Teresa Mickiewicz-Kozakiewicz „Tetka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Mickiewicz-Kozakiewicz, urodziłam się 29 kwietnia 1928 roku w Warszawie, w rodzinie inteligenckiej. Mój ojciec Tadeusz skończył Politechnikę Warszawską. Był inżynierem, specjalistą zabezpieczenia ruchu pociągów. Między innymi był pierwszym projektantem elektryfikacji węzła warszawskiego. Był członkiem POW, był w Legionach, tak że patriotyzmu uczyłam się na jego kolanach. Na kolanach uczyłam się „Pierwszej Brygady”. Matka moja skończyła Uniwersytet Warszawski, Wydział Filozofii, z tym że ponieważ było nas troje dzieci, więc w zasadzie zajmowała się domem. Mieszkaliśmy początkowo na Sosnowej w Warszawie, w wynajętym mieszkaniu, a potem w domach spółdzielni mieszkaniowej na Żoliborzu, na Mickiewicza 25. To był dom, który częściowo szedł od placu Inwalidów i potem wzdłuż ulicy Mickiewicza. Tam mieszkaliśmy, tam zaczęłam chodzić do szkoły „Rodziny Wojskowej”, [która] była na Czarnieckiego 49. Było prowadzone przez Janinę Dunin-Wąsowiczową ściśle związaną z grupą osób z otoczenia Piłsudskiego i tam właśnie z ich inicjatywy powstały trzy takie szkoły „Rodziny Wojskowej” w Warszawie. Były na bardzo wysokim poziomie, wszyscy nauczyciele mieli wyższe wykształcenie. Skończyłam tę szkołę do piątej klasy w trzydziestym dziewiątym roku. Zaczęły się moje takie może… czy to związki z późniejszym harcerstwem… W naszej szkole była 1 Warszawska Drużyna Zuchów „Skrzydlata”. Mieliśmy co tydzień zebrania zuchowe, zawsze były jakieś zadania, co trzeba było wykonać. Pamiętam, że zapomniałam o tym, że trzeba wyczyścić całej rodzinie buty, i bardzo się wstydziłam, bo musiałam się do tego przyznać. Największym przeżyciem związanym z tą drużyną był zlot harcerski, ogólnopolski, chyba w maju trzydziestego dziewiątego roku, może trzydziestego ósmego albo trzydziestego dziewiątego. Wiem, że ja z dykty laubzegą wycinałam te skrzydła jako godło mojej drużyny. Pod skrzydłami była taka listewka, gdzie wisiały kolorowe wstążki, na przykład zastęp „Gołębie” miał niebieską, zastęp, powiedzmy, „Słowików” miał różową i to wisiało pod tym godłem. I jak był ten zlot, no to była olbrzymia potem defilada, Agrykolą w Warszawie żeśmy szli, i szła cała góra harcerska łącznie z gośćmi z Anglii, ze skautingu, a potem – to była moja wielka duma – szła Terenia Mickiewiczówna i trzymała godło 1 Warszawskiej Drużyny „Skrzydlatej”. Było to dla mnie olbrzymie przeżycie.

  • Mamy trzydziesty dziewiąty rok.


Albo ósmy, albo dziewiąty. No, musi pani to znaleźć, bo ja już dokładnej daty nie powiem. Było to dla mnie, mówię, jako właśnie zucha takie olbrzymie przeżycie. No, ojciec pracował potem w firmie u Ericssona, z tym że jak wybuchła wojna…

  • Proszę opowiedzieć o 1 września, jak pani zapamiętała ten dzień.

 

Więc 1 września, tak… Ponieważ szwagier mojej mamy pracował w sztabie wojskowym, był specjalistą od szyfrów radzieckich i pamiętam, że już mieliśmy zaklejone papierami okna i ja wtedy…

  • Jeszcze przed 1 września?


Tak, przed 1 września to już było w ten sposób robione. To były takie szerokie, z szarego papieru plastry i zaklejało się szyby, że przy drganiu one mogły wtedy nie popękać. No i jeszcze pamiętam, jeszcze tuż przed 1 września przyjechał brat mojego ojca, który był powołany do wojska, z żoną. Ona rozpaczała, że on jedzie na wojnę, a on mówi: „Nie martw się, Marysia, ja ci wąsik Hitlera przywiozę”. I pamiętam taką też śmieszną rzecz. Bo w naszym domu nie było alkoholu. Moi rodzice też byli harcerzami, zarówno matka, jak i ojciec, a wujek posłał nasza służącą do sklepu po ćwiartkę wódki, więc to było moje pierwsze w ogóle zetknięcie, że coś takiego istnieje, więc to było jeszcze przed samym wybuchem. Ojciec mój został od 1 września dyrektorem fabryki Ericssona w Radomiu, tak że tego 1 września pojechał rano do Radomia z pieniędzmi na wypłatę dla pracowników i pamiętam, że ja chyba coś tam byłam… Nie bardzo się czułam i zadzwonił właśnie wuj Stach, powiedział: „Hela – bo zaczęły wyć syreny – to nie alarm taki prowizoryczny, to zaczęła się wojna”. Tak że to pamiętam, ten moment, kiedy wujek to nam powiedział. Z tym że tata prosił mamę, żeby wyjechała z Warszawy. Pojechaliśmy do dziadków, którzy mieszkali na Sosnowej, rogu Złotej i stamtąd mieliśmy wsiąść w pociąg i pojechać do stryja mojego ojca, który był w Brześciu nad Bugiem, był prezesem sądu. Mama trzy razy wychodziła z nami na Dworzec Główny w Warszawie. Jak zobaczyła, co się dzieje i co się wyrabia, to po prostu zdecydowała, że nie wyjedziemy. I jak tata po trzech dniach wrócił do Warszawy, wszedł do dziadków, licząc, że coś będą o nas wiedzieli, przerażony: „Hela, co ty tu robisz?”, że dlaczego zostaliśmy w Warszawie. Potem przeprowadził nas… Biura Ericssona mieściły się w Alejach Ujazdowskich. Zaprowadził nas do budynku Ericssona, to był wielki budynek z dużymi piwnicami, i myśmy tam przesiedzieli całą obronę Warszawy w piwnicach, natomiast ojciec mój zgłosił się jako… Z własnej woli.

  • Ochotnik.


Jako ochotnik zgłosił się, walczył na Woli. Został odznaczony Krzyżem Walecznych i Krzyżem Virtuti Militari.

  • Podczas obrony Warszawy właśnie, tak?


Podczas obrony Warszawy, na Woli. Mam zresztą taki piękny telegram od majora Świętosia czy Świękosia z gratulacjami za jego postawę i tak dalej w czasie obrony Warszawy.

  • Czy pamięta pani te pierwsze naloty?


To znaczy, wie pani, pamiętam jedną rzecz. Pamiętam, że wyszłam z tego budynku i spojrzałam w stronę placu Trzech Krzyży – ja to do dziś widzę – i zobaczyłam człowieka, który upadał, po prostu był ranny i upadał. Słychać było, wie pani, ale ja tego tak… Więcej pamiętam te wszystkie odgłosy, że tak powiem, z okresu Powstania niż z okresu wojny. Natomiast ojciec mi wtedy powiedział: „Pamiętaj, jak słyszysz świst, to się tego nie bój, bo to znaczy, że ten pocisk przeleciał”. Miałam w związku z tym historię z Powstania, ale opowiem potem. Tak że myśmy przesiedzieli tam w piwnicach. Zresztą było śmiesznie, bo tam był jakichś dwóch, konsul i jakichś innych starszych panów trzech i chcieli grać w brydża, i owało im czwartego. I ja się wtedy nauczyłam grać w brydż, jedenastoipółletnia dziewczynka. Wzięli mnie na czwartą i tam się nauczyłam grać w brydża, w tej piwnicy.


Jak już upadła Warszawa, wtedy wróciliśmy do mieszkania na Żoliborz. Znaczy wojskowi dostawali… znaczy rozdawano jeszcze [trochę] pozostałych zapasów żywnościowych, kazali rozbierać to wszystko, brać do domów i pamiętam, że mój ojciec przywiózł takie metalowe skrzynki ze słoniną wędzoną, jakieś worki kaszy, cukru, mąki. Tylko że mój tata to był społecznik, w związku z czym powiedział mieszkańcom domu, żeby przychodzili z garnkami i rozdzielał, prawda – nie to, żeby zostawić rodzinie, tylko rozdzielał wśród ludzi całego domu tę żywność. Zresztą potem nas ta słonina trochę ratowała.

  • Czyli tata po obronie Warszawy wrócił normalnie do domu?


Zaraz pani powiem. Ale Niemcy powiedzieli, że wszyscy oficerowie mają się zgłosić do zameldowania, spisania. Oczywiście mój ojciec uczciwie się zgłosił. Mam zresztą stamtąd karteczkę napisaną na takim śmiesznym, malusieńkim kawałku kratkowanego liliowego papieru, gdzie ojciec pisze do dziadków, prosi, żeby mamie dać znać, żeby mu przyniosła. Oni byli w Pruszkowie. Mama pojechała tam zawieźć, ja upiekłam wtedy pierwszą w życiu kaczkę, mając jedenaście lat, bo mama chciała zanieść tacie. I oni z obozu niestety nie puścili do domu, tylko wywieźli wszystkich do oflagów, do oficerskich obozów. Pierw mój ojciec był w Austrii w obozie, a potem przewieźli go do Woldenbergu, koło Krzyża, Dobiegniewo, to był największy obóz jeniecki, tam było ponad sześć tysięcy jeńców i tam całą okupację przesiedział ojciec w tym obozie. Z tym że muszę powiedzieć, bo to bardzo była ciekawa historia. Ponieważ mój ojciec też był specjalistą od szyfrów radzieckich, Abwehra niemiecka gdzieś się o tym dowiedziała i do obozu przyjechali, poprosili sobie mojego tatę, zabrali go, zawieźli go do Berlina, zaproponowali mu współpracę, że oczywiście zaopiekują się – wiedzieli, dzieci, żona, wszystko gdzie co… – że zaopiekują się, że nam nic się nie stanie. I mój ojciec, głęboko wierzący, przez trzy dni się modlił i powiedział: „Nie”. I odwieźli go z honorami z powrotem do obozu. Przypuszczam, że gdyby to byli Rosjanie, to by dostał kulkę w łeb i byłby spokój. Tak że to jest zresztą w muzeum, bo tam jest Muzeum Woldenberczyków w Dobiegniewie. Tam jest duże muzeum, tam jest bardzo dużo [pamiątek], bo ja też tam wysyłałam swoje wspomnienia wszystkie i wiadomości na temat ojca, łącznie z jedynym kompletem listów z obozu, które moja matka wyniosła z Warszawy. To taka dygresja. No i myśmy zostali w Warszawie sami.

  • Czy pamięta pani moment wejścia wojsk niemieckich do Warszawy?


Nie. Pamiętam inne wejście, ale tego wejścia nie. Natomiast zaczęły się problemy już, prawda, okupacyjne. Z tym że bardzo szybko moja mama weszła, że tak powiem, w konspirację i była łączniczką kapelana AK, księdza Jachimowicza. Z tym że bardzo śmiesznie, bo meldunki nosiła, miała taką torbę, w której miała jakąś tam tarkę, jakieś coś i wałek. Ten wałek był wydrążony w środku. Odkręcało się rączkę, do środka się wkładało papiery, bibułę, zakręcało i szła z wałkiem, więc nie było problemów. Tak że też, mimo że została z nami tylko [ona], bo jeszcze miałam dwóch młodszych braci, to od razu się w tę konspirację, że tak powiem, wdała.

  • Czy pani wiedziała wtedy o tych działaniach konspiracyjnych, czy potem się pani o tym dowiedziała?

 

Potem, potem. Mama to, że tak powiem, ukrywała. No, zaczęłyśmy… Z tym że już nie było mojej szkoły „Rodziny Wojskowej”, natomiast poszłam do szkoły pani Marii Ostaszewskiej, to było na Felińskiego chyba, z tym że mam bardzo śmieszną, bo mam… Świadectwo nasze po ukończeniu szóstej klasy było wydane w dwóch językach, niemieckim i polskim. Czyli jak Niemcy chcieli już nas, prawda, że tak powiem, przerobić, że już świadectwo z polskiej szkoły w czterdziestym roku było w języku polskim i niemieckim. Mam je zresztą do dzisiaj. No, po skończeniu szkoły tej powszechnej, bo to tak się wtedy nazywało, przecież szkół średnich nie było… W dawnym liceum Piłsudskiej na placu Inwalidów, na którym mieściło się liceum, była szkoła dziewiarska, gdzie uczono nas matematyki, polskiego, niemieckiego, ale już pozostałe przedmioty były na kompletach, myśmy uczyli się na kompletach. Z tym że tam robiłyśmy różne cuda, ponieważ ja nauczyłam się robić szydełkiem i na drutach od mojej mamy w wieku dziewięciu lat, no to tam było mi łatwo, a poza tym myśmy musiały z czegoś żyć i z mamą wzięłyśmy się do roboty na drutach.

Robiłyśmy na drutach. Mama gotowała mydło, robiła frędzle w jakichś tam chustkach. Ponieważ umiała robić zastrzyki, chodziła robić zastrzyki. Jednak musiała nas trójkę utrzymać.

  • W ten sposób sobie wspólnie radziłyście?


W ten sposób, tak, było bardzo ciężko. Myśmy głodowali, to nie ulega wątpliwości.

Z tym że ja od czterdziestego drugiego roku… Już się zawiązało harcerstwo. Trudno mi powiedzieć, która z moich koleżanek z tej szkoły „Rodziny Wojskowej”… Była taka Ewa Libicka, Ewa Wasserabówna, Grażyna… jak ona się nazywała… Grażyna była córką generała polskiego. W każdym razie już się zorganizowało szkolenie i ja byłam, to była 33 Drużyna „Gwiazdy”. Naszą drużynową była… jak ona ma na imię… mam gdzieś zapisane, Patkowska się nazywała… I myśmy przechodziły oprócz szkolenia normalnego, harcerskiego, szkolenie sanitarne. Z tym że brałyśmy udział w takich różnych akcjach. Nie wiem, czy pani wie, że była tego rodzaju akcja, że jedne drużyny warszawskie w nocy malowały „PW” na murach, a drugie drużyny następnego dnia zliczały. I były zawody, kto więcej tych [symboli] namalował, więc to było między innymi takie między nami współzawodnictwo.

  • Pani też w tym brała udział?


Tak, tak, tak. No, z tym że my harcerskie stopnie zdobywałyśmy w lasku bielańskim. Znaczy miałam już krzyż harcerski, a oprócz tego mam jeszcze, bo zuchy miały lilijki na beretach, mam do dziś moją lilijkę z numerem kolejnym, bo to były numerowane, nie było od sobie tak. Tak że to przeszkolenie przeszłam.


W międzyczasie bardzo ciężko zachorowałam, ponieważ ja byłam z chorobą reumatyczną, miałam rzut olbrzymi reumatyczny, leżałam trzy miesiące z wodą w kolanach. A mama na przykład sprzedawała pierścionek, żeby w nocy, jak moi bracia spali, kupić biały chleb i boczek, żeby mnie podkarmić, bo po prostu nie było stać na to, żeby można było nas wszystkich nakarmić w ten sposób. Jak były przydziały cukru, powiedzmy, tam na miesiąc ileś tam było, to mama… każdy z nas miał woreczek, w którym miał swój cukier, żeby zjeść tę swoją dawkę cukru, a nie żeby jedno podjadło drugiemu. Po prostu tak trzeba było robić. Gotowałam, uczyłam się gotować. Najlepsza sałatka to była kapusta kwaszona, buraki i cebula polane olejem, którego pani by dziś do najgorszego samochodu nie wlała. Z tym że musiałam gotować, musiałam robić.
No, zaczęłam się [angażować] pod koniec już okupacji, już miałam całe grono znajomych, w tym kolegów z „Baszty”, bo „Baszta” w sumie walczyła na Mokotowie, ale szkoleni byli na Żoliborzu. Zresztą moja pierwsza miłość, mój pierwszy chłopak był z „Baszty”, zginął pierwszego dnia Powstania, leży na Wojskowych Powązkach. Tak że już miałam więcej towarzystwa i ponieważ mama mnie trochę przytrzymała, to ja mówiłam: „To powiedz, jakie mam obowiązki, to ja to wykonam, ale ja też chcę mieć swój wolny czas”.

  • Co pani robiła w wolnym czasie oprócz szkoleń, tych wszystkich rzeczy?


Wie pani, to znaczy to było mało tego wolnego. Myśmy się spotykali, myśmy śpiewali powstańcze piosenki. Wie pani, to było takie… Myśmy cały czas żyli w takim olbrzymim, patriotycznym jakimś stanie. Marzyło się o tym, że właśnie będzie Powstanie, że wyzwolimy Warszawę przed Rosjanami. Wie pani, ja zawsze mam wrażenie, że gdyby nie było rozkazu wybuchu Powstania, to ono by chyba i tak wybuchło. Na koniec byliśmy już, powiem pani, w jakiś sposób bezczelni, bo myśmy… no, chłopcy oczywiście, chodzili głównie w wysokich butach, bryczesach. Chodziliśmy po tych… Myśmy nawet na ulicach śpiewali głośno, jakoś tak nie bardzo się bojąc.
No a poza tym musiałam zarabiać na życie, tak że robiłam swetry, ketlowałam oczka w pończochach. Nie było pończoch, to się na takich overlockach robiło, na końcu były oczka niezakończone i trzeba było zszyć oczka na piętach. I na końcu dostawałam dziesięć groszy za parę takich sketlowanych [pończoch]. No więc w taki sposób ta cała okupacja przeszła.

  • A skąd mieli państwo informacje na temat świata? Czy był jakiś dostęp do radia, do jakichś gazet?


Wie pani, bardzo mało. Bardzo mało. To w zasadzie… Znaczy ludzie słuchali radia, ale to do nas nie dochodziło, tak że takich informacji było bardzo mało. Oczywiście już przed samym wybuchem Powstania słyszało się te radzieckie armaty gdzieś tam bijące. No i powiem pani, pamiętam ostatnie dni przed wybuchem Powstania, kiedy cofała się armia niemiecka. Oni szli właśnie Mickiewicza od placu Wilsona przez plac Inwalidów dalej. Proszę pani, oni szli w jakichś szmatach poowijanych, poranieni, to była zniszczona, w strasznym stanie armia.

  • Co pani wtedy o nich myślała?


Proszę pani, myśmy myśleli, że Niemcy już [przegrywają], wojna się kończy, bo już tutaj widać, jak wracają. Miałam zresztą śmieszną historię, bo miałam takiego młodszego brata, bardzo szybkiego takiego, w ogóle pomysłów miał tysiąc i on w pewnym momencie, bo tam Węgrzy szli między innymi z tymi Niemcami, przyszedł i przyprowadził konia do domu. Mówi, że mu ten żołnierz dał konia. Mama przerażona, co z tym… No, trzeba było tego konia z powrotem odprowadzić.

  • Odprowadził go?


Tak, odprowadziła mama, oddała, no przecież co byśmy z koniem robili. Tak że szła taka armia niemiecka rozbita i powiem pani, że jak teraz przeczytałam tę książkę tej Richie, gdzie ona podaje, że trzy dni przed Powstaniem była olbrzymia bitwa pancerna pod Wołominem między Niemcami i [Sowietami], olbrzymia, tam kilkaset czołgów było poniszczonych, to przecież myśmy o tym nie wiedzieli, wtedy nie było telefonów komórkowych ani żadnych innych. Tak że mówię, to pamiętam – tę idącą, taką zupełnie zwyciężoną armię niemiecką. Tak że to nam też dawało wrażenie, że jednak coś z tego wyniknie, prawda.
Tak że ta okupacja przeszła… Wie pani, tam były różne rodzinne sprawy, no ale to już tak z boku, no bo w każdej rodzinie były jakieś historie. Mojej mamy szwagier był aresztowany, rozstrzelany. No, byłam świadkiem, nie wiem, czy pani wie, że jak Niemcy rozstrzeliwali na ulicach, na ulicach rozstrzeliwali, kazali ludziom stać dookoła i patrzeć. Ponieważ ci rozstrzeliwani często jeszcze śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”, to oni potem pobierali im krew, tak z litr czy półtora, żeby było dla armii niemieckiej, gipsowali im usta, wiązali ich po pięciu, tak stawiali i tak rozstrzeliwali. Ja byłam świadkiem takiego rozstrzeliwania w Warszawie.

  • Gdzie to było?


No, to było w czasie okupacji.

  • Ale w którym miejscu?


W którym miejscu, w Śródmieściu gdzieś, w Warszawie. W każdym razie nas w ten sposób… w ten sposób kazali nam to oglądać. Te wszystkie łapanki, wszystkie, gdzie się, wie pani… Myśmy byli stale zagrożeni, myśmy byli stale zagrożeni.

  • Chcę jeszcze wrócić do czterdziestego trzeciego roku i zapytać, czy pamięta pani moment wybuchu powstania w getcie warszawskim.


Tak, oczywiście. Oczywiście. I przez getto jeździły… Bo w ogóle przez getto jeździły tramwaje i to było w ten sposób, że jak dojeżdżało się do murów getta, to te tramwaje były przecież z takimi wejściami, prawda, otwartymi, to w każdym wagonie wsiadało dwóch Niemców z bronią, żeby przejechać, żeby nikt nie mógł wyskoczyć i nikt nie mógł wskoczyć. Tak, całe powstanie w Warszawie pamiętam.

  • Co się mówiło wtedy na ten temat?


No wie pani, wiadomo było, że wyniszczają. To było wszystko wiadomo. Z tym że wie pani, jak człowiek mógł, tak pomagał. Na początku jeszcze potrafiły Żydówki przyjść pod drzwi żebrać, zawsze mama dawała, co tylko mogła. No ale była to w ogóle tragedia niesamowita. Ale to przeżyliśmy… Człowiek zdawał sobie sprawę, że to jest koniec getta.
No i potem, już przed samym wybuchem Powstania, to już wiedziało się, że to będzie. Pamiętam, że siedzieliśmy rano 1 sierpnia w naszym takim dużym pokoju, kilkoro nas, cały mój tapczan był pełen broni, ja siedziałam przy pianinie i grałam i śpiewaliśmy nasze wszystkie te…

  • Pani ze swoimi kolegami?


Tak, znaczy [niezrozumiałe]. Wtedy ktoś zadzwonił do drzwi i powiedzieli mi, że mam iść na plac Krasińskich, tam krzyczy: „Cztery miejsca i zanieś meldunek o godzinie »W«”. Tak że ja jeszcze 1 sierpnia byłam na placu Krasińskich.

  • Co pani mama mówiła na te wszystkie konspiracyjne działania?


No, moi rodzice byli olbrzymi patriotami, to znaczy dla mamy to nie było… Po prostu uważała, że tak musi być. Sama też w tym brała udział, to było normalne, więc nie było żadnego „nie”, w żadnym wypadku. Z tym że ja miałam punkt sanitarny na placu Inwalidów, tam była cukiernia Pomianowskiego obok, nie pamiętam, który numer, 3 czy 5. I teraz, o ile pani wie, na Żoliborzu Powstanie zaczęło się wcześniej, bo tam był taki przypadek, i ja pamiętam, że musiałam przejść z jednej strony placu Inwalidów do swojego punktu na drugą stronę. Byli Niemcy na ulicy i ja tam, wie pani, szłam, szłam, szłam, jak to dziewczyneczka sobie idzie, tam przeszłam. Z tym że jest dla mnie nadal… Znaczy ja to pamiętam doskonale, natomiast nie umiem tego dobrze umiejscowić. Bo nam kazano pójść pod Cytadelę po rannych i myśmy… Z tym że tak, Cytadela w zasadzie nie była zdobyta, prawda, natomiast Cytadela składała się z iluś budynków i myśmy doszły we cztery, niosąc nosze, z tym że tam, wiadomo, żeby wejść, to trzeba było kawałek ulicą przebiec. To było pod ostrzałem, bo Niemcy siedzieli przecież w Cytadeli dalej, więc jak poszła seria, to myśmy przebiegały – jedna przebiegła, jak się uspokoiło, to wtedy druga. I pamiętam doskonale, że to był jakiś półokrąg. Było ciemno, paliły się jakieś pojedyncze świeczki, mnóstwo starych kobiet, ksiądz udzielający ostatnich namaszczeń w ogóle był, prawda, chodzący z komunią, płaczące dzieci – straszny był widok w tych podziemiach. Z tym że zdałyśmy sobie sprawę, że nie ma w ogóle mowy o tym, żeby kogokolwiek stamtąd wynieść. Tak że w końcu nad ranem żeśmy znowu wyszły stamtąd. Zaczął padać deszcz nad ranem, 1 sierpnia. Wracałyśmy i doszłyśmy, w pewnym miejscu na Żoliborzu, nie pamiętam, krzyżówka których ulic, był tak zwany placyk Czterech Generałów, bo na czterech rogach były domki czterech generałów. I raptem słyszymy żołnierskie buty, taki krok, więc nie wiemy, czy Niemcy, czy nasi. Więc myśmy za krzaki przed takim domkiem się schowały i słyszymy tak: „Ale leje, co?”. – „No, leje”. I wie pani, ta radość, ten taki… „Nasi!” My żeśmy wyskoczyli zza tych krzaków, hasło, odzew, myśmy się całowali, myśmy byli tak szczęśliwi, że ja… Trudno mi powiedzieć, czy ja będę miała takie okresy właśnie takiego pełnego szczęścia [jak] tej pierwszej nocy. No, wróciłyśmy na nasz punkt i nie wiem, po trzech czy iluś dniach, ponieważ tam nic się nie działo i myśmy nie były potrzebne, to mnie skierowano właśnie jako łączniczkę, to było w szpitalu na Krechowieckiej, do doktora „Staruszka”.

  • Czyli zmieniła pani funkcję z sanitariuszki na…


Tak. Tak że jako sanitariuszka to było kilka dni.

No i potem zaczęły się bardzo śmieszne rzeczy, bo ja przecież nie znałam możliwości, jak można chodzić po Żoliborzu, gdzie bezpiecznie, i pamiętam, że szłam aleją Wojska. Przed domami przeważnie… Ponieważ nie było przecież co jeść w czasie okupacji, to te trawniki, które były przed domami, to były kartofle sadzone, w ogóle różne warzywa. I ja idę, i tak słyszę, coś świsnęło. Myślę se: „Aha, świst, a tata uczył, że to nie ma znaczenia”. W następnym momencie seria mi się rozsypała pod nogi, więc ja w tym momencie zdębiałam i słyszę, że z okna domu ktoś krzyczy: „Idiotka, do niej walą, a ta się ogląda”. I wtedy dałam nura w te kartofle, podpełzłam aż pod okno, otworzyli na parterze okno i przez okno mnie wciągnęli do środka. Więc taki miałam pierwszy dzień przeżycia.


No, moją kwaterą jak gdyby był szpital, więc tam gdzie można było, to się człowiek przyłożył, a bywało tak… Bo to były duże… Jak [były] piwnice, były porozbijane ściany i stały prycze, no i leżeli ranni na tych pryczach. Pamiętam, że kiedyś podeszłam, wolna prycza, no to się położyłam, jakimś czymś, jakimś kocem się nakryłam. Rano się obudziłam, z jednej strony nie żył chłopak, z drugiej strony nie żył chłopak. No i wie pani… Jak już zaczął się duży ostrzał, dużo rannych, pamiętam taki dzień, że jak była… Bo była taka sala operacyjna jak gdyby zrobiona z dwóch piwnic, gdzie stał jeden ginekologiczny stół, jakiś drugi stół. No, tam operował doktor Łydkowski, doktor Węglewicz, to zresztą na pewno państwo wiecie. I pamiętam, że wchodzi kobieta, mówi: „Moja ręka…”. A jej dłoń wisi na kawałku skóry. I potem był taki strasznie przykry wypadek, bo tacy harcerze znani bardzo jak Sabykowscy i ich córkę przynieśli dziewiętnastoletnią. No, operowali, miała trzy kule w mózgu, już nic z tego nie wyszło.
No i potem, ponieważ dwóch braci moich młodszych… Przyszedł kolega mojego brata do mojej mamy, że potrzebni są, bo oni byli Szare Szeregi, że jest potrzebny i że on daje mamie słowo, że Dankowi się nic nie stanie. No i on poszedł, i był łącznikiem w komendzie. Pamiętam, że ja też z jakimś meldunkiem szłam, a taki mały leci: „Proszę pani, proszę pani!”, ja mówię: „A co?”. – „Aaa, nic”. Ja mówię: „A co?”. – „A bo Danek…” Ja mówię: „Co Danek?”. – „Żyje, żyje!”. Wie pani, no ale ja wiem, że poleciałam coś załatwić, przyszłam do komendy, a on siedział, takim bandażem papierowym buzia owinięta. I to bardzo było śmieszne, bo zaczęli bombardować komendę i palił się dach, i ci mali poszli na górę tam pomagać gasić. I znowu jakiś pocisk spadł i jakiś tam zginął, jeden czy drugi, a mój brat był ranny i wyrwało mu policzek, taką miał bliznę, potem drugą. I była bardzo śmieszna historia, bo on przysięgę harcerską składał w czasie Powstania i ja mu dałam mój krzyż. Jeden z tych odłamków uderzył w krzyż, stopił ten krzyż, przeleciał przez spodenki i wyleciał, tak że gdyby nie mój harcerski krzyż, to miałby ten odłamek w plecach. No a było wspaniałe, jak siadł na tym fotelu, żeby mu szyli ten wyrwany policzek i pytają się: „Nazwisko?”, a on mówi pseudo, prawda, bo on był urodzony w trzydziestym pierwszym roku, więc niech pani sobie wyobrazi, ile miał lat, prawda.

  • I już miał swój pseudonim.


Tak, tak.

  • A skąd się wziął pani pseudonim?


Nie wiem, jakoś tak.

  • Pani go wybrała czy ktoś go pani dał?


Nie, sama, może coś związane było z imieniem. A najmłodszy brat, oczywiście już go tam nie chcieli wziąć, ale on chodził do sortowania amunicji i mówił tak… Zaraz, w trzydziestym drugim urodzony, no to w czterdziestym czwartym ja miałam szesnaście, to on miał dwanaście. I mówił: „Cała rodzina walczy – mówi – tylko ja jeden zwyrodnialec”. Bo nie chcieli go wziąć. Więc tak to śmiesznie było.
I potem tam już były straszne sceny w tym szpitalu rzeczywiście i niesamowite historie się działy. Z tym że był strasznie przykry moment z rodziną doktora Węglewicza. Oni w willi, gdzie mieszkali, w ogrodzie mieli wykopany schron. Jak [Niemcy] zaczęli mocno bombardować, to poszli do tego schronu i ta żona mówi do służącej: „Patrz, dzieci nie mają butów, idź po buty”. Ona mówi: „Ja się boję”. I ta żona poszła do domu po buty, a w tym momencie padł pocisk i zabiło tę dziewczynę i ich dwójkę dzieci. Tak że pamiętam, jak ona tam siedziała, w takim pokoiczku dzieci, lekarze siedzieli, po tym, jak zginęła ta dwójka ich dzieci.
No, tam miałam jeszcze takie dość niesamowite przeżycie, bo pod Mickiewicza, żeby przejść na drugą stronę, był wykopany podkop, taki tunel, z tym że na tyle był duży, że mogły minąć się dwie osoby lekko schylone. I myśmy szły dwie albo trzy tym wykopem, kiedy zaczęli bombardować i na nas się usunęła ziemia, tak że byłyśmy przysypane w środku. Ja wiem tylko, że pamiętam, że gdzieś, coś, jakieś światło widziałam daleko i zaczęłyśmy odgarniając, ubijając tę ziemię, wydostawać się na drugą stronę. Nie potrafię powiedzieć, ile to trwało. W każdym razie jak żeśmy na drogą stronę weszły, to ja na głowie miałam dokładnie hełm z gliny. Tak że to był taki dość ciężki moment.
No i jeszcze taką śmieszną historię miałam, bo przyszłam do domu zmienić buty, bo miałam jakieś takie koturny (to się teraz nosi, takie się [i wtedy] nosiło) i obtarłam nogę, i przyszłam po „cifki”, po takie płaskie buty. Wyszłam, a rykoszet poszedł mi przez włosy i w ścianę, więc gdybym była wyżej, to by było gorzej.
No i tak się ciągnęło aż do końca, z tym że jak już wiadomo było, że Żoliborz się poddaje, to nam kazano opaski, legitymacje zdjąć, zakopać i miałyśmy wyjść z ludnością cywilną, prowadząc jeszcze jakichś chłopców (no, chłopców, tak to się u nas mówiło), którzy nie byli na tyle ciężko ranni, że można było próbować wyprowadzić ich z ludnością cywilną. Z tym że pamiętam doskonale, jak wpadli „własowcy”, strasznie oni wyglądali…

  • Mam jeszcze kilka pytań dotyczących samego Powstania. Proszę powiedzieć o warunkach, jeżeli chodzi o jedzenie.

 

Strasznie było. Tak. Naprawdę… skąd się zdobywało, ile… rzeczywiście z jakichś działek, jakiś kartofel, jakieś coś, co się miało w domu. Ale z jedzeniem było strasznie. A jeszcze jak przychodzili chłopcy jacyś, to się jeszcze dawało.

No i powiem pani też niesamowitą rzecz. Jak był atak te dwa razy na Dworzec Gdański… Zresztą straszne to było, przecież tam jeździła ta pancerka, która strzelała cały czas. I ja wiem, że jakoś byłam w nocy w domu i od strony placu Inwalidów ta niesamowita kanonada, a w tym domu na czwartym piętrze mieszkał pianista. I on poszedł na górę, otworzył szeroko okna i calusieńką noc grał „Etiudę rewolucyjną” Chopina. To są takie rzeczy, których się… Tego nie można zrozumieć, to są właśnie wszystko objawy takiego olbrzymiego patriotyzmu, olbrzymiego. Ja pamiętam 15 sierpnia, święto, prawda. Gdzieś, jakieś mieszkanie na parterze, patefon, jakaś płyta puszczona, to się wpadało, zakręcić się, zatańczyć, leciało się dalej.

Tak że myśmy byli wolni, wie pani, ja mówię, że ja byłam wolna przed wojną, w czasie Powstania, no i dopiero teraz, prawda.

  • Czy spotykała się pani z jakimiś przejawami życia religijnego?


Wie pani, ja tego… Znaczy oczywiście byli księża, chodzili, tam w szpitalu zawsze był kapelan. No, odprawiali msze, ale jakichś takich wielkich, że tak powiem, uroczystości nie zauważałam. Żoliborz w ogóle był, stosunkowo późno zaczęło się tam źle dziać, prawda, bo jednak poszli chłopcy przecież do Kampinosu, potem wrócili, no ale takie walki były dopiero na koniec, tak że Żoliborz miał w zasadzie dość spokojne, można to nazwać, Powstanie. No, straszne były te „szafy”, jak zaczynali, to tak yyy, yyy, yyy, trzeba było się chować. I te naloty. Więc oni, Niemcy zaczynali ósmej rano, to lecieli, walili bomby, odlatywali, przylatywali, walili bomby, odlatywali. Koło pierwszej robili godzinę przerwy i potem zaczynali znowu, tak że palące się domy, te rozwalone domy… To tak trudno w tej chwili określić, w tym się żyło, to człowiek jakoś musiał zaakceptować.

 

  • A jak wyglądał wtedy pani kontakt z rodziną? Nie mieliście problemów z kontaktami ze sobą?


No, znaczy niedaleko był ten dom, gdzie ja mieszkałam, więc ja jak miałam moment, to mogłam wpaść do domu czy po jakąś bieliznę, czy coś takiego. Było to blisko. Bywało, że na przykład na noc przyleciałam do domu. Z tym że też tam była taka dziwna historia, bo siedziała ta moja matka i dwie moje ciotki z córkami i mama z najmłodszym bratem, bo ten drugi też przecież poszedł. (Już wiem, jak się nazywał ten kolega, który go ściągnął, Sławek Szymkiewicz, też w Szarych Szeregach był, też tam walczył). I ciotka strasznie się denerwowała, że ona nie chce tu siedzieć, żebyśmy stąd poszli. A ponieważ w całym bloku w piwnicach były dziury porobione, żeby można było piwnicami wzdłuż całego domu przejść, myśmy wyszli w drugą część domu, a tam rąbnęła bomba i połowę zwaliło, tak że ci, co siedzieli, to potem tam zginęli. No i potem przyszli „własowcy” i potem szliśmy przez całą Warszawę. Straszny był ten pochód przez Warszawę, wie pani.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o „własowcach”. Co robili?


No więc wie pani, oni byli jak dzicy jacyś tacy, z bronią, krzyczeli, człowiek się panicznie bał, bo kazali wszystkim wychodzić. I staliśmy na tej ulicy, szliśmy, myśmy szli do Pruszkowa. Z boku szli Niemcy z psami, z bronią i ten tłum przez tą palącą się, dymiącą, straszną Warszawę, tak nas gnali.

  • Z kim pani wtedy była?


No, byłam z mamą, bracia byli obydwaj i były dwie siostry mojej mamy z córkami.

  • A tata był cały czas w obozie?


Ojciec był cały czas w niewoli. No, myśmy potem…

Też był ten Pruszków, pamiętam, strasznie… To ta hala taka, tłumy ludzi, te ciotki się gdzieś zgubiły. Potem jedna z tych ciotek jakieś wiadro z krupnikiem przyniosła. I następnego dnia, rampa tam była kolejowa i nas tam do wywiezienia stamtąd szykowali, z tym że to były wagony takie jak w „Pianiście”, w filmie, identyczne. Ja nie byłam najbrzydszą dziewczyną, miałam szesnaście lat, to byłam w niebezpieczeństwie, a na tej rampie stali, tak ręce w tych… prawda, ci esesmani i tak patrzyli, i sobie tak wybierali. I wtedy ciotka moja, która była malarką, dobrą zresztą, zrobiła mi takie warkoczyki. Kazała mi iść tak krzywo i krzywić twarz, i tak żeśmy przeszły do tych wagonów.


No, tam zresztą opisałam w tej drodze powrotnej, jak to wyglądało, jak żeśmy w końcu w tym Jędrzejowie wyszli. Jak wagon stanął, oni zatrzymali pociąg, żeby się niby załatwić (chociaż załatwiało się w jednym rogu wagonu), i nie mieli psów i było ich mało. I mówię, nie wiem dlaczego, ale przy torach rosło zboże, bo to był październik przecież, i mama i ciotki, jak się zorientowały, to kazały nam w to zboże kawałek się przeczołgać i leżeć, a Niemcy nie mogli wyłapać, nie mieli psów. I tak żeśmy do rana przeleżały. To było koło Jędrzejowa. A potem to ma pani wszystko [napisane], w drodze powrotnej co się działo.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o tym, co się z państwem stało. Jesteście koło Jędrzejowa razem ze swoją rodziną.


Tak, tak. Nad ranem wychodzimy z tego zboża, zastanawiamy się, gdzie jesteśmy. Okazuje się, że jesteśmy koło dworca w Jędrzejowie, który mieścił się trzy kilometry od samego miasta. Przyszliśmy do miasta, bo pamiętaliśmy, że w Jędrzejowie mieszka była służąca moich dziadków, którym potem dziadek, który był dyrektorem takiej dużej drukarni (czasopismo „Czas” wychodziło), zrobił z Zuzi introligatorkę i ona pracowała potem tam, i wiedzieliśmy, że mieszka w Jędrzejowie. I myśmy ją w Jędrzejowie odnaleźli, ona tam mieszkała w siostrą. I pierwsze to tam się jakoś zaopiekowali. Z tym że ciotki mieszkały z tymi córkami tam u tej Ireny, a my, mama z nami, trójką, u takiego szewca w kuchni miałyśmy słomę położoną i to nie była podłoga, to była gliniana [posadzka] i tam żeśmy, że tak powiem, wegetowali. Z tym że zastanawialiśmy się, z czego będziemy żyć. Zaczęłyśmy chodzić po takich bogatszych domach, pytać się, czy trzeba na drutach coś zrobić, i zaczęłyśmy zarabiać, robiąc swetry na drutach. Z tym że tam się nami zaopiekowała taka rodzina. Na rynku byli państwo Chmielarzowie… Oni mieli duży, ładny dom. Mieli czwórkę dzieci, trzech synów i córkę chyba rok czy dwa lata ode mnie starszą i oni nam tak troszkę pomagali. Wie pani, na jakąś kolację zaprosili, to coś tam… No gdzie tam, dla nas wędlina to było niemożliwe.
I siedzieliśmy tam, z tym że jak zaczęli podchodzić Rosjanie, to Niemcy ogłosili, że mają wszyscy wychodzić do kopania rowów. Z tym że mama z nami nie wyszła, uważała, że ma troje małych dzieci, to nie trzeba. No ale zaczęli walić do drzwi, zostawili tych moich braci młodszych, a mnie z mamą zabrali. I nas zabrali właśnie do dworca w Jędrzejowie, tam był Sonderstab Sporenwirt Abfalllager, [tak] to się nazywało. I to było w ten sposób, że oni wszystkich, których złapali i których wyciągali z pociągów, to albo kierowali na roboty do Niemiec… No, że tak powiem, przepatrywali, kogo sobie wybrać. I nas tam do tego obozu ściągnęli. Tam były duże magazyny zbożowe. Wiem, że po jakichś schodach wchodziło się na górę, leżało mnóstwo słomy. A ponieważ zaczęli chodzić pijani Niemcy, wiadomo po co, więc mama dosłownie mnie wsadziła w tę słomę, zrobiła mi taką dziurkę, żebym miała czym oddychać, i na mnie usiadła. I tak żeśmy przesiedziały do rana. No i rano zaczęło się – mamę puścili, że ma dwóch młodszych braci, a mnie zostawili tam w tym obozie. Z tym że tam jakaś druga była taka młoda dziewczyna i nam kazali, bo kuchnia była, gotowali przecież, kazali obierać kartofle. I myśmy siedziały, [stały] takie całe kosze kartofli, [myśmy] te kartofle obierały. Komendantem tego obozu był Niemiec ze Strasburga, malarz zresztą, artysta malarz. I on wykombinował, że my będziemy gotować obiady dla nich, dla tej komendy. No to myśmy gotowały, z tym że myśmy się przy tym oczywiście karmiły. Jak ja mówiłam, ja pierwszy raz w życiu kradłam. Były puszki Schmalzfleischu, takiej wieprzowiny, to myśmy potrafiły ukraść taką puszkę, otworzyć, [zawartość włożyć] między bułkę i całą zjeść, bo byłyśmy tak wygłodniałe. Z tym że ponieważ ja znałam niemiecki, bo rodzice uczyli nas od dziecka (ojciec pracował u Ericssona, przychodziła taka bona niemiecka, trzy razy w tygodniu siedziała z nami, na wakacje z nami jeździła), tak że ja mówiłam i pisałam po niemiecku. Mało, umiałam na maszynie popisać też. I on się zorientował, tak że ja zaczęłam mu pomagać w takich różnych biurowych sprawach.
No i było tam wszystko bardzo pięknie, z tym że pilnowali tego obozu tacy w czarnych mundurach, nie wiem, co to była za formacja niemiecka, ale to takie młode chłopaki, rękawy podwinięte. I pamiętam, że kiedyś ja przechodziłam przez to podwórko tego obozu, zobaczyli mnie, no to złapał, chcieli mnie wciągnąć na górę. Wie pani, człowiek miał w sobie tyle jakiejś takiej i odwagi, i nienawiści, że jak złapał mnie za rękę, to ja drugą ręką tak… mnie jego skóra została za paznokciami. I co zrobił? Roześmiał się i puścił, prawda. To był taki ten…
Było tak długo dobrze, dopóki tego naszego komendanta nie zabrali. Przyszedł wtedy nowy, nazywał się Oberscharführer Willi Bach. Miał pewno metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, chodził w takim tabaczkowym mundurze ze swastyką na czerwonym [tle] na ramieniu i był straszny. I tam było w ten sposób, że jak opróżniali pociąg, to wszystkich na ten plac i był taki barak, gdzie stał taki stolik z szufladkami, gdzie ja siedziałam. Potem było miejsce, schodki i dalej biurko tego Oberscharführera. Jak wprowadzali kolejno tych, których wyciągali z pociągu, to musieli dać dokumenty. Ja musiałam z tymi dokumentami pójść do niego i on decydował, czy wypuścić, czy ma jechać na roboty do Niemiec. Z tym że karteczki na to, żeby wyjść, ja miałam podpisane u siebie w biurku. I na przykład tak, jeżeli ktoś miał kenkartę i na przykład świadectwo urodzenia, to ja zostawiałam mu kenkartę, świadectwo… […] Ja wtedy mogłam na przykład świadectwo… Jeżeli on mówił, żeby nie wypuścić, to świadectwo urodzenia zostawało, natomiast kenkartę dawałam do ręki, karteczkę, i ten ktoś wychodził. Wie pani, ludzie błagali, pierścionki na palcu, wszystko, żeby wypuścić. No ale ja też musiałam uważać, bo przecież zdawałam sobie sprawę, jak to wygląda. I wpadłam w głupi sposób. Były dwie siostry złapane, jedną wypuścili, a tą drugą nie. Ale oni nie zabierali tych kartek przy bramie i tamta gdzieś przez płot tej wrzuciła. No i zorientowali się, no to ja dałam, „Rozstrzelać, rozstrzelać, tu, pod mur”. No nic, koniec. I w tym momencie właśnie zajechała taka [limuzyna], bo oni jeździli takimi czarnymi citroenami, limuzyną, taki oficer z protezą o lasce i pyta się, co to się dzieje. Ale on musiał być jego nadrzędnym jakimś, ponad nim być. „Co się dzieje?” A ten mówi: „A, chodź”. Kazał im wsiąść do tego samochodu, siedzieć tam, a on butelkę wyciągnął, poszli pić. Tamten zresztą ciągle pił, ten cały Willi Bach. No i potem przyszedł, wsiadł do tego samochodu, zaczął mnie się pytać, co i jak. No więc ja byłam w stanie odpowiedzieć. I on mnie zawiózł wtedy do mamy, tam gdzie mieszkaliśmy z mamą i z braćmi, i kazał mi przyjść następnego dnia rano na ulicę Długą (to była główna ulica Jędrzejowa) do biura kolczykowania świń. To znaczy on był po prostu nad tym dystryktem, nad tym okręgiem jędrzejowskim od tych wszystkich zaopatrzeniowych spraw, no, takim przewodniczącym tej całej… spraw żywnościowych.
Tam siedziało nas chyba trzy i żeśmy tam papierki różne od rana do wieczora przekładały. Ale on potrafił przyjść i mówił nam tak: „No to słuchajcie, teraz ja w dziesięciu zdaniach historię Niemiec, a wy w dziesięciu zdaniach historię Polski”. No, to był arystokrata niemiecki, junkier, mówił: Kolberg, das ist mein Land, on był z Kołobrzegu. I jak już podchodzili Sowieci, on przyjechał do każdej z nas, tam znaczy trzy były, jedna była córką właściciela Miraculum z Krakowa, a druga poznanianka, śliczna blondyna, taka starsza ode mnie trochę. I on przyjechał, błagając prawie że na kolanach, że my nie wiemy, co zrobią Sowieci, że my sobie nie zdajemy sprawy, że on ma wszystkie glejty, wszystkie przepustki, że on nam ocali życie. Mama moja nie zgodziła się, pojechała ta poznanianka. Gdyby nie to, że ona wróciła i opowiadała, jak to wyglądało, no to by człowiek nie uwierzył. On zawiózł je właśnie tam w okolice Kołobrzegu, jakiś olbrzymi pałac, zamek, w lesie wykopane schrony i one tam z jego matką i siostrami przesiedziały do wejścia Sowietów. O ile wiem, to on poszedł na front i zginął. Tak że w taki sposób. No, bywali tacy Niemcy, prawda. Tak że tak to wyglądało do momentu wejścia Sowietów.
Z tym że jeżeli chodzi jeszcze à propos kontaktów z Niemcami. Jaki stosunek do Niemców myśmy mieli, to pani sobie zdaje sprawę. To może dzisiaj mi się zmieniło, ale pamiętam taką kolację u państwa Chmielarzów. Siedzimy tam wszyscy przy stole i w pewnym momencie wchodzi dwóch oficerów niemieckich, koszule rozpięte, mundury, przychodzą, siadają przy stole. Więc człowiek zupełnie nie wiedział, jak się zachować. Okazuje się, oni mieli tam kwaterę i jeden był tenorem z opery berlińskiej, a drugi był akompaniatorem. No i potem po tej kolacji [poszli] do pianina, zaczęli śpiewać, grać. Wie pani, a ja w tej wściekłości takiej swojej poszłam potem do pianina i zaczęłam grać powstańcze piosenki.

  • A oni się nie zorientowali?


Nie, no nie, ja nie tłumaczyłam. Wie pani, to jakiś taki bunt był. No ale właśnie drugą przygodę miałam, jeszcze jak w tym obozie byłam, jeszcze był ten pierwszy komendant. Ponieważ oni mi po jakimś czasie pozwolili wracać na noc do domu, ale musiałam o szóstej rano do tego obozu przychodzić. Szłam rano te trzy kilometry do dworca, deszcz lał jak nie wiem, a pan komendant jedzie dorożką. No, zatrzymał i macha, żebym wsiadła, no to wsiadłam. No i za jakiś czas wsiada taki młody Niemiec i pyta się: „A kto to jest?”. A on mówi: Das ist meine vertreterin Dolmetscherin, czyli zastępcza tłumaczka. A on mówi tak: „A co ona tutaj robi?”. A on mówi: Sie hat bei mir geschlafen, czyli „dzisiaj spała ze mną”. On mówi: „Tak? Ich will auch die Adresse haben. Ja też chcę adres”. A ja mówię: Bitte sehr, Warschau, Mickiewicza 25. I on jeszcze się pyta: Wovon kann Sie so gut Deutsch?, czyli skąd znam niemiecki. A ja mówię: Mein Vater war Ingenieur. Wir hatten immer zu Hause ein Deutsches Mädchen gehabt. Wie pani, z takim [animuszem mówiłam], że myśmy mieli zawsze niemiecką dziewczynę w domu. Więc człowiek był taki jakiś… był tak nastawiony na pewno.

No i potem… Wie pani, jak wjeżdżały te czołgi radzieckie, oni wyglądali jak małpiatki. To jest coś nieprawdopodobnego, to się wierzyć nie chce. To byli „kałmucy” tacy.

  • Jak ludzie na nich reagowali?


Proszę pani, wychodzili, patrzyli, to jakichś tam krzyków, wrzasków, zachwytów nie było. Oni się strasznie zachowywali. Proszę pani, oni plądrowali sklepy, na łańcuchy zamknięte [wejścia do sklepów, a] czołg wjechał, rozwalał drzwi, plądrowali. No i zaczęło się najgorzej nocą. Z tym że wtedy myśmy były z mamą u tych państwa Chmielarzów i poszłyśmy na górę, do ich sypialni. Takie wielkie, dwa łoża były małżeńskie i ta ich córka Marysia i ja zostałyśmy pod te łóżka tam wsadzone, zastawione kuframi, walizami takimi, a mamy z tymi młodszymi siadły na wierzchu. I wie pani, ponieważ ściana była, taka wielka szafa stała, jak dawniej meblowe, wielkie szafy i w pewnym momencie ta szafa runęła na pokój, a oni z sąsiedniego wpadli pijani, Diewoczki gdie? , prawda. No więc chwalić Boga, zobaczyli dwie starsze kobiety, to zostawili. Tak że tak mi się udało, że tak powiem, z tego [ich] wejścia ocaleć.

 

  • A co się z wami stało po wyzwoleniu?


Proszę pani, no więc myśmy byli w tym Jędrzejowie, z tym że była taka historia z moim ojcem. Jak pani wie, te listy, które pisali z obozów, to była taka podwójnie składana karteczka, taki kredowy papier w linijki i jedną pisał jeniec, a druga była do odpisania. I mamie została jedna część listu do odpisania, który przyszedł przed Powstaniem, i mogła wysłać do obozu, gdzie jesteśmy. Tak że mój ojciec znał nasz adres w Jędrzejowie. I teraz, jak Woldenberg wyzwalali, to ich w dwóch grupach, bo jedna grupa, która szła na zachód, i druga, która szła na wschód. Zresztą oni właściwie szli… Bo to były już takie części, gdzie się wbijali radzieccy żołnierze, a tu jeszcze byli niemieccy żołnierze, więc oni tam się przedzierali. Ojciec dwa tygodnie szedł z tego obozu. Między innymi gdzieś w jakiejś tej stodole byli, gdzie upadł pocisk, iluś ich tam jeszcze zamordowano. W każdym razie mój tata dobrnął do Jędrzejowa o dziesiątej wieczorem. Pamiętam ten moment, jak zastukał do drzwi. Wszedł w takim wojskowym płaszczu z takim plecaczkiem i myśmy się rzucili do niego, a mama już nie miała miejsca, to się przytuliła do plecaka z tyłu.

  • Wy się zobaczyliście po raz pierwszy od trzydziestego dziewiątego roku?


Od trzydziestego dziewiątego roku. Z tym że wie pani, mój ojciec był naprawdę wysoko wyspecjalizowany i dość szybko zaczął pracować na kolei w Katowicach i potem mieszkaliśmy w Katowicach bezpośrednio po wojnie. Potem przenieśliśmy się do Warszawy.

  • Jakie wrażenie pani miała podczas pierwszego przyjazdu do Warszawy po Powstaniu?


Straszne, straszne, wie pani. To przecież było…

  • Wróciliście w to samo miejsce, w którym mieszkaliście?


Tak. Z tym że mówię, była zwalona połowa naszego mieszkania, ale z drugiej części, nawet ten obrazek, który wisi, te różyczki dwie, to jest obrazek malowany przez moją ciotkę, który wisiał u mojego ojca w gabinecie przed wojną. Tak że to na przykład ocalało. Tak że z tej części mieszkania coś nam zostało. No ale potem już… No, z tym że ojciec jeszcze potem przesiedział się, oprócz pięciu i pół lat w niewoli, to sześć i pół lat w więzieniu za komuny za szpiegostwo polityczne i gospodarcze, bo ponieważ pracował u Ericssona i zorientowany był świetnie, chodziło o system telefonii nośnej, który miał być u nas wprowadzony, i stwierdził, że będzie lepszy szwedzki crossbar niż rosyjski. No to był sabotaż i szpiegostwo, dostał dziesięć lat, wyszedł po sześciu i pół latach uniewinniony wtedy, kiedy Rosjanie wprowadzili system crossbar.

  • Chciałabym jeszcze nawiązać do jednej osoby, o której nie wspomniałyśmy w trakcie nagrywania rozmowy, do doktora „Staruszka”. Proszę nam o nim opowiedzieć.


Więc to był uroczy człowiek. Uroczy człowiek, bardzo taki…

  • Pani była jego łączniczką.


Ja byłam jego łączniczką, czyli ja czekałam na jego każde te [polecenia], gdzie miałam chodzić. Był bardzo taki spokojny, nie rzucający się… jak to pani powiedzieć… Wrażliwy, spokojny, miły, grzeczny, smutny był. Wie pani, tak bym powiedziała, on był w jakiś sposób smutny. Pamiętam, jak chodziłam, właśnie prosił mnie, czy mogę pójść do jego żony, kartkę zanieść i przynieść mu czyste ubranie. Z tym że mówię, on tam też pomagał, on tam też pomagał jako lekarz. No ale zajmował się… Mnie jest trudno powiedzieć, na czym polegała ta jego praca, no bo miałam meldunek, to szłam i zaniosłam, tak to wyglądało. W każdym razie bardzo miło go wspominam, jako tako bardzo dobrą, życzliwą, serdeczną postać.

  • Kiedy go pani po raz ostatni widziała?


No, przed końcem, znaczy jak był koniec Powstania. Tak że mówię, to, że oni popełnili [samobójstwo], to ja słyszałam – na niczym tego nie opieram, tylko słyszałam, że to było w Łodzi i że oni po prostu nie mieli dzieci.

  • Razem ze swoją żoną?


Tak, że obydwoje popełnili samobójstwo. Trudno mi jest powiedzieć, ile w tym jest prawdy, ale tak to do mnie doszło.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?


Ta pierwsza noc.

  • To spotkanie?


Ta pierwsza noc i to spotkanie z tymi chłopcami. [To było] tak, wie pani, jak już u nas wybuchła Solidarność, tak to nazwijmy. Ja mam troje dzieci i moje dzieci nie brały w niczym udziału. I ja pani powiem, ja z jednej strony jako matka cieszyłam się, że one nie były w nic zaangażowane i że nic im nie groziło, a z drugiej strony uważam, że zało im tych naszych wspaniałych przeżyć. […]

  • To jeszcze mam pytanie na temat najgorszego wspomnienia. Co pani zapamiętuje jako coś takiego najgorszego?


Chyba zasypanie w tym tunelu, chyba tak. Plus ten widok, wie pani, w tej piwnicy, jak był ten korytarz i się wchodziło do tej sali operacyjnej, to krew płynęła jak w rynsztoku. Krew płynęła jak w rynsztoku. Tak że dla mnie najgorszy był ten [moment] w tym tunelu.

  • Jak teraz, z perspektywy siedemdziesięciu lat, może pani ocenić Powstanie Warszawskie?


Proszę pani, tak, jak pani mówię, mnie się wydaje, że gdyby nie było rozkazu, to ono i tak by wybuchło. Myśmy po prostu wiedzieli, że my musimy wyzwolić Warszawę, bo oni mają przyjść do nas, gdzie my już będziemy panami, prawda, będziemy rządzić. A czy było warto? To jest straszna tragedia, ale mi się wydaje, że ono się jakoś tak wpisuje w naszą polską historię całkowicie. Ja nie twierdzę, że to jest dobre.

  • Poszłaby pani jeszcze na to Powstanie?


Tak. I myślę, wie pani, tak jak patrzę na przykład na tego mojego Kubę, on by to samo zrobił. On by to samo zrobił. Na przykład córka moja, właśnie matka tej małej i tego Kuby, no, czyta wszystkie… ona jeździ ze mną na te uroczystości, czyta wszystkie książki, tak bardzo jest z tym związana. Wróciła, bo ja już nie byłam w stanie pójść na ten film Komasy, byłam tak zmęczona wieczorem, a ona właśnie z wnukiem i z jego narzeczoną poszli na ten film. Ona przyszła do hotelu o pierwszej w nocy, ona nie była w stanie słowa powiedzieć. A ja pani powiem, że tak było, jak było na tym filmie. Ten film jest dla mnie jak najbardziej prawdziwy.

  • Czy jest jeszcze jakaś historia, o którą nie zapytałam, a chciałaby pani dodać?


Wie pani, tak trudno może… tyle było tego wszystkiego, strasznie dużo. Ale na pewno nie żałuję, na pewno zrobiłabym to samo i właśnie mówię, byłam chowana w patriotycznej rodzinie i to tak, jak to się mówi, że to się wyssało z mlekiem matki. Niech pani patrzy, moja mama, której mąż był w niewoli, troje dzieci, małych w sumie – małych, ja miałam jedenaście i pół lat, jak wybuchła wojna – i sama była w konspiracji. Nie było nawet momentu, żeby ona zaprotestowała przeciwko temu. Czy ona mi coś powiedziała, że ja poszłam, czy by puściła tego brata mojego, prawda. I ten Sławek Szymkiewicz, spotkaliśmy się na którymś z tych obchodów, który mówi, że on nie mógł sobie darować tego, że on mojej mamie obiecał, że Dankowi nic się nie stanie, a Danek był ranny. Tak że wie pani, to tak w rodzinach polskich było. To się wszystko łączy z tą polską zniewoloną tradycją, bo jednak tyle lat niewoli to ciągle były te dążenia patriotyczne i mi się zdaje, że te pokolenia jeszcze to miały. Teraz już chyba tego nie ma. Nie wiem.

  • Na pewno jest mniej niż było.


Jest mniej. Teraz bardziej się patrzy na to, co mieć, a nie jak być. Ale powiem pani, że jestem bardzo szczęśliwa, żeście państwo byli, że mogę się jakoś z tym podzielić, bo może ktoś kiedyś to jeszcze usłyszy i coś pomyśli, jak to jednak się żyło z myślą o Ojczyźnie.




Warszawa, 12 grudnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Gitler
Teresa Mickiewicz-Kozakiewicz Pseudonim: „Tetka” Stopień: strzelec, sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter