze będąc w szkole, to bardzo ważne, bo miało rzutować na moje przyszłe życie, kolega powiedział do mojej mamusi, że jest na Mokotowie biblioteka prywatna, prowadzona przez panią, która poszukuje jakiejś dziewczynki do pomocy do biblioteki. Zgłosiłam się, bo nam było bardzo ciężko, więc jakieś pieniążki po południu, po szkole zarabiałam. Ale tę bibliotekę na ulicy Szustra w Warszawie, na Mokotowie, prowadziła pani Halina Morycińska, primo voto Trojanowska. Później dowiedziałam się, że ona i jej córka były żołnierzami AK u „Radwana”. „Janka” (pseudonim) Trojanowska była córką pani Morycińskiej. Pani Morycińska polubiła mnie i powiedziała, żebym mówiła na nią i na jej męża „ciociu” i „wujku”. Właśnie dzięki niej dostałam się do gimnazjum.

  • Wróćmy do czasów sprzed okupacji. Chciałam zapytać o pani pamięć, pani wspomnienia dotyczące wybuchu II wojny światowej. Jak pani zapamiętała ten dzień?

Miałam dziadków na ulicy Litewskiej, w centrum Warszawy i bardzo często bywałam u dziadków. Zapamiętałam nawet (to było straszne, bo były bombardowania w czasie nalotów, w czasie jak weszli Niemcy) defiladę niemiecką, jako dziewczynka dziesięcioletnia. Na Rozdrożu (teraz plac Na Rozdrożu) szli niemieccy żołnierze, a za nimi kuchnia polowa – to zapamiętałam. Oni szli, wchodzili jak gdyby od strony placu Trzech Krzyży, szli w kierunku Belwederu. Ja z dziećmi, z koleżankami, stałyśmy na placu Na Rozdrożu i widzieliśmy wojsko, które wkroczyło. Na końcu tego orszaku wojskowego była wielka kuchnia polowa i oni nam rozdawali zupę. Zapamiętałam smak tej zupy, to była kasza manna i maggi. Byliśmy wszyscy wygłodzeni, byliśmy głodni. Pamiętam, że leżały zabite konie i jadało się końskie mięso. Tak zapamiętałam. A później straszne represje. Głód, represje, łapanki.

  • W jakiej pani dzielnicy mieszkała?

Cały czas Mokotów. Z tym że wtedy, kiedy weszli Niemcy, to byłam razem z dziadkami i z mamusią na Litewskiej.

  • Jak długo na Litewskiej pani mieszkała?

To było krótko. Raczej mieszkałyśmy na dalekim Mokotowie, na Puławskiej dalej. A tutaj dziadkowie, z tym że to była dzielnica niemiecka. Mój dziadek pracował, był pracownikiem fizycznym w pałacu hrabstwa Tyszkiewiczów. I z tej dzielnicy wszystkich Polaków wyprowadzili Niemcy, bo oni zajęli, bo to było bardzo blisko gestapo, alei Szucha. A dziadkowie, starzy [ludzie], mieszkali przy tym pałacu. To było straszne, bo pewnego dnia przyszli… To już było w Powstanie, bo dziadkowie – Bogu dzięki – zdążyli umrzeć jeszcze przed Powstaniem i zostali pochowani w grobowcu rodzinnym na Bródnie. A hrabina Tyszkiewiczowa, notabene babka Beaty Tyszkiewiczowej… Jak tam przebywałam, to zawsze byłam obdarowywana lalkami od pani hrabiny. A prowadziła przy pałacu piękną bibliotekę dla dzieci i dla dorosłych. W czasie Powstania Niemcy przyszli i wyprowadzili pana hrabiego Józefa Tyszkiewicza i lokaja, czyli mężczyzn, i rozstrzelali, a pani hrabina później wstąpiła do zakonu. To już jest inna kwestia. Z Mokotowa często przychodziłam do dziadków, jeszcze w czasie okupacji, bo w samo Powstanie oni już nie żyli. Byli pochowani wcześniej, umarli.

  • Chodziła pani do szkoły, uczyła się zapewne na tajnych kompletach?

Ciocia Morycińska załatwiła mi, bo sama była absolwentką przedwojenną, to była pensja dla panienek z dobrych domów, prowadzona przez dwie panie – przez panią Popielewską i Roszkowską, na Bagatela 14. Ciocia, jak mnie poznała w pracy, byłam pomocą w bibliotece, a duży wpływ ciocia miała… Była wielką patriotką, była wdową po oficerze wojskowym, później drugi raz wyszła za mąż – właśnie „Janka” jest z pierwszego małżeństwa, ta która zginęła w Powstaniu. Ciocia ze mną zostawała, miałam wtedy trzynaście, czternaście lat. Ciocia ze mną zostawała, jak wszyscy już wyszli, co wypożyczyli książki i ciocia mnie wskazywała, co czytać. Po prostu bardzo jej zależało na tym, żeby mnie, dziewczynkę… Bądź co bądź byłam z biednej rodziny raczej. Już byłyśmy tylko obie, mamusia dostała pracę po tatusiu w zajezdni Mokotów, w kuchni, i ta kuchnia nas uratowała, bo tam były zupy przywożone dla tramwajarzy i mamusia ratowała – i naszą rodzinę, i jeszcze dziadków. Przychodził brat cioteczny, który zginął w „Parasolu” na Starówce, z bańką codziennie na Puławską – tam była zajezdnia, gdzie teraz jest „Multikino”, była zajezdnia wielka tramwajowa – zabierał bańkę zupy, zanosił trochę dziadkom i później do siebie, do Śródmieścia nosił. Dzięki temu przeżyli. Był głód.

  • Proszę powiedzieć, jak odbywała pani podróż z domu do biblioteki, do czytelni, gdzie pani pracowała?

To znaczy jak jeździłam?

  • Tak. Jaki to był dystans?

Kilka przystanków z pewnością.

  • Jeździła pani tramwajem?

Tramwajem jeździłam, tak.

  • A czy zdarzyło się coś, co panią wstrząsnęło? Jakiś obraz, który zanotowała pani w pamięci, jakieś wydarzenie, które się działo na ulicy?

To mogę powiedzieć, że to było w czasie okupacji.

  • Tak jest, cały czas mówimy o okresie przed Powstaniem.

Na przykład jeździłam z Mokotowa tramwajem w kierunku placu Unii, bo róg placu Unii i Bagatela była moja szkoła. I to był rok 1943. Pewnego dnia jechałam tramwajem i dojeżdżając do przystanku tramwajowego róg Rakowieckiej i Puławskiej, na wysokości ulicy Olszewskiej zobaczyłam taką scenę przez okna tramwaju: stała buda niemiecka w poprzek jezdni, koło niej leżał zabity Niemiec, a pod ścianą domu stał mężczyzna młody, w prochowcu, w kapeluszu, odwrócony tyłem do jezdni a przodem do ściany, z podniesionymi rękami. Na około niego stali Niemcy z wycelowaną bronią. Bardzo się zdenerwowałam, przejęłam się, bo zorientowałam się, że to była jakaś akcja naszych żołnierzy Kedywu. Przyjechałam bardzo zdenerwowana do mamusi, do zajezdni i opowiedziałam jej o tym. Na drugi dzień przywieźli Niemcy budy z więźniami z Pawiaka. Nie widziałam tego, ale był efekt później, bo rozeszła się ta wiadomość. Niektórzy widzieli. Ci ludzie wysiadali z tych bud i mieli worki na głowach. Nie pamiętam, ile… Tam jest tablica pamiątkowa. Rozstrzelano Polaków w odwecie za tą akcję. Wśród rozstrzelanych, dowiedziałam się później, że był profesor z Politechniki, profesor Bryła, matematyk słynny. Został tam rozstrzelany. Cały czas byłam niespokojna o tego młodego człowieka i nie wiedziałam, nie znałam epilogu. Jak to się skończyło? Co to się stało? Co było dalej? Tyle lat nic nie wiedziałam. W roku 2009, jak zwykle 1 sierpnia jestem na Powązkach Wojskowych, harcerze roznosili karteczki, jak będą następne dni po 1 sierpnia obchodzone na Starówce przez grupę historyczną „Radosława”. Między innymi wybrałam sobie dzień 4 sierpnia, msza święta w kościele Ojców Kapucynów. Wybrałam się na tę mszę. Wybrałam się na mszę, była uroczysta msza, i w pewnym momencie przed mszą wchodzi poczet sztandarowy – chłopcy, dziewczęta w „panterkach”. I uczestniczyli w tej mszy świętej. Mnie taka myśl przyszła do głowy: przypomniałam sobie o tym młodym człowieku i że ta grupa historyczna, to może oni znają dobrze historię. Po mszy świętej, przed kościołem, podeszłam do komendanta. Później poznałam jego nazwisko, to był pan Tomasz Karasiński. Opowiedziałam mu tą scenę i spytałam: „Czy pan przypadkiem nie zna tej historii?”. I nie omyliłam się. On pomyślał i mówi: „Proszę pani, znalazłem w antykwariacie książkę »Mokotowski Kedyw« i tam jest ta akcja opisana. Pamiętam, że jeden z tych chłopców wpadł w ręce niemieckie. Chętnie pani pożyczę tą książkę”. Następnego dnia umówiliśmy się na Starówce, on mi pożyczył. Zrobiłam ksero z tych książek. Dopiero po sześćdziesięciu pięciu latach dowiedziałam się, że tym żołnierzem był Wojtek Łysakowski, zamieszkały w Warszawie na ulicy Żurawiej 26. Był studentem tajnego uniwersytetu, Wydziału Prawa. Przeszedł bardzo ciężkie śledztwo na gestapo, na Szucha. Zachowały się bardzo małe strzępki listów, które pisał do swojej siostry i do swojej narzeczonej. Zapamiętałam, jak napisał w jednym liście: „Głowę mam ogoloną, twarz pozszywaną, mi kilku zębów. Nie wygląda to pięknie, ale proszę, przyślijcie chociaż parę słów – to tak dla mnie dużo będzie znaczyło. Tylko ostrożnie. Twój Wojtek”. Wojtek został, z tej książki przeczytałam, stracony przez powieszenie – słynne to było w Warszawie – 11 lutego 1944 roku vis-à-vis gmachów sądów, w swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Postanowiłam to opisać, bo jestem studentką Uniwersytetu Trzeciego Wieku w zespole literackim. Opowiadanie to napisałam i dzielę się tym w rodzinie z młodymi i z przyjaciółmi. Podkreślam, ile wspaniałych, młodych ludzi oddało życie za Polskę.

  • To niezwykłe przeżycie musiało być dla pani, trzynastoletniej dziewczynki.

Tak, to było… Wtedy nie wiedziałam, ale przeżyłam to strasznie. Nie wiedziałam, że mój brat jest w konspiracji. My tego nie wiedzieliśmy, prawda? Też chodziłam na zbiórki, tylko że byłam krótko. Jestem po prostu świadkiem jako cywil, [mieszkaniec] Warszawy. Bo nie byłam żołnierzem, ale byłam harcerką, chodziłam na zbiórki. Jeszcze do dzisiaj pamiętam na Narbutta budynek po lewej stronie, na pierwszym piętrze –tam się spotykaliśmy. A jak mi zaproponowały koleżanki z gimnazjum, żeby wstąpić do harcerstwa, do konspiracji, to nie zapomnę tego uczucia radości. Idąc do domu, patrzyłam z wyższością na Niemców. Pełna nadziei, tak jak wszyscy młodzi ludzie.

  • Jak pani zapamiętała atmosferę przed wybuchem Powstania? Czy działo się coś nadzwyczajnego, co świadczyło o tym, że Powstanie lada dzień wybuchnie?

Najtragiczniejsze było to, że nas Niemcy na początku Powstania, na Mokotowie, wyrzucili z domu. To znaczy kobiety i dzieci. Bo wcześniej lokatorów, mężczyzn, wyciągnęli z domów – cywilów, nie wojskowych, tam nie było żołnierzy – i rozstrzelali pod domem. A nas popędzili na południe, tą szosą.

  • Była pani na Mokotowie w czasie Powstania?

To znaczy to był Mokotów, ale krótko byłam. Nie pamiętam, to była pierwsza dekada sierpnia – tak bym powiedziała. Szliśmy w tłumie ludzi w kierunku południowym. W pewnym momencie patrzymy, nie ma naszych Niemców koło nas, tej eskorty. Oni nas po prostu zostawili i pozwolili: „Idźcie sobie, gdzie chcecie”.

  • Co działo się dalej?

Mamusia sobie przypomniała, że w Piasecznie, a więc ten kierunek, przed wojną mieszkali znajomi, małżeństwo z córką. Mamusia mówi: „Teresko, tam się skierujemy, odszukamy tych państwa”. Oni nas przyjęli serdecznie. Mieli dwa pokoje i jeden nam udostępnili. Ale na krótko, bo już w połowie września jeździły budy niemieckie po Piasecznie (oni mieszkali w centrum) i ogłaszali przez megafon: „Wszyscy warszawiacy mają się zgłosić natychmiast – o tej i tej godzinie – na rynek, do miasta”. Pożegnałyśmy się z tym państwem i poszłyśmy.
Później pieszo przez Pruszków, przez obóz tragiczny, okropny. Warunki sanitarne straszne. Ludzi mnóstwo, głód, hale jakieś i selekcję robili. Byłam bardzo związana uczuciowo z moją mamą i za wszelką cenę chciałyśmy uniknąć rozdzielenia. I udało się. Byłam wysoka, chuda, miałam metr siedemdziesiąt dwa wzrostu już, ale chuda – zarzucili mi chustkę na głowę, zapamiętałam, i razem przeszłyśmy do wagonów bydlęcych. To był też koszmar. Koszmar jazda, zbici jak śledzie w beczce. Niektórzy próbowali jeszcze na peronie w Pruszkowie uciekać, ale myśmy nie próbowały z mamusią. Myśmy po prostu jechały.
  • Czy miałyście świadomość, gdzie będziecie wiezione?

Nie wiedziałyśmy, gdzie. Wtedy, pamiętam, później się dowiedziałam. Były selekcje bardzo starych ludzi na południe Polski. Słyszałam, że i do Oświęcimia były transporty, do Ravensbruck, do obozów koncentracyjnych. My wyjechałyśmy do strefy niemieckiej, później wyzwolonej przez Amerykanów.

  • Czy to był czas, kiedy w Warszawie jeszcze trwało Powstanie?

Tak, jeszcze trwało.

  • Czy docierały jakieś wiadomości o sytuacji panującej w Warszawie?

Warszawa się paliła, bo to była już druga dekada września. Mam dokumenty, Niemcy są bardzo skrupulatni i jak nas przyjmowali do obozu, to był obóz – okazuje się – dla kobiet. Bo później byłam w „Pojednaniu Polsko-Niemieckim” i dwie historyczki, Niemki, pisały do mnie i prosiły o wspomnienia. One właśnie miały pracę, pisały magisterską pracę na temat tego obozu.
Obóz był usytuowany Hannover–Linden, to tak jak Warszawa–Praga czy Warszawa–Ursus. Hannover-Linden, tuż przy torach kolejowych. Byli tak zwani Bahnschutze, którzy rano budzili nas takimi słowami: Polnische Banditen aus Warschau aufstehen. Chodził wzdłuż bloku i nas budził Niemiec, Bahnschutze. Nawet w nocy. Zasypywaliśmy przy pochodniach, zasypywaliśmy leje [bo tory były] zbombardowane, żeby mogły wagony niemieckie na wschodni front przejechać już rano. Budzili nas w nocy, jeżeli nie naloty jakieś, to Niemcy kazali nam zasypywać te leje. Dlatego mam słaby kręgosłup, bo ciężko pracowałam, bo dźwigałam ciężkie szyny, podkłady i tak dalej. A [jeśli chodzi o] racje żywnościowe, to już trudno sobie wyobrazić, jaki był głód.

  • Czy w tym obozie były tylko kobiety?

Tak, to była tak zwana sztuba, gdzie było sześć łóżek piętrowych, mała sala, sześć łóżek dwupiętrowych. Jak myśmy po okropnej jeździe trafiły do tej sztuby i zobaczyły – ja na górę pójdę, mamusia na dół, że się wyciągniemy, bo przecież tam byliśmy zgnieceni w wagonach. Ale niedługo trwała radość, bo były straszne pluskwy. My obie z mamusią w przedsionku, na stołeczkach dwóch, oparte o siebie spałyśmy w nocy, jak nie było nalotu. Nigdy się już nie położyłyśmy do łóżka, bo były pluskwy. Oprócz nas były inne narodowości. Były chyba może Rosjanki, może Ukrainki, bo ładnie śpiewały. Pięknie śpiewały na głosy. W naszej sztubie. To właśnie zapamiętałam.

  • Jak długo była pani z mamą w tym obozie?

Dziewięć miesięcy i za te dziewięć miesięcy mam taki dodatek, tak zwany kombatancki – to są grosze, bo mam siedemdziesiąt złotych. Ale to nie o to chodzi, tylko takie jest wyliczenie, bo dziewięć miesięcy od września do maja.

  • Co było dalej?

Potem zaczęła się organizacja, YMCA się nami opiekowała – to zapamiętałam. Inne wyżywienie było. Ale tworzyło się harcerstwo i znów trafiłam do harcerstwa, w tych obozach. Już po wyzwoleniu, jak weszli Amerykanie. Pierwszy list z Polski, który nadszedł od mamusi siostry, cioci Jareckiej, z którego wynikało, że część rodziny żyje i myśmy postanowiły… W 1946 roku wróciłyśmy do Polski, chociaż były możliwości wyjazdu na Zachód, ale myśmy wybrały [Polskę]. Po powrocie miałyśmy przez tych państwa możliwość dostania większego mieszkania, pokoju z kuchnią, i zamieszkałyśmy w Piasecznie. Rozpoczęłam naukę, kontynuowałam, pracując, robiłam maturę. W 1951 roku zdałam maturę, pracując, i zdałam na uniwersytet, na Wydział Historyczny. Ale nie mogłam pogodzić z pracą, a mamusia była sekretarką w szkole podstawowej… Naprawdę było nam bardzo ciężko. I przerwałam studia. Przerwałam studia i pracowałam i znów jeszcze kontynuowałam naukę… Teraz to jest szkoła [wyższa], licencjat można robić – Łazarskiego, [szkoła] handlu zagranicznego. Tam się uczyłam techniki handlu zagranicznego i dwóch języków: niemieckiego i angielskiego. Pracowałam w Centrali Handlu Zagranicznego, zdałam dwa egzaminy z języków obcych i dwadzieścia siedem lat po wojnie, nie będąc partyjną, przepracowałam w handlu zagranicznym i opiekowałam się moją mamusią. Miałam czterdzieści lat pracy zawodowej i bardzo cierpiałam na migreny i już nie mogłam dłużej pracować. Czterdzieści lat mam potwierdzone, bo nawet zaliczone jest dziewięć miesięcy w Niemczech. Od pójścia na emeryturę opiekowałam się mamą, która – jak wiele osób mówi – żyła dzięki dobrej opiece prawie dziewięćdziesiąt siedem lat. I chodziła. Mnie kolano nieraz boli. Miałam bardzo ładną mamę, do końca była ładna, szczupła.
Troszkę powiem, bo to jest śmieszne – na przekór jadła wszystko: „Dlaczego tak mało słoninki na pierożkach, Teresko?”. Śledzie soliła, nie gimnastykowała się, paliła czasami papieroska – ja nie palę – i wyglądała do końca ślicznie. Jestem osobą wierzącą, tylko prosiłam Pana Boga, żebym była przy niej do końca. I tak było.

  • To wspaniałe. Chciałabym jeszcze spytać, wracając do czasów wojny i okupacji, czy pani miała dużo znajomych, przyjaciół którzy czynnie brali udział w Powstaniu?

Tak.

  • Mogłaby pani parę słów na ich temat powiedzieć?

Muszę to powiedzieć przez hołd dla nich. Pierwszy, mój brat cioteczny, Kazimierz Sochański, [pseudonim Rad]. Mieszkali na ulicy Wielkiej (tu gdzie Pałac Kultury), wujostwo i dwóch synów. Starszy nie należał do konspiracji, a Kazik należał – właśnie był w „Parasolu”. Zginął, poległ, razem z łączniczką [„Kają”] na Starówce. Mieli zgrupowanie w pałacu Krasińskich i na Barokowej. […] To był 1 września, wieczorem miała być ewakuacja żołnierzy, rannych żołnierzy i ludności przez kanały. A oni wcześniej wybierali się po wodę dla swoich bliskich. Wzięli wodę i w tym czasie – róg Barokowej i Długiej (Długa 26) – padła bomba i zostali zasypani. Zginęli. W sześćdziesiątą piątą rocznicę „Parasol” i Instytut Sztuki, który się mieści teraz w tym budynku, ufundowali tablicę pamiątkową dla nich obojga. Dla „Kai” i dla „Rada”. „Kaja” miała siostrę osiemnastoletnią – te dwie dziewczyny były śliczne. Są w książce pana Stachiewicza pod tytułem „Parasol”. Są obie fotografie. I mojego brata też. Starsza siostra też była na Starówce i jak się dowiedziała, że „Kaja” zginęła z „Radem”, jakimś cudem przedostała się [z kanału] na Wielką, do mojej cioci, i powiedziała, że zginęli. A sama poszła na Czerniaków i w końcu września, w walkach o Czerniaków „Maja” zginęła. Tablice pamiątkowe są ich obu w kościele Świętego Antoniego na Senatorskiej. To wspaniała, patriotyczna rodzina. Chyba ojciec zginął w Katyniu. Nie jestem pewna, ale jest też tam i o rodzicach mowa. Następnie muszę wymienić Janeczkę, „Jankę” – córkę cioci Morycińskiej – która 4 sierpnia [zginęła]. One były razem w zgrupowaniu „Radwana”. Czwartego sierpnia na placu Dąbrowskiego też było bombardowanie – to mnie już ciocia po wojnie opowiadała, że jak bomba padła, to ciocia została ranna, a Janeczka zginęła. Jedyna córka ukochana, wspaniała dziewczyna. […] Ciocia bardzo to przeżyła. Później [ciocia] pracowała w telewizji. Muszę uzupełnić biogram cioci, postarać się o fotografie, bo Janeczki jest fotografia. Obie są pochowane na Powązkach. Ciocia umarła chyba w 1983 roku, miałam cały czas kontakt z ciocią, stąd właśnie album się znalazł w moich rękach. Bardzo dużo tej rodzinie zawdzięczam, szczególnie cioci. […] [Moja siostra cioteczna Alina z Jareckich Jędrzejewska miała męża Zbigniewa Jędrzejewskiego, pseudonim „Hindus”, który był żołnierzem AK (więziony po wyzwoleniu w Rawiczu). Zbigniew miał dwóch braci: Janusza i Ireneusza, którzy też byli żołnierzami AK i walczyli w Powstaniu Warszawskim. Ireneusz, pseudonim „Bohun”, żołnierz „Parasola” zginął w sierpniu na Starówce. Ponadto ich stryjkowie Jędrzejewscy – Stanisław i Eugeniusz – też byli żołnierzami AK, walczyli na Mokotowie oraz na Czerniakowie. Przeżyli Powstanie. Ojciec tych trzech braci – Zbigniewa, Ireneusza i Janusza – Franciszek Jędrzejewski walczył na Mokotowie, a zginął po Powstaniu postrzelony z samolotu rosyjskiego w Błędowie koło Grójca. Sześć osób z rodziny Jędrzejewskich walczyło w Powstaniu Warszawskim – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
Ale jeszcze wrócę do mojego brata. Żołnierz „Parasola”, który był w tej samej drużynie z bratem, który był świadkiem śmierci „Kai” i „Rada”, napisał i wydał w 1974 roku książkę pod tytułem: „Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat”. Ta książka się w bardzo wielu egzemplarzach szybko rozeszła. Bardzo słabo wydana, bo wtedy takie były warunki, w 1974 roku. Mam tę książkę, z dedykacją nawet od tego starszego brata dla mojej mamy. Bo tam jest opisana śmierć mojego brata. Teraz nasza rodzina, ktoś z rodziny „Rada”, bliski, chce pomóc, ażeby wznowić wydanie – może w mniejszej ilości, ale wznowić. Ta osoba prosiła mnie o kontakt, żebym sprawdziła, czy jeszcze żyje autor tej książki, pan – to jest architekt – Ryszard Górecki. Przez koleżanki z „Parasola”, które są studentkami naszego uniwersytetu, doszło do tego spotkania [byłych żołnierzy „Parasola”], bo oni się spotykają co dwa miesiące, ci co jeszcze żyją. Przez sekretarza tej organizacji umówiłam się z panem Góreckim. […]

  • Jak na pani osobowość wpłynęły wszystkie doświadczenia, przeżycia wojenne?

Zawsze miałam, przez harcerstwo właśnie, taką chęć pomocy innym, żyłkę społeczną i to chyba mi zostało do końca, że zawsze lubiłam się kimś opiekować, komuś pomóc. To dawało harcerstwo. Poza tym bardzo ważna rzecz, mówienie prawdy, zwracanie uwagi nie na powierzchowność, tylko na głębię człowieka. Poza tym zamiłowanie do historii. Bardzo lubię i interesuję się tym, co się dzieje. Cieszę się, że powstało to Muzeum. Dzisiaj, jak tutaj szłam, to byłam przy takiej [złej] pogodzie mocno zbudowana, bo tłumy młodzieży – to jest wspaniałe. Tak że mogę powiedzieć, że wpływały te wszystkie przeżycia pozytywnie, nawet i te tragiczne – wspomnienia, ten głód, brud. Ale to nieważne. Ważne, żeby nie stracić gruntu, żeby postępować tak, jak należy.



Warszawa, 12 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Teresa Drożyńska Stopień: cywil Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter