Nazywam się Tomasz Paweł Krzeszowski. Jestem emerytowanym profesorem, absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego. Skończyłem te studia jako anglista w katedrze ówczesnej anglistyki, później instytut, ze specjalnością językoznawstwo.
Urodziłem się w Warszawie 26 czerwca 1939 roku, a więc bez mała dwa miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Mój ojciec Wacław Krzeszowski był absolwentem szkoły Konarskiego w Warszawie i skończył tę szkołę jako technik samolotowy. Pracował w tym zawodzie do czasu wybuchu wojny. Podczas okupacji hitlerowskiej zataił swoje [doświadczenie] profesjonalne, bo groziło mu wcielenie do sił niemieckich albo jeszcze coś gorszego. Zataił to i pracował w czasie okupacji jako rykszarz. To był taki zawód zapomniany, to taki rowerek z bagażnikiem z przodu. No i natychmiast przystąpił do konspiracji. Zajmował się, brzydko mówiąc, szmuglem bimbru i różnych takich rzeczy, którymi się handlowało w czasie okupacji, co znamy z piosenki „Siekiera, motyka, piłka, szklarka” i tak dalej. Mieliśmy garaż w podwórzu przy ulicy Wilczej 28. W tym garażu on trzymał różne rzeczy, różne rzeczy, półlegalne, jakieś tam mięsa, wędliny, ale i broń. Gdzie tylko można było, to tam też chował tę broń.
Ale ojciec pochodził z Kresów południowych. Jego matka była… no, uznawano ją za hrabinę chyba, w każdym razie [była] jakąś arystokratką, ponieważ mieli majątek w okolicach Łucka, na Wołyniu.
A, moja matka.
Witkowska. I rzeczywiście Witkowscy figurują jako rodzina arystokratyczna. Jeszcze znam innych Witkowskich, ale nie wszyscy [mają arystokratyczne korzenie]. Ona była bardzo wykształconą kobietą, studiowała w Paryżu, wysyłano ją tam na studia, znała kilka języków biegle, w tym rzadko wówczas znany język angielski. Po śmierci swojego małżonka, który zmarł przedwcześnie i zostawił ją z czworgiem dzieci (mieli pięcioro, ale jedno zmarło w bardzo młodym wieku), w końcu została z czworgiem dzieci na utrzymaniu, bez żadnych środków do życia, bo to się wszystko działo w okresie, kiedy bolszewizm zapanował w tych rejonach. Oni uciekli stamtąd do Polski i wylądowali w Ciechanowie, gdzie urodził się mój ojciec. To jest znowu długa historia z tymi Krzeszowskimi.
Ta Witkowska, podobno hrabina, wyszła za mąż za niejakiego Krzeszowskiego, który pochodził z okolic Krasnegostawu, czyli […] Lubelszczyzny.
Tak, z tego związku Witkowskiej z Krzeszowskim, który pochodził z rejonu właśnie Krasnegostawu i okolic. Witkowska, ta hrabina, nazwijmy tu, ponieważ była poliglotką, miała zamiłowanie do języków, utrzymywała się z uczenia języków obcych, żeby utrzymać tę czwórkę dzieci, wśród których był mój ojciec. Być może po niej także odziedziczyłem jakieś zamiłowanie do języków. Ona była rzadko spotykaną osobą, która potrafiła mówić po angielsku i uczyć tego języka. A jeśli chodzi o matkę, to pochodziła z Kresów północnych, czyli z Wileńszczyzny. To znowu jest długa historia, ponieważ trzeba by zacząć od nazwiska Pretkiel. Pretkiel z domu była. Ja zrobiłem pewne studia językoznawcze jako specjalista w tej dziedzinie historycznej, bo w rodzinie Pretkielów (moja matka była Pretkielówna z domu) panowało przekonanie, że jest to nazwisko obcego pochodzenia. Podejrzewali, że skandynawskiego, bo to tak brzmiało jakoś nie po polsku: Pretkiel. Ja zrobiłem bardzo dokładne badanie na ten temat jako fachowiec, posługując się metodami historyczno-porównawczymi, i doszedłem do wniosku, że to jest nazwisko stuprocentowo słowiańskie. To jest skomplikowana dość etymologia, że rdzeniem tego wyrazu jest „tk”, czyli tkać to jedno ze znaczeń, ale również jeszcze wcześniej znaczyło w ogóle „tworzyć coś”, „produkować” – rdzeń „tk”. On występuje potem z odpowiednim sufiksem „-iel”, który jest bardzo popularny, „czciciel”, „odnowiciel” i tak dalej, to „-iel” w języku polskim jest produktywne do tej pory. I z przedrostka „pre-” albo „pra-”. Pratkiel – to jest oryginalna prawdopodobnie forma – oznacza tyle co pierwszy twórca, czyli założyciel, protoplasta. Różne są bliskoznaczne wyrazy, ale to jest to podstawowe, ktoś, kto tworzy coś nowego, w tym rodzi też.
Teraz skończę, dlaczego Pretkiel, a nie Pratkiel. To znowu ma coś wspólnego ze zmianami fonetycznymi i z przesuwką akcentu. W tamtych czasach i w tych rejonach się pisało wszystko cyrylicą, właściwie głagolicą, alfabet, który obowiązuje do tej pory w języku rosyjskim. W Polsce centralnej słowiańszczyzna była pod wpływem przesuwki pewnej akcentu, czyli przycisku na te sylabę od końca, przedostatnią i tak się ustaliło w języku polskim. Wyrazy dłuższe mają zwykle ten główny akcent na przedostatnią sylabę z wyjątkami pochodzenia jakiegoś obcego, które się dopiero analogizują. Do tej pory niektórzy ludzie mówią „matematyka” [z akcentem na trzecią sylabę od końca], a nie „matyka”, jak jest tendencja, żeby wszystko ujednolicić. Z tym Pretkielem było podobnie. Był Pretkiel [z akcentem na ostatnią sylabę], w związku z przesuwką akcentu to się przesunęło na Pretkiel. Ale zapisy były przeważnie w języku rosyjskim. W języku rosyjskim z kolei ta różnica między „e” i „a” jest bardzo trudno uchwytna. Jak jest samogłoska pozbawiona akcentu, to po rosyjsku ona się centralizuje i się robi z tego „y” jakieś i wtedy skryba, który nie zawsze jest do końca gramotny, może zapisać „e” albo „a”, bo zależy, co mu się tam przewidzi.
I akurat później w innych dokumentach pojawił się ten „pre-” zamiast „pra-”. Dłuższy wywód, by cały esej napisać o tym.
Tak, bo znowu, jak zwykle w dziejach Polaków, zwłaszcza z Kresów, to jest dość skomplikowane wszystko. Babcia moja, czyli matka mojej matki, urodziła się w obecnym Wilnie, ale wówczas to jeszcze była dzielnica Wilna, Stara Wilejka, obecnie już jest wcielona do metropolii wileńskiej. Ona się urodziła w tej Starej Wilejce, z domu Szumowska była. Natomiast mężczyzna, za którego wyszła za mąż, pochodził również z tamtych rejonów, ale w okolicach miasta o wielu nazwach. Dineburga nad rzeką Dźwiną, wówczas znanego jak Dineburg. To było miasto, które przechodziło z rąk do rąk w czasie przebiegu historii, więc ten dziadek się urodził na przedmieściach obecnego Dźwińska w miejscowości Kałduny. To jest na północ od rzeki Dźwiny, a główne miasto jest po drugiej stronie. Tak czy owak dziadek również pochodził z tamtych rejonów. Teraz jak się spotkali. Moja babcia z Wileńszczyzny… Ale mi bardziej zależy już na spotkaniu pana taty z pana mamą, czyli jak rodzina znalazła się w centralnej Polsce.
Bo oni się w końcu spotkali w wyniku rewolucji bolszewickiej, bo to wszystko się działo w tych czasach, i na północy, i na południu. W wyniku zwycięstwa bolszewików w znanej rewolucji niesłusznie zwanej wielką, bo to nie jest żadna rewolucja, tylko przewrót był, mniejsza o terminologię, więc kto mógł, to brał nogi za pas i uciekał na zachód. I ci z północy, i ci z południa. Jeśli chodzi o mamę i historię, jak się rozpoczęło to wszystko później, to było tak, że jakimś sposobem babcia i jej przyszły mąż mieszkali w pobliżu. Babcia na Wileńszczyźnie, a dziadek w pobliżu. W każdym razie gdy nadszedł rok 1914, to dziadek pojechał na studia do miasta, które też zmieniało ciągle nazwę, obecnie jest znane jako Sankt Petersburg, i tam studiował w słynnym Instytucie Technologii, w Petersburgu właśnie. Do dziś istnieje ten instytut, to jest szkoła jakości MIT w Ameryce, bardzo znany Instytut Technologii. On tam studiował chemię, byłem tam, sprawdzałem, jest na liście, figuruje jak Ivan Karlovic Pretkiel. Po uzyskaniu tego dyplomu chcieli tam zostać czy on chciał razem z babcią, ale tymczasem wybuchła ta bolszewicka rewolucja leninowska i musieli brać nogi za pas, bo wiedzieli, czym grozi to wszystko. Ale zamiast na zachód, to uciekli najpierw na wschód, gdzieś tam przez miejscowości różne, znowu dłuższa historia. Ale na końcu, jak powstała wolna Polska, to gdzieś właśnie około dwudziestego roku już było, dziadek otrzymał z Warszawy bardzo dobrą propozycje jako wykształcony chemik, o najwyższych kwalifikacjach, z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, jako główny chemik. Przyjął tę posadę.
To było po dwudziestym roku, chyba gdzieś około dwudziestego drugiego, gdzie ostatecznie zamieszkali w Warszawie po tej peregrynacji rosyjskiej. Udało im się jednak do Warszawy dojechać. Dziadek objął pozycję naczelnego chemika w PWPW, wówczas tak to się nazywało. Ten skrót został, ale te „p” coś innego wtedy znaczyło. Otrzymali piękne mieszkanie na terenie tej Wytwórni Papierów Wartościowych, czteropokojowe, piękne mieszkanie, z widokiem na Wisłę. Są zdjęcia sprzed wojny. Ten gmach był bardzo nowoczesny, pasuje do całej tej Wytwórni. Ona była i stoi do tej pory, w takim bardzo nowoczesnym stylu jak na czasy przedwojenne. Ale ten aneks mieszkalny, gdzie mieszkali pracownicy tej Wytwórni, łącznie z dziadkiem i jego żoną, no i dziećmi oczywiście… Bo mama urodziła się w Petersburgu, ale jeszcze rok przed nią urodził się jej brat Władysław i oni wszyscy przyjechali do Polski.
Rybaki 6, bodajże, ulica była Rybaki, tak. Do dziś ten gmach istnieje, tylko już nie ma tego mieszkalnego fragmentu, bo akurat on właśnie został całkowicie zrównany z ziemią. Reszta została, jak widać do tej pory. Po wojnie odbudowano ten aneks, ale już w innym stylu, całkowicie niezgodnym z tym, co było, żeby podporządkować to stylowi nowomiejskiemu, w otoczeniu tam wszędzie jest to Nowe Miasto.
Bardzo dobrze pamiętam. Bywałem tam jako czterolatek i pięciolatek i pamiętam dokładnie. Było piękne mieszkanie z widokiem na Wisłę z jednej strony, z widokiem na jakieś podwórze z drugiej. Dziadek miał piękny gabinet, bo dziadek był miłośnikiem książek, bibliofilem, no i oczywiście zbieraczem znaczków pocztowych. Bo tam drukowali te znaczki, więc miał kompletne, wszystkie wydania znaczków wydanych w Polsce. Później jeszcze, w okresie okupacji jeszcze, były te z nadrukiem Hitlera. Miał ogromną kolekcję tych znaczków, ogromną kolekcję książek, miał księgozbiór sto tysięcy i miał swój pokój w tym mieszkaniu, to był jego rezerwat.
Świątynia. On tam był i nikogo tam nie wpuszczał. Od czasu do czasu mnie tam wpuszczał, brał na kolana i mi pokazywał te znaczki, te książki, a kiedyś, pamiętam, że nawet mnie uczył tańczyć kankana.
Nie, tam nie, ale mam zdjęcia jego, są w tej książce, gdzie on siedzi w swoim laboratorium. Bardzo ładne zdjęcie, bardzo kocham to zdjęcie, tutaj jest załączone, a dziadek też jest na tym zdjęciu w tej książce. Mam kilka zdjęć dziadka i babci z okresu przedwojennego. To dziwne, że babcia była bardzo kobietą przy kości, jak to się brzydko mówi, przewyższała o głowę dziadka, dziadek był mniejszy przy niej. Też to widać na zdjęciu przedwojennym, jak stoi dziadek koło babci, babcia rozłożysta, piękna kobieta, tu jakąś kolię ma, a dziadek taki w binoklach. O, tu na tym zdjęciu widać?
Tak właśnie wyglądali.
Nie, właśnie o to chodzi. Pod koniec Powstania, jak już Powstanie upadało, Wytwórnia Papierów Wartościowych była jedną z tych ostatnich „ordon”, też opisywaną w licznych książkach, między innymi przez profesora Kuleszę. Są odpowiednie monografie na ten temat. W wyniku tego pod koniec Powstania Niemcy wywozili do obozów koncentracyjnych mieszkańców ocalałych z pożogi powstańczej. Kogo się dało, to wywozili, między innymi wywieźli dziadka i babcię. Dziadka wywieźli do Mauthausen-Gusen, a babcię do Ravensbrück, z dnia na dzień. Przestało istnieć to mieszkanie, o czym też tu jest mowa, w gruzy poszło wszystko, tylko mama potem jeździła, odkopywała jakieś zdjęcia. Co się udało [odkopać], to do tej pory mamy, ale niewiele, trochę tych zdjęć. Dziadek przeżył wojnę w tym obozie Mauthausen, ale był w bardzo ciężkim stanie, bo miał operację odklejenia siatkówki. Był w stanie rekonwalescencji, kiedy to leczyło się tradycyjnymi metodami lancetem. Teraz już laserowo to się robi, ale wówczas odklejenie siatkówki oznaczało praktycznie ślepotę, bo się bardzo trudno leczyło i wymagało bardzo spokojnej rekonwalescencji. Tak się zdarzyło, że już pod koniec Powstania jego zaatakowała ta choroba. Już go wywieźli w stanie półślepym do obozu. On tam przeżył do końca, aż do wejścia aliantów do Gusen i w dniu, w którym Amerykanie wyzwalali ten obóz, dziadek umarł z wycieńczenia, więc niby dożył końca wojny, ale nie przeżył. Został pochowany gdzieś tam, do tej pory nie wiemy gdzie. Nie odkryto tego grobu, więc nie wiemy, gdzie dziadek jest pochowany. Na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, gdzie ja mam swój grób rodzinny i Pretkielów, i moja matka tam leży…
Na Powązkach, nie na starych, już raczej w tej nowszej części, ale na Powązkach. Tam jest tylko płyta wmurowana ku czci dziadka, ale dziadka tam nie ma. Jego prochy są gdzieś, nie wiadomo gdzie. Natomiast babcia trafiła do Ravensbrück i tam też przeżyła ten obóz. Tu wyglądała tak jak tu, a tam jest zdjęcie, jak wyglądała po powrocie. I to już po powrocie ze Szwecji, ponieważ dożyła do końca tej nieszczęsnej wojny, wtedy Szwedzi opiekowali się uciekinierami, którzy przeżyli obóz Ravensbruck, między innymi babcię wywieźli do Szwecji, żeby ich do życia doprowadzić. Już nawet po tej rehabilitacji jest różnica, a to jest raptem tylko parę lat.
I w końcu babcia wróciła do Polski, krótko mówiąc.
Nie, nie.
Czyli do mojej matki, ojca, tak.
Tak, Władysława, też się urodził w Petersburgu rok przed nią. Mama się urodziła w szesnastym, a wujek, czyli jej brat, rok wcześniej.
[…] Nie, Władysław, czyli brat mojej mamy, po wojnie w Polsce już wybrał karierę zawodowego oficera Wojska Polskiego. Skończył szkołę podchorążych, bodajże w Modlinie, no i stał się zawodowym oficerem, podporucznikiem Wojska Polskiego.
Tak. Rodzeństwa nie było, ani żadnych przedwczesnych, ani poronionych – oni dwoje.
Zaraz, chwileczkę, bo już troszkę się zaczynam gubić w tym wszystkim. Rodzice się poznali prawdopodobnie w Ciechanowie, bo tak się zdarzyło, że ci Witkowscy, czyli mój [dziadek] Krzeszowski był w końcu specjalistą geodetą, wcielono go do armii rosyjskiej jako geodetę i oddelegowano do Ciechanowa. Tam się urodził mój ojciec, w Ciechanowie właśnie, Wacław Krzeszowski, któremu jest poświęcona ta książka. Częściowo te moje korzenie są również w Ciechanowie, bo tam się ojciec mój urodził. Do tej pory tam żyje jego bratanek Artur. Bywam czasem w Ciechanowie, tam też jest w szkole w Ciechanowie tablica murowana ku czci mojego ojca. A mama się tam pojawiła również z powodu tego, że myśmy tam bywali w tym Ciechanowie. Tak czy owak oni się pobrali.
Tak, w 1939 roku, tak jak mówiłem.
Wilczej.
Zataił swoje wykształcenie i zajmował się konspiracją, krótko mówiąc. To jest też tu opisane.
Tak, cztery, pięć lat. Mieliśmy nianię, jakąś dalszą krewną, nazywała się Jadzia. Mama była zajęta w czasie wojny też jakimś zapewnieniem nam bytu, a mną opiekowała się opiekunka Jadzia, która też tam u nas w końcu zamieszkała, na tej Wilczej. Do wybuchu Powstania myśmy zeszli do piwnicy, a ona trochę została, bo w mieszkaniu był kot Mamrot, którym ona się opiekowała. Ale ten kot gdzieś zaginął. W końcu ona też doszła do nas i spędziła całe Powstanie z nami w tej piwnicy, ale już nie od frontu, tylko ta kamienica, taka typowa studnia była, przedwojenna, w oficynie, gdzie oni pierwotnie zresztą mieszkali, i tam w piwnicy, w tej oficynie, spędziliśmy sześćdziesiąt trzy dni.
Tak.
Ze swoim stryjecznym rodzeństwem. To jestem ja, to jest moja siostra stryjeczna, bo to córka brata mojego ojca.
Tak, a pod spodem jest Stasiu Lech, syn kapitana Lecha opisanego też w tej książce, ale to jest moje rodzeństwo stryjeczno-wujeczne.
Tak, w czasie okupacji to było tak, że ludzie żyli w miarę normalnie, jeśli to w ogóle możliwe, żyli z dnia na dzień. Ciężkie to było życie, ale „normalnie” w cudzysłów trzeba wziąć i to duży. Normalnie się toczyło życie, działały kawiarnie, teatry, kina (cokolwiek by się tam myślało o tych chodzących do kina) i tak na pozór to wszystko wyglądało w miarę normalnie. Jeździły tramwaje, Warszawy żyła po prostu w czasie okupacji z tym tylko, że to wszystko było przetkane zupełnie niespodziewanymi uderzeniami Niemców, nazwijmy to po imieniu, kiedy robili łapanki na ulicach. Już nie mówię o tym, co z Żydami robili. W pewnym momencie powstało oczywiście to getto mniejsze, potem większe. Samo słowo „Żyd” – można było kulę w łeb dostać i tak dalej. To było prześladowanie bezwzględne, ponieważ Hitler miał zamiar całkowicie zlikwidować ten naród, jakby z ziemi usunąć. Ale przy okazji dostawało się też Polakom, którzy ośmielali się buntować, i to wszelkiej maści, pod byle pretekstem – za pomoc Żydom to od razu, na miejscu.
Tak, tak. Myśmy cudem uciekli z tej łapanki. Bo chodziliśmy z mamą po Warszawie. Wcześniej mnie pchała na wózku, mam zdjęcia, potem sam zacząłem chodzić razem z nią i myśmy sobie tak chodzili po tej Warszawie. Czasem zaszliśmy aż na Rybaki z wizytą.
Tak. Kiedyś się zdarzyło, jak już chodziliśmy na te Rybaki, to po drodze widzieliśmy mur oddzielający resztę miasta od getta i pytałem, co tam jest za tym murem. Mama mówi, że tam mieszkają Żydzi. Ale pamiętam scenę, kiedy tramwaje jeździły ze strony aryjskiej na żydowską, i pamiętam, jak się brama otwierała i jak tramwaj wjeżdżał. Z tym że zamiast numeru miał gwiazdę, że tam celem jest to getto. Do czasu Niemcy to jakoś tolerowali. Pamiętam, kiedyś też właśnie szliśmy ulicą i nagle łapanka. Zajechała buda i Niemcy po kolei z ulicy zgarniali, Żyd, nie Żyd, wszystkich, jak popadło, do tych bud swoich zamykali i wywozili, wiadomo dokąd. Matka, jak to z góry usłyszała, od razu złapała mnie za rękę: „Chodź, uciekamy do bramy” i jakoś nam się uciec udało, bo oni nie patrzyli, ci oprawcy, czy to jest dziecko, czy kobieta w ciąży – po prostu zagarniali jak łopatą do tych bud i wywozili prawdopodobnie od razu do gazu czy tam gdzieś. Treblinka jest w pobliżu, niedaleko stąd. To był obóz śmierci – o czym wszyscy wiedzieli – specjalizujący się w likwidacji Żydów. Tam wylądował Janusz Korczak, czyli doktor Korczak (znakomity film Wajdy jest o tym). Ale nam się wtedy udało [z łapanki] uciec szczęśliwie. Od tej pory już tak bardzo nie chodziliśmy po mieście, a potem zaraz wybuchło to Powstanie i to ostatecznie zniwelowało możliwość chodzenia po Warszawie, chyba że w celach powstańczych.
Tak, pamiętam.
Kilku ze względu na raczej nieprzyjemne doświadczenia, bo jeden był dentysta mieszkający piętro niżej. Myśmy na trzecim, a on na drugim, tylko po przeciwnej stronie klatki schodowej. I druga osoba…
Nie, nie pamiętam. Druga osoba to już pamiętam, tylko chwilowo mi umknęło, to był krawiec, który mieszkał na parterze. On przeżył wojnę, potem jeszcze po wojnie mi garnitur szył, jak na maturę szedłem. Jak dobrze pomyślę, to sobie przypomnę, w każdym razie on długo żył. Umarł normalną śmiercią, już po wojnie. Miał jeszcze dobrze prosperujący zakład krawiecki na tejże Wilczej. Na dole, jeszcze jak się wchodziło od ulicy Wilczej, to po lewej stronie był sklepik wielobranżowy (po schodkach się schodziło na dół), który prowadził niejaki pan Drobot. U tego pana Drobota kupowało się różne delikatesy, w ówczesnych czasach wojennych i powstańczych też jeszcze to istniało. On tam sprzedawał takie rzeczy jak na przykład banany z cukru. Ja słyszałem o bananach, że istnieją, ale na oczy nie widziałem takiego owocu, tylko babcia mi opowiadała, jak wyglądają prawdziwe banany. On sprzedawał takie cukrzane, z cukru banany i ja się tym raczyłem.
Tak. Jedną dziewczynkę pamiętam, chyba Klara miała na imię, mieszkała w oficynie, w której była nasza piwnica, na drugim bodajże piętrze. Tam też wcześniej mieszkali rodzice, bo [ludzie] mieszkania podmieniają, [rodzice] przenieśli się z oficyny do frontu, ale ta dziewczynka z rodzicami została. Ale ja się tak jakoś z nią przyjaźniłem, chodziłem często do niej z wizytą i bawiliśmy się, w wojnę, w coś. Pamiętam scenę, w której ja się położyłem na podłodze i udawałem Chrystusa, a ona chodziła koło mnie jako Matka Boska. Babcia jej leżała na kanapie, bo chorowała na serce. To tę scenę pamiętam, tę zabawę w Chrystusa, próbę jakąś uzdrowienia tej babci. Bardzo wyrazista scena, temat jakiś, opowiadanko krótkie, no to, to pamiętam. To było w czasie okupacji, jak wybuchło Powstanie, to całkowicie straciłem z nimi kontakt. Pojęcia nie mam, co się z nimi stało, nie pojawili się tam na dole jak my wszyscy. Rozpłynęli w niezapomnieniu moim. I to samo się stało z tym kotem – on zginął, zagubił się gdzieś.
Mamrotem.
Tak, dokładnie, dzień odejścia ojca do Powstania też jest opisany. Ale to było po naszym powrocie z Żerania, z wakacji przedwcześnie zakończonych, bo pojechaliśmy tam jak zwykle. Żerań to wiocha była podwarszawska wtedy, ciuchcią się tam jeździło. Pojechaliśmy tam, z tym że zamiast ciuchcią pojechaliśmy ogromną platformą, która była wyładowana wszystkim, co do życia potrzebne: garnki, stołki, stoły, no całe wyposażenie mieszkania, jakbyśmy tam mieli zamieszkać.
Przez konie, tak. Przyjechaliśmy tam z zamiarem spędzenia wakacji, chyba gdzieś 29 albo 30 sierpnia, dopiero wtedy. Nagle tata mówi: „Wracamy do Warszawy”.
Tak, tak, lipiec, trzydziesty, trzydziesty pierwszy, przed 1 sierpnia, oczywiście. […] Niespodziewanie ojciec oznajmił, że wracamy do Warszawy w dzień po przyjeździe i z tym całym majdanem przyjechaliśmy.
No właśnie, naprawdę.
I zawód. Bo ja byłem zakochany w tym miejscu, bardzo lubiłem jeździć do tego Żerania. Tam ojciec mi pokazywał lornetkę piękną.
Najpierw mieszkaliśmy u takiej rodziny niedaleko stacji, stacyjka Żerań była po drodze do Jabłonnej. Ciuchcia jeździła i tam się wysiadało w Żeraniu, taka sobie stacyjka, jeden peron i budynek drewniany. Na lewo w kierunku Wisły nieopodal stała chałupa wiejska. Mieszkali tam ludzie po nazwisku Stopa, tak się nazywali. Do Stopów co roku jeździliśmy. Ja pamiętam dwa pobyty tam, a mama mi opowiadała, że wcześniej tam jeździliśmy do tych Stopów. Ale w tym ostatnim lipcu to akurat nie byliśmy u Stopów, tylko w willi pięknej państwa […] Dmochowskich. To było bliżej Wisły, ta willa piękna, tuż za nią taki był wał przeciwpowodziowy i piękny ogród. Myśmy tam wtedy mieszkali w ten ostatni pobyt, ten krótki, właśnie u tych Dmochowskich i stamtąd nastąpił powrót do Warszawy. Z Dmochowskimi – są do tej pory, istnieją – próbowałem nawiązać kontakt z jakimś Dmochowskim, ale się nie [udało]. Jakiś aktor jest chyba, znany, też Mariusz, jeszcze inny jakiś młodszy, ale nie udało się. Bo myślałem, że złapię wątek o szczegółach, ale nie udało się. Oni tam żyli, też opisałem to, w bardzo taki sposób arystokratyczny trochę, celebrowali te posiłki, bardzo mi tam imponowało to wszystko. Teraz wracamy chyba już do Warszawy.
No i tak, pierwszy dzień 31 [lipca], jesteśmy z powrotem w Warszawie, na Wilczej, na trzecim piętrze. Jest rano, godzina gdzieś tak kilka minut między pierwszą a drugą, trzynastą a czternastą. Pamiętam scenę, stoimy przy oknie tego pokoju, który tu widać, patrzymy na ulicę Wilczą, ojciec stoi obok nas przy oknie. Tu nastąpił spór między mną a moim bratem stryjecznym. Ja twierdzę, że zapamiętałem, że ojciec już wtedy miał opaskę biało-czerwoną z napisem AK, czyli powstańczą, ale mój brat, nieżyjący już, stryjeczny, upiera się, że to niemożliwe, że wtedy nikt nie chodził z taką opaską po ulicach.
Krzeszowski, to jest syn brata mojego ojca, Erazma.
Zdzisław, a jeszcze miał młodszego brata Tadeusza. Obaj po wojnie wyemigrowali do Francji i tam kolejno umarli.
I wtedy stał koło mnie, ja twierdzę, że z opaską, ale już mniejsza o to, wcześniej czy później i tak włożył tą opaskę. I tak gdzieś stoimy około drugiej, przed drugą kilka minut i nagle słyszymy straszny łomot z ulicy. Wyglądamy przez okno, tam przejechał ten właśnie wehikuł. O, taki.
Tak, po ulicy tak przejechał, ale w troszkę odwrotną stronę, bo on jechał od strony, z tego co widziałem z tego okna, od Kruczej do Marszałkowskiej, a tu wygląda, jakby jechał w odwrotną stronę. Przejechał tuż pod naszym oknem. Nasza kamienica była trzecia z rzędu, patrząc od strony Marszałkowskiej w kierunku Kruczej, to po lewej stronie trzecia, to była nasza kamienica. Następny numer to był dwadzieścia sześć – został zrównany z ziemią. Nas ominęło to, na nas tylko spadła bomba, zrujnowała trzecie piętro, ale cała oficyna się ostała. Nasze mieszkanie od frontu też było przestrzelone taką ogromną [kulą], przeleciała ta kula przez podwórko, […] przebiła ścianę tylną budynku przy ulicy Skorupki i zostawiła też taką dziurę. Pewnego dnia ja wstałem, wyszedłem na podwórko i patrzę, że jest dziura, której wczoraj jeszcze nie było.
Tak, to już było w pełni w czasie Powstania, to jest też epizod opisany. No ale przeżyliśmy. Jak wtedy bomba na nas spadła, sąsiednia bomba zrujnowała sąsiedni budynek Wilcza 26, w kierunku następnym (te numery rosły od strony Kruczej do Marszałkowskiej), więc numer dwadzieścia sześć całkowicie został zrównany z ziemią i myśmy przyjęli uchodźców stamtąd, którym się udało uciec z tego rumowiska. To był taki system, że w tych podziemnych piwnicach oczywiście były takie przejścia, korytarze i z kamienicy do kamienicy można było przejść przez dziury wybite w ścianach. Tym sposobem można było przejść bez mała z jednego końca miasta [na drugi], przynajmniej tej części bezpieczniejszej, jaką było Śródmieście Południowe. Bardzo dużo [było] wyjść po drugiej stronie ulic na powierzchnię ziemi przez te dziury. Myśmy pewnego dnia otrzymali porcję tych uciekinierów z kamienicy numer dwadzieścia sześć. Oni do nas tu uciekli zakruszeni, zabiedzeni, przestraszeni, modlący się. Koczowali na naszym korytarzu, bo już nie było miejsca w tych ciasnych przegródkach piwnicznych. Ta nasza piwniczka była wielkości łazienki w mieszkaniu na górze, ale mieścili się mama, ja, ciocia Jadzia, kota już nie było. Już nie było miejsca, żeby kogoś jeszcze tam przygarnąć. Zamiast stołu mieliśmy stolik taki, służył jako stół. Mama przytargała z góry jakiś siennik, jakieś jedno krzesło bodajże i jeszcze bardzo cenny instrument (nie wiem, skąd to się tam wzięło), tak zwaną kozę. Koza to taki piecyk węglowy z wylotem i na tym się gotowało.
Tak, to był pierwszy dzień Powstania. Ojciec wyszedł zaraz po tym. Pocałował mnie, pocałował mamę, pobłogosławił, pożegnał się, poszedł i tyle go widzieliśmy. Ostatni raz w życiu, kiedy widziałem ojca. Natomiast myśmy z mamą zostali jeszcze w tym mieszkaniu, ale jak wiadomo, gdzieś około piątej, przed piątą krótko, nagle najpierw pojedyncze strzały, a potem, już na dobre wybuchła strzelanina. Czyli wiadomo było, że rzeczywiście Powstanie już rozpoczęło się z pełnym impetem, więc niewiele myśląc, mama mnie złapała za rękę i sprowadziła na dół.
Nic właśnie, praktycznie jeszcze nic. Tak jak staliśmy, nie wiem, jakąś tam śniadaniówkę czy coś, ale już też nie pamiętam dokładnie. Później dopiero mama się wybrała do tego mieszkania, poprzynosiła mi te organki, coś tam, ale pierwszą noc spędziliśmy u dozorcy w bramie. Zawsze jak się wchodziło do takiej kamienicy-studni, to po prawej stronie zwykle dozorca mieszkał, który otwierał, zamykał na noc bramę. Tam u tego dozorcy najpierw poszliśmy na pierwszą noc. Tam mnie położyli na jakimś wielkim łóżku i całą noc już trwała ta kanonada, strzelanina, straszne rzeczy. Częściowo już nie wiem, co mi się śniło, a co było naprawdę. W końcu się obudziłem rano, no i mama mówi: „Nie możemy tu ciągle siedzieć, pójdziemy do naszej piwnicy”. Piwnicę zostawiliśmy, choć mieszkanie zamieniliśmy, ale piwnica została nam przypisana i mama o tym wiedziała. Wyszedłem od tego dozorcy na podwórko, spojrzałem i mówię: „Jak to wszystko inaczej wygląda”. Ja do tej pory nie rozumiem, jak w ciągu jednej nocy… Słychać było strzały, słychać było kanonadę, ale [nie rozumiem], jak się zmieniło to podwórko. Tynk poodpadał ze ścian. W ogóle to okropnie wyglądało, okna były już powybijane częściowo, więc czym prędzej uciekliśmy do tej naszej piwnicy i tam zaczęliśmy zagospodarowywać się stopniowo. Tak to się właśnie zaczęło. A po ojcu zostały tylko wspomnienia, fotografie i takie rzeczy, dlatego to napisałem.
Tak, oni ciągle nas odwiedzali. Siedzieliśmy w tej piwnicy, ale były momenty w Powstaniu, kiedy można było względnie bezpiecznie wyjść na podwórko. Mnie zakazano absolutnie – żeby wyjść na ulicę, to nie. Raz to złamałem kiedyś, ale tak to siedziałem na tym podwórku. Od czasu do czasu trzeba było natychmiast uciekać. Czasem trzeba było się jednak umyć, więc mama mnie wyprowadzała na to podwórko i tam pompa była, woda, więc mi tą głowę myła, żebym wyglądał i czuł się jako tako. Kiedyś było tak, że wyszliśmy na to mycie głowy, to w sobotę chyba się działo, i nagle zaczęła wyć tak zwana krowa. Gdzie indziej, w innej części Warszawy to nazywało się szafa. To był instrument piekielny, wielolufowy, który najpierw wydawał z siebie takie jakieś dźwięki, niektórzy mówili, że to ryk osła, okropny ryk – on zapowiadał, że za chwilę spadną bomby zapalające. Na tym to polegało mniej więcej, że im dalej słychać było ryk tej krowy, osła, tym bliżej te bomby mogły spadać. Pewnego razu się właśnie zdarzyło, że mama mi myje głowę i właśnie zaryczała ta „krowa”. Już nie pamiętam, daleko czy blisko, ale natychmiast przerwaliśmy te ablucje i uciekliśmy z powrotem do piwnicy.
Tak, Powstańcy często bywali w bramie, właśnie z opaskami, ze wszystkim, jak należy. Nie w mundurach, bo każdy nosił to, co miał, więc z odznaką przynależności do Armii Krajowej i innych ugrupowań. Jak mówię, AK to właśnie była tylko opaska. Pamiętam tę scenę, oni przychodzili w różnych celach, często przynosili nam gazetki powstańcze zamiast tych gadzinówek niemieckich, czytali na głos, to też opisałem. Pewnego razu przyszedł taki jeden Powstaniec i miał karabin ogromny, ciężki – ja pięć lat, a tu karabin ogromny, normalny taki, strzelający, że tak powiem. On przyszedł z tym karabinem, więc ja się zainteresowałem. Do tej pory miałem do czynienia tylko ze strzelbami dziecinnymi, a tu nagle prawdziwy karabin. Pozwolił dotknąć tego karabinu, ja spróbowałem podnieść, ale to ciężkie było jak na moje pięć lat i odstawiłem, ale się poczułem bohaterem, że trzymałem w ręku prawdziwy karabin, z którego się strzela. Potem mnie ciocia Jadzia składała gratulacje: „O, już jesteś młodym Powstańcem”. Oczywiście bardzo często pojawiała się poczta harcerska i przynosili wiadomości z zewnątrz. Była poczta powstańcza, to byli harcerze.
Właśnie o to chodzi. Ja ciągle czekałem, czy to od ojca, czy od dziadków z Rybaków, że nam przyślą jakąś wiadomość. O telefonach nie było mowy wtedy, zresztą w ogóle telefon był rzadkością, więc się pocztą przesyłało informacje. Czekałem z dnia na dzień – i mama przede wszystkim – jakiejś wiadomości od ojca czy od jej rodziców. Na próżno, nic nigdy nie przyszło. A Powstańcy przychodzili, czytali nam tę prasę. Ale ja mówię: „Nic, nie ma żadnego listu od nikogo”. – „No nie ma, przynieśliśmy to, co mamy, więcej nic nie ma”. Tak zostało do końca. Mama się dowiedziała o śmierci ojca dopiero po wyzwoleniu, już jak wyszliśmy z Warszawy, przeszliśmy przez przejściowy obóz w Pruszkowie, znaleźliśmy się w Brwinowie. To jest wiadomo gdzie, tuż za Pruszkowem, a jeszcze przez Żyrardowem. Tam w tym Brwinowie dosięgła nas wiadomość o śmierci ojca. Już tam byliśmy po wyzwoleniu tylko w ramach ucieczki, szukania miejsca, gdzie by wrócić po tym Powstaniu. Do Warszawy nie można było na razie wrócić, mieszkanie w ruinie.
Przyjechała pewnego dnia… Ja tam pamiętam to mieszkanie, to jest taki budynek prostopadły, prawie pod ukosem, lekko, przy stacji kolejowej w Brwinowie i tam chyba na pierwszym piętrze mieszkaliśmy w takim pokoju, gdzie stała fisharmonia. Ja próbowałem grać na niej, ale nie mogłem, bo jednocześnie trzeba było pedałować, a byłem za [niski], na stojąco nie mogłem, na siedząco też nie mogłem. Próbowałem, nie dało się. Mama mi gotowała nareszcie moją ukochaną zupę szczawiową z jajkiem, z kartofelkami, ze skwarkami, o której marzyłem przez całe Powstanie, a nareszcie mogłem to zjeść. Pewnego dnia sobie jemy ten obiad, wspominamy tatulka, a mama ciągle nic nie wie o tatulku. W tym momencie, w tym dniu przyszła jakąś pani z Warszawy, poprosiła mamę, żeby wyjść z tego pokoju, i zostałem tam na chwilę sam. Jakiś czas trwała ta rozmowa i potem mama wróciła do tego pokoju i powiedziała: „Tatulek nie żyje”. Ta pani bezpośrednio przyjechała z Warszawy, bo pracowała w szpitalu Czerniakowskim, gdzie zmarł mój ojciec na skutek rany postrzałowej w brzuch. Nie było ratunku już. W normalnej sytuacji, gdyby był chirurg, wszelkie leki dostępne, to może by się udało go uratować, ale niestety umarł jej na rękach.
22 sierpnia.
W brzuch.
Na Czerniakowie […], a ściśle przy ulicy bodajże Wilanowskiej, w obronie Czerniakowie. Dokładnie nie wiem, ale jest taki fakt, że z tego szpitala, gdzie się znalazł, to go po prostu pochowano w grobie, takim jakimś w ziemi. Dopiero po wojnie mama w ramach ekshumacji różnych odnalazła jego szczątki i to co tam przy nim było i zorganizowała prawdziwy już pochówek na cmentarzu Powązkowskim, Wojskowym tym razem, w kwaterze Powstańców. On tam leży pochowany do dziś, obok leży jego druh i przyjaciel rodziny kapitan Czech [czy to nazwisko, pseudonim? – red.]. Walczył w obronie Wytwórni Papierów Wartościowych i tam też zginął. Oni leżą obok siebie pochowani, w tym samym, takim zespolonym trochę, grobie. Od tej pory tam się dokwaterowali i tam żona tego Czecha i tak dalej. Mój ojciec leży pochowany, ja tam już nie chcę się dokwaterowywać, niech już leży w spokoju. Mam za to mogiłę na cywilnych Powązkach, o tym wcześniej mówiłem, i tam leży pochowany symbolicznie dziadek z tą tablicą.
Tak.
Absolutnie tak, nie sposób było zapomnieć. Cały czas były te straszne huki. Ale jak to dziecko, ja miałem ze sobą takie przejściowe nastroje. Raz mi się podobało, że coś niezwykłego się dzieje. Znalazłem sobie rozrywki w postaci choćby gry w Piotrusia czarnego, różne karciane też takie. Ja się nie nudziłem, miałem te instrumenty ze sobą, miałem kalejdoskop, organki, śpiewałem pieśni powstańcze, bośmy tam na podwórku się uczyli wzajemnie tych pieśni. Do tej pory je pamiętam. Z jednej strony trochę mi się [podobało], nawet gdzieś tu piszę, że fajne jest to, że fajnie w piwnicy, coś niezwykłego, ale jak tak cały czas ten ostrzał i te bomby… Jeszcze po tej kamienicy to już stanowczo miałem dość. Im bliżej było końca, tym bardziej praktycznie mówiąc, wszyscy mieli dosyć z różnych powodów. Ja również zacząłem podupadać trochę na zdrowiu. Ciągle [dopadały] mnie jakieś gorączki, widzenia, majaki senne, śniły mi się jakieś łapanki, jakieś strzelaniny, ucieczki, jakieś abstrakcje – zupełne jak w kalejdoskopie.
Właśnie to nie. Ale pamiętam poczucie obrzydzenia. Byłem głodny, ale nie mogłem jeść pewnych rzeczy. Bo w miarę czasu przez całe [Powstanie] nie można było znaleźć już niczego dobrego do jedzenia, a przez dobrą rzeczą nazywam prostego kartofla czy nawet kawałek marchewki, której skądinąd nie lubię, ale to przynajmniej było coś konkretnego. Pod koniec już to wszystko się ograniczyło do paskudnego absolutnie kleiku. Mama chodziła gdzieś tam w dalekie miejsca, przynosiła jakiś wór ziarna, owsa czy prosa, nie wiem, jakiegoś tam ziarna. To się na młynku domowym rozmiękczało, gotowało i powstawała taka breja z tego. To było jedyne jedzenie, jakie wtedy już było. Już ani chleba normalnego nie było, ani nic. Mało tego, wody już też nie było. Wodę trzeba było wiadrami przynosić, też zależy, czy sąsiad [przyniósł]. Pod koniec to ja pamiętam, jak ci biedni ludzie siedzieli w tym korytarzu i tylko pamiętam te jęki: „No kiedy to się nareszcie skończy?”, a nawet przekleństwa: „Do cholery z tym Powstaniem, do diabła, po co nam to było?”. Z głębi takiego zrozpaczonego serca płynęły te jęki. Nie mogli się doczekać, kiedy to się nareszcie skończy. Jak ta ciocia Jadzia się do nas przeprowadzała po raz pierwszy, to powiedziała: „Powstanie potrwa najwyżej trzy, cztery dni, to ja potem wrócę do siebie, a potem to jakoś będzie”. Okazało się, co było. W dniu kapitulacji ja byłem nieprzytomny już właściwie, majaczyłem, miałem gorączkę, ale w pewnym momencie się obudziłem i usłyszałem: „Koniec, kapitulacja, wychodzimy”. Mnie to jakoś ożywiło trochę, na tyle, żebym mógł wstać i iść. Mama mówi: „Idziemy, wychodzimy stąd, nareszcie już się skończyło”. Poszliśmy. W sąsiedztwie mieszkali tacy dalsi krewni, państwo Grzybowscy. Mieszkali w kamienicy na ulicy Pięknej i Mokotowskiej. Taka narożna kamienica, gdzie na dole się mieściła cukiernia bardzo dobra, i oni mieli okna, które wychodziły na placyk tam na tym skrzyżowaniu. Wyjrzeliśmy rano i zobaczyłem tłum oberwańców w strasznym stanie i taki jakiś jakby zwid, ale to byli prawdziwi ludzie. Mama mówi: „To są powstańcy”. Wtedy wyszliśmy stamtąd i potem na koniec wylądowaliśmy w Żyrardowie.
Tak, po Brwinowie, z Brwinowa potem…
Aha, z Pruszkowa.
Najpierw do Pruszkowa, tośmy wychodzili z Warszawy – tam wygnali nas po prostu Niemcy, kazali wychodzić.
Szliśmy z Wilczej, Marszałkowską, w kierunku placu Zbawiciela. Kamienice obok nas płonęły już. Ale już były kupy gruzu wtedy z obu stron i ja mówię: „O, zupełnie jak w Zakopanym, góry takie”. Bo ja nigdy w Zakopanym nie byłem, ale wiedziałem, że tam są góry.
Tak. Ale przeszło mi to wyobrażenie, bo potem spojrzałem do przodu, wtedy Marszałkowska była wąska, aż do placu Zbawiciela, więc widać było wyraźnie kościół Zbawiciela, wieżę i prawa wieża płonęła. To też pamiętam. Ale nie doszliśmy do placu Zbawiciela, tylko skręciliśmy w ulicę w kierunku Politechniki, Śniadeckich, nie…
Chyba tak, na plac przed Politechniką. Stamtąd prosto w kierunku Dworca Zachodniego, gdzie nas pędzono przez jakieś pola. Teraz tam są dzielnice, mieszkania, budynki, nie wiadomo co, wtedy to był teren, gdzie były jakieś działki. Myśmy szli taką polną drogą wśród tych działek i nagle po lewej stronie widzę, leży ciało kobiety: spódnica, tors, ale nie ma głowy, bez głowy tak leży. Trochę się przeraziłem. Jeszcze parę kroków, patrzę, koń leży płasko, zabity, w całości, ale leży najwyraźniej martwy. Jeszcze trochę idziemy dalej, po prawej stronie te działki takie jak teraz, a tam rosną pomidory, cebula i takie rzeczy. Akurat był sezon, że my te pomidory tam znaleźliśmy, przynieśli te pomidory i to była uczta. Ale jeszcze wcześniej, między Politechniką, zanim doszliśmy w to miejsce, to jeszcze jedną scenę zapamiętałem, to też opisałem chyba: stał przewrócony tramwaj, przy tym tramwaju czy nawet na nim stał niemiecki wermachtowiec w mundurze pełnym i rozdawał bochenki chleba nam, uciekinierom. Każdemu, kto tam przechodził – bochenek. Ja podszedłem bliżej i on mi daje ten bochenek, a ja pytam mamę, czy ja mogę wziąć od tego Niemca bochenek chleba. Czytałem w jakimś tam „Słonku” czy innym czasopiśmie dziecięcym, że jakiś tam chłopiec nie chciał jeść kiełbasy, bo od Niemców to było. To pytam mamę, czy mogę wziąć ten bochenek chleba od tego Niemca, a ona mówi: „Bierz, bierz, należy nam się”. No to wziąłem i jedliśmy potem z pomidorami i z cebulką. Otóż ten Niemiec mi się przypomniał, jak oglądałem film Polańskiego o Szpilmanie i jak ten dobry wermachtowiec uratował mu życe, po czym sam zginął w sowieckim łagrze śmierci. Nawet Szpilman chciał, ale nie potrafił mu się odwdzięczyć po wojnie. I mi się wtedy przypomniało to wszystko, jak oglądałem film Polańskiego – ten dobry wermachtowiec, który rozdawał chleb ludziom, zupełnie jak ten pułkownik chyba właśnie Szpilmana, który też mu przynosił jedzenie, jak wysłuchał jego wykonania ballady g-moll Chopina. […]
Tak, załadowali nas do tego bydlęcego wagonu, czerwony z zasuwanymi drzwiami. Wsiedliśmy do tego pociągu i zatrzasnęli drzwi. Z nami jechali ci Grzybowscy, o których mówiłem wcześniej, razem z nami w jednej grupie. Ja pamiętam, siedzimy w tym pociągu i on tak jakoś bardzo ospale, powoli zaczął się toczyć, a ja wtedy miałem kolejne skojarzenie: pierwszy raz w życiu jadę prawdziwym pociągiem, po szerokich torach, a nie tą ciuchcią żerańską. No i tak się toczymy, toczymy, powolutku, pomalutku, zamknięci, pilnuje tam ten z karabinem i stanęliśmy nagle w Pruszkowie, ni stąd, ni zowąd. Stanęliśmy, Niemiec otworzył drzwi i ten Grzybowski, jakiś mój dalszy wujek czy krewny, znał znakomicie niemiecki, a co więcej, miał przy sobie pieniądze w żywej gotówce i zaczął rozmawiać z tym Niemcem. Ja już na tyle rozumiałem niemiecki, żeby zrozumieć, że ten wuj tłumaczy temu Niemcowi, że tu jest Mutter mit kleinen Kind i tak dalej i żeby nas wypuścił. Bo oni mieli, nie wiem, jeszcze doładować, już nie wiem, co robić. Ten pociąg miał dalej jechać w kierunku Rzeszy, gdzieś tam, ale zatrzymał się w Pruszkowie, gdzie był obóz przejściowy. W wyniku rozmów z tym Niemcem i jeszcze we wsparciu tej gotówki wypuścili całą rodzinę Grzybowskich i nas i popędzili w kierunku tej hali przejściowej. Trzeba było się trochę cofnąć od tego głównego miejsca peronów w Pruszkowie i tam do takiej hali ogromnej nas zagnali, gdzie ułożyliśmy się na podłodze. Kto miał jakiś koc czy coś, to na tym spał tę pierwszą noc. Ale drugi dzień rano znowu… Ten Grzybowski był taki przedsiębiorczy i tak umiał wszystko zorganizować. Okazało się, że on dzięki swoim stosunkom, pieniądzom i coś tam jeszcze zorganizował nam furę zaprzężoną w konie i w pewnym momencie powiedział: „Jedziemy dalej, wychodzimy stąd”. I wsiedliśmy na tę furę. Niemcy nie protestowali, widocznie byli odpowiednio nastawieni. Wsiedliśmy i znaleźliśmy się najpierw w Komorowie. Trochę długo to trwało, bo to kawałek jest, furą, już nie pamiętam, w każdym razie w Komorowie. Tam jakichś mieli kolejnych znajomych, przyjaciół ci Grzybowscy. Pamiętam kolejną scenę w tym Komorowie. Tam nas przyjęli kawą, zbożową zresztą, ale z mlekiem i gorącą. Pamiętam, dostałem kubek takiej kawy i wyszedłem na podwórko przed tym domem i tak patrzę przed siebie i idzie stryjek Murek, Erazm, brat mojego ojca, ojciec Halusi i Zdzisia, i Tadeusza. Idzie ku nam, parasol ma przewieszony przez rękę, płaszcz przez drugą rękę. Podchodzi do mnie i pyta: „Tomenio, co ty tu robisz?”, „Tomenio”, tak mnie nazywali. Ja mówię: „Jestem tu z mamą”. Pytam go: „A gdzie jest tatulek?”, bo tak ojca mojego nazywałem „A gdzie jest tatulek?”, a on mówi: „Nie wiem, nie mam pojęcia”. I weszliśmy do domu z powrotem. Następny etap – to już zaraz tego samego dnia – dalej pojechaliśmy do Brwinowa.
Tam matka dowiedziała się o śmierci ojca. Wróciła z tej rozmowy z tą panią, ocierała tylko łzy, ale bardzo szybko się jakoś opanowała i mówi, że teraz tu nie będziemy mieszkać, bo to i tak wszystko było przejściowe. Wiadomo było, że tam nie będziemy reszty wojny spędzać, znaczy już nie wojny, tylko tego czasu po, kiedy Warszawa leżała w gruzach kompletnie i nie było dokąd wracać. Mieszkanie na Rybakach było zrujnowane razem z ziemią, kupa gruzu, spod którego mama wyciągała, co się udało znaleźć. Ale myśmy pojechali do Żyrardowa. To następne takie spore miasto, wiadomo, centrum przemysłu lniarskiego. Siostra mojego ojca Adela była z wykształcenia księgową, czyli buchalter, bardzo ważny zawód. Była wysoko kwalifikowaną księgową. Ona pracowała w tych zakładach lniarskich jako główna księgowa i miała służbowe mieszkanie, w takim, jak to mówią, familoku. Żyrardów jak pani zna, to są takie familoki w pobliżu kościoła, przy ulicy, która się nazywa dawniej Kościelna, potem ją przemianowano na Kościuszki za jakiś czas. Tam, w kamienicy po prawej stronie od kościoła, za rynkiem, stoi ten familok do dziś, w którym znaleźliśmy schronienie u cioci Anieli. Anielska kobieta, złote serce, przygarnęła nas wszystkich, kto uciekał z Warszawy. W tym ciasnym mieszkanku miała jeden duży pokój, dwa okna z widokiem na ulicę Kościuszki, kuchnię przedwojenną z piwniczką, w podłodze taką klapę i tam był taki schowek. Obecnie mamy lodówki, zamrażarki, a tam piwniczka. I taka kuchnia kaflowa na fajerki, tradycyjna, z kotłem, ze wszystkim, balią, co trzeba. Ja nareszcie tam po raz pierwszy wykąpałem się w gorącej wodzie, bo do tego służyła balia. Trzeba było wodę podgrzać w jakimś kotle na tej kuchni, wlać do tej balii, dopiero można było się rozkoszować kąpielą.
Myśmy trochę później wrócili do Warszawy. Mama moja, kobieta bardzo przedsiębiorcza, energiczna, doszła do siebie, przynajmniej z pozoru, do jakiegoś funkcjonowania po śmierci ojca. W Warszawie była chyba już 19 stycznia, czyli tuż po tak zwanym wyzwoleniu, i zaczęła tam się rozglądać, co się tam dzieje. Pojechała na Wilczą, pojechała na Rybaki, osobiście wszystko sprawdzała. Wtedy się jeździło nie tak jak dziś, wsiada się w pociąg; wtedy się jeździło pociągiem, ale przeważnie gdzieś się siedziało na dachu albo nawet gdzieś na lokomotywie czy na buforze jakimś, żeby dojechać do tej Warszawy. Ale tak pociągi jeździły. Ona znalazła się w tej Warszawie i zbadała teren, gdzie są jakieś możliwości, żebyśmy też wrócili do Warszawy, bo ona nie wyobrażała sobie życia poza Warszawą. Po prostu do tej pory, do ostatniej chwili dla niej było szokiem już to, że ja się tu przeprowadziłem. Jeszcze żyła wtedy. Nie, przepraszam, źle. Na samą myśl… Bo ja się tam gdzieś tułałem po świecie – już w wolnej Polsce tak zwanej – wykładałem na różnych uniwersytetach. Ona cały czas drżała, czy ja aby nie zostaję gdzieś, ale to jest już dużo późniejsza historia. Ona była tak przywiązana do tej Warszawy, że nie wyobrażała sobie, żebym ja też mógł ją porzucić.
Ona, jak mówię, już zaraz z początku stycznia była, osiemnastego czy dziewiętnastego, a myśmy tak chyba około lutego też w końcu pojechali do Warszawy. Ale w przedziwny sposób – opatrzność boska czy coś – mama uruchomiła różne dalsze związki rodzinne, z Wileńszczukami zwłaszcza, i zamieszkaliśmy w willi na Bielanach przy ulicy Cegłowskiej 62. To była piękna willa, bo ta kuzynka nasza była znaną artystką tkactwa.
Łaszkiewiczowa. Zresztą bardzo ciekawa historia, bo to było jej kolejne nazwisko. Ona miała męża poprzednio, Brodskiego niejakiego. To był Żyd rewolucjonista, współpracownik Lenina. O nim sztuka nawet powstała.
Nie, nie i to z dwóch względów. Od biedy może by się udało ją jakoś doprowadzić, bo tam tylko dziura w dachu była i prześwitywało niebo. Można było stosunkowo łatwo załatać. Ale mama tam nie chciała wracać, za dużo ją… To była raczej emocjonalna sprawa, żeby tam nie wracać, żeby gdzie indziej szukać. Znaleźliśmy się na tych Bielanach dzięki miłosierdziu tej ciotki Łaszkiewiczowej, której synowie też brali udział w akcjach różnych, jeden z nich w Kampinosie i tak dalej, ale to już kolejna historia. Ona przygarniała, kogo się tam dało w tej willi, między innymi nas. Otrzymaliśmy piękny pokój z widokiem na pętlę tramwajową numer piętnaście. Widać było z okien tę pętlę. Pamiętam dzień, w którym pierwszy tramwaj przyjechał, numer piętnaście. To było wielkie święto, prawdziwy tramwaj warszawski. Do tej pory się jeździło na łebka tak zwanego ciężarówkami, takie platformy z miejscami do siedzenia, ale wtedy pierwszy tramwaj prawdziwy, nowoczesny. Potem zasłonięto ten widok, bo zbudowali kamienice i widok z okna przestał istnieć.
Tak. Tam po raz pierwszy poszedłem do szkoły też.
To była podstawowa szkoła, publiczna szkoła powszechna, tak się nazywało. Nawet nie wiem, czy miała nazwisko, czy imię, w każdym razie nie pamiętam. To było jakiś kilometr od Cegłowskiej.
Też nie pamiętam, zresztą te ulice się zmieniały. Tam zupełnie się zmienił plan tych ulic, więc nawet gdybym pamiętał, to musiałbym na przedwojenną mapę spojrzeć. Pamiętam pierwszą lekcję w tej szkole, a zarazem ostatnią, jak tutaj byłem. Ta babcia Łaszkiewiczowa, widocznie ja byłem jakimś takim dzieckiem zbyt niespokojnym i może jej trochę przeszkadzałem w tej pracy, no to postanowiła, że wyśle mnie do szkoły, żeby mieć spokoju trochę ze mną. Zaprowadziła za rączkę do tej szkoły. Ja miałem wtedy sześć lat, więc trochę za wcześnie, wtedy się siedem lat miało, ale poszedłem wcześniej. Pamiętam pierwszą lekcję w tej szkole. Tak się zdarzyło, że to była akurat lekcja religii. Też pamiętam te lekcje, jakiś kolega mówi: „A co to jest ta religia?”. – „A to o Panu Bogu będzie nauka”. No i dobrze, no to będę się uczył o Panu Bogu. Nawet nie wiem, czy to na religii, czy może na innej lekcji. Ja już umiałem pisać, ale tylko drukowane litery, a tu nagle dostałem jakiś elementarz i zacząłem kopiować – to Falskiego był – takie litery jak się pisze, a niedrukowane, pamiętam, „Ala ma kota” i tak dalej. Ale na tym się skończyła moja edukacja, bo natychmiast potem się rozchorowałem i przestałem w ogóle do tej szkoły chodzić, tylko mieszkałem w tej willi na Cegłowskiej. Ta ciocia Jadzia się mną opiekowała. Okazało się, że mam jakieś zapalenie oskrzeli czy inną infekcje. Koklusz podejrzewano, ale to nie było wtedy… Była gorączka, różne rzeczy były grypopodobne. Właściwie to cały rok spędziłem, walcząc z tą chorobą.
One bardzo mi urozmaicały życie w tej piwnicy. Ja miałem mnóstwo zabawek jako dziecko, zadbane, ale te dwa przedmioty: organki dlatego, że umiałem grać na tych organkach, ale gdzieś mi zginęły.
Tak, z Powstania. A kalejdoskop ze względu na te abstrakcyjne piękno, którym jest ta zmienność. Poza tym ze względu na rozmiar rzeczy, które można było wziąć ze sobą. Miałem taką skórzaną śniadaniówkę przerzucaną przez ramię i te oba przedmioty tam mi się łatwo mieściły.
Cały czas w tej piwnicy na przemian oglądałem sobie ten kalejdoskop i grałem na organkach świeżo poznane piosenki powstańcze, przyniesione z podwórka, no i kolędy oczywiście. Najłatwiej było kolędy grać na tych organkach.
No właśnie, to jest problem, bo właściwie chyba nic. Ja tyle razy się potem przeprowadzałem z miejsca na miejsce i w Warszawie i jeździłem po świecie. Raz mnie okradli, mieszkałem w Warszawie na Łowickiej, miałem piwnicę pełną pamiątek, które wyniosłem. Miałem malutkie mieszkanie, dwadzieścia osiem metrów, na Mokotowie, przy ulicy Łowickiej. W piwnicy miałem piwniczkę taką sporą, gdzie wynosiłem różne rzeczy, które mi się nie mieściły w mieszkaniu, w tym bardzo dużo książek i różnych takich drobiazgów, z nadzieja, że to tam będzie bezpieczne, na klucz było zamykane. Ale w czasie tych różnych przeprowadzek, kiedy ja w końcu postanowiłem sprzedać to mieszkanie, bo miałem się do Łodzi przeprowadzić i tam mieć taki piękny segment, to poszedłem tam na dół, żeby zabrać te rzeczy ze sobą do Łodzi, patrzę, a tam nie ma nic. Tam ktoś inny zmienił zamki, przez kratkę w szczelinie zobaczyłem, że tam nic nie ma z tego, co ja tam zostawiłem. Ktoś mi to ukradł.
Warszawa, 5 listopada 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk