Wiesława Barbara Korcz
Nazywam się Wiesława Barbara Korcz. Od dzieciństwa było tylko używane imię Barbara. Urodziłam się w Warszawie jako druga córka moich rodziców. Urodziłam się na placu Muranowskim 15. Potem, w czasie wojny, zostaliśmy przeniesieni do Śródmieścia na ulicę Nowogrodzką róg Poznańskiej i stamtąd wyruszyłam w dniu 1 sierpnia (myślę, że to była godzina około wpół do drugiej) z obiadem dla mojej babci, matki mojej mamy, która mieszkała na Marymoncie, na ulicy Marii Kazimiery.
- Pamięta pani czasy swojego dzieciństwa? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły podstawowej na ulicę Starą. Była prowadzona przez siostry szarytki. Skończyłam siedmioklasową szkołę powszechną na ulicy Starej przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Próbowałam gdzieś się zapisać do szkoły średniej, do gimnazjum, do liceum potem. Oddzielnie wtedy była mała matura i duża matura. Ale nie załatwiłam jeszcze tej szkoły średniej. Moja szkoła w czasie Powstania została zburzona i w ogóle jej nie ma. Miałam potem problemy z załatwieniem gimnazjum Hoffmanowej, kiedy już mieszkałam na Nowogrodzkiej. Ale pojechałam w okolice pod Warszawą, bo siostry szarytki przeniosły się tam z całym zakonem, dostałam zaświadczenie, że skończyłam siedmioklasową szkołę powszechną i po powrocie (już po Powstaniu) do Warszawy zostałam przyjęta do gimnazjum Hoffmanowej. To zaświadczenie musiało być korzystne dla mnie, bo [zostałam przyjęta] do drugiej klasy gimnazjum. Tam skończyłam maturę, po czym na rok poszłam do pracy, bo trochę biedy było, trzeba było sobie coś kupić i zdawałam na medycynę. Oczywiście dostałam się, skończyłam Warszawską Akademię Medyczną. Przez rok odrabiałam staże w szpitalach warszawskich, po czym pojechałam do Sierpca, bo w ogóle nie było w tym rejonie lekarzy i stwierdziłam, że muszę tam pojechać. Pracuję tam do tej pory. Już minęło ponad sześćdziesiąt lat. Starostwo po pięćdziesięciu latach pracy urządziło mi piękną uroczystość. Od pół miesiąca [dopiero] przestałam intensywnie pracować. Zrobiłam trzy specjalizacje w międzyczasie. Między innymi internę, reumatologię. Nie ma reumatologów, więc ciągle są błagania, żebym wracała. W każdym razie teraz pracuję jeszcze w oddziale rehabilitacji leczniczej naszego powiatowego szpitala, przez dłuższy okres byłam tam dyrektorem. To była dość duża placówka i [obejmowała] wszystkie przychodnie w rejonie. W każdym razie jeszcze jestem związana z sierpecką służbą zdrowia i nikt sobie nie wyobraża, żeby mnie tam nie było, tylko ja sobie od czasu do czasu przypominam, że chyba trzeba skończyć tę pracę. Urodziłam jednego syna, mogę powiedzieć, że bardzo udanego, też skończył medycynę w Warszawie, ma dwie specjalizacje, jest internistą i geriatrą. Mieszka i pracuje w Warszawie, jest ożeniony. Nie mieli przez jakiś czas dzieci, więc adoptowali uroczego, fantastycznego chłopczyka, który niedługo skończy pięć lat i wszyscy jesteśmy strasznie w nim zakochani.
- Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach. Kim byli?
Mój ojciec pracował fizycznie. Jakoś nie zapamiętałam go jako dobrego, wartościowego człowieka. Nie był przestępca czy coś w tym sensie, ale nie mam dobrego zdania. Natomiast moja mama była przewspaniałą, przedobrą kobietą. Było nas trzy, najstarsza z sióstr już nie żyje, młodsza jeszcze żyje, ale jest chora. Mnie jakoś ominęły poważne schorzenia. Mamusia była fantastyczna. Pracowała w stołówce Ministerstwa Poczt i Telegrafów w Warszawie (już po Powstaniu i po odzyskaniu wolności). Na placu Muranowskim, pamiętam, stała maszyna do pończoch i reperowała te pończochy, robiła. To była moja rodzina. Właściwie wyższe studia tylko ja skończyłam. Moja siostra starsza, która nie żyje, miała jakieś kwalifikacje, bo w pewnym okresie bardzo często wyjeżdżała za granicę. Poza tym był okres, że pracowała w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie. Dzięki temu zwiedziłam Stany Zjednoczone dość dokładnie (całe wschodnie wybrzeże) z synkiem małym. Sześć lat tam pracowała, niestety jak wróciła, okazało się, że ma raka żołądka i wkrótce w Warszawie umarła. Moja mama miała pięciu braci, była szóstym dzieckiem dziadków. Babcia, do której jechałam w czasie Powstania, była bardzo chora. Zmarła w czasie Powstania, była pochowana na placyku. Leży na Woli, została przeniesiona chyba jeszcze, nim myśmy dotarli do Warszawy po Powstaniu. Pod nazwiskiem Julia [Mroczkowska z domu] Kłys leży przy pomniku „Polegli Niepokonani”. Tam jest cmentarz i babcia tam leży. O dziadku niewiele powiem. Dziadek przeżył, po powrocie do Warszawy mieszkał u nas na Nowogrodzkiej. Jako staruszek umarł i leży na Bródnie. Jeden z braci mojej mamy pracował na Okęciu przed wojną, ale nie był pilotem, pracował w hangarze, coś przy samolotach, był jakimś mechanikiem. Jemu się udało wyemigrować z Polski i znalazł się w Anglii. Tam chyba skończył kurs i był lotnikiem. Miał być odznaczony przez generała Sikorskiego medalem po którymś nalocie na Niemcy, ale w tym czasie Sikorski zginął, więc ktoś inny go odznaczał. On został w Anglii, ożenił się z Angielką, ma synów. Moja siostra, która wyjeżdżała za granicę, między innymi do Londynu, kontaktowała się z nim i utrzymywała kontakt, natomiast ja nie miałam z Władkiem żadnego kontaktu. Bardzo był lubiany przez grupę Polonii, która w tym miasteczku mieszkała. Zmarł na zawał serca. Drugi wujek, Stasiek, pracował jako wyższy urzędnik na poczcie. Musiał w 1939 roku, taki był rozkaz, wyjechać z Polski. Spędził wojnę na Węgrzech. Tam się w jakiejś Węgierce zakochał i potem był problem. Ale wrócił do żony, miał jednego syna. Wujek Janek też mieszkał na Muranowie, blisko babci, mieli sklepik spożywczy z żoną, a Julian pracował na poczcie w Warszawie, ale dali mu jakieś stanowisko i wyjechał, i osiedlił się w Szczecinie. Najmłodszy Henryk był najmniej udany niestety. Przebrnął cudem przez jakiś straszny obóz wywiezionych (chyba z czasów Powstania, nie pamiętam tego). Potem niestety miał objawy psychicznej, strasznej choroby i kilkadziesiąt lat temu umarł. Z braci mojej mamy już żaden nie żyje. Z ojca rodziny prawie nikogo nie znałam.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Przede wszystkim zapamiętałam i chyba do końca życia będę pamiętać, że panicznie się bałam bombardowań. Poza tym kiedy już Warszawa padła (to wiem z całą pewnością), stałam na ulicy Nowolipki i zobaczyłam, jak Niemcy wchodzą i maszerują tą ulicą w kierunku placu Muranowskiego. Bardzo źle oczywiście to zapamiętałam, bo stale albo ktoś w obozie, albo ginął. Już nie mówiąc o tym, że w moim domu na Muranowskiej 15 mieszkało bardzo dużo Żydów. Byłam zaprzyjaźniona z dziewczynkami żydowskimi, myśmy się bawiły razem. Jedna z nich zginęła, bo fragment tego domu został zbombardowany. To, co się działo, dopóki nas Niemcy nie wyrzucili z tej dzielnicy… Potem zlikwidowali tę dzielnicę, Żydów wywieźli. Byłam nawet zaprzyjaźniona z tymi ludźmi, niektórych nawet pamiętam. Wysoki, przystojny pan Halberstadt, miał złote zęby i zawsze się uśmiechał. Bardzo dobrze z nimi żyliśmy, chociaż moja rodzina jest absolutnie polska i chrześcijańska. Moja mama urodziła się Warszawie na ulicy Karolkowej, my wszyscy też, natomiast babcia pochodziła z Gór Świętokrzyskich, z rejonu Suchedniowa, Łącznej, z lasów i z wsi, które w tych lasach były. Byłam tam ze dwa razy na wakacje z mamusią.
- Kiedy pani pierwszy raz w czasie wojny zobaczyła zabitego? Czy można było się przyzwyczaić do śmierci?
Zapamiętam to do końca mojego życia, pamiętam od trzynastoletniej dziewczynki. W czasie okupacji odbyło się w Warszawie kilka co najmniej ulicznych rozstrzeliwań. Przyjeżdżał samochód z Polakami, ustawiali ich Niemcy wzdłuż, rozstrzeliwali i zabierali. Nie widziałam ich, natomiast trzykrotnie byłam w tych miejscach w ciągu kilku minut po takich egzekucjach. Pierwszy raz na Starówce. Tam się odbyło i nam w szkole powiedzieli, że tam Niemcy rozstrzelali ludzi. Tylko widziałam krew, bo zabierali zwłoki, nie było. Druga, na ulicy Wilczej było rozstrzelanie, i trzecia, gdzie teraz stoi duży hotel, róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Tyle że wiedziałam, że tam zostali rozstrzelani ludzie. Konkretnych zwłok w okresie okupacji sobie nie przypominam. Natomiast nie zapomnę do końca życia, jak już nie było Powstania i wyruszyłam z rejonu ulicy Złotej (w kierunku Woli, z końca Złotej, tam zakończyło się Powstanie). Biegłam na Nowogrodzką i nie zapomnę tego: na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich leżały rozkładające się zwłoki.
Jeszcze wspomnę, jak próbowałam wrócić do domu 1 sierpnia. Też był incydent. Wyraźnie nie widziałam, ale mówili, że kierowcę tramwaju zastrzelili Niemcy, bo do nas z Ogrodu Saskiego strzelali. Ogród Saski przez całe Powstanie nie był zdobyty, tam byli Niemcy. Jeszcze powiem, jak jechałam z tym obiadem do babci. Miałam garnuszek, który mi zresztą bardzo pomagał, bo początkowo organizowały się takie miejsca, że ktoś gotował i ludzie, których Powstanie zaskoczyło na mieście, mogli coś tam dostać do jedzenia. Byłam całe dwa miesiące [w Powstaniu]. Jednej rzeczy sobie nie przypominam: wyszłam albo 6, albo 7 października. Byłam cały czas w Powstaniu. Zawsze była przy mnie grupa ludzi, powiedzmy: zbieraniny różnej. Dopóki są Powstańcy, to my nie wyjdziemy. Ale już wcześniej ludzie byli wyrzucani i wychodzili. Ja wyszłam w październiku.
- Co pani czuła, jak wybuchło Powstanie Warszawskie? Czy to była radość, że Powstańcy w końcu rozpoczęli walkę przeciwko Niemcom, czy to był żal lub strach?
Zacznę od tego (bo to jest ciekawy moment): jest 1 sierpnia, jest ciepło. Myślę, że to była jedenasta, góra dwunasta. Przyjeżdża do nas przemiły, uroczy chłopak z Włoch, starszy syn przyjaciółki mojej mamy, pani Zosi Matuszewskiej, Tadzik Matuszewski. Przywiózł nam owoce z ich ogrodu, ale się gdzieś strasznie spieszył. Zostawił te owoce i wyszedł, nic nie mówiąc. Natomiast ja wyszłam po nim. Potem troszkę może mama [miała żal], że on nie uprzedził. On przyjechał na Powstanie, walczył w Powstaniu i zginął. Tak zaginął, że państwo Matuszewscy, dość zamożni ludzie, wykorzystali rzekomo wszystkie możliwości i kontakty z tymi kolegami, co ocaleli, i o ile wiem, do czasu [mojego] wyjazdu z Warszawy, przez wiele lat (przecież studiowałam i uczyłam się) nie znaleźli grobu Tadzika. W każdym razie był Tadzik, w godzinę potem mamusia przygotowała obiad (jakaś torebka, jakieś garnuszki) i ruszyłam na Marymont.
Wsiadłam na przystanku róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, który istnieje do tej pory i który, jak tam jestem, przypomina mi tę moją podróż. Na razie się jechało normalnie, o żadnym Powstaniu nie słyszałam i nic do mnie nie docierało. Powstanie zaczęło się dość wcześnie od Żoliborza, od tej strony. W każdym razie tym tramwajem dojechałam do wiaduktu Dworca Gdańskiego. Na pewno jak wsiadałam, to tam Niemców nie było. Pierwsze miejsca w wagonie były zawsze zarezerwowane dla Niemców. W każdym razie oni się tam znaleźli. Mieli broń przy sobie i na razie jechaliśmy wszyscy razem. Na wiadukcie Dworca Gdańskiego nas wszystkich wyrzucili i tramwaj pojechał dalej z Niemcami. Ale stamtąd dochodziły odgłosy walki. Tam był przystanek zadaszony i przez moment się tam zatrzymałam, ale pamiętam, że sobie pomyślałam, że jak coś się będzie tutaj działo, to się nie ruszę z tego przystanku bo mnie zastrzelą. Postanowiłam jednak wracać do domu. Byłam w tym rejonie bardzo oblatana, każdy dom i każdy fragment ulicy znałam, bo chodziłam siedem lat na ulicę Starą do szkoły podstawowej, zresztą bardzo dobrej szkoły. Część nauczycieli podobno była z Uniwersytetu Warszawskiego. Wiedziałam, że tuż przy kościele Świętego Jacka (te domy stoją, są troszkę inne, czasem tam wchodzę i sobie przypominam) mieszka babcia, matka mojego ojca. W każdym razie wyleciałam z tej budki na wiadukcie i biegłam ulicami, które doskonale znałam. Przyleciałam do babci i się u niej zatrzymałam. Dała mi coś jeść i strasznie chciała, żebym została, bo już wiadomo było, że się coś dzieje, ale postanowiłam jednak spróbować ruszyć na Nowogrodzką.
Wiem, że biegłam ulicą Długą. Doleciałam do przystanku przy placu Krasińskich. Do szkoły jeździłam cały czas tramwajem z Nowogrodzkiej, więc byłam bardzo obeznana z tym wszystkim. Jechał ostatni tramwaj z Żoliborza i w ten tramwaj wsiadłam na placu Krasińskich. Jechaliśmy Miodową, Krakowskim Przedmieściem, skręciliśmy w Królewską. Po jednej stronie był Ogród Saski, po drugiej zabudowa. Ponieważ codziennie jeździłam do szkoły, to zapamiętałam dom, który miał wgłębienie, a po bokach dwa skrzydła. Na prawym skrzydle był ogromny szyld i nazwisko Żugajewicz. Tam były piece. Przy tym domu przejeżdżałam przez wiele lat z Nowogrodzkiej na ulicę Starą. Tramwaj został ostrzelany przez Niemców, którzy byli w Ogrodzie Saskim, i się zatrzymał. Podobno zastrzelili kierowcę, co prowadził. Myśmy wybiegli, ktoś padł na ziemię. Czułam, że wokół mnie też jest strzelanina, ale biegłam. Wyszedł dozorca domu z piecami Żugajewicza i nam otworzył bramę, i myśmy tam wpadli. Ci, co nie zginęli, to tam wpadli do piwnicy i byliśmy w piwnicy. Ale strasznie się bałam, żeby nas nie zbombardowali.
Proszę sobie wyobrazić, że mniej więcej po trzech dniach zburzyli ten dom i na jakiś czas nas przysypało. Nie wiem, czy to były dni, czy to były godziny, w każdym razie nas odkopano i myśmy przez jakąś dziurę wyszli, i nie ulicami, tylko też piwnicami myśmy dotarli do składu (nie schronu, bo tam rząd łóżek stał) mebli pod kinem „Palladium”. Dłuższy czas byliśmy pod kinem „Palladium”. Największe walki w tym czasie rozgrywały się na Starym Mieście i gdybym u babci została, to kto wie, czy bym nie zginęła. Ona chyba zginęła, bo nie przypominam sobie, żeby się o niej mówiło, jak wróciliśmy po Powstaniu do Warszawy.
Myśmy dość długo byli w tym schronie, magazynie pod kinem „Palladium”. Tam nam troszkę gotowali. Zapamiętałam (i to już będę pamiętała do końca życia, chociaż mam już zaniki pamięci, skończyłam już osiemdziesiąt lat), że tam odbyło się kilka pogrzebów zabitych Powstańców. Tam był placyk, można było z tego schronu wyjść na ten placyk, on nie był w zasięgu ostrzelania czy niebezpieczeństwa. Tam się kopało groby i Powstańcy tam byli chowani, na pewno kilka osób. Ponieważ uważałam, że jak ktoś jest pochowany, to powinno się położyć kwiatki, a gdzieś po bokach polne kwiatki rosły, więc się zbierało. Wokół mnie było kilku chłopców. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniłam. Oni na dzień wychodzili, wracali wieczorem. Byli mniej więcej w moim wieku. Nie pamiętam imienia żadnego z tych chłopców. Oni w jakiś sposób uczestniczyli w walkach, chociaż przez pewien czas w Śródmieściu był spokój, bo wykańczali Starówkę i myślę, że rejon żoliborski, Muranów, ale szczególnie Starówkę. Jeden z tych chłopców opowiadał mi, że jeden z tej grupki chyba zginął, bo „krowa”… Mówiło się na to „krowa”, to ryczało, to był jakiś pocisk artyleryjski. On tym dostał i miał całe plecy poranione, dziury po prostu. Prawdopodobnie zginął. W każdym razie jakoś funkcjonowałam z tym garnuszkiem po obiedzie dla babci. Gdzieś coś dali do jedzenia, to stawałam. Jak się myłam? Prawdopodobnie nie myłam się, nie wiem.
Jak już wykończyli Starówkę, to się wzięli za Śródmieście i zaczęły się bombardowania. Nie wiem, jak długo byłam w „Palladium”, w każdym razie trzeba się było stamtąd usunąć, bo było niebezpiecznie. Wiem, że najważniejsze było przelecieć ulicę Marszałkowską, żeby się dostać na drugą stronę. Dużo ludzi pobiegło (ja z nimi) ulicą Złotą na sam koniec. Tam już były puste domy, bo to już zaczynał się rejon Woli. Tam już nie musiałam siedzieć w piwnicy, tam były puste mieszkania. Koniec Powstania spędziłam na końcu Złotej. Nawiasem mówiąc, strasznie się rozchorowałam. Tam nikt już nic nie gotował, szukaliśmy po pustych mieszkaniach resztek jedzenia. W tym czasie podobno Rosjanie zrzucali suchary, ale te suchary trzeba było namoczyć, żeby zjeść. W jakimś domu znalazłam garnek z tymi namoczonymi sucharami. Tam nikogo nie było. Byłam tak głodna, że je zjadłam. Nie wiem, ile [zjadłam]. Dostałam strasznej biegunki i nie wychodziłam w ogóle z ubikacji prawie do końca. Byłam strasznie chora. Poza tym buty mi spadły, bo byłam w sandałkach, nie miałam żadnego ubrania.
W październiku już robiło się chłodno. Jakieś palto znalazłam, jakieś męskie buty przewiązałam sznurkami. Z tą biegunką jakoś się skończyło. W tym rejonie na początku października już kończyły się walki. Była podpisana chyba kapitulacja. Jak była podpisana kapitulacja i wiadomo było, że musimy opuścić Warszawę (tylko pojedyncze osoby zostały), jak już nie bombardowali i nie strzelali, to poszłam ze Złotej na Nowogrodzką. Mieszkanie było puste, mamusi i sióstr nie było. Jakimś cudem z piwnicy wyszedł mój ojciec – chory, blady, strasznie wyglądający. Znalazłam stary sweter mamusi, przewiązałam sznurkami te buty, wyjęłam śliczne kolczyki. Miałam złote kolczyki z turkusikami, ale mówili, że jak ktoś ma kolczyki w uszach, to wyrywają. Wyjęłam je i zostawiłam w bluzce, która była brudna. Straciłam te kolczyki. Jak szłam na Nowogrodzką, widziałam rozkładające się zwłoki.
Vis-à-vis tego domu na Nowogrodzkiej jest poczta. Tam mieszkali Niemcy i to miejsce nie zostało zbombardowane. Do tej pory stoi dom, w którym mieszkaliśmy i z którego z chorym ojcem wyszłam z Powstania, oczywiście na piechotę. Nie wiem, czy było jakieś podwiezienie, tego nie pamiętam.
Co najmniej dwa albo trzy dni siedziałam z ojcem w Pruszkowie w obozie. Jak szliśmy do tego budynku (hala ogromna była), to ktoś zaczął krzyczeć:
Jude! Zobaczyłam, że naprzeciwko mojego ojca stanął Niemiec z karabinem. Mój ojciec był brunetem, bardzo chudy, bardzo blady. Rzeczywiście, mógł przypominać Żyda, ale nie był Żydem. Stanęłam przed nim, rozłożyłam ręce i krzyczałam: „Nie
Jude, nie
Jude!”. Niemiec odszedł. Tam był straszny tłok, czekaliśmy na jakiś transport, nie wiedziałam jeszcze gdzie. Wcześniej wysyłali do Niemiec, ale potem się chyba zakorkowali i nas po Polsce rozwozili. Zapamiętałam dokładnie, że przez środek tego budynku szła wysoka kobieta w szarym płaszczu i wołała strasznie głośno: „Hanka Branicka, Hanka Branicka!”. Siedziałam na tych śmieciach, ojciec blady, chory i ledwo nie zginął.
Potem nas załadowali na wagony, oczywiście otworzone, to nie był normalny wagon. Wywieźli nas za Kraków. Nawet w zeszłym roku wracałam z Krakowa i przypomniało mi się, że tam byłam wywieziona. Tam posiedzieliśmy, znów w wagon bydlęcy wsiedliśmy i pojechaliśmy w Góry Świętokrzyskie, bo sobie przypomniałam, że tam kiedyś z mamą byłam w czasie wakacji. Z tym że to babcia, do której jechałam w czasie Powstania, która umarła, z Gór Świętokrzyskich pochodziła. Myśmy tam z ojcem dotarli i tam nas przygarnęli. To była jakaś odległa rodzina. Nie byli nami zachwyceni, za dużo kartofli jedliśmy, ale trzeba było gdzieś siedzieć. Ktoś z tej wsi powiedział, że kiedyś czytał gazetę albo w Krakowie, albo w Kielcach i trafił na ogłoszenie mojej mamy, że poszukuje córki, która 1 sierpnia wyjechała z domu i do tej pory nie ma z nią kontaktu. Był podany adres mamy. Okazuje się, że jak mamę z dwoma moimi siostrami Niemcy wyrzucili z domu, to pakowali w wagony do Niemiec. Ale im (i całej grupie) się udało. Niemiec się odwrócił, a był otworzony jakiś przejazd i one uciekły. Ponieważ mieliśmy znajomych w Podkowie Leśnej, to one dotarły do Podkowy Leśnej i ci ludzie ich przygarnęli. Miały pokój, mama z dwoma moimi siostrami mieszkały w Podkowie Leśnej. Ponieważ w tej gazecie był adres, pod jakim mama czeka na wiadomość, wybrałam się do Podkowy Leśnej.
Wszyscy ustaliliśmy, że wrócimy na wieś, do tej dość dalekiej rodziny. Tam byliśmy aż do wyzwolenia: mama, my trzy i ojciec. Jeszcze przeżyłam trochę strachu. Najpierw przez wieś przeszli Niemcy, więc się trochę baliśmy, żeby nie strzelali, ale byli tak głodni i tak zrujnowani, że jak zobaczyłam Niemca, który rękami wyjadał ugotowane śliwki z garnka, to nawet mi się go trochę zrobiło żal. Za Niemcami szli wkrótce Rosjanie. Część mieszkańców miała przed domem piwnice obłożone kamieniami i tam ziemniaki chowali przed mrozem. Cała wieś miała te piwnice. Domek, w którym mieszkaliśmy, to byli jacyś kuzyni niewiadomego pochodzenia, jakaś rodzina związana z babcią, która zmarła w czasie Powstania. Rosjanie parę razy strzelili, bo się bali, że tam się schowali Niemcy, szukali Niemców. W każdym razie Niemcy wycofywali się. Ta wieś była bardzo długa, zresztą wszystkie wsie tam takie były. Wiem, że wyszłam z domu, jak szli Rosjanie. Stałam i wołałam, że tu są Polacy, nie Niemcy. W każdym razie już potem tej strzelaniny w piwnice naprzeciwko domów nie było. Rosjanie przeszli.
Ode mnie zaczęły się powroty do Warszawy. Ja pierwsza, prawie na piechotę, ruszyłam do Warszawy. Dotarłam na Nowogrodzką. Mieszkanie zostało okradzione, stał jeden stary fotel, ani jednego zdjęcia, nic nie było kompletnie. A jak wracałam, to by się to tragicznie skończyło. Wsiadłam w jakiś bydlęcy, otwarty wagon w Warszawie. Wyszłam z Nowogrodzkiej (pusto tam było) i wsiadłam w pociąg, żeby wrócić na wieś. Jak już dojeżdżałam do Skarżyska, to wiedziałam, że sobie poradzę, już tylko Suchedniów, Łączna. Kilkanaście osób było w tym wagonie. To już było pod wieczór. W kąciku usiadłam i usnęłam. Budzę się i nie ma żywej duszy. Wszyscy wyszli i pociąg stoi w szczerym polu, jestem sama. Wypadłam z niego zmarznięta, stałam i byłam przerażona. Gdzieś poszli ci ludzie. Okazało się, że odczepili lokomotywę i zostawili ten pociąg w polu. Lokomotywa odjechała. Muszę powiedzieć, że miałam trochę stracha. Gdzieś widziałam lasek i jakby strzały, jakieś odgłosy daleko. To była zima, strasznie zimno, śnieg leżał, tupałam. Nie było żywej duszy, tylko ja w tym szczerym polu. Chyba cud się zdarzył. Zobaczyłam po jakimś czasie, że po torze obok coś jedzie. Zaczęłam strasznie wrzeszczeć i machać rękami. To była lokomotywa, w środku było kilka osób, jakby handlarzy. To było coś niesamowitego. Oni się zatrzymali i mnie wciągnęli do wagonu, i dali mi ciepłego picia, dali mi jeść. Tak dojechałam do Skarżyska. W Skarżysku coś zawsze jechało. W każdym razie obróciłam do Warszawy trzykrotnie. Potem z siostrą starszą, która już nie żyje. Zostawiłam ją w Warszawie i wróciłam sama. Potem z młodszą siostrą, z mamą, z tatą.
Wróciliśmy do Warszawy. Siostry wcześniej poszły do szkół, ja musiałam mamie pomóc. Moja mama bardzo dobrze gotowała. Okradzieni byliśmy strasznie, nie mieliśmy złamanego grosza. Mama coś gotowała, a ludzie wracali do Warszawy. W rejonie Alej Jerozolimskich, Marszałkowskiej był bazarek i tam myśmy wynosili jedzenie. Znaleźliśmy troszkę garnków, była gliniana miska. Taki fajny mężczyzna poprosił o zupę i potem się zapytał, z jakiego wykopaliska pochodzi ta miska. Nie wiem, skąd ta miska do nas trafiła. Siostry poszły zaraz do szkół. Starsza, Tereska, to nie przypominam sobie, Marysia na pewno do podstawowej, a ja jeszcze z mamusią. Trochę prałyśmy. W drugim roku poszłam dopiero do Hoffmanowej, całe szczęście, że mnie do drugiej klasy zapisali i już jakoś potem poszło. Wujek, co pracował jako urzędnik w Ministerstwie Poczty i Telegrafów na placu Dąbrowskiego, załatwił mamusi pracę w ministerialnej stołówce. A tata chodził odgruzowywać Warszawę. W ogóle nie było wody przez jakiś czas i żeby przynieść wodę na Nowogrodzką, musiałyśmy gdzieś za Żurawią iść przez górę cegieł. Tam było zburzone, ten rejon był miejscami trochę uszkodzony, lewa strona Marszałkowskiej, bo tu byli Niemcy, nasz dom był pod ochroną. W każdym razie w drugim roku poszłam do Hoffmanowej, do drugiej gimnazjalnej. Skończyłam ją i wszystko potem już jakoś się układało.
- Jak by pani teraz mogła ocenić Powstanie? Jaki wpływ na panią wywarło?
Straszny żal przede wszystkim. Straszny żal zniszczonej Warszawy, straszny żal ludzi. Ileż musiało zginąć dzieci! Jestem uczulona na śmierć i choroby dzieci do tej pory. Mimo wszystko mam żal, że padł rozkaz Powstania. Czytałam (może dokładnie nie powiem), że kiedy już była zawiązana koalicja, która się przygotowywała do rozprawy z Niemcami, to chyba Anglik zwrócił się do Stalina… Już były rozmowy, ustalali, w jaki sposób zaczną Europę wydzierać z rąk Niemców. Od zachodniej Afryki miało się zacząć, potem desant włoski, potem Grecja. To wszystko było już rozpracowane podobno. Ten Anglik prosił Stalina, żeby wspomógł Powstanie i żeby jednak wojska, które się zatrzymały na linii Wisły, zajęły. Stalin się nie zgodził i dzięki temu była masakra, to było coś okropnego. Życie wielu ludzi… Moje koleżanki ze szkoły podstawowej, bardzo fajne dziewczyny, wywieźli do Niemiec. Z niektórymi się spotykałam. Też przeżywały tragedię na robotach w Niemczech, nie mówiąc już o makabrycznych obozach. Jestem straszną przeciwniczką niszczenia Żydów. Ja ich wspominam dobrze.
Warszawa, 20 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek